uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 459
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 160

Andrzej Klawitter - Jedynaczka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :610.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Andrzej Klawitter - Jedynaczka.pdf

uzavrano EBooki A Andrzej Klawitter
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 242 stron)

Andrzej Klawitter Jedynaczka Wydawnictwo TELBIT.

Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2006UWAGA. Zarówno całość, jak też żadna część niniejszej publikacji niemoże być powielana w jakiejkolwiek formie ani rozpowszechnianaw jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody Wydawcy wydawnictwo TELBIT ul. Powązkowska 13b01-797 Warszawatel. : (0-22) 331-03-05e-mail:telbittelbit.plwww. telbit. pledu. info. pl ' Redakcja: Ewa Mościcka Korekta: Katarzyna Nowak Skład i łamanie: Agnieszka Kielak-Dębowska Projekt okładki: AndrzejTyborowsld Promocja: Anna Wereszczyńskatel. /fax: (0-22) 331-84-95 DziałHandlowy: tel./fax: (0-22) 331-88-70, -71e-mail: handlowytelbit. pl ISBN: 83-88109-87- I Druk i oprawa: Zakład Graficzny COLONEL, Kraków Dla Igi, mojej ukochanej wnuczki, która jeszcze nie bardzo wie, w jakąstronę światsiękręci. Ale będzie wiedziała. Iguniu, trzymaj się wiatru, bojednakwarto, mimo że wiatr nosi czapkę podartą. Nigdy się nie załamuj, zawsze podążaj przed siebie do upatrzonego celu- lecz tylko we właściwymkierunku. Powodzeniawżyciu!

Część pierwsza Pada śnieg. Sypie gęsto. Niezliczone płatki. Jak na ekranie telewizora, w którym właśnie skończyło się nadawanieprogramu; o ile w ogóle jest możliwe, aby w dzisiejszych czasach w telewizji kończył się program. Każdy płatek za oknemkreśli tak wymyślne piruety i figury, iż nawet najlepszymłyżwiarzom coś takiego sięnie śniło. Cóż za wspaniały widok,jeśli przymierzyćgo do marzeń odłożonych do lamusa. Kiedyśchciałam być łyżwiarką, ale szybko miało się okazać, żemarzenia potrzebują wsparcia w postaci talentu- szczerechęci, ciężka harówka, przerywana raz po raz ocieraniem potuz czoła, i nawet ośli upór to stanowczo za mało. Dlategomusiałam się pogodzić,że nikt nigdy niebędzie mnie oglądał na lodowej tafli w świetle jupiterów i przy pięknej muzyce. Ale i tak układa się w życiu. Do kogo czy czego miećtupretensje? Żal do kogokolwiek byłby w tym przypadku wielkim nieporozumieniem. Wracam zatem do otwartej książki, którą mam w rękach. Podczas jej lektury czuję się pewniej, aczkolwiek i pisarkąnie jestemi być nią nie zamierzam. Przynajmniej na razienieprzyszło mi to do głowy. Ostatnie zdaniemojej lekturybrzmi: A na zakończenie powtórzę za Maleńkim Timem: niech namBóg błogosławi, każdemu z nas. Kończę czytać na głos Kolędę prozą, czyli opowieść wigilijną o duchach Karola Dickensa. Zamykam książkę, muszęsię trochę nagimnastykować,żeby odłożyćją na półkę. Po.

rządek dla mnie jest równie ważny, jak uśmiech przy "dzieńdobry". Patrzę nazamyśloną Igę, moją znaczniemłodszą siostrę. Jej brązowe oczy ciąglesą szkliste pod wpływem tej przej -mującej opowieści, która nabiera właściwych kolorów, dopiero gdy czyta się ją we właściwym czasie. Takmi się wydaje. Bo na przykład latem ta opowieść chyba nie smakowałabytakpięknym ipuszystym śniegiem, po którym głuchawy tętentkońskichkopyt dźwięcznie przebijają dzwoneczki kuligu i szampański śmiech rozradowanych dzieciaków. - Podobało mi się - mówi sentymentalnie Iga. - Tobie teżsię podobało, gdy czytałaś to pierwszy raz? - Bardzo, leniuszko. -Leniuszko? - obrusza się. -To nie lenistwa -A co? - Masz bardzo ładny glos,dlatego nie chciało mi się czytać. -Oho, akurat! - Nie, naprawdę. -Kłamiesz. - Ja kłamię? Ja jeszcze nie wiem, co to znaczy kłamać. - Właśnie dlatego, żepowiedziałaś "jeszcze",wiem, żeumiesz kłamać. Iga ściąga usta i brwi, puka się lewą dłonią po lewym policzku, uwypuklającgo od środka językiem - intensywniemyśli. - Jeny, przeżyję i to -mówi naraz. Nie mampojęcia, skąd wytrzasnęła takie określenie. A chwaląc mój głos, pochlebia mi. To poniekąd prawda, bood mojego polonisty w ogólniaku ("licka"w naszym żargonie) też coś podobnego słyszałam. Ażsię wtedymocno zarumieniłam. Powiedział mi nawet, że mam także świetnądykcję i byłabym dobrąaktorką, gdybym się zainteresowała tymzawodem. Nie jestemjeszcze pewna, czy aktorstwo byłoby dla mnie tym, czego pragnę, ale od tamtego dnia częściej nadtym rozmyślam. Uśmiecham sięi opiekuńczo przytulam Igę dosiebie. Jestw pierwszej klasie podstawówki. Ma proste, długie blondwłosy, przed uszami zaplecione wcienkiewarkocze z różowymi kokardkami; reszta włosów spływa jej po ramionachi na plecach. Kiedy pierwszy raz zaplotłam jej takie właśniewarkoczyki, a ona przejrzała się w lustrze, to od razusięw nich zakochała nieomal narcystyczną miłością. Od dawna zaplata je sobie sama. Tona razie jej jedyna fryzura. Igatwarz ma ładną, o delikatnychrysach. Jak laleczka ze sklepuz zabawkami. Znowu wpatruję się w okno, za którym w przepięknymtańcu wirują płatki śniegu. Siostra podąża zamoim spojrzeniem. Jest coś niesamowicieurzekającego wtakim obrazku,któryogląda się zzalekko oszronionych szyb. I nie matakiego malarza na świecie, który by tak naturalistycznie malował.

Bo przecież aparat fotograficzny czy kamera to tylko bezduszne maszynki, owszem, niesamowicie precyzyjne, aletylko maszynki, którym daleko do ludzkiego oka. - Czemu raz pada śnieg, a raz deszcz? - pytazamyślonaIga. -Ja rozumiem: wiosna, lato, jesień, zima. I słońce. Iksiężyc. I upał, i mróz. Ipowódź, i susza. I wiatr. Czy coś pominęłam? - pyta i zerka na mnie ze śmiesznymgrymasem. - Chybanie. -Czemu tak się dzieje? - Bo takiejestżycie i świat. -Aleś mi wytłumaczyła! - Najtrudniej wytłumaczyć rzeczy najprostsze. Niekiedytrzeba się nieźle wysilić. - No to za bardzo się nie wysilasz - żartuje siostrzyczka. Milkniemy. Wpatruję się w nią. Jej twarz, awłaściwie i.

twarzyczka, robi się tak poważna, że aż nie pasuje do siedmioletniego dziecka. - Ja też będę kiedyśpisać - narazcicho i tęsknie mówizamyślona Iga, ito z takim przekonaniem, że nie mogę uwierzyć. Alezaraz dodaje zupełnieinnym tonem, bardziej porywczym: - Chcę wiatru, żeby pisać. - Czego? -Wiatru. - Żeby pisać? -Yhm, pisać. Jak ten. Karol Dickens. - Czy wiesz, kimbył Karol Dickens? Był bardzo wielkimpisarzem. - Nie wiem. Ale napisał to, co właśnie czytałaś. I ja chcętak pisać, bo mi się podobało. - A po co ci do tegowiatr? -Słyszałam, że dodaje skrzydeł. - Od kogo to słyszałaś? - chichoczę. - Od Natalki. - Natalka to jej najlepsza przyjaciółka, sąw jednej klasie. - A ona skąd wie coś takiego? -Jej tatuś przecież jest kominiarzem, chodzi po dachach,więc chyba zna się nawiatrach, no nie? Jakraz spadał z dachu, to gdyby nie wiatr, który pomógł mu machaćrękami,zabiłby się. Wybucham niepohamowanymśmiechem. Iga też. - Nie, nie, bujam - prostuje. - Alesłyszałam wtelewizjijakiegoś pana poetę, takiego trochę niedogolonego, który takwłaśnie powiedział. Izapamiętałam. Pewnie wszyscy poecinie mają na żyletki, co? Pani wszkole nam tak mówiła. Och, ta Iga. - Wszyscy nie, ale większość tak- potwierdzam z udanymznawstwem wziętego krytyka. -Czemu imtak trudno zarobić? - Paniwam nie powiedziała? -Nie. Czuję, żewstępuję na grząski grunt. Przecież o tej materii, to znaczy poezji, wiemniewiele więcej od Igi, apróbujęsięwymądrzać. Chyba tak właśnie rodząsiędyletanci. Trudno jednak niepomagać młodszej siostrze w zrozumieniuzawiłości tego szalonego świata XXI wieku, w który parę lattemu wkroczyliśmy pełni obaw - przynajmniej ci, co wierząw mniej lub bardziej sensacyjne przepowiednie. Ja weszłamnormalnie, jakmnóstwo ludzi, na środku rynku naszegomiasteczka, w towarzystwie przyjaciół i kieliszkiem taniegoszampana w ręku. I co? Inic.

Żyję dalej, jak żyłam. - Pisanie poezjinie jest takie proste, jest o wiele trudniejsze niż pisanie prozy - mówięz powagą, chociaż absolutnienie mam co dotego pewności,boi skąd. Ale wiemod mamy,żeto Czechów powiedział, iż zwięzłość jest siostrątalentu,więc może dobrze wyjaśniłam teraz siostrze. Lecz w zupełności przekonananie jestem. - A co to jest proza? Przypomina mi się teraz pan Jourdain, tenod Moliera. Ale oczywiście w żaden sposób nie można porównać tegoidiotydo mojej siostry Iguni. Tylko takie mimowolneskojarzenie, które potrafibłysnąć w umyśle o każdej porze dniai nocy,jeśli ten ma akurat jakąś lukę. - Proza to są opowiadania, nowele i powieści. -A wierszeto poezja, tak? - Właśnie. Iga uśmiechasię tęsknie pod nosem. - Ja też będę chciała pisać- wzdycha. -Skąd wiesz, że będziesz chciała pisać? - Niewiem. -Więc czemu takmówisz? -Nie wiem.

- Jak się czegoś nie wie, to się nie mówi. -Ale ja to czuję. Elfinami podszeptuje - dodaje zpowagą. Elfina tojej najlepsza maskotka, a jest nią zwyczajna,szmaciana lalka o długich nogach i długich blond włosachzaplecionych w dwa warkocze. Swojądrogą trochę dziwnasprawa z tą lalką. Iga dostała ją odnaszej mamy dzień przedjej tragiczną śmiercią. Siostra traktuje lalkę niczym dobregoduszka, który jej nieraz podpowiada, jak to samaokreśla: "No, wiesz, takieróżne. ". Inna sprawa, że chyba jest coś narzeczy, gdyż parę razy siostra zaskoczyła mnie przepowiedniami dotyczącymi późniejszych sytuacji w naszym życiu,wprawdzie prostych, banalnych, ale zawsze. Zaczęło to sięu Igi jakiś czas po śmierci mamy,a objawiało zazwyczaj rano,tuż po przebudzeniu. Siostramiała wrażenie, jakby coś miało nastąpić,i nieraz następowało, choć nie umiała tego racjonalnie wyjaśnić. A imię Elfina Iga wzięła z Władcy Pierścieni Tolkiena. Tę trylogię mama czytałajej zwykle nadobranoc, po kawałku oczywiście. Ale nie zdążyła dokończyć- lekturazakończyła się gdzieś wpołowie drugiego tomu. - Coczujesz? -Nie wiem. Siedem lat to za mało, żeby wszystko wiedzieć. I czuć. - To prawda. -Ty masz siedemnaście iteż jeszcze wszystkiego niewiesz,o! - rzucaz triumfem Iga. - Wiem. -Wiesz? -Tak. - Wiesz, że wiesz,czy wiesz, że nie wiesz? No, no, braku logiki nie można jej odmówić! Odchrząkuję. - To drugie. Siostra zerka na mnie łobuzersko ipyta: - To czemu czasami przede mną udajesz, że wszystkowiesz? -Udaję? - Jasne. -Wydaj e ci się. - Nie wydaje. A jawiem, czemu udajesz. -No? - Bo chybamusisz. Zaskoczyła mnie. I kto wie, czy nie ma racji. Czy swoimumysłem, jeszcze dobrze nieprzesiąkniętym życiem,nie uświadomiłami właśnie tego, o czym ja nie bardzo wiedziałam. - Czemu muszę? -Nie wiem. Może dlatego, że musisz być takamądra jakmamusia.

Możena mus nie ma rady? Zasępiam się. Swoją drogą chodzę do drugiej klasy licealnej, aleczuję się, jakbym miała ze dwadzieścia pięć lat, byłaobciążona psychicznie i fizycznie, a nie intelektualnie. Takjuż mnieżycie doświadczyło. Czasem, kiedy dopada mnie taprzykrachandra, wydaje mi się, że wszystkie tragiczne historie odzarania dziejów są niczym w porównaniu z moją. Bo zawsze osobista tragedia jest naj straszniejsza ze wszystkich. Przed oczyma staje mi postać naszejmamy i momentalnie robi mi się bardzo smutno. U sąsiadów zaścianąktoś włączył radio. Akurat leci melancholijna i piękna piosenka What A Wonderful WorldLouisaArmstronga, którą bardzo lubię i która współbrzmiz moim nastrojem nieoczekiwanie obudzonym przez siostrę. - Ale ja wiem, czemu będę pisać - odzywa sięIga. -Czemu? - Tak ładnie mi się ciebie słuchało, że chociaż niewiem,to myślę, że wiem. Nie umiem jednak tego nazwać. Ktoś pi.

sze, ktoś czyta. Ktoś maluje, ktoś ogląda. Ktośśpiewa, ktośsłucha. To chyba to. - Nieznane woła, znane dookoła. -Co? - Nieznanewoła, znane dookoła. Iga przez parę sekundkręci głową i wykrzywia twarz. - Apo mojemu, jak to będzie? -Że zawsze szuka sięczegoś nowego,że tylko nieznaneciągnie cię do przodu, bo to, co już wiesz, nie jest tak ciekawe. Zeznanegosię korzysta, owszem, ale służy to też do poznawanianieznanego. - Hm. To jest po mojemu? -grymasi Iga. - A nie jest? -Nie wiem. Pewnie jeszcze jestem za głupia natakiemądrości. - Nie jesteś, Iguniu. Rozum to niebalon, żego przybywaod dmuchania. - Pewnie nie. Bo gdy go przebić,to nic nie zostanie. - Właśnie. -Oj, długo jeszcze będę musiała się uczyć, żeby wiedziećco i jak. Czytata będzie miał tyle pieniążków na mojąnaukę? - Będzie. -To dobrze. - Wiedza wprawdzie kosztuje, ale płaci się tylko za niewiedzę. -Poczekaj, niech pomyślę. - Wlepia oczy wsufit. -Aha,jużrozumiem. - Uśmiecha się do leżącego w wiklinowymkoszyku trzymiesięcznego kotka, którego nazwałaTygrys. Zwierzątko sierść ma szarą,prążkowaną, a piersii końce łapek białe. Kociak jest ładniutki i milutki. Przyklejone do siebie podchodzimy bliżejokna. Odchylam firankę. Na podwórzu dzieciaki rzucają się śnieżkami, wrzeszcząc przy tym coniemiara. W naszej kamienicyjestchyba najwięcej rodzin wielodzietnychna całej ulicy - każda ma co najmniej trojedzieci. Jak nasza. I dlatego jest takbardzo wesoło. Jeden z chłopaków trafia kulką w któreś z okien na parterze w skrzydle naszej kamienicy i wybija szybę. Oknopochwili sięotwierai wychyla się zniego łysa głowa domownika, pana Jana Kozłowskiego. To starszy samotny człowiek,który nie cieszy siędobrą sławą wśródwiększościdzieciaków z naszegopodwórka.

Dokuczają mu niemal na każdymkroku, bo uważają go za marudę, któremu nic nigdy się niepodoba. A to tylko nieszczęśliwy człowiek, pokrzywdzonynie poprzez swoją samotność czyjakąś wadę fizyczną, czyumysłową, tylko przez los, który w przeszłości obszedł sięz nim niełaskawie. Słyszałam kiedyś od mamy, że gdy przedwielu laty rozpadła się jego rodzina, bardzo się tym przejąłi, jak mówią starsiludzie, trochę dostał po głowie. Ale ja gotak niepostrzegam. Jest inteligentnym, mądrym człowiekiem o jasnym umyśle. Doskonale zna angielski, co już samow sobie jest istotne. Uczyłam się uniego, ale parę miesięcytemu zrezygnowałam, bo skąd miałam wziąć na wszystkoczas? Lubię jednak z nim czasami porozmawiać. Inna rzecz,że rzeczywiściejest trochę za bardzo gadatliwy Jak dorwiewdzięcznego słuchacza, zagadałbygo na śmierć. Narazw kuchni rozlega się odgłos spadającego na podłogę szklanego naczynia, które się rozbija, a potem męskie,niegłośne złorzeczenie. - Pójdę jednak do kuchni - wzdycham i wywracam pobłażliwie oczamiw stronę drzwi. - Nie święci garnki lepią,ale na pewno je tłuką. - Tak,lepiej idź - przyznaje Iga z takąpowagą i troską,o jaką trudno ją posądzać. - Kto wie, jak tatuś jeszcze narozrabia.

- Kto wie - zgadzam się. Ale nie idę. Brzęk rozbitego szkłato nie modulowany sygnał pędzącej straży pożarnej czy pogotowia. Iga staje przy pięknie udekorowanej choince, do którejkupna z niemałym trudem namówiła przedwczoraj tatę. Niemal sama jąubrała, no, z niewielką moją pomocą. Olek,nasz starszy brat -wiecznie siedzącyalbo przy radiostacjikrótkofalowej,albo majsterkujący cośprzy jakichś urządzeniach elektronicznych, albo wreszcie kompletuj ący części dowłasnego motocykla, harleya - nawet chyba nie zauważył,że w domu znalazł się kawałek tak pachnącego lasu. Dziwne, bo chyba nawetnajbardziej zakatarzonemu człowiekowinos by przeczyściło od tego zapachu. - Wiesz,taksobie myślę, co też jutro dostaniemy w prezencie - zastanawia się Iga, wpatrując się w drzewko. -Zobaczymy. Też jestem ciekawa. - A szukałaś w szafach albo w piwnicy? - pyta ciszeji zerka na drzwi. -Nie. - To może ja pobuszuję, co? - szepcze zzacięciem. - Jeśli tozrobisz, spalisz całą swoją ciekawośći urok oczekiwania na niespodziankę. Bo właśnie oczekiwanie jest najpiękniejsze, a nie sam moment, kiedydostajesz coś do ręki. , - Czemu oczekiwanie? Co w nim takiego pięknego, skoro nie można usiedzieć na miejscu? - To właśnie, że nie możeszusiedzieć,że dopiero wtedytaknaprawdę zaczynasz marzyć. Puszczasz wodzefantazji. I to są chyba jedyne chwile w życiu, kiedy nic,naprawdę niccię nie obchodzi, niczym się niemartwisz, jesteś po prostuszczęśliwa. Jesteśpanią życia. Rozumiesz? Iga słucha mnie uważnie i bawi się warkoczykiem. - Czy ja wyglądam na panią życia, hę? - rzucaironicznie. Przy Idze muszę się pilnować, jaksię wyrażam, bo gdychwyci za słówko, to czasem niewiem, jak się z tego wygrzebać - i cały mój autorytet, o który szczególnie w mojejsytuacji muszę dbać, ana który tyle pracowałam i pracuję, mogąwziąć diabli. A to by mi sięnie spodobało. Od jakiegoś czasunabrałam szacunku dla samejsiebie, uczucia,którego wcześniej nie znałam. - Ale będziesz - odpowiadam z przekonaniem. -Pewnie masz rację. - ZamyślonaIga tęsknie wzdycha. - Ale zrozumiemtrochę później. -Pewnie. Nie jestem twoją szkolną nauczycielką. - Szkoda. Ale domowątak, no nie? Wiesz co?

Nie chcęsię wymądrzać, bo jestem za głupia, ale. -No? Iga mruży oczy, kręci warkoczykiem iprzez chwilę się zastanawia, po czym mówi z powagą: - Chyba nawet wyobraźniatraci pewność siebie, gdy rozum się do niej dobiera. -Nieźlepowiedziane. - Nie posiadam się ze zdumienia,że taki małybrzdąc wyraziłsięw taki sposób, ale za bardzotego nieokazuję. Oczywiście Iga nie wierzy już w takie rzeczy jak ŚwiętyMikołaj,Gwiazdor i bociany. Przyznałami się kiedyś, że zanim ją oświeciłam w tej sprawie, wiedziała od Natalki, cotak naprawdę w trawie piszczy. Ale wobec nas udawała, żewszystko jest w najlepszym porządku. Że te bajki iprzeróżnehistorie, którymnazdrowy rozum wiary dać absolutnienie można,to jeszcze jej poradnik życiowy Teraz już tylkowobec taty udaje. Boprezenty to inna sprawa. Chociaż i ona,choćjest jeszcze młodziutka, wie, że zbyt wiele nie może odtejGwiazdki oczekiwać - że marzenia to jedno, ażyciew naszej rodzinie to drugie. Mimo toemocji związanych z nadchodzącą Wigilią Bożego Narodzenia nieumie w sobie '..

poskromić, one są silniejsze. I mimo wszystko ze mną jestpodobnie. Napatrzywszy sięna choinkę i podsyciwszy emocje, które jutro wieczorem spokojnie opadną, w naszym przypadkuz niezbyt wysoka, idę do kuchni, w której zapachy zapachy! No i nasz tata, któremu naprawdę nie do twarzy wkobiecymfartuchu, nawet w najładniejszymkolorze seledynu z pięknymi,wyszywanymi ręcznie kwiatkami. Ręki i głowy do garów to on niemiałi nie ma. - No widzisz,dzbanek się stłukł - mówi jak dziecko i bezradnie rozkładaręce. Niewie, co zrobić. To typowe dla taty Dzbanek się stłukł. Wszystkowinakrasnoludków czy innych skrzatów. A dla niewierzących: złośliwość rzeczy martwych. Patrzę narozbitenaczynie. - Chciałem się napić, ale mi się wyślizgnął - dodaje. -Zostaw, tato,posprzątam. - Wiążęswoje blond włosyw koński ogon, zakładam różowy fartuszek. -Iga! - wołami zbieram kawałki potłuczonego szkła. -Przyślij Tygrysa, jestrobota! Po chwili do kuchniwsuwa się moja siostrzyczka, a zaniąkotek, który na widok mleka szybko się do niego zabiera. Aż miło patrzeć, jak wysuwajęzyczek i mlaskając,spijabiały napój. Iga zaszywa się w kącie przy stole i zatyka dłoniąusta, tłumiąc chichot. Wpatruje się w nieporadnie wyglądającego tatę, który kładzie uszy po sobie. Dzięki Tygrysowi po chwili mamy posprzątane. - Kapusta jest już ugotowana - mówi ze znawstwem tata,wskazując napiecyk gazowy. - Można ją odstawić. Wolę sprawdzić. Drewnianą łyżką biorę do ust trochękapusty z grzybkami. - Tato, przecieżona jest miękka jak nóż, którym była krojona. Musi się jeszcze pogotować. Co najmniej pół godziny - orzekam zdecydowanie i wymieszawszy ją, na garnku kładę pokrywkę, a naniej łyżkę. -To pójdęsię ogolić - mówi tata i pogroziwszy palcemIdze,która nie umie opanować cichego,prześmiewczego chichotu, wychodzi do łazienki. "Topójdę sięogolić"- taktyka wyszukana jak droga raka: prosta, toporna, nawet dalecy powinowaci lisa nie chcieliby nią uciekać. - Tatuś narozrabiał i daje dyla, no nie? - zauważa Igaz humorem. -Jak zwykle. Czy wszyscy tatusiowie tacy są? - Pewnie nie. -No to my mamy szczęście, co? Tłumięśmiech izastanawiamsię, czy istotnie mamyszczęście, czy nie. I nie znajduję jednoznacznejodpowiedzi. Ale pewnie tak,mamy, bo są naprawdę okropni ojcowie, których lepiej na oczy nie oglądać.

Tata j estwysokim, dośćbarczystym szatynem w średnimwieku, zdużym, prostym nosem. W prawym kąciku jego ustpój awiasię nerwowytik, ilekroć jest podenerwowany lub wpada w przygnębienie, co mu się ostatnio zdarza dość często. Cóż mi pozostaje? Zajmuję się przygotowaniamido jutrzejszej wieczerzy wigilijnej. Tak sięszczęśliwie składa, żetalent kulinarny odziedziczyłam po mamie. Lubię gotowaći od jakiegośczasu robię to nieźle, bo nikt z mojego powodunie znalazł się w szpitalu, nie zdarzyłsię nawetchoćby najlżejszy rozstrój żołądka,domownicy nawet często mniechwalą, zwłaszcza za wyśmienite sosy, z którymi eksperymentuję, ale bez jakichkolwiek dodatków w postaci sosówWproszku! Co toza sztuka? Profanacja! Aha, nie używamczosnku, w ogólego niecierpimy, chyba że w celach leczniczych. Słowem, rządzę w naszejkuchni jakwe własnym życiu. Nie mamzresztąwyjścia. No nie, mam- mogłabym trza.

snąć za sobą drzwiami. Aledo takiego wyjścia mi się nie śpieszy Nawet sobie nie wyobrażam, abym kiedykolwiek miałatak postąpić. W pewnym momencie rozlegasię właśnie trzask drzwiw korytarzu. To klasyczne wejście Olka: wpadł-wypadł. Sowizdrzał, raptus. - Olo! - piszczy Iga, wychodząc na korytarz, a kotek zanią. -Czy ty akuratdzisiaj musisz się gdzieśwałęsać? Pomógłbyś w kuchni, leniu! - Tata jest lepszy wtych sprawach-odpowiada Olek swoim chropowatym głosem. -O, tak - śmieje się Igai dodaje duszonym chichotem: -A wiesz,co się stało? - Znowu rozsiewamy ploteczki? -Jakie ploteczki? - obrusza się Iga. -Informacje! Poważne rzeczy -No, dobra. Co się stało? - Gdybyśmy jedli tę kapustę z grzybkami, która tatuś gotował, to trzeba by od razu iśćdo dentysty -Przecież w święta przychodnia zamknięta. - Aleś tyciemny! A niby właśnie przewietrzyłeśsobiemózg. Ta kapusta była taka twarda. - Aha! - Olek udaje poważnego. -Wieszco, Iguniu? Gdytak ciebie posłucham, to jakbym słyszał ciotkę Halinkę. Same pierdoły - Tak? - triumfuje. -To czemu tego słuchałeś? -Co? - Uszy sięmyje,a pizzę się odgrzewa, o! Och, talgunia! Czasami bardzo zręcznie potrafi odpowiedzieć. - Co tu pizza ma do rzeczy? - I tobie majądaćniedługo dowód osobisty! Jeny. Żadnej wyobraźni nie masz, Olo. Uśmiecham się do siebie i wyglądam na korytarz. Oleknie ma najszczęśliwszej miny. Zdejmuje zaśnieżoną kurtkęitupie wojskowymi butami w wycieraczkę. Na prawym bucie nosi bransoletę - zwyczajny. łańcuszeksprzęgłowy odmotocykla! Naprawdę. Iga błyskawicznie znika w naszympokoju, zostaje poniej tylko wspomnienie.

Tygrys przymila się do Olka. Mójbrat jest o rokstarszy ode mnie - dość chude metrsiedemdziesiąt pięć, ale przystojne. Swojebujne ciemne włosy zawsze maroztrzepane jak, nie przymierzając, Jerzy Maksymiuk, nasz słynny dyrygent, który jeździ po świecie i znazapewne najlżejsze drgnienia muzyki Mozarta, Czajkowskiego czy Lutosławskiego, a nie zna pospolitego grzebienia. Olekteż czesze się tylko ręką. Uważa, że palce służą także do tego. - Gdzietakdługo siedziałeś? - pytam z pretensją. -Miałeśwrócić godzinę wcześniej. - Poszłem jeszcze do Śruby. -Ja poszłam, a typoszedłeś - poprawiam go. - Ty byłaś uŚruby? - Wyciągaszyję na pół metra. -Po co? Przecież całkiem niedawno mówiłaś, że lubisz go jak wściekłego psa. - Jezu, Olo, ja cię zatłukę! Olek wykrzywia twarz i potrząsa głową. - Aaa, już jarzę - mówi. - Jakbędziesz mnie tak stale pouczać, to w końcu zacznę jeździć. Będzie dla mnie bezpieczniej. - Jesteś dowcipny jak nieboszczyk. Uśmiechasię zadowolony. - Chyba ciotka Halinka jutro nie przyjdzie,co? - pytaz nadzieją, zdejmującbuty. - A jeśli przyjdzie? -To, cholera, schrzani mi humor. - Zakłada nanogi kapcie i wchodzi do kuchni.

Mnie też, myślę. Z łazienki wyłania się tata, już ogolonyTeraz przynajmniej porządnie wygląda, bo z zarostem jednak mu nie do twarzy choć przez jakiś czas, kiedy jeszczemama żyła, nosił krótko przyciętą brodę. Mama jednak dośćszybkooduczyła go narcystycznej miłości dotego przejawumęskiej elegancji. Tatajest miteraz potrzebny w kuchni jakkatar. - Czy w czymś ci jeszcze pomóc? - pytauprzejmie. - Jasne. - Jego "jeszcze" to sztandarowe hasło pracowitości bumelanta. Marszczy czoło. Zaskoczony, bo jakże by inaczej. - Co mam zrobić? -Chciałabym tu mieć trochę spokoju. To już mi wielepomoże, zwłaszcza dzisiaj. - Aha, to świetnie. - Uśmiecha się szeroko. Oto cały tata. Czuję robotę jego płuc - oddech ulgi jakstąd do baru albo gdzieś do pokerowegostołu. Potrafi walczyć omiej sce w kuchni przeważnie wtedy kiedyjest głodnyalbo spragniony Gdy wieczorem kładę się dołóżka, Iga już smacznie śpiz Elfiną. Olek też zasłużenie pochrapuje. Czuję się styranajak stara baba. Czasami naprawdę tako sobie myślę. Nierazprzyglądamsię Idze, zwłaszczagdy śpi, jak właśnie teraz,i wydaje mi się, że nie jest moją siostrą, tylko córką. Na szczęście jest już na tyle samodzielna, że nie muszęjej ubieraćczy prowadzić za rączkę w dosłownym znaczeniu tego słowa. Iga ma już jako takiepojęcie o swoich powinnościachi starasię je wykonywać jak najlepiej,a tym samym ułatwiaćżycie imnie. Rozumie naszą sytuację. Oczywiście bez mojejpomocy sięnie obywa, ale to normalne. Jeszcze rozmyślam o tym, ile jutroczeka mnie pracy żebyw święta mieć rzeczywiście święty spokój. Gdzie zaś u mniemiejscena aforyzm, który kiedyś udało mi się ukuć: Mło dość ma prawa, a starość obowiązkij- naprawdę nie mamnajmniejszego pojęcia. A możegdzieś gowyczytałam. Nasz pokój jest niezbyt duży, trzy metry na cztery i pół,lecz nam wystarcza. Potrafimysię nim uczciwie podzielićw zależności od tego, co kto ma do roboty. Po lewej stronieoddrzwi stoi drewniane, piętrowe łóżko (Olek zajmuje górę, jadół), a naprzeciwko tapczaniklgi. Radiostacja Olka, niewielkieurządzenie,znajduje się przy oknie na specjalnym, obudowanym stoliku. Wyposażeniadopełniają: trzydrzwiowaszafa, stół,cztery krzesła,biurko, radiomagnetofon, ana ścianach półki z prawiedwustu książkami -w sporej części tospadekpo mamie, która wpoiła nam radość czytania. "Pamiętajcie - jeszczedziś dźwięczą mi w uszach jej słowa - zawsze szanujcie książki. Technika techniką, ale książki niemożew domu zabraknąć.

To tak, jakby dom nie miał duszy. A co niema duszy, to nie żyje". Prawda, zOlkiem jakoś sięjej nie udało,w jego przypadku zwyciężyłatechnika. Na ścianie wisząjeszcze dwa licheobrazki,reprodukcje,a wkątach można znaleźć mnóstwo rozmaitych bibelotów,poutykanych gdzie tylko się da, a także zabawki Igi. No, zapomniałabym o najważniejszym - na ścianie po prawej stronie, pośrodku, wisi duża fotografia naszej mamy, w górnymprawym rogu przepasana ukośnie kirem. Wigilijny poranek zaczyna się pogodnie, bez emocji,tychJedynych w swoim rodzaju, bo odżywających wyłącznieW tymjednym dniu w roku. Zaraz pootwarciuoczu uczuciajeszcze sąuśpione, dopóki nie zbudziich woda w łaziencei kuszący zapach lekkiego śniadania. O tak, mimo wszystko- dziś emocje! Wielkie emocje.

Za oknem biało, ale śnieg nie pada. Wyganiam Olka popieczywoi mleko. Nie ma wyboru. To znaczy ma, ale co tozawybór - woli nie ryzykować. Mądry chłopak, choć czasami roztrzepany Nieraz zarobił ode mnie szmatą. Inaczej naprawdę nie dałabym sobie rady Kilka godzin później kończę przygotowania do wieczerzyJestem zadowolona z siebie. Uff! Ciężkie jest życie kobietyale kto to doceni? Zapachysą jeszcze bardziej intensywneniż wczoraj. Wprawdziesama tego nie czuję, ale widzę to poTygrysie, który co jakiś czas tu zagląda i miauczeniem prosio okruszynkę czegoś smakowitego. Przez własną niezręczność spostrzegłam,że nasz kocureklubi też przekąsić kiszone ogórki- ale trzebamu drobno pokroić. Jak tak dalej pójdzie, tomoże za jakiś czas się dowiem, żez krowy doi siębenzynę, nawet tę bezołowiową, jeśli zwierzę wypasasięodpowiednio daleko od drogi uginającej się pod ciężaremsamochodów Kiedy w radiu rozlega się piosenka Czerwonych GitarDzieńjeden w roku, natychmiast poprawia mi się samopoczucie. Piosenka jest znakomita,wręcz cudowna. Nie znampiękniejszej na ten jeden jedyny dzień w roku. Nawiasemmówiąc, mogłabykonkurowaćz samymWbite Chństmasalbo przynajmniej iść z nią w parzejakrówny z równym. Niestety Czerwone Gitary to polski zespół, który śpiewa popolsku. A potemzaczynająnadawaćpolskie kolędy Niechtam mówią, co chcą, ale święta bożonarodzeniowe mają jakiś specyficzny urok. Nie wiem, na czym to polega, wczymtkwi ich tajemnica. Czychodzio śnieg? Pan Jezus narodziłsię na dzisiejszym Bliskim Wschodzie, gdzie śnieg znalijedynie z opowiadań przybyszów z Północy, jeśli udało im sięprzedrzeć przezrzymskie centuria. A może tochoinka? Alei ona przywędrowała do nas z Prus, i to nie tak dawno. Moda? Paryż, Rzym, Londyn, Nowy Jork? Do licha, nie! Piosenka? Awięc? Naginanie kanonów do dziejów czy dziejów do kanonów? Bo przecież te wszystkie daty sąumowne. Nie potrafię tego rozgryźć. Jedyne, co mi sięnasuwa na myśl, to to,że wszelkie wartości ustalone przez człowieka mają constanszmienną. Paradoks, niema co! Nasz polonista zadał namostatnio temat pracy domowej,który nawiązywałdo obecnej pory roku:Obrzęd, święto- wyjaśni] swoją fascynację nastrojem uroczystości. No towyjaśniłam, nacztery strony z kawałkiem. Nauczyciel postawił mi piątkę. Gdyby nie wziąść zamiast wzięć, byłabyszóstka. Dokładniś.

Jak profesorowieMiodek czy Bralczyk,których jednak bardzolubię słuchać. A moja przyjaciółkaKasandra napisała na pięć linijek, że w ogóle jej to nie urzeka,a taka wydumana fascynacja jest równie prawdziwa, jaksztuczny miód, bo fascynacja dla niejto coś tak oczywistego,że nie ma nad czym się rozwodzić. Podobnie jak nad oddychaniem. Dostała troję. Cóż, każdy jednak ma prawo do własnego zdania. To już niesą czasy ciemno-czyczerwonogrodu, kiedy dobrodusznie podarowywanoludziom ustalonewzory, by sami sięnie męczyli,docenili władczą troskliwośćrządzących. Tata i Olek wścibiają nosy do kuchni i kręcąnimi wygłodniale, bo od lekkiego śniadania przytrzymałam ich zdalaod jedzenia. Alemiałam sadystyczną satysfakcję! A co! W końcu i mnie się cośod życia należy. Zresztą jakbyniemieli nic lepszego do roboty Wiem, wiem, mają niebywałewyrzuty sumienia, że ja samatak tyram. - Olo - komenderuję niczymwściekły sierżant, podenerwowana ichspojrzeniami, które wyraźnie wydają się mówić,że chcieliby pomóc, ale nie mogą - bierz się z tatą do nakrywania do stołu. Obrus jest w komodzie na środkowej półce,.

a serwis w kredensie. Aha, serwis macie wymyć i wytrzeć do suchaczystym, lnianym ręcznikiem. Tylko niczego niestłuczcie! - Nie ma rady,Olo - szepcze tata izaciera dłonie. - Ktośtu musi rządzić. Rządzić, wzdycham. I przy okazji harować! Znikają. - Igaaa! - wołam podrażniona. - Co jest ? - piszczy z głębi mieszkania i po sekundzie zjawia się z Tygrysem na rękach. - Dalej, Tygrysiu,do dziury atyzakładaj fartuszek! Będziesz obtaczać wmące kawałki karpia. - O rany. Muszę umyć ręce ? Oho, moja szkołanie idzie na marne! Taktrzymać! - A nie? - Robię słodką minę. Kiedyś sparzyłam się namarsowej, no i odwrotność okazałasię genialnym posunięciem, bo zaczęła działać na Igę. Mam u niej respekt. I uOlkateż. Sprawia mi to dużą przyjemność. - Chyba tak, co? - Pokazuje mi swoje zdrowe siekacze,które lekko wystają, gdy siostrzyczka zaokrągla usta. -Tygrysiu,ja mam teraz bardzo poważną pracę, a ty masz wolne. Stawia kotka na podłodze przy miseczkach, jednej zmlekiem, drugiej z kawałeczkiem świeżego karpia, i szoruje dołazienki. Tygrys jednak nie jest głodny bo tylko zagląda dopojemniczków I jakdługi wyciągasię pod stołem. Miauuu. Takiemu to dobrze. Gdy za oknem z wolna zmierzcha, przebrani w eleganckie ubiory zasiadamy do wigilijnego stołu, zastawionegosmakowitymi potrawami. Jednomiejsce,jak każe obyczaj,jest puste. Choinka, na której palą się świeczki, a nie pospoliteelektryczne lampki, wydziela teraz jeszcze intensywniejszy zapach, przenikający się z woskiem, od czego jest naprawdę przyjemnie. Dzielimy sięopłatkiem i składamy sobieżyczenia. Popłakujemy, wspominając ostatnią wieczerzę wigilijną, kiedyprzytym stole była jedna osoba więcej, ta najukochańsza dlanas,dzieci, naszamama. Wczesną wiosną tego roku w naszej rodzinie doszło dowielkiej tragedii. Mama straciłażyciewwypadku drogowym. Któregoś popołudnia wyszła na zakupy i jużnie wróciła. Została śmiertelniepotrącona przez ciężarowy samochód,kilka ulic od naszego domu. Zmarław godzinę po przewiezieniu do szpitala.

Świat dla nas przestał istnieć. Wszyscybyliśmy załamani, trudno powiedzieć, kto najbardziej; zapewne jednak Iga, dlaktórejcałe życie zamykało się właśniew słowie "mama". Z tym wypadkiemto była jednak trochę dziwna sprawa,tak przynajmniej potem się mówiło. Kierowca ciężarówki niebył pijany, nie przekroczył też dozwolonej prędkości. Tegodniapadał deszcz, a wyłożony bazaltową kostką długi odcinek jezdni był tak śliski, że kierowca nie mógł wporęsię zatrzymać, gdy mama na nią weszła. Przechodziła przez jezdnię nie po przejściu dla pieszych. Jak mówił świadek tegowypadku,panKozłowski,ten z naszego podwórka, któryakuratstał przy kiosku, mama, nie oglądając się na boki,gwałtownie weszła na ulicę, prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę. No i stało się. Pan Kozłowski powiedział też, że widział, jak krótko przedtem, jakieś sto metrów od miejsca,w którym stał, mama rozmawiałaz jakąś kobietą w jej wieku. Wyglądało na to, że dośćzawzięcie się kłóciły, bo ich wymachiwanie rąk było aż nadto wymowne. W pewnym momencie nieznajoma kobieta okręciła sięna pięcie i ostroruszyła wswoją stronę, a mama po paru chwilach wpatrywania się w chodnik w swoją. Szła pochmurna, zamyślona,Jakby świata nie widziała, czymśsię dręczyła, bo nie odpo.

wiedziała na jego pozdrowienie. Tata niedawał wiary jegosłowom, odniósł się do nich niechętnie, nawet próbował jebagatelizować. A już prawie oburzyło go opowiadanie o tymdręczeniusię. Lecz pan Kozłowski użył tego określenia jedynie obrazowo, jak powiedział, dla podkreślenia dosadności. Co tobyłaza kobieta, z którą mama rozmawiała, nie dowiedzieliśmy się. Tak czy inaczej, tata na długo zamknął się w sobie, wpadłw głęboką depresję. Bardziej niż myuzewnętrzniał swój stan,cozapewne wynikałoz jego psychiki. A od którejśnocy zaczął się zrywać ze snu, spocony, coś mamrocząc pod nosem. Wiem to, ponieważraz niemogłam zasnąć i gdyusłyszałam,żecoś z tatąsię dzieje, zajrzałam do jego pokoju. Tata patrzyłna mnieprzestraszonym wzrokiem. Powiedział, żeśniła musię mama. Musiało upłynąć kilka miesięcy abyżycie każdego z naswskoczyło na utarte toryAle już nie płynęło tak gładko jakdawniej. Wszystko się zmieniło. Chyba nawet kwiaty doniczkowe, którychzawsze pełno w naszym mieszkaniu,nie mieniły się urodą jak dawniej, przywiędły, choć troskliwie o niedbam. Lecz życie musiałobiec dalej niczym rozwijany bezkońca kłębek włóczki, nieoglądając się na nas. Chcąc niechcąc, musieliśmy się z powrotem do tej nici podłączyć. Innego wyjścia nie było. No, poza jednym, tym bezsensownym. Życie niejest jednak tyle warte, żeby dla niego popełniać samobójstwo. Nie da się także zapakować swojego życiado samochodu i wyjechać na poszukiwanie nowej Arkadii. Tak więc nie jestnam lekko,zwłaszcza tacie,na któregospadł cały ciężar wychowania nas. Pracujew hurtowni agdi itv, jest magazynierem, zarabia niezbytwiele. Stara się nieobarczać nas swoimikłopotami związanymi zcodziennąszarością, która zdaje się go przygniatać. Jest przygnębionyszczególnie wtedy kiedy należy regulować czynsz i wszelkie inne stałe opłaty Do tej poryjakoś wiąże koniec z końcem,byśmy nie chodzili głodni i obdarci. "Gdy głodnemu chlebna myśli, to sytemu biada" - lubiła mawiaćnasza mama,kiedy sięzłościła na powszechny marazm i pogarszające sięwarunki życia takich rodzin jak nasza, mimo że w gazetach,radiu i telewizji nasi przemądrzali politycy wypowiadali sięjak złotouści. Mamarównież, podobniejak tata, chciałazmian, ale nie do końca takich, jakie nam zafundowano i w jakich tkwimy po uszy Gdyzaś idzie o naszekaprysy, które zaspokojone potrafiąumilić choćby chwilę,to nie możemy sobie na coś takiegopozwolić. Naszepotrzebyidą znacznie przed nimi i to takimwojskowym krokiem, od którego można zwyczajnie paść natwarz, a przynajmniej dostać zadyszki. Nie jestem taka głupia i zdaję sobie sprawę, że tata widzinaszą pogarszającą się sytuację - ceny rosną mniejwięcejrówno z nami, a jego płaca nie. Mam też świadomość, że kiedy tacie nawarstwiają sięrozmaite problemy, te w domui tew pracy, to z niemałym trudem starasię tłumićswój temperament, abynie wybuchnąć.

Niechcezapewne, abyśmyodczuli, że nie daje sobie rady czy widzi w naszawalidrogi. Myślę, że jedyne, czym tata sięzawsze pociesza w chwilachgłębokiego zatroskania, a jest ich corazwięcej, to to, że nieźle się uczymy,choć do orłównam daleko. Idze staram się narazie pomagać w nauce. No awszyscystaramy się być grzeczni wobec taty i między sobą takżenie toczymy dłuższychbatalii. Oczywiście zdarza się nam porządna wymiana zdań,w których kropkę albow razie potrzeby wykrzyknik przeważnie stawiam ja. I jest jeszcze coś. Wkrótce po śmierci naszejmamy pojawił się w życiutaty inny problem, z którymnie potrafi sobiePoradzić, a który przed nami starannie ukrywa (tak mu sięwydaje). Mam świadomość, iżjest to konsekwencją trage.