uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Anna Klodzinska - Nie bój się nocy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Anna Klodzinska - Nie bój się nocy.pdf

uzavrano EBooki A Anna Klodzinska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

wszystkie adresy oraz osoby biorące udział w akcji są fikcyjne.

Rozdział 1 Od samego rana Rudzielcowi się nie wiodło. Najpierw — jeszcze było szaro na dworze — jakaś kobieta wynosiła śmiecie i usłyszała jego chrapanie. Rudzielec robił sobie potem wyrzuty: gdyby mniej wypił, chrapałby ciszej. To był dobry śmietnik, ciepły i smrodliwy, przez cały tydzień służył mu za sypialnię. Wymościł sobie piękne legowisko za pojemnikami, które ustawił w szeregu, ciasno jeden przy drugim i nie było powodu, dla którego ktoś mógłby go tam w nocy odnaleźć. Przez cały tydzień trzymał się dzielnie, zaledwie dwa, trzy piwa i dwie zupełnie małe, nic nie znaczące ćwiartki, takie małe, że nikt by się za nimi nie obejrzał. Dopiero wczoraj trafił się znajomy, poszli w gęstą trawę obok szpitala, wleźli tam przez dziurę w murze cmentarnym z drugiej strony, było to idealne miejsce — cmentarz i szpital — nawet k...y tam nie chodziły, były przesądne. Znajomy ostatnio się wzbogacił, przystał do jednej takiej ze straganem. Była właśnie pora na jesienne jabłka i gruszki, śliwki też się jeszcze trafiały i wystarczało codziennie na pół litra. Kiedy Rudzielec go spotkał, znajomy wzruszył się, od razu mu się przypomniały te trzy lata we wspólnej celi, właściwie to dwa i pól, bo potem go przenieśli piętro wyżej. Poszli w tę gęstą trawę, była dobra ryba smażona, trzy półlitrówki, no, może o jedną za dużo, tak Rudzielec później sądził. Więc kiedy kobieta usłyszała za pojemnikami chrapanie, narobiła krzyku na całe podwórze, ale to go nie zbudziło, tylko że potem przyjechały gliny, któryś zaczął nim potrząsać, odwracając głowę na bok, bo smród z Rudzielca bił potężny. Wreszcie oprzytomniał i chciał przede wszystkim zwymyślać tę kobietę, ale milicjant pogroził mu pałką. Dokumenty zresztą miał w porządku, zwolnienie z więzienia chował nawet w celofanowej okładce, żeby się nie zabrudziło. Zameldowanie też było, tyle że nie w Warszawie, a w Radomsku, co za różnica, grunt, że było. — Dlaczego nie wracacie do Radomska? — spytał sierżant. —

Co robicie w śmietniku? Nowy skok się szykuje? Rudzielec uznał, że za dużo pytań na raz. Milczał, obrażony. — Co tu robicie? — powtórzył podoficer. Jego towarzysz, krępy, przysadzisty kapral, oświetlił latarką legowisko i skrzywił się: — Na pewno zawszony... Oblezą radiowóz. — Ni mam wszów — odparł z godnością. Była to nieprawda, ale co mu szkodziło, jak się przekonają na własnej skórze, to na drugi raz dadzą spokój. Pewnie jednak te wszy zadecydowały, bo milicjanci puścili go wolno, przykazawszy tylko jak najszybszy powrót do Radomska. Obiecał, co chcieli, ani myślał ostatnią stówę tracić na bilet, a pieszo mu się nie chciało. Z satysfakcją wysłuchał, jak besztali dozorcę za niepilnowanie porządku. Postanowił, że za jakieś dziesięć, dwanaście dni będzie można tu wrócić, cieć był stary i leniwy. To było jedno nieprzyjemne zdarzenie tego dnia. Drugie spotkało Rudzielca przed południem w sklepie samoobsługowym niedaleko wolskiego Pedetu, i znowu przez kobietę. Doprawdy, Rudzielec nigdy nie był wrogiem kobiet, ale teraz miał ich wyżej uszu. A byłby przysiągł, że patrzała w inną stronę, ruchy miał szybkie, wprawne, w wiklinowym koszyku niósł ostentacyjnie połówkę praskiego i puszkę ze „śledziem w sosie własnym”. Ale ona miała dobre oko, to musiał przyznać. Znowu przyjechała milicja, był już gotów zapłacić za ten spirytus, oni jednak chcieli widzieć, co jeszcze ma w teczce. No i wtedy właśnie zobaczyli to. — Nie moja! — zastrzegł się od razu, kiedy wyciągnęli koszulę z teczki. To był niezły system: nie przyznawać się do niczego, choćby wina była oczywista. Zawsze był ciekaw, kiedy się zdenerwują i zaczną wymyślać. Krzyków się nie bał, nie takie rzeczy miał za sobą. Jak mu Kulawy rozciął nogę od kolana aż do kostki jednym cięciem noża... Tak. To był prawdziwy STRACH. Nóż, żyletka, butelka z obtłuczoną szyjką. Oficer dyżurny z komendy dzielnicowej rozłożył koszulę na stole i oglądał uważnie. Uszyto ją z drogiej, jedwabnej popeliny

bladoniebieskiego koloru, starannie wykańczając mankiety i kołnierzyk. Lewy rękaw był na przedramieniu mocno zakrwawiony i rozdarty, zaschnięta krew trzeszczała nieprzyje- mnie, kiedy rozprostowywał materiał. — Nożem — mruknął stojący obok porucznik z kryminalnego. — Patrz, to jest charakterystyczny ślad, tu, koło łokcia. Nóż z dość wąskim ostrzem. Skąd macie koszulę? — zwrócił się do Rudzielca. Ten wzruszył ramionami. Bardzo chciało mu się powiedzieć, że sobie uszył, ale wiedział, że oberwie. W takich chwilach oni nie lubili żartów. — No? — powtórzył ostro oficer. — Skądeś to wziął? Przejście na ty uświadomiło Rudzielca, że sprawa zaczyna być poważna. Należało powiedzieć prawdę, zresztą w niczym mu to nie przeszkadzało, najwyżej straci koszulę. Znajdzie inną. — Tam była... — machnął ręką w nieokreślonym kierunku, wypadło to mniej więcej na szafkę z meldunkami i porucznik zdziwił się przelotnie. — Tam, to znaczy: gdzie? Odpowiadaj po ludzku. — Przecie mówię. Na śmietniku. — Z pewnym zażenowaniem dostrzegł coś na rękawie swojej kurtki, strącił szybko na podłogę i rozdeptał. Oficerowie odsunęli się trochę. — Na którym śmietniku? — Przy tej... przy Żelaznej, taki murowany, z czerwonej cegły. Pierwszoklaśny śmietnik — rozmarzył się i westchnął. — Pod którym na Żelaznej? — A ja tam wiem... Pod dwudziestym — dodał szybko, widząc groźne spojrzenie. — Gdzie leżała? Na ziemi czy w pojemniku? — W czym? — nie zrozumiał. — No, w takim blaszanym kuble? — Aha. Była w tych papierach — pokazał na gazetę. Porucznik nachylił się, poszukał wzrokiem tytuł, na dole zmiętej i mocno zabrudzonej strony odczytał: „Polityka”. Znalazł jeszcze datę, numer był z tego tygodnia. — Kiedy wyciągnąłeś to z kubła? — Wczoraj wieczór. — Przypomniało mu się, że rano milicja

nie znalazła teczki wciśniętej między pojemniki i mimo woli zachichotał. — Takie zabawne? — zdziwił się dyżurny. — Z kogo zdarłeś tę koszulę, co? Lepiej przyznaj się od, razu. I tak pójdziesz siedzieć — straszył. Rudzielec nie przejął się. Miał czyste sumienie, a perspektywa siedzenia była raczej wygodna. Zbliżała się zima. Żeby ją przemieszkać w domu, w Radomsku, trzeba było wziąć się do jakiejś roboty, a na robotę Rudzielec był uczulony od dziecka, jak raz tłumaczył kierownikowi więzienia. Od razu dostawał wysypki i „chodziło mu” po krzyżach. Porucznik sięgnął do szafy, wyjął azotox, obsypał Rudzielca od góry do dołu, potem wsadził go do milicyjnej nysy, bo radiowozu było mu szkoda, i zawiózł na Żelazną. Dozorca właśnie w skupieniu zamiatał śmietnik, pomny rannych pouczeń. Pojemniki grzały się w jesiennym słońcu, wystawione dla opróżnienia przez MPO i Rudzielec w żaden sposób nie mógł wskazać, w którym znalazł skrwawioną koszulę. Oficer sądził, że być może prócz niej w pojemniku będą jakieś inne rzeczy, które pomogą w śledztwie — ale włóczęga stał bezradny przed kilkunastu kubłami, zupełnie jednakowymi, pełnymi obierek i papierów. — Tera taka moda, że mało kto we wiaderku śmiecie wynosi — zauważył dozorca. — Zawijają w gazety i rano, po drodze do pracy, wyrzucają paczkę. Tak im, po prawdzie, wygodniej. Pełno tych paczek w kubłach. — Aha — przyświadczył Rudzielec. Przysiadł na ławeczce, ale dozorca spędził go, mamrocząc pod nosem, że dość miał z nim rano kłopotów. Oficer zainteresował się tym, dozorca nie umiał jednak powiedzieć, skąd milicja wtedy przyjechała ani jaki to był radiowóz. Dodał tylko, że żadnej teczki nie znaleźli i Rudzielec znowu zaśmiał się pod nosem. Porucznik nie powiedział nic o koszuli, zabrał włóczęgę z powrotem do komendy i męczył go przez godzinę, próbując dowiedzieć się to i owo, nic z tego jednak nie wyszło. Rudzielec, po kilku próbach puszczenia wodzy fantazji, co bardzo lubił,

przywołany do porządku odpowiadał logicznie, ale widać nie- wiele mógł powiedzieć. Naturalnie, jeżeli się wierzyło, że rzeczywiście znalazł koszulę w śmietniku, bo prawda mogła leżeć zupełnie gdzie indziej i z tym należało się liczyć. Dlatego też zamknięto go w końcu w areszcie, gdzie z miejsca upomniał się o obiad. — Patrz, Heniek, stąd wypruto znaki — rzekł oficer dyżurny, który przez ten czas obejrzał sobie dokładnie koszulę. — Pewnie z jakiejś pralni. Porucznik przyjrzał się śladom na materiale. Tuż pod kołnierzykiem widniał szereg nakłuć i mikroskopijne strzępy kolorowej nitki. — Wygląda, że wypruto znaki już po prasowaniu. Chyba da się to odcyfrować. Dało się stosunkowo łatwo. Koszula nosiła znak: „S-43” albo też „G-43”, raczej jednak było to ,,S”. Porucznik złożył w tej sprawie meldunek u swego naczelnika, dołączając dowód rzeczowy. Wspólnie ustalili, że trzeba zająć się tym bliżej. — Przyjmiecie sprawę, poruczniku Skowroński — rzekł naczelnik. — Skontaktujcie się z wydziałem gospodarczym, oni tam orientują się w systemie numeracji w pralniach. Może być miejska, ale może też spółdzielcza; nie sądzę, żeby prywatna, chociaż i to jest możliwe. — Tego wszarza muszę trochę potrzymać. On i tak ceni sobie państwowy wikt. Prokurator da chyba sankcję? — Powinien. — Naczelnik był lakoniczny, kiedy rozmowa schodziła na prokuraturę. Któraś z kolei pralnia miejska w okolicach Żelaznej rozpoznała koszulę i swoje znaki. Sprawdzenie w spisie klientów również nie trwało długo. ,,S-43” było pralniczym szyfrem dla oznaczania bielizny Jerzego Skolnickiego, lokatora domu przy Żelaznej dwadzieścia, mieszkania sześć. — Kto to jest: Jerzy Skolnicki? — spytał porucznik w komendzie, tak na wszelki wypadek, pracownicy wydziału kryminalnego znali bowiem mnóstwo ludzi, zarówno z dobrej, jak i gorszej strony. — Skolnicki? — powtórzył w zamyśleniu jeden z oficerów,

specjalista od tak zwanych „wyższych sfer”, na które składali się artyści, literaci, lekarze i dyrektorzy w dzielnicy. — Nie znam go, ale wiem. Dyrektor fabryki „T-20” na Północnej Pradze. Automaty tokarskie, wiertarki, wiesz, te rzeczy. Dobra fabryka. Klucz, ciężki przemysł. Eksportują; co prawda od niedawna, bo zmieniali profil. Co zrobił ten facet? — Nie wiem, może nic. Prawdopodobnie wyrzucił na śmietnik koszulę z rękawem przebitym nożem. — Co ty mówisz? — zdumiał się kolega. — Może w tym coś być. Stary dał ci tę sprawę? — Tak. Co jeszcze wiesz o Skolnickim? — Niewiele. Mówią o nim, że twardy. Zdaje się, dobrze widziany na górze. Więcej ci powie praska dzielnica, zwłaszcza wydział gospodarczy. Oni znają przecież wszystkich dyrektorów, spotykają się przy różnych okazjach. — Dobra, przejadę się na Pragę. — Aha, wiesz, co jeszcze o nim słyszałem? — No? — Że babiarz. — Żeby tylko takie grzechy ludzie mieli... Po rozmowie w komendzie dzielnicowej Praga-Pół- noc porucznik Skowroński wiedział już o dyrektorze Skolnickim tyle, że mógłby złożyć obszerne sprawozdanie na przykład w zjednoczeniu lub resorcie, nie miało to jednak nic wspólnego z zakrwawionym rękawem koszuli. Oficerowie z Pragi wzruszali ramionami. — Ten twój włóczęga ukradł mu pewnie przyodziewek i dostał nożem od jakiegoś kumpla — snuli domysły. — Nie — zaoponował Skowroński. — Koszula jest na to za czysta, on jej nie nosił. Pewnie jeszcze nie zdążył. Może ukradł, ale jak? Gdzie? Nie w fabryce przecież i nie ściągnął dyrektorowi z grzbietu. Chyba że ukradł z domu. Tak czy owak, muszę tam iść — zdecydował. — Od razu trzeba było tak zrobić — mruknął któryś. — Po co tyle gadania? Skolnicki mieszka na Woli, powinniście wiedzieć o nim więcej niż my. On na Pradze tylko pracuje. — Praca kładzie piętno na życiu człowieka — zirytował się

porucznik. — Ja ludziom w domu do garnków nie zaglądam. Ani do szafy z bielizną. — Czekaj, nie złość się. On ma w pracy bardzo dobrą opinię, jeżeli tak ci zależy na tym... piętnie. — Podobno babiarz? — Co to ma do rzeczy? Napracuje się chłop, to mu się jakaś rozrywka należy. W fabryce miłości nie uprawia. — W każdym razie — wtrącił inny z oficerów — uważaj, jak będziesz z nim rozmawiał. Ze Skolnickim ludzie się liczą, cenią go. A on sam wybuchowy, impulsywny... uważaj, żeby się potem nie poskarżył na milicję. Na co ci to? — Dobra, będę się cackał jak ze śmierdzącym jajkiem. Uciekł, zanim zdążyli mu nawymyślać. Pod wieczór zadzwonił do drzwi mieszkania dyrektora Skolnickiego. Otworzyła mu wysoka, niemłoda kobieta o twarzy zafrasowanej, przygnębionej, ubrana w jerseyową garsonkę koloru zwiędłych liści, pasującą do tej twarzy, niczym nie ozdobioną, surową. — Pan do kogo? — spytała nieprzychylnie. — Czy zastałem dyrektora Skolnickiego? — Nie. Mąż ma dziś naradę w fabryce. A o co chodzi? — Jestem porucznik Skowroński z Milicji Obywatelskiej. — Zauważył zdziwienie w oczach, ściągnęła brwi. — Czy mogę z panią chwilę porozmawiać? Nagle zaniepokoiła się. — Czy coś z mężem? Stało się coś? — Odsunęła się. — Proszę, niech pan wejdzie. — Nie, nic się nie stało — uspokoił ją. Kiedy usiedli w pokoju po lewej stronie hallu — był to duży pokój dwuokienny, służył widać za gabinet do pracy, bo stało tu biurko, telefon, a przez całą ścianę biegły regały pełne książek — zapytał: — Czy nic państwu z domu nie zginęło? — To znaczy... pyta pan, czy nas nie okradli? — zdziwiła się. — Nie, skądże. — Na pewno? Nic z rzeczy osobistych, pieniędzy, drobiazgów? — Nie. Chyba, że mąż... ale nic mi nie mówił. Może w fabryce? — Gdyby w fabryce, nie przyszedłbym tutaj — uśmiechnął się. — Czy pani oddaje bieliznę do miejskiej pralni?

Obserwował uważnie jej twarz. Była spokojna, w dalszym ciągu nieco zdziwiona. — Tak. Mamy gosposię, ale ona pierze tylko drobne rzeczy. — Do pralni na Żelaznej pod dwudziestym szóstym? — Tak. — Jakim skrótem pralnia znaczy bieliznę? — Skrótem? — Zastanawiała się przez chwilę. — Zaraz, doprawdy... — wyszła na chwilę do drugiego pokoju, przyniosła stamtąd ręcznik. — Tu gdzieś musi być... gosposia pamięta, ona się tym zajmuje, ale wyszła w tej chwili... O, jest — pokazała znak. Porucznik przyjrzał się. Było to „S-43”. — Ale o co chodzi? Okradli pralnię? Zdecydował się. Wyjął ze swojej teczki skrwawioną koszulę, tak, aby nie widać było rękawa. — Czy to jest koszula pani męża? — Wie pan, koszule są takie podobne — powiedziała z wahaniem, dotykając materiału. — Owszem, on ma jasnoniebieskie z popeliny, chociaż teraz rzadko je nosi, woli nylonowe. A skąd pan to wziął? O, Boże! — krzyknęła, kiedy nagłym ruchem rozwinął rękawy. — To krew? — Krew. Znaleziono tę koszulę w podwórzu, w jednym z pojemników na śmiecie. Lewy rękaw jest przedziurawiony nożem. Czy pani mąż się nie skaleczył? — Ależ skąd, przecież bym o tym wiedziała! — To nie musiało być poważne skaleczenie. Może nie chciał pani przestraszyć i wyrzucił od razu koszulę na śmietnik? Potrząsnęła głową. Wciąż ze strachem spoglądała na zakrwawiony rękaw. — Tu były znaki, właśnie „S-43”. Przed wyrzuceniem zostały wyprute. Dlaczego? — Nonsens — odparła gniewnie. — Jak pan mógł odczytać, że to był nasz znak? Przecież tu nic nie widać, tylko trochę śladów po ukłuciu igłą. Może być S albo G czy C — wzruszyła ramionami. — Pralnia rozpoznała znaki jako „S-43” — zauważył. — Kiedy dyrektor Skolnicki będzie w domu? — Nie czekając na odpowiedź, sięgnął do telefonu. — Jaki tam jest numer?

— Do gabinetu: 19-26-26. Ale narada jest pewnie w sali konferencyjnej, tam się pan nie dodzwoni. Niech pan przyjdzie jutro rano gdzieś koło wpół do siódmej, bo o siódmej mąż wyjeżdża do fabryki. Albo niech pan teraz tam pojedzie. A najlepiej, niech pan poczeka na gosposię, niedługo wróci. Gosposia, tęga kobieta o bladej, nalanej twarzy, długo medytowała nad koszulą, wreszcie orzekła, że „tak jakby pana dyrektora, ale może i nie”. Natomiast stanowczo zaprzeczyła, jakoby Skolnicki skaleczył się w rękę. — Już ja bym o tym wiedziała. Albo pani — dodała niedbale. Dyrektorowa, postawiona tak zdecydowanie na dalszym planie, poruszyła się niepewnie w fotelu. Wtrąciła, że mąż często wyjeżdża i kupuje sobie bieliznę według własnego gustu i uznania, to za granicą, to w innych miastach kraju. Trudno się więc czasem zorientować, ile czego ma i jakie. Skowroński, trochę zirytowany, wpakował koszulę do teczki i pojechał do fabryki „T-20”. Okna sali konferencyjnej były oświetlone. Na dziedzińcu stało kilka samochodów, widać narada jeszcze trwała. Postanowił, że poczeka. Wieczór był ciepły, siadł więc na ławce przed budynkiem administracyjnym, dowiedziawszy się przedtem od portiera, który samochód należy do Skolnickiego. Portier był rozmowny, nudziło mu się, przysiadł na tej samej ławce i chętnie przyjął papierosa. Po pół godzinie porucznik wiedział o dyrektorze naczelnym jeszcze więcej, niż mu powiedziano w komendzie, były to jednak znowu sprawy czysto fabryczne. Słuchał ich raczej z zawodowego przyzwyczajenia niż z potrzeby. Wreszcie ktoś śpiesznie zbiegł ze schodów, potem zaczęli wychodzić po kilku, rozmawiając i sprzeczając się. Ostatni ukazał się dość wysoki, silnie zbudowany mężczyzna z płaszczem przerzuconym przez ramię i grubo .wypchaną teczką. — To dyrektor Skolnicki — mruknął portier podnosząc się z ławki. Ukłonił się i wszedł do budynku, aby pogasić światła. Skolnicki skierował się w stronę samochodu, kiedy oficer zastąpił mu drogę. Dyrektor, myślami tkwiąc jeszcze przy naradzie, z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi.

— Koszula? Jaka koszula? — powtarzał niecierpliwie. — Mam dwie kobiety w domu, one się zajmują takimi rzeczami. Zgodził się jednak, acz niechętnie, zawrócić do gabinetu. Kiedy Skowroński rozwinął przed nim nieszczęsną popelinę, dyrektor uniósł brwi ze zdumieniem. — Pańska czy nie? — spytał porucznik, pragnąc wreszcie ustalić prostą na pozór sprawę. Skolnicki przyglądał się rozdarciu i plamom zeschłej krwi, potem stanowczo potrząsnął głową. — W każdym razie ja się w niej nie skaleczyłem — odparł. — Gdzie ona była? — Na śmietniku, w podwórzu domu, gdzie pan mieszka. — Nic na śmietnik nie wyrzucałem. — Czy miał pan taką koszulę? — powtórzył Skowroński cierpliwie, czując, że go cholera bierze. — Cóż... numer kołnierzyka się zgadza, kolor i gatunek też, miałem takich kilka, ale czy ja wiem... A to takie ważne? — Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć na to pytanie. Byłem u pana w domu, rozmawiałem z żoną i gosposią. Nie potrafiły określić z całą pewnością, czy to jest pańska własność. W każdym razie zapewniły mnie, że nie było w domu żadnej kradzieży ani włamania. Może okradziono pana w podróży, w hotelu? — Chyba nie — dyrektor bezradnie rozłożył ręce. — Jestem trochę bałaganiarz, nie liczę, ile mam bielizny. — Zamyślił się na chwilę i uśmiechnął. — Były dawniej takie lata, kiedy miałem tylko dwie koszule. Wtedy łatwo było spamiętać. Jedną prałem, drugą miałem na sobie. Dzisiaj, wie pan, jest inaczej. — Tak, oczywiście — potwierdził Skowroński myśląc, o co by tu jeszcze zapytać. Nagle zapragnął skończyć to idiotyczne szukanie właściciela koszuli i pojechać do domu. Dochodziła dziewiąta wieczór. Może włóczęga znalazł łach w innym śmietniku, może wszystkie pralnie jednakowo — tak zwanym chińskim alfabetem — znaczą bieliznę i takich „S-43” jest w Warszawie kilkaset... *

Prokurator nie dał sankcji na zatrzymanie Rudzielca w areszcie dłużej niż czterdzieści osiem godzin. Nie widział żadnych podstaw. Każdy może wyciągnąć coś ze śmieci, trudno to uważać za kradzież. Argument porucznika, że być może Rudzielec nie znalazł, lecz ukradł, a potem wdał się w jakąś brzydką sprawę, nie wydał się prokuratorowi przekonujący. — Macie jakieś dowody? — mówił niechętnie, chodząc po gabinecie. — Choćby poszlaki? Pralnia rozpoznała koszulę jako własność Skolnickiego, ale sam Skolnicki temu w gruncie rzeczy zaprzecza. W każdym razie twierdzi, że nic mu nie zginęło. No więc o co chodzi? Gdzie ten poszkodowany? Gdzie przestępca? Pralnia mogła się zwyczajnie pomylić. Ktoś tam mógł się skaleczyć i cisnąć pokrwawioną bieliznę do śmietnika, bo tak mu się podobało. Nie widzę w ogóle sprawy. Mało macie w komendzie roboty? — dodał zaczepnie. Skowroński wzruszył ramionami. W porządku, jutro Rudzielec wyjdzie i niech sobie wraca do tego swego Radomska czy na koniec świata. Pożegnał prokuratora i wyszedł. Zanim jednak dojechał do komendy, postanowił, - że jeszcze z włóczęgą porozmawia. „Sprawy” może nie było, ale coś tu nie grało. Coś było nie tak jak trzeba, aby uznać rzecz za normalną. Rudzielec dostał po śniadaniu papierosa i kurzył go sobie powoli, przysiadłszy na brzegu pryczy. Był zadowolony. Noc minęła spokojnie, aresztanci zachowywali się przyzwoicie, dali spać. Rudzielec nie lubił, kiedy go kto zaczepiał albo za dużo mówił. Denerwował się wtedy i mógł dać w mordę, co było w areszcie źle widziane. Na widok porucznika uniósł się z pryczy, grzecznie powiedział dzień dobry. Azotox przez noc podziałał, można więc było bez większej obawy zaprowadzić aresztanta na górę i posadzić z drugiej strony biurka. Papierosy leżały w takiej odległości, że wystarczyło sięgnąć ręką, co też Rudzielec zrobił, nie czekając na zaproszenie. Potem mogli nie dać. — Słuchajcie, Dąbrowiak — zaczął porucznik, podsuwając mu zapałki — opowiedzcie jeszcze raz, jak to było z tą koszulą. — Z czym? Rudzielec naprawdę zapomniał, dlaczego został zatrzymany.

Zdarzało się, że zamykano go bez powodu, „za sam wygląd”, jak tłumaczono później komendantowi czy naczelnikowi wydziału. Lubił wtedy słuchać mocnych słów, które padały w jego obronie, słów podbudowanych przepisami prawnymi i oso- bistym temperamentem władzy. Z koszulą, którą podobno znaleźliście w śmietniku — cierpliwie wytłumaczył Skowroński. — Była w waszej teczce. — Cholerski łach — mruknął Rudzielec obojętnie. Spodobał mu się obrazek, wiszący obok żelaznej szafy, był to ładny widoczek, chyba jesień, bo drzewa namalowano żółtym i czerwonym kolorem, a niebo tak niebieskim, jakiego jeszcze nigdy nie widział. — Wiemy, kto ją wyrzucił na śmietnik — rzekł oficer, nie spuszczając wzroku z twarzy włóczęgi. — Czy widzieliście, jak to było? — Aha — odparł Rudzielec i nagle nastroszył się. Wciągnął głęboko dym papierosa, odkaszlnął, przetarł rękawem załzawione oczy. — Widzieliście? — Skowroński pochylił się w krześle, ale twarz jego nie zmieniła wyrazu. — Jak ten człowiek wyglądał? — Kto? — Ten, który włożył do kubła koszulę. Przecież widzieliście go. — A, gdzie tam! Porucznik przygryzł wargi. Nie znał tego łazęgi, nikt go nie znał w komendzie i nie wiedział, jak z nim postępować. — Dąbrowiak, nie udawajcie głupiego! — krzyknął ostro. — Widzieliście czy nie? Bo was przetrzymam do północy. Albo i do rana. Widzieliście tego człowieka? — Nie widziałem — odparł Rudzielec stanowczo. — Nikogo. Baba mnie rano zbudziła, pies jej mor... — umilkł. Wiedział, że tu nie pozwalają kląć. — Skąd wzięliście koszulę? — Z kubła. Leżała w gazecie. — Kto przyniósł tę gazetę? — Nie widziałem — powtórzył z uporem. — Była w kuble. Skąd mieliście przy sobie sto złotych?

— Z butelek. — Gdzie sprzedaliście te butelki? — Na punkcie. Jeszcze w tamten wtorek. Albo we środę... — Zastanawiał się dłuższą chwilę. — A może w piątek? W godzinę później Skowroński miał dość. Albo włóczęga rzeczywiście nic nie widział, albo jest chytry i ma w tym wszystkim jakiś swój interes. Tak czy owak, należało go wypuścić, co też zrobił z pewnym ociąganiem. Rudzielec przyrzekł pierwszym pociągiem odjechać do Radomska, pożegnał się z godnością i opuścił komendę. * Niedziela zapowiadała się pięknie, ale ranek wstał chmurny, wiatr szarpał za włosy, zapierał oddech, wędkarze klęli Wicherka i wciągali grube wełniane swetry, pachnące naftaliną. Ci, którzy nie wybierali się za miasto, spali do południa, potem jedli spóźnione świąteczne śniadanie i wałęsali się po mieszka- niu, postanawiając zrobić mnóstwo rzeczy, na które w tygodniu nie było czasu. Antoni Piekarski, pracownik instytutu naukowego, wbrew chęci i woli obudził się o szóstej. Przez chwilę leżał na wpół przytomny, odrętwiały ze snu, gotów zerwać się z tapczanu, pełen niepokoju, że się spóźni, zaraz jednak przypomniał sobie, że to niedziela, i z westchnieniem ulgi przewrócił się na brzuch. Była to jego ulubiona pozycja przed zaśnięciem. Mimo to nie mógł już zasnąć. Zapalił papierosa, czym wybił się z resztek snu, więc zaświecił lampę, bo w pokoju był mrok i chłód. Żona spała o ścianę, tak już było od dawna, niewiele mieli sobie do powiedzenia, nie dzielili poglądów ani zainteresowań, właściwie łączyło ich tylko wspólne mieszkanie i lata przyzwyczajenia. Myślał o tym czasami, trochę zdziwiony, że tak się stało, trochę zrezygnowany, wiedział zresztą, że podobnie jest u wielu jego kolegów. Wypalił papierosa, potem postanowił, że wstanie i zrobi daleki spacer po Osiedlu. Mieszkał tu osiem lat, właściwie sprowadził się, kiedy na pustym, wielkim placu wyrósł

pierwszy dom, teraz tych domów było kilkadziesiąt i Osiedle — bielejące z daleka pośród otaczających horyzont lasów podmiejskich — wyglądało jak spore miasteczko. Liczyło się w stołecznych statystykach, było jeszcze „wielką Warszawą”, chociaż stąd do centrum trzeba było jechać elektrycznym pociągiem przeszło pół godziny. Ubrał się w stare wytarte spodnie, używane do pracy w domu, na koszulę wciągnął szary sweter, pośpiesznie przegryzł coś w kuchni, nie chciało mu się jeść tak rano. W codzienne dni śniadanie jadł dopiero w instytucie. Kilka minut przed siódmą zbiegał już ze schodów, ciesząc się na ten poranny niedzielny spacer, kiedy nic nie kazało mu się śpieszyć i nikt na niego gdzieś tam nie czekał. — Dzień dobry, panie magistrze — pozdrowił go dozorca. Zamiatał opadłe liście, zbierało ich się teraz mnóstwo, trudno było nadążyć ze zgarnianiem. Piekarski odpowiedział uprzejmie, ale nie zatrzymał się, żadne rozmowy nie były w planie. Szedł równym, długim krokiem przez śpiące jeszcze Osiedle, wdychał zapach mgły, zeschniętej trawy, wiatr owiewał mu twarz, ciepłą od snu. Mijał domy jeden po drugim, wyszedł na piaszczystą drogę, która gdzieś tam daleko kończyła się lasem. Postanowił, że dojdzie aż do lasu, obejdzie Osiedle dookoła i wróci z przeciwnej strony, a po drodze kupi gazetę, papierosy i żyletki, jeżeli będą w kiosku. Piaszczysta droga w pewnym momencie prowadziła przez mostek, po obu stronach ciemniały gęste krzaki i zarośla. Pod jednym krzakiem, z którego nie opadły jeszcze liście, zobaczył coś kolorowego. Podszedł bliżej, schylił się. Była to jedwabna chustka, czerwona w białe kółka i kwadraciki, trochę podarta z jednego rogu. „Ktoś zgubił” — pomyślał, przyglądając się materiałowi. Chustka musiała tu leżeć przez noc albo i dłużej, bo zdążyła zwilgotnieć od rosy i mgieł. „Powieszę na poręczy mostka” — myślał dalej, ale nie chciało mu się wracać. Mimo woli wsunął jedwab do kieszeni spodni, mógł przecież położyć potem na którejś ławce albo na siatkowym ogrodzeniu, mógł też zostawić w kiosku. Myślał o

tym leniwie, idąc piaszczystą drogą, słońce przygrzewało coraz mocniej, spacer rozprostował mięśnie znużone całotygodniowym ślęczeniem za biurkiem. Wracając, kupił „Życie Warszawy”, dwie paczki extra- mocnych, żyletek nie było. O kolorowej jedwabnej szmatce dawno zapomniał. * Kobieta weszła do pokoju niepewnie, zerknęła w okno, potem spojrzała na twarz człowieka, któremu miała powiedzieć to, co ją dręczyło od pewnego czasu. Twarz wzbudzała zaufanie, była spokojna, uważna i opanowana. Poprosił, aby usiadła, sam za- jął miejsce po drugiej stronie biurka i patrzał na nią wyczekująco. Rozumiała, że aczkolwiek gotów jest cierpliwie wysłuchać, co ma mu do powiedzenia, to jednak czas jego jest ograniczony. — Przyszłam, bo chyba powinnam o tym gdzieś powiedzieć — zaczęła z troską w głosie, bała się, że może zostanie źle zrozumiana. Ponieważ milczał, mówiła dalej. — To było kilka dni temu... — Kilka, to znaczy: ile? — przerwał jej, bawiąc się długopisem. — Dziś mamy poniedziałek, dziesiąty października. — Więc to było we czwartek, u nas na Osiedlu. Była chyba jedenasta wieczorem albo trochę po jedenastej. Wracałam do domu. Byłam w teatrze i dlatego tak późno... Szłam od stacji szosą, potem skręciłam na tę piaszczystą drogę, bo tak było mi bliżej, mieszkam na Jaśminowej pod szesnastym. Szłam sama. Miałam przy sobie dwanaście tysięcy złotych, trochę się bałam, noc była bardzo ciemna, a na tej drodze obok mostku nie ma latarni, dopiero przy kiosku. Ale szłam szybko, torebkę trzymałam mocno w ręku, o, tak — pokazała — żeby mi nikt znienacka nie wyrwał. Minęłam mostek, potem tam są takie krzaki przy drodze... No i wtedy właśnie. — Co wtedy? — Jakiś człowiek pojawił się nagle, nic nie było widać, trochę tylko tę drogę i zarysy drzew... Zapamiętałam, że był dość wysoki, miał na głowie kapelusz.

— Zaczepił panią? — On... najpierw poczułam czyjąś obecność, obejrzałam się, zobaczyłam jego postać i od razu uderzył mnie w głowę, z tyłu nad karkiem. Upadłam, krzyknęłam ratunku, ale tam nie było nikogo, najbliższe domy są dość daleko, na pewno nikt nie sły- szał. On się pochylił nade mną, zerwał mi z szyi szalik, właściwie apaszkę jedwabną i jakoś tak błyskawicznie od tyłu zarzucił mi ją znowu... — Na głowę? — Nie, na szyję. Potem zaczął zaciskać. Zrobiło mi się mdło, ale ja jestem bardzo silna, wydarłam się z jego rąk i potoczyłam, wie pan, tak poturla- łam się po ziemi, żeby dalej od niego, nie myślałam wtedy, co zrobić, żeby się uwolnić, tylko tak instynktownie jakoś... Wcisnęłam się pod krzaki, było ciemno i on mnie chyba stracił z oczu. Przytuliłam się do trawy, nie ruszałam się z miejsca bardzo długo, bałam się głośniej oddychać, żeby nie posłyszał. Tak leżałam, zdawało mi się, że ze dwie godziny, zmarzłam cała i skostniałam, ale potem okazało się, że nie więcej niż kwadrans. Usłyszałam z daleka jakieś głosy, ktoś śpiewał i gadali głośno, więc wyszłam z tych krzaków, bo myślałam, że jak w pobliżu są ludzie, to on się spłoszy i ucieknie. Nikogo już nie było, tylko przez mostek szły jakieś dziewczęta i chłopcy, dołączyłam się do nich i tak doszłam do domu. Matka jak mnie zobaczyła, aż krzyknęła ze strachu, bo ja byłam cała brudna, umazana ziemią, blada z tego wszystkiego... Chustkę, tę jedwabną, gdzieś zgubiłam, dzisiaj nawet poszłam tam popatrzeć, ale nie znalazłam. Umilkła, odetchnęła ciężko. Teraz znowu zaczęła się bać. Czuła na nowo zaciskający się na szyi jedwab i szybki, podniecony oddech obcego człowieka — mordercy? Zboczeńca? A może jedno i drugie? Mężczyzna za biurkiem poruszył się, przysunął jej papierosy, podał ogień i sam zapalił. — Więc tak — notował coś na kartce — to było we czwartek, szóstego października, pomiędzy godziną dwudziestą trzecią a dwudziestą czwartą na drodze, która prowadzi za Osiedlem w stronę lasu, obok krzaków za mostkiem, tak?

Potwierdziła ruchem głowy. — Proszę mi podać możliwie najdokładniejszy opis tego człowieka. Ale proszę nic nie wymyślać, nie dodawać, poza tym, co pani rzeczywiście widziała i słyszała. — Tego było tak niewiele — westchnęła. — Noc, prawie zupełna ciemność... Zobaczyłam tylko zarysy dość wysokiej postaci, kapelusz i właściwie nic więcej. Słyszałam jego oddech, ale żadnego słowa, żadnych kroków. Jestem z zawodu nauczycielką, mam ukończone studium socjologii, umiem dość dobrze zapamiętywać szczegóły, twarze, głosy, ale tutaj... — bezradnie rozłożyła ręce. — Czy zabrał pani torebkę? — Nie. Mam wszystko, prócz tej jedwabnej apaszki. A tak się bałam, bo to nie moje pieniądze, koleżanki ze studium. Zaraz następnego dnia zaniosłam jej, ona leży chora. Mieszka na Osiedlu. — Czy ktoś jeszcze wiedział, że wiezie pani ze sobą taką sumę? Wzruszyła ramionami. Zastanawiała się przez chwilę. — No, wiedzieli w kasie, bo miałam upoważnienie na podjęcie pieniędzy. W kasie studium. Koleżanka otrzymała honorarium za napisanie broszury. Więc kasjerka, oczywiście, i... bo ja wiem, kto jeszcze? — A koleżanka? — Nie. Nie wiedziała, którego dnia wypłacą, dala mi upoważnienie już dwa tygodnie temu. Właściwie, to poza mną i kasjerką, nikt. — Dlaczego pani nie przyszła do milicji od razu następnego dnia po napadzie? Kobieta skuliła się w krześle, opuściła głowę. — Bałam się — powiedziała szczerze. — Że on mnie śledzi. — A teraz pani się nie boi? — W głosie oficera wyczuła powściągany śmiech. Pokiwała głową z wyrzutem. — Dobrze panu mówić... Pan ma broń i w ogóle. Na pana nikt nie napadnie. Nie odpowiedział. Pisał coś jeszcze, potem podsunął jej papier, potwierdziła, że się zgadza, podpisała. Podał jej swoje nazwisko i stopień: porucznik Kamiński, na wypadek gdyby

chciała się z nim jeszcze kiedyś skontaktować. Wstał, uścisnął jej rękę, pożegnał uważnym, chłodnym spojrzeniem, w którym wyczuła jednak życzliwość. Kiedy wyszła, podniósł słuchawkę telefonu. — Kamiński mówi. Niech przyjdzie do mnie Łuczak albo Wielgosz. Plutonowy Łuczak znał dość dobrze Osiedle, mieszkał tam od dwóch miesięcy, nie ujawniał się jednak w żadnych akcjach milicyjnych, gdyż nie chciał być rozpoznawany przez mieszkańców. Wysłuchał w milczeniu słów Kamińskiego, zanotował sobie nazwiska: nauczycielki, jej koleżanki, kasjerki ze studium. — Bardzo dawno nie mieliśmy w dzielnicy czegoś takiego — rzekł posępnie porucznik. Wiedział, że tajemnicze napady na przechodzące samotnie kobiety rzadko kiedy bywają odosobnione. Mogli spodziewać się, że przestępca niedługo ponowi swój zamiar. Musieli to przewidzieć i udaremnić. — Trudno z tego przypadku wywnioskować, czy napad miał podłoże rabunkowe, czy, powiedzmy, seksualne — zauważył Łuczak. — Mógł to być któryś z okolicznych chuliganów, chociaż... — zamyślił się na chwilę, potem potrząsnął głową — taki nie zaczynałby od duszenia. Usiłowałby wyrwać torebkę i zwiać jak najprędzej. Czy to mężatka? — Nie — porucznik spojrzał na kartkę.— Mieszka tylko z matką. — Może zemsta osobista, jakiś zawiedziony czy zazdrosny facet. Mieliśmy dwie podobne sprawy w tym roku, pamiętacie? Jeden siedzi, drugi już nie żyje, zmarł na zawał. Mam się zająć tą, jak jej tam? Barbarą Borcz? — Tak — odparł Kamiński. — Ale z chuliganami to nie macie racji. Właśnie oni często zaczynają od bicia, ogłuszenia czy nawet uderzają nożem, a potem rabują. — Owszem — rzekł Łuczak niezdecydowanie. — Tylko takie duszenie szalikiem jakoś mi do nich nie pasuje. To za cicha robota.

Rozdział 2 Dochodziła druga nad ranem. Była to pora, kiedy miasto śpi jeszcze głęboko i zaledwie w nielicznych oknach błyska samotnie zapalona lampa, znak, że ktoś zaczyna już nowy dzień albo też poprzedniego nie zakończył. Turkotały, nie śpiesząc się, wozy chłopskie wiozące na Zieleniak jarzyny i jesienne jabłka, z rzadka przemknął ulicami nocny tramwaj, ziewali szatniarze w lokalach, gdzie dogorywała zabawa. Osiedle również spało. Tylko piaszczystą drogą, źle oświetloną i zupełnie pustą, szła śpiesznym krokiem kobieta w tramwajarskim czarnym płaszczu, z plastykową torbą i siatką. Idąc, pochylała się trochę do przodu, stawiała” duże, energiczne kroki, ręce trzymała w kieszeniach- płaszcza, widocznie było jej zimno. Nie rozglądała się dokoła. Znała tę drogę jak własne mieszkanie, przemierzała ją codziennie od kilku lat. W ciemności ledwie rysowały się krzaki po obu stronach piaszczystych kolein, w dzień jeździły tędy wozy, rzadziej samochody, piach był grząski i nierówny. Doszła do mostku, spojrzała na zegarek i przyśpieszyła kroku. Było sześć minut po drugiej, mogła nie zdążyć na pociąg, którym zawsze dojeżdżała na ranną zmianę. Jeden — spośród setek innych — trolejbus nie wyjechałby przez to punktualnie na miasto. Chciała tego uniknąć, ceniła sobie swoją dobrą opinię w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych. Mówiono o niej, że ma „czucie w rękach”, kiedy siada za kierownicą. Miała bardzo dobry wzrok i słuch, ale tego ranka jedno i drugie ją zawiodło. Może zresztą kroki za plecami były tak bezszelestne, że nie zwróciłyby niczyjej uwagi, a ciemność tak czarna, jak jej tramwajarski płaszcz. Nagle — w ułamku sekundy — świat zakołysał się, dokoła rozbłysło ogniste, czerwone światło, coś rzuciło ją na ziemię, jakby podcięto jej obie nogi. Dopiero potem odezwał się ostry, przeszywający ból, tuż nad karkiem, tak ostry, że krzyknęła przerażona. Zdążyła jednak odwrócić głowę w bok i dojrzała obok siebie wysoką postać w kapeluszu, właściwie tylko zarys

jakiejś postaci, w każdym razie był to człowiek, a człowiek mógł jej przecież 'pomóc w usunięciu tego okropnego bólu. — Panie! — krzyknęła, chwytając go za brzeg rękawa czy płaszcza — niech mi pan pomoże wstać! Wysoka postać w kapeluszu pochyliła się nad nią, ale nie wyciągnęła ręki i nie podniosła z ziemi. Usłyszała szybki, nierówny oddech, który owiewał jej twarz. Potem poczuła, że obce ręce ściągają jej z szyi wełniany szalik. Nie rozumiała dlaczego, zawołała słabnącym głosem: — No, niech mi pan da rękę, nie mogę sama wstać!... Wtedy tamte ręce zarzuciły jej od tyłu szalik na szyję i poczęły go zaciskać. Przerażenie, jakie w tym momencie uczuła, sparaliżowało mięśnie, nie była w stanie zerwać się, odepchnąć tych strasznych rąk, które z wolna odbierały jej życie. Tak silna zwykle, zdrowa, młoda — nie potrafiła w decydującej chwili zrobić użytku ze swoich wygimnastykowanych mięśni, mocnych, muskularnych nóg i rąk. Może sprawiła to noc i pustka dokoła niej, strach, że umiera nagle, samotnie, bez żadnej ku temu przyczyny. Potem już wszystko przestało istnieć. Człowiek w płaszczu i kapeluszu, nasuniętym tak głęboko, że niemal zakrywał oczy, bez pośpiechu ułożył zwłoki na piasku, sięgnął po plastykową torbę i zaczął w niej czegoś szukać. Miał duże, silne ręce w czarnych skórzanych rękawiczkach. Przyświecając sobie małą latarką wyjął z torby portfel, prze- biegł wzrokiem dokumenty, przyjrzał się przez chwilę legitymacji i — porównawszy ją z twarzą kobiety leżącej na drodze — przelotnie uśmiechnął się. Potem włożył dokumenty z powrotem do portfelu, wyciągnął z niego pieniądze, przeliczył, zawahał się. W końcu wcisnął banknoty do kieszeni swego płaszcza, bilon zostawił. Schował portfel do torby, obejrzał jeszcze raz twarz zmarłej, zgasił latarkę, wyprostował się, rzucił okiem dokoła. Zaraz potem rozpłynął się w ciemności, nie sprawiając przy tym żadnego szmeru. W kwadrans później, od strony Osiedla, zabłysły reflektory samochodu. Milicyjny radiowóz sunął powoli szosą, wjechał na

piaszczystą drogę i skierował się w stronę mostku. W radiowozie siedziało trzech pracowników służby wywiadowczej. — Szósty raz już tędy jedziemy — mruknął najwyższy, w kurtce skórzanej. Miał garbaty nos i oczy jasne, bystre, pod gęstymi brwiami. Opuścił szybę po prawej stronie, próbując przebić wzrokiem ciemność. — Trudno — lakonicznie odparł drugi w ciemnozielonym ortalionowym płaszczu, mocno zbudowany, z twarzą ciemną, pełną przyczajonych uśmiechów, które skrywał starannie. Z radiostacji, umieszczonej na tablicy rozdzielczej samochodu dobiegał monotonny głos oficera stanowiska dowodzenia: — Dwadzieścia trzy, zgłoś się... dwadzieścia trzy, zgłoś się... — A potem niecierpliwie: — Dwadzieścia trzy, do cholery, co się z tobą dzieje? Mężczyźni w wozie parsknęli śmiechem. Kierowca rzekł pobłażliwie: — Jurek ma zły dzień. Już trzeci raz tak choleruje. — Spytaj go, czy nie ma czego dla nas — rzucił wyższy, którego chwytało znużenie od jednostajnej, spokojnej jazdy. Kierowca ujął słuchawkę, poczekał chwilę, bo centrala wciąż kogoś wywoływała, potem powiedział półgłosem: — Czterdzieści, tu trzydzieści sześć, jak mnie słyszysz, odbiór. — Słyszę cię dobrze — odparł głos z odbiornika. — Chcesz czegoś? — Robótki — uśmiechnął się kierowca. — Tęsknimy za działaniem. Nudno w wozie, Rysiek już zasypia. — Trzydzieści sześć, ty masz przecież zadanie specjalne, nic ci na to nie poradzę. Bardzo żałuję, bo mam wszystkie wozy na interwencji, dziś gorący dzień, naród rozrabia jak licho. Wyłącz się, trzydzieści sześć, bo nie mam czasu. — Pies cię drapał — kierowca z westchnieniem odwiesił słuchawkę. Nagle wysoki, który wyglądał uważnie przez okno, drgnął, wychylił się i zawołał: — Zatrzymaj! — Po czym gwałtownie otworzył drzwiczki i wyskoczył z samochodu. Za nim biegł już śniady, w ręku miał odbezpieczony pistolet, nie wiedział jeszcze, co się stało i co

dostrzegł jego towarzysz. Kierowca zakręcił wozem tak, aby reflektory oświetliły drogę, i zahamował. Na piasku, tuż za mostkiem, leżała kobieta. Na jej szyi zaciśnięto wełniany szalik aż do uduszenia — tak przynajmniej można było sądzić przy pierwszych oględzinach. Dwaj wywiadowcy pochylili się nad zwłokami, kierowca ze swoją „siódemką” w ręku rozglądał się uważnie dokoła. — Nie żyje — powiedział śniady, raczej do siebie, bo i tak wiedzieli od pierwszej chwili, to było właśnie t o, czemu mieli zapobiec, do czego nie dopuścić, a tymczasem... Pięć razy przejeżdżali tędy, nie dostrzegli nikogo, za szóstym razem na drodze leżał już martwy człowiek, a przecież nie było ich tu za- ledwie dwadzieścia minut, może trochę więcej. Wyższy podszedł do radiowozu, zdjął słuchawkę. — Czterdzieści, tu trzydzieści sześć, odezwij się natychmiast. — Trzydzieści sześć, co jest? — poirytowanym głosem spytała centrala. — Na drodze obok mostku, tam gdzie mieliśmy zadanie, leżą zwłoki kobiety w tramwajarskim płaszczu, prawdopodobnie została uduszona... Zawiadom zero dwanaście i naszą Komendę. — Tak — odparł oficer stanowiska dowodzenia, w głosie jego nie było już irytacji, lecz napięta uwaga". — Zaraz zawiadomię, nie wyłączaj się... Nie mam teraz czasu, dwadzieścia osiem, musisz poczekać. W odbiorniku brzęknęło, zatrzeszczało. Wywiadowca słyszał dalekie glosy innych radiowozów, nawołujących się w eterze, nie wypuszczał z ręki słuchawki i gorączkowo myślał, jak to się mogło stać, czy kobieta krzyczała, czy mogli ten krzyk usłyszeć, będąc w odległości kilkuset metrów... ciało było jeszcze ciepłe, morderstwo musiało nastąpić przed kwadransem, nie dalej. — Trzydzieści sześć, tu czterdzieści, zgłoś się — odezwał się głos z odbiornika. — Tu trzydzieści sześć, słucham cię — odparł szybko. — Nie ruszaj się stamtąd, zaraz do ciebie przyjedzie zero dwanaście i wóz techniczny. — Kto ma dziś dyżur na zero dwanaście?