ANNA KŁODZIŃSKA
„Nietoperze”
Rozdział 1
- Uważaj! - powiedział Trzeci. Ton jego głosu był ostrzegawczy, ale
spokojny.
Szósty siedział nieruchomo, ręce wciąż jeszcze trzymał na
kierownicy, chociaż stali w tym zagajniku od kilku minut. Oczywiście,
mógł ustąpić, dotychczas zawsze tak robił. Co prawda Trzeci nie był jego
bezpośrednim przełożonym, tym niemniej w układzie sił liczył się prawie
tak jak Pierwszy. Zresztą Pierwszego widywano tak rzadko, że... No nie,
zapomnieć o nim nikt nawet nie próbował.
Ale dzisiaj Szósty nie chciał ustąpić. Jego kanciasta twarz z mocno
zarysowaną szczęką wyrażała zdecydowany upór.
- Na co czekamy? - burknął.
- Ja już swoje powiedziałem. Zawracaj.
- W żadnym wypadku. Chcesz tam wracać, to wysiądź z wozu. Na
szosie złapiesz kogoś, kto cię podwiezie. Zresztą możesz iść pieszo -
uśmiechnął się złośliwie.
- Uważaj! - powtórzył Trzeci. Siedział obok niego trochę skulony,
przeszkadzały mu długie nogi. Patrzył jakby przed siebie, ale Szósty
wiedział, czuł to, że wzrok tamtego nawet przez sekundę nie omija jego
twarzy. Ón sam nawet nie musiał spoglądać w prawo. Od dawna
zakodowane miał w pamięci te regularne rysy, pięknie osadzoną głowę i
oczy koloru ciemnego piwa. Oczy mordercy. Tak przynajmniej Szósty
myślał, bo to i owo wiedział.
- Za dobrze cię znam - powiedział. Natychmiast pożałował tych słów.
Kropelki potu wystąpiły mu na nosie i brodzie.
Trzeci zmrużył tylko oczy, uśmiechnął się. Lewą rękę wsunął w
kieszeń płaszcza. I gdyby Szósty rzeczywiście dobrze go znał, przeraziłby
się tego ruchu.
- Zawracaj! - W głosie brzmiała teraz groźba. Szósty wzruszył
ramionami. Przekręcił kluczyk w stacyjce, srebrzyste audi bezszelestnie
potoczyło się z wolna w kierunku szosy, z każdą chwilą oddalając się od
Warszawy. Wtedy Trzeci błyskawicznie wyszarpnął rękę z kieszeni.
Tłumik przygasił odgłos strzałów. Czaszka, trafiona z odległości może
piętnastu centymetrów, rozprysła się. Trzeci zahamował wóz, schował
pistolet, sięgnął na tylne siedzenie po brązową torbę, wyszedł z
samochodu i rozejrzał się. W zagajniku, gęsto zarośniętym świerkami i
krzakami dzikiego bzu, nie dostrzegł nic, co wzbudziłoby jego obawę.
Ranek był wczesny, pogodny, jesień dopiero nadchodziła, początek
września. Wiedział, co powinien teraz zrobić, choć wymagało to pewnego
wysiłku i opanowania nerwów. Sił, nie tylko fizycznych, miał sporo, a
nerwy od dawna umiał trzymać na wodzy. Usiadł więc znowu obok
zabitego i ostrożnymi ruchami zaczął go obszukiwać. Doskonale
orientował się, czego szuka; nie interesowały go pieniądze ani paszport.
Nagle, instynktem raczej niż wzrokiem i słuchem, wyczuł, że grozi
mu niebezpieczeństwo. Wysunął się z wozu. Tak, nie mylił się. Przez las
szli ludzie. Dwóch, może trzech. Jeszcze byli daleko, ale zbliżali się w
jego kierunku. Słyszał już głosy, rozmawiali, śmieli się, pokrzykiwali.
Zmarszczył brwi. Nie zdążył znaleźć tego, czego szukał. To źle, bardzo
źle. Ale trudno, musi stąd odejść jak najprędzej. Zdjął płaszcz, zwinął,
wpakował do torby. W sportowym ubraniu, opalony, z aparatem
fotograficznym przez ramię, wyglądał jak turysta. Szybkimi krokami
oddalał się od samochodu, po kilkunastu minutach znalazł się na szosie.
Podniesieniem ręki i uśmiechniętą twarzą zatrzymał fiata 126p,
prowadzonego przez dziewczynę.
Sama. To dobrze - pomyślał. Mówił po polsku bez obcego akcentu,
jeżeli się starał; teraz musiał. Jechała do Warszawy. Raczej z nudów niż z
ciekawości spytała, co się stało, że o tak wczesnej godzinie wypatruje
„okazji”. Odparł, że zabrał się ze znajomymi, ale mogli go dowieźć tylko
do tego miejsca, dalej skręcali na boczną drogę.
Widział, że od czasu do czasu spogląda na niego z wyraźną sympatią.
Znał takie spojrzenia, znał też wartość swojej urody i wykorzystywał ten
atut w razie potrzeby. Zwłaszcza w kontaktach z kobietami. W trakcie
banalnej, przyjaznej rozmowy spytała: - Pan jest leworęczny?
Pomyślał, że spostrzegawcza, to go zaniepokoiło. Odparł, że
chwilowo posługuje się lewą ręką, bo prawą miał złamaną i jeszcze boli.
Wyraziła umiarkowane współczucie. Swego czasu drażniła go ta
leworęczność, w szkole niektórzy wyśmiewali, przezywali. Starał się
wyrobić również prawą rękę, ale mu nie wychodziło. Potem ktoś
powiedział, że leworęczny był prezydent Ford i jeszcze paru dostojników,
co miało stanowić pociechę. Z czasem przyzwyczaił się do tej inności, już
mu nie przeszkadzała.
*
Minęło pół godziny. W porzuconym samochodzie, zwinięty na
przednim siedzeniu, leżał zabity człowiek. Ludzie, którzy szli lasem,
ominęli srebrzyste audi; nie stało im na drodze, nie wiedzieli w ogóle o
jego istnieniu. Wkrótce jednak w pobliżu znalazł się ktoś, kto przemierzał
zagajnik z owczarkiem alzackim, czujnym i wytresowanym.
Sierżant sztabowy Strzałkowski miał wolny dzień. Przez dwie
ubiegłe doby pomagali - on i pies - w tropieniu grupy włamywaczy, która
za wszelką cenę usiłowała wykołować pościg. Późnym wieczorem „Trax”
dopadł ich w starym wykopie kanalizacyjnym, a wykonawszy swoje
zadanie, szturchnął zadowolonym pyskiem rękę przewodnika. W nagrodę
dzisiaj obaj pozwolili sobie na długi spacer po lesie. Nie było im jednak
dane zakończyć go spokojnie.
Zareagowali jednocześnie; przyśpieszyli kroku. „Trax” zjeżył sierść i
węszył ostrożnie, w skupieniu. Sierżant rozgarnął gałęzie, znalazł się przy
samochodzie.
- No! Ładny gips - mruknął.
Pies stał na sztywnych nogach, potem zaskomlił cicho. Przewodnik
wciągnął rękawiczki, otworzył przednie drzwi, przyjrzał się i zagryzł
wargi. Zrobiło mu się niedobrze. Zatrzasnął drzwiczki, przez kilka sekund
zastanawiał się, co robić. Był sam, nie miał radiotelefonu, należało
natychmiast zawiadomić kolegów z kryminalnego, ale należało również
zostać przy samochodzie. W końcu wybrał to pierwsze: wybiegł na szosę,
zaznaczając w myśli miejsce, gdzie stało audi.
Zatrzymał zielonego volkswagena z oficerem Wojska Polskiego za
kierownicą, w paru słowach wytłumaczył, w czym rzecz, wskoczyli do
wozu razem z „Traxem”. Do Warszawy nie mieli daleko, kilkanaście
kilometrów.
Minęła jeszcze godzina. Przy samochodzie w zagajniku było teraz
rojno. Sierżant Strzałkowski i „Trax” z zaciekawieniem przyglądali się z
boku czynnościom dwóch ekspertów z Zakładu Kryminalistyki Komendy
Głównej MO. Zainteresowanie wzbudzali nie tyle ludzie, ile obsługiwany
przez nich aparat. Sierżant wiedział, że użyto tutaj termowizora; trochę go
dziwiła niecodzienność milicyjnych czynności, pomyślał jednak, że
widocznie morderstwo tego człowieka w wozie z rejestracją RFN ma
jakieś specjalne znaczenie.
- Jak sądzicie, ile czasu minęło? - spytał major Szczęsny.
- Do dwóch godzin - odparł jeden z ekspertów. - Jeszcze chwyci.
- Wóz jest nagrzany - dorzucił jego kolega. - Ale gdzieś za piętnaście
minut byłoby już za późno.
Posługiwali się urządzeniem AGA - Thermovision 750 szwedzkiej
produkcji, mieli też kolorowy monitor.
- Nawet dość wyraźnie! - rzekł ekspert-kapitan z satysfakcją w
głosie. - Obok kierowcy siedział człowiek wysoki, szczupły, w płaszczu,
bez nakrycia głowy. Pistolet w kieszeni, ogrzany wskutek oddania
strzałów.
- Kiedy dostanę zdjęcia? - upomniał się Szczęsny. Jeszcze nie
dotykał niczego wewnątrz wozu, termowizja była najważniejsza, miała
ściśle ograniczony czasem zasięg działania.
- Jutro.
- Na tylnym siedzeniu nikogo?
- Raczej nie.
- Co to znaczy: raczej?
Oficer wzruszył ramionami.
- Mogło tam siedzieć całe stado - odparł cierpko. - Ale nie w ciągu
ostatnich paru godzin. Zajmij się nieboszczykiem, może ci powie, jak się
nazywa zabójca.
- Może mi powie - Szczęsny przytaknął, nie przyjmując do
wiadomości ironii. - Nie takie rzeczy mówili.
Rozejrzał się za Połońskim, przywołał go ruchem głowy. Tamci
skończyli zdjęcia, po chwili wóz techniczny odjeżdżał powoli w kierunku
szosy. „Trax” odprowadził termowizor wzrokiem pełnym aprobaty.
Ekipa dochodzeniowo-śledcza przystąpiła do pracy. Każdy
wykonywał to, co do niego należało: wszelkiego rodzaju ślady,
daktyloskopia, zdjęcia - całe mnóstwo, opis samochodu, układ
protektorów opon, wgłębienia od kół na trawie, wyraźny odcisk butów,
zmierzający do szosy. Lekarz medycyny sądowej obejrzał i obmacał to, co
zostało z rozstrzelonej czaszki, pobieżnie zbadał resztę ciała. Sekcja
wykaże... i tak dalej. Znaleźli dwa pociski i dwie łuski. Jeden pocisk
przebił czaszkę, potem szybę obok kierowcy i utkwił w najbliższym
drzewie; drugi uwiązł w drzwiczkach.
- Kaliber dziewięć - mruknął kapitan Połoński.
- Łuski, pociski - zastanawiał się Szczęsny. - Nie zależało mu na
zatarciu śladów. Chyba się śpieszył. Szukał czegoś przy denacie, rozpiął
mu płaszcz, marynarkę.
- Kierowca mógł sam się porozpinać, bo mu było gorąco.
- Mógł. Ale patrz, tutaj... guzik urwany, wisi na jednej nitce. Przy
marynarce nadszarpnięta kieszeń. To świeże rozdarcie. Gość nie wygląda
na obszarpańca, te rzeczy są w bardzo dobrym gatunku, czyściutka
koszula, elegancki krawat.
Wyjął zabitemu z bocznej kieszeni portfel, pochylił się nad
dokumentami. Paszport z Republiki Federalnej Niemiec, polska wiza
wjazdowa, termin pobytu nie przekroczony. Parę fotografii: jakaś” willa w
ogrodzie, samochód, kilka osób - jakby rodzina. Dwa tysiące marek
zachodnioniemieckich, sto dwadzieścia dolarów i prawie trzydzieści
tysięcy polskich złotych. Jeszcze trochę drobiazgów, wykorzystany bilet
do kina w Warszawie, rachunek z hotelu „Victoria” za czterodniowy pobyt.
W płaszczu paczka chesterfieidów, brakowało dwóch papierosów.
- Werner Kirshwaid, obywatel RFN - Połoński porównał zdjęcie z
twarzą, a raczej próbował to zrobić, gdyż była tylko zakrwawioną maską -
czterdzieści sześć lat. Czekaj, tu jest jeszcze... - Wyciągnął z portfela
wizytówkę. - jakaś firma budowlana, a on tam jest, to znaczy był,
inżynierem. Ciekawe, kto go uziemił. Chyba nie złodziej, bo zostawił
najcenniejsze: portfel, pieniądze, złoty sygnet i zegarek.
- W bagażniku jest walizka - dorzucił technik od daktyloskopii. -
Piękna rzecz! Z czarnej skóry, metalowe okucia. No i wspaniałe audi.
- W tym gęstym zagajniku morderca nie mógł zostać nagle
spłoszony, bo gdyby ktoś go nakrył, nie zdążyłby uciec. A że nie widzę
tutaj drugiego trupa - Połoński rozejrzał się jeszcze raz, na wszelki
wypadek - można sądzić, że zabójcy nie interesowały dobra materialne.
Jeżeli rzeczywiście czegoś szukał przy zwłokach, pewnie znalazł i
spokojnie odszedł; Ślady butów prowadzą do szosy, ale któż nam zaręczy,
że są to jego buty?
Kiedy już wszystkie czynności, obowiązujące w takiej sytuacji,
zostały wykonane i można było ciało zabitego umieścić w „latającej
trumnie”, jak nazywali specjalną nysę, Szczęsny pokonując odruchy
wstrętu oczyścił szybę i kierownicę, po czym zapuścił silnik. Połoński
usadowił się obok niego, reszta pojechała wozem technicznym. Audi
zawarczało cicho, po chwili znaleźli się na szosie do Warszawy.
*
Następnego dnia po południu obaj oficerowie siedzieli w swoim
pokoju służbowym w Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych i
przyglądali się zdjęciom. Na biurku Szczęsnego leżał ich cały stos, osobno
te z termowizora, osobno - wykonane przez własnego technika.
Maszyna śledcza od wczoraj pracowała na pełnych obrotach. Na
adres owej firmy budowlanej w RFN, a także na prywatny adres denata
zostały wysłane telegramy oględne w treści, zwłaszcza ten drugi. Z
paszportu nie wynikało, czy Werner Kirshwald ma jakąś bliską rodzinę, ale
gdyby ją miał, nie należało brutalnymi słowami odkrywać z miejsca
strasznej prawdy, na którą zawsze będzie czas. Otworzono i zbadano
dokładnie czarną walizkę, jednakże jej zawartość, choć bogata i gustowna,
nie nasunęła nic, co mogło być wskazówką w śledztwie. Bielizna,
wizytowe ubranie, dwie pary butów, przybory toaletowe w wysokim
gatunku, prospekty wspomnianej już firmy, różne drobiazgi.
Jednakże w trakcie dokładnego badania odzieży, którą denat miał na
sobie w chwili zabójstwa, pracownik laboratorium kryminalistycznego
natrafił - macając podszewkę marynarki - na mały, twardy i płaski
przedmiot, coś jakby wizytówkę oprawioną w metalową ramkę. Wyjął
więc tę rzecz wielkości miesięcznego biletu lub nieco mniejszą, obejrzał,
zamyślił się, a potem zaniósł do pokoju, gdzie siedzieli Szczęsny Z
Połońskim.
- Miał to zaszyte pod podszewką - rzekł zwięźle, kładąc przedmiot
na biurku. - Zbadajcie sami, ja mam i tak dość roboty.
- A my to nie? - mruknął kapitan. Wziął do ręki tajemniczą
wizytówkę czy co to tam było, przypatrzył się. Szczęsny spojrzał mu przez
ramię, w jego czarnych oczach błysnęło zaciekawienie.
- Daj!
Całość, pokryta szczelnie przylegającą folią, mieściła się swobodnie
na dłoni. Biały papier, oprawiony nie wiadomo dlaczego w ramki, był
idealnie czysty - żadnego napisu, nazwiska czy firmowego znaku. Major
obracał go w ręku, delikatnie pomacał, folia ugięła się lekko. Przesuwał
palcami po oprawce, szukając jakiegoś zaczepienia, sprężynki lub otworu.
Nie znalazł. Wziął więc scyzoryk i ostrożnymi ruchami ściągnął folię.
- Ki diabeł? - powiedział Połoński z zainteresowaniem. - Zdejmij
ramkę. Tam coś musi być w środku.
Metal z początku stawiał opór, potem raptownie oprawka otworzyła
się i na biurko wypadł złożony na pół arkusik papieru. Szczęsny rozpostarł
go, zobaczył napis. Mikroskopijne, lecz bardzo wyraźne litery, pisane
chyba na najmniejszej maszynie świata.
- Po angielsku - stwierdził kapitan. - Tłumacz, ty się na tym znasz.
- Poczekaj. Więc tak. „Smali nocturnal mammal of the order
Chiroptera, resembling a mbuse...” Cóż to za historia?
- Tłumacz, nie wydziwiaj!
- „Mały nocny ssak z gatunku Chiroptera”, nie wiem co to znaczy...
- Nie komentuj, tłumacz, mówię!
- „...z gatunku Chiroptera, podobny do myszy, z przypominającymi
skórę skrzydłami”... Czekaj, bo zapomniałem słowa. Aha, już wiem. Więc
dalej: „składającymi się z błony, rozciągającej się od szyi poprzez przednie
kończyny i wydłużone palce”... Jakaś cholerna zoologia! „...palce, wzdłuż
boków ciała aż do kończyn tylnych i ogona”. Koniec.
- Rozumiesz co z tego?
- Przecież to jest opis nietoperza. - Major podszedł do szafy,
pogrzebał, wyciągnął starą, mocno sfatygowaną encyklopedię. Przerzucił
kilkanaście stron. - O, jest! „Chiroptera, rząd nietoperzy, obejmuje około
750 gatunków ssaków” i tak dalej.
- Po jaką cholerę facet tak starannie ukrył treść, którą można znaleźć
w każdym podręczniku przyrody czy w encyklopedii?
- Nie mam pojęcia. Słuchaj, to jest chyba sprawa dla kontrwywiadu.
- Myślisz, że to jakiś szyfr?
- Na to wygląda.
*
Ale kontrwywiad po kilku dniach odpowiedział, że w opisie
nietoperza nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek szyfru. Owszem, na
wszelki wypadek wykonali sobie zdjęcie, jeszcze poszukają, zastanowią
się. Osoba denata nie jest im znana.
- W takim razie - powiedział pułkownik Daniłowicz, szef wydziału
kryminalnego SUSW - prowadzimy sprawę dalej. Czy nadeszła odpowiedź
i Republiki Federalnej?
- Wczoraj - odparł Szczęsny, w gruncie rzeczy zadowolony, że
śledztwo w sprawie tajemniczego morderstwa wróciło do niego. - Firma
pana Kirshwalda z głębokim żalem przyjęła wiadomość o śmierci swego
inżyniera, a po ciało nieboszczyka przyjedzie jego brat, Edwin Kirshwald,
współwłaściciel tejże firmy.
- Brat... On też się odezwał?
- Nie, tylko przez firmę. Z prywatnego adresu Wernera, na który
wysłaliśmy depeszę, nie przyszła żadna odpowiedź. Widać nie miał, a w
każdym razie nie mieszkał, z rodziną. Względnie mieszkał z tym
Edwinem, któremu wystarczyło, że firma nas zawiadomiła.
- Kiedy przyjedzie?
- Pojutrze. Samolotem. Sądzę, że przyleci z nim również ktoś, kto
zabierze samochód, bo trumnę z ciałem wpakują pewnie do pociągu. Nam
już do śledztwa wóz niepotrzebny. Wszystko, czego mogliśmy się z niego
dowiedzieć, wiemy. Zabraliśmy oba pociski i łuski, przestrzeloną szybę,
rozmaite ślady palców, numer silnika, stan...
- Do rzeczy! - przerwał Daniłowicz. - Zostaw tę wyliczankę.
Pierwszy raz prowadzisz sprawę zabójstwa w samochodzie?
- Jedenasty - mruknął Szczęsny i roześmiał się. - W porządku, ja
tylko tak. Nieboszczyk też jest zbyteczny, protokół sekcji masz przed sobą.
- Szkoda, że nic nie wiemy o nietoperzu.
- A może nie ma w tym żadnej tajemnicy? - zauważył Połoński. -
Może jest to, powiedzmy, znak umowny towarzystwa przyjaciół nocnych
ssaków z gatunku Chiroptera?
- Chyba się mylisz - rzekł pułkownik. - Znaków czy znaczków takich
niewinnych stowarzyszeń nie zaszywa się pod podszewką marynarki. Po
cóż mieliby to robić? Nie, w tym tkwi jakaś specjalna historia. Być może
jednak dla kontrwywiadu. Ale póki co, zajmijmy się znalezieniem zabójcy
Wernera Kirshwalda.
*
Szczęsny siedział w gabinecie szefa, miał dyżur. Pałac Mostowskich
prawie opustoszał, dochodziła jedenasta w nocy. Ruch był tylko, jak
zwykle, na stanowisku dowodzenia; w poszczególnych wydziałach
dyżurowali oficerowie.
Od pewnego czasu polubił takie nocne, samotne godziny. Rzadko
odzywały się telefony, koledzy nie kręcili się po pokojach, a wyjazd do
kolejnego zabójstwa nie stanowił problemu. Jako zastępca szefa Szczęsny
organizował ekipę, wyciągając z łóżka zaspanych delikwentów i wysyłając
ich „w miasto”. Zresztą wyjazdy takie nie zdarzały się często.
Przeglądał wczorajszy biuletyn wydarzeń, bo coś go tam
zainteresowało, kiedy drzwi uchyliły się i zajrzał Połoński.
- Po coś przyszedł? - spytał major, nie odrywając oczu od papierów.
Poznawali się po sposobie chodzenia, otwierania drzwi. Pracowali razem
od kilku lat, najczęściej wspólnie nad jedną sprawą.
Kapitan siadł z drugiej strony biurka, zrzucił kurtkę. Miał twarz
trójkątną jak u kota, z oczami tak czarnymi, jak tylko możliwe; oczy
Szczęsnego wydawały się przy nich zaledwie brązowe, co go trochę
irytowało.
- Posłuchaj. - Gość niecierpliwie zmiótł z biurka wszystkie papiery i
rozłożył na nim kilka zdjęć. - Doszedłem, zdaje się, do ważnego wniosku.
Albo czekaj! Zrobimy inaczej.
Zerwał się, ustawił na środku gabinetu dwa krzesła, jedno obok
drugiego. Wyjął z żelaznej szafy swój pistolet, rozładował, odłożył na bok
magazynek, dla pewności spojrzał w lufę pod światło, nacisnął spust.
Cicho szczęknęła iglica. Szczęsny przyglądał się temu wszystkiemu z
umiarkowanym zainteresowaniem, a potem powiedział:
- Na razie doszedłem do wniosku, że nie chcesz mnie zastrzelić. Po
co te krzesła?
- Siadaj na tym z lewej strony. To jest miejsce kierowcy, rozumiesz?
Ja obok ciebie. Jak tam, w audi. Dobra. A teraz popatrz na ruch mojej
prawej ręki.
- Widzę. Wyjmujesz pistolet, chyba z płaszcza, termowizja pokazała,
że zabójca miał na sobie płaszcz. I co dalej?
- Patrz uważnie. Zakładam, że kierowca nie spodziewał się strzałów,
ale dostrzegł ruch zabójcy w ostatniej chwili. Musiał go dostrzec, bo moja
ręka, to znaczy ręka zabójcy, wykonała w powietrzu dość duży łuk, od
prawej strony do lewej. Denat nie mógł tego nie zauważyć, zwłaszcza że
mamy prawo sądu, iż atmosfera pomiędzy tymi ludźmi była napięta. A
dojrzawszy taki nagły ruch, jak myślisz, co robi? Co ty byś zrobił?
- Pewnie bym się zwrócił twarzą do tamtego. Choćby po to, aby
zorientować się w jego zamiarach.
- Właśnie! Wtedy zabójca strzela mu prosto w twarz. A co nam
pokazały oględziny i sekcja?
- Że dostał w prawą skroń. Tam były wloty obu pocisków. No, a
gdyby chciał wyskoczyć z wozu, uciekać?
- To by dostał w tył głowy.
- W takim razie... Czekaj! - Szczęsny zerwał się z krzesła, popatrzył
na zdjęcia, które przecież znał niemal na pamięć, ale teraz spojrzał na nie
jakby innym okiem. - W takim razie facet strzelał z lewej ręki! Jest
leworęczny. Cóż ze mnie za osioł! Przecież termowizor wyraźnie pokazał,
że pistolet znajdował się w lewej kieszeni. Nikt praworęczny by go tam
nie wkładał.
- Widzisz - Połoński uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jak
powiadają, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zresztą ja też to
przeoczyłem. - Schował broń do szafy, zamyślił się na chwilę. - Powiedz
mi, bo nie zdążyłem wtedy zapytać, a potem zapomniałem: skąd się w
lesie tak błyskawicznie wzięła termowizja? Przecież nie mamy jej u nas w
laboratorium.
- Po prostu koledzy z Zakładu Kryminalistyki przyjechali z aparatem
tu, do szefa, coś tam omawiali, demonstrowali. No, a jak dostaliśmy
sygnał o morderstwie, namówiłem ich, żeby pojechali. W końcu nam też
się przyda częściej niż raz na dwa, trzy lata oglądać to cudo w akcji.
Bohdan, pofatyguj się jutro na lotnisko.
- O której przylatuje ten Kirshwald?
- Dziesiąta czy jedenasta, nie pamiętam. Sprawdź w rozkładzie
lotów. Mówisz dobrze po niemiecku, ja słabo. Przywieź go tutaj, bo...
- Razem z nieboszczykiem? - przerwał kapitan. - To zły omen.
- Nie wydziwiaj. Nieboszczyk w kostnicy. I tam najpierw zawieziesz
Edwina Kirshwalda na rozpoznanie. Potem tu do nas na rozmowę. Może
nam powie, kto zamordował mu brata. Jeżeli to był obcokrajowiec - dodał
w zamyśleniu.
Połoński wzruszył ramionami.
- Gdyby to był miejscowy przestępca, nie zostawiłby portfela,
zegarka i walizki. W to nie uwierzę. Oczywiście, nie wykluczam jakichś
powiązań szpiegowskich, próby szantażu, czegoś w tym rodzaju. Czy w
dalszym ciągu nic nie wiemy o ewentualnym kierowcy, który podwiózł
potem zabójcę? Do Warszawy czy gdziekolwiek? Bo przecież nie szedł
sobie szosą, gwiżdżąc wesoło. Na pewno z kimś się zabrał.
- Jak dotąd nic. Szukają koledzy z okolicznych jednostek. Może w
końcu ktoś się zgłosi, były komunikaty. Albo nasi natrafią. Sęk w tym, że
nie wiemy kogo szukać. „Wysoki, szczupły”, tylko taki rysopis, czyli nic.
No, dodajmy teraz: leworęczny. Gdybyśmy mieli stuprocentową pewność,
byłby to ważny ślad. Ale takiej pewności też nie mamy.
*
Bohdan Połoński stał przy poruczniku Wojsk Ochrony Pogranicza i
śledził wzrokiem podróżnych, podchodzących do kontroli paszportowej.
Nie wiedział, jak wygląda Edwin Kirshwald; interesujące było zgadywać
na podstawie rysów twarzy, ubrania, nawet walizek. Samolot z Frankfurtu
nad Menem wylądował przed chwilą i pasażerowie defilowali z wolna
przed funkcjonariuszami WOP.
Może ten? - myślał, patrząc na zbliżającego się tęgiego mężczyznę z
ładnym neseserem podróżnym. - Opalony, siwy krótki wąs, okulary.
Rozgląda się bystro, chyba kogoś szuka.
Tęgi pan odezwał się do porucznika najczystszą polszczyzną, oficer
wziął jego paszport. Połoński zerknął. Rodak, z Poznania, inżynier od
Cegielskiego.
Albo ten? - myślał dalej. - Wysoki, przygarbiony, bez kapelusza,
płaszcz przerzucony przez ramię, chociaż na dworze chłodno. Patrzy
spode łba, rusza szczękami, jakby coś żuł.
Wysoki zagadał szybko, gwałtownie, po włosku. Znów niewypał.
Ale teraz to już z pewnością on! Ubrany na czarno, twarz
przygaszona smutkiem. Zatrzymał się, poczekał na towarzysza podróży.
Też na czarno, jakiś zatroskany, zaaferowany, rozgląda się... Tak, to oni.
Podchodzą do kontroli.
Połoński zrobił dwa kroki w ich kierunku, spojrzał oficerowi przez
ramię. Zgadza się.
- Przepraszam - odezwał się po niemiecku. - Pan Edwin Kirshwald?
Czarno ubrany mężczyzna podniósł na niego oczy o zapuchniętych
powiekach, usta mu zadrgały.
- Tak - odparł cicho.
- Jestem kapitanem stołecznej milicji - wolał nie używać trudno
zrozumiałego dla cudzoziemca skrótu „SUSW”. - Połoński.
- Kirshwald. To pracownik naszej firmy, Bolentz. Drugi z mężczyzn
ukłonił się sztywno, nie wyciągając ręki.
- Chciałbym przede wszystkim wyrazić panu najgłębsze wyrazy
współczucia z powodu tragicznej śmierci brata - mówił Połoński.
- Dziękuję - odparł Kirshwald. - To straszne, rzeczywiście...
W tym momencie kapitanowi przemknęło przez myśl, że przecież w
depeszach nie zawiadamiali wcale o śmierci, a jedynie o wypadku,
jakiemu uległ Werner Kirshwald. Nie było jednak czasu na zastanawianie
się, postanowił więc później to przemyśleć. Wopista oddał przybyłym
paszporty, celnicy przejrzeli pobieżnie ich niewielkie torby podróżne.
Okazało się, że obaj mają zarezerwowane pokoje w „Victorii”.
- Chciałbym prosić o rozmowę - rzekł Połoński. - Kiedy mogę po
pana przyjechać do hotelu?
- O rozmowę? - W głosie jakby zdziwienie, ale zaraz potem Niemiec
kiwnął głową ze zrozumieniem. - Tak, oczywiście. Chcę się dowiedzieć
wszystkich szczegółów i jeżeli panowie mogą mi wyjaśnić... - Spojrzał na
zegarek. - Może, powiedzmy, za godzinę?
- Dobrze. Za godzinę przyjadę pod hotel i zadzwonię z recepcji. Do
widzenia panom.
Nie chciał z góry uprzedzać, że przede wszystkim musi zawieźć
Kirshwalda do kostnicy, miał nadzieję, że Niemiec sam się tego domyśli.
Takie wizyty stwarzały przykre niespodzianki, z omdleniem i zawałem
serca włącznie. Wprawdzie Wernerowi sklejono jakoś czaszkę i wykonano
„kosmetykę” twarzy, ale mimo wszystko jego wygląd pozostawiał jeszcze
wiele do życzenia. Połoński bezwiednie pożałował Edwina; to przecież
brat.
Na szczęście zniósł to spokojnie. Przyjrzał się, dotknął końcami
palców skamieniałej twarzy, jakby żegnając zmarłego, westchnął ciężko i
powiedział, że tak, rozpoznaje swego brata Wernera. Wyszli potem z
ponurego budynku, pojechali do Pałacu Mostowskich. Bolentz nie zabrał
się z nimi, miał sporo formalności do załatwienia.
Daniłowicz i Szczęsny czekali na Edwina Kirshwalda niecierpliwie;
człowiek ten mógł im przecież niejedno wyjaśnić. Usiedli w gabinecie
szefa, sekretarka przyniosła kawę. Pułkownik, rzuciwszy okiem na
pobladłą twarz zagranicznego gościa, zaproponował winiak i wyjął z szafy
butelkę węgierskiej brandy „Trois tours”, która - wedle opinii Szczęsnego
- stanowiła brakujące ogniwo między koniakiem a winiakiem. Trzej
oficerowie znali język niemiecki lepiej lub gorzej, na tyle jednak, aby
mogli obyć się bez tłumacza:
Połoński, starając się omijać drastyczne szczegóły, zwięźle
zrelacjonował, co wydarzyło się w srebrzystym audi. Edwin Kirshwald
słuchał uważnie, chwilami tylko bolesny skurcz przebiegał mu po twarzy.
Kiedy kapitan skończył i zapanowała cisza, Daniłowicz chrząknął,
odczekał chwilę, czy nie usłyszy jakiegoś pytania, a potem powiedział:
- Będziemy tutaj, w Polsce, dalej energicznie prowadzić śledztwo,
aby jak najszybciej wykryć i zatrzymać zabójcę pańskiego brata. Jednakże
pomógłby nam pan w tym, gdyby pan zechciał zastanowić się, pomyśleć,
kto ewentualnie pozbawił go życia. Czy pan Werner miał wrogów tam, w
Republice Federalnej? Czy mogła to być, powiedzmy, zemsta?
- Zemsta? - Edwin na chwilę przymknął powieki, przetarł czoło. -
Nie. Z całą pewnością nie. Nie potrafię też wskazać ani jednego
człowieka, którego można by nazwać jego wrogiem. Werner miał
usposobienie łagodne, raczej ustępliwe.
- Czy mieszkał sam? - spytał Szczęsny. - Miał żonę?
- Nie. To znaczy mieszkał samotnie po śmierci swojej żony, zmarłej
cztery lata temu. Pracował jako inżynier w firmie, której jestem
współwłaścicielem, choć teraz już wycofałem się z czynnej pracy wskutek
choroby. Nie mieli dzieci.
- Często widywał pan brata?
- Nie.
Odpowiedź była lakoniczna, więc major wyjaśnił:
- Chodzi mi o to, czy znał pan jego wszystkich znajomych, kontakty.
Pytam nie z ciekawości... - W głosie Szczęsnego zabrzmiała nutka irytacji.
- Sądzę, że znałem - odparł Kirshwald ostrożnie. - Ale, nie urażając
panów, posądziłbym o ten okrutny czyn raczej tutejszego przestępcę.
Ostatecznie Werner żył bezpiecznie w swoim kraju ponad czterdzieści lat.
I dopiero kiedy przyjechał do Polski, został zamordowany.
Połoński przygryzł wargi. Nie chciał podkreślać wobec przybysza
faktu, że jego bratu nie zrabowano nic, choć do zrabowania miał wiele. I
kim był ów wysoki, szczupły, leworęczny mężczyzna, siedzący obok
Wernera w samochodzie?
Daniłowicz zaczął spokojnie, metodycznie pytać o znajomych i
dalszych krewnych z RFN, o ich ewentualny pobyt w Polsce, przyjazd
razem z Wernerem, a także o kontakty denata w Polsce. Edwin po kolei,
wciąż jakby zachowując ostrożność i namyślając się nad każdym zdaniem,
odpowiedział, że Werner przyjechał do Polski po raz pierwszy, sam, jako
turysta. Jeżeli się orientuje, brat jego nie miał tutaj żadnych kontaktów ani
znajomości towarzyskich. Oczywiście nie ma pojęcia, co zdarzyło się w
ciągu tych kilku dni jego pobytu, kogo poznał.
- Czy panowie wiedzą, jak i kiedy właściwie został zabity? - spytał,
nie patrząc na nikogo. Głowę miał spuszczoną, ręka, w której trzymał
wygasłego papierosa, drżała lekko.
- Mówiłem już - odparł Połoński trochę zdziwiony - ale chętnie
powtórzę. Pan Werner otrzymał dwa strzały z pistoletu w głowę, kiedy
siedział w samochodzie.
Szczęsny i kapitan spojrzeli na siebie ukradkiem. Za pierwszym
razem Bohdan wspomniał o strzałach w prawą skroń, teraz pominął ten
szczegół.
- Czy mogę sądzić, że morderca jechał z nim razem? - pytał dalej
Kirshwald.
- Tak przypuszczamy. Poza tym trudno nam zrozumieć, dlaczego
jadąc szosą zboczył nagle dwa kilometry w las. Chciałbym dodać, że do
dyspozycji pana są wszystkie osobiste rzeczy brata, łącznie z
samochodem. Wydaje nam się, że niczego nie zrabowano, bo denat miał
przy sobie, kiedy go znaleźliśmy, portfel z większą sumą pieniędzy,
sygnet, zegarek, paszport i walizkę, sądząc po zawartości nie otwieraną
przez zabójcę.
Edwin milczał czas jakiś. Dopił brandy, zapalił nowego papierosa.
- Czy pański brat - odezwał się nagle Szczęsny - interesował się
naukami przyrodniczymi? Przypuśćmy, jako hobby?
Kirshwald spojrzał na mówiącego ze zdumieniem.
- Przyrodniczymi? - powtórzył. - Co pan ma na myśli? Motyle, żuki?
- Coś w tym rodzaju.
- Nie rozumiem, skąd panu to przyszło do głowy. Miał w
samochodzie jakieś okazy?
Przez kilka sekund czarne wąskie oczy Szczęsnego utkwione były w
twarzy siedzącego przed nim cudzoziemca. W końcu major odpowiedział
niedbale:
- Zdawało mi się. Rzeczywiście, na tylnym siedzeniu audi leżał
piękny okaz pazia królowej. Wie pan, taki motyl. Aie widocznie po prostu
wpadł przez opuszczoną szybę.
- Jeżeli wolno zadać panu jeszcze jedno pytanie osobiste, dotyczące
brata - rzekł Daniłowicz - to no interesuje nas, czy pan Werner był
członkiem jakichś stowarzyszeń naukowych? Nie pytam o organizacje
polityczne - zastrzegł się, widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy
Edwina.
- Naukowych? Nie, chyba nie. Jeżeli już, to mógł należeć do
zrzeszenia inżynierów budowlanych, chociaż wątpię. Prowadził bardzo
spokojne, uregulowane życie, nie angażował się politycznie ani nawet
towarzysko. Mogę powiedzieć, że był samotnikiem, o co miałem czasem
do niego pretensje. No, ale to już dzisiaj... Chciałbym przypomnieć, że
nasza firma ANB znajduje się we Frankfurcie i Werner tam mieszkał, a ja,
odkąd przestałem w niej pracować, przeniosłem się do Monachium. Tylko
czasami odwiedzałem firmę i brata.
Zaprowadzono potem Edwina Kirshwalda do pokoju, w którym
leżały starannie poukładane rzeczy Wernera. Samochód stał na podwórzu
Pałacu Mostowskich. Oficerowie pomogli zapakować walizkę, Połoński
położył przed Niemcem listę przedmiotów, które zabierał, i którą to listę
Edwin pokwitował, sprawdziwszy przedtem spis ze stanem faktycznym.
Zeszli następnie na dół. Kirshwald odebrał kluczyki, otworzył wóz, przez
chwilę patrzał nieruchomo na przednie siedzenie i kierownicę, jakby
przywołując w myśli straszliwą scenę, która tu się rozegrała. Pożegnał
potem oficerów, zostawiwszy im swój adres i telefon w Monachium, raz
jeszcze upomniał się o szybkie wykrycie zbrodniarza i odjechał.
- Właściwie dlaczego nie spytaliśmy go o nietoperze? - Szczęsny
sięgnął po swoją kawę; była zimna i cukier zastygł na dnie filiżanki. -
Dlaczego nie pokazaliśmy mu tej wizytówki, czy jak ją nazwać?
- Przecież uzgodniliśmy poprzednio, co powiemy, o co będziemy
pytać - odparł Daniłowicz. - I tak wyrwałeś się niepotrzebnie z tym
przyrodniczym hobby.
- E, to w niczym nie zaszkodziło - Szczęsny wzruszył ramionami. -
Co sądzicie o Edwinie Kirshwaldzie?
- Chyba normalny facet - rzekł Połoński. - Przejęty śmiercią brata,
zły na nas, ale grzeczny. Dokładny, jak to Niemiec, widziałem, z jaką
uwagą przeglądał rzeczy Wernera, aż mi się głupio zrobiło. Cóż, miał
prawo. Zdziwiło mnie tylko jedno na lotnisku. Kiedy składałem mu
wyrazy współczucia z powodu śmierci brata, wyglądało, że już o niej wie.
A przecież w depeszy pisaliśmy jedynie o wypadku. Werner mógł leżeć w
szpitalu, nie każdy wypadek kończy się śmiercią. Tymczasem Edwin
wcale się nie zdziwił, nie przeraził moimi słowami. Po prostu już wiedział.
Skąd?
- Czy któryś z was zawiadamiał konsulat? - spytał szef.
Obaj oficerowie zaprzeczyli ruchem głowy, major dodał, że po co:
denat miał dokumenty, adres, a odpowiedź na depesze przyszła bardzo
szybko.
- Ja myślę, że Edwin był w dużym stopniu przygotowany na twoje
słowa - rzekł Daniłowicz, zwracając się do kapitana. - Liczył się ze
śmiercią. Dlatego przyjął to spokojnie. Szczęsny, oddałeś tę nietoperzową
wizytówkę do Zakładu Kryminalistyki?
- Tak. Popracują nad nią. Znają się na różnych subtelnościach lepiej
niż my - stwierdził Szczęsny z tak wyjątkową skromnością, że spojrzeli na
niego ze zdumieniem.
Jednakże następnego dnia pułkownik, przemyślawszy sprawę,
zdecydował, że z Edwinem Kirshwaldem należy odbyć jeszcze jedną
rozmowę.
Rozdział 2
Wpierw pokazano mu fotografię wizytówki z tekstem o
nietoperzach. Przyjrzał się jej dokładnie i powiedział, że niestety nie zna
języka angielskiego, nie wie zatem, co te kilka zdań oznacza. Szczęsny
przetłumaczył, a w miarę jak mówił, na twarzy Edwina Kirshwalda rosło
zdziwienie.
- Quatsch! - mruknął. - Z całą pewnością ten... dokument -
zaakcentował wzgardliwie - nie należał do mojego brata. Nie zajmował się
nietoperzami.
- Jednakże miał to zaszyte pod podszewką marynarki - rzekł
Daniłowicz. - Czyżby z jakiejś przyczyny włożył tego dnia cudzą?
Edwin zawahał się. Milczał przez chwilę, przygryzając wargi, a
potem powiedział:
- Panowie wspominali o zabójcy, że mógł siedzieć obok Wernera w
samochodzie. Czy wiecie już, kto to był?
- Nie. Mamy tylko termowizyjne zdjęcie sylwetki, jeżeli orientuje się
pan w tej terminologii. Proszę - major podał kilka fotografii.
Kirshwald popatrzył, wzruszył ramionami.
- To może być każdy - odparł. - Po prostu śmieszne! I na tej
podstawie chcecie znaleźć zabójcę?
- Nie tylko na tej - Szczęsny powściągnął odruch zniecierpliwienia,
co mu łatwo nie przychodziło. - Ale zdjęcie pokazuje sylwetkę człowieka
wysokiego, szczupłego, w płaszczu i bez nakrycia głowy. A także widać
wyraźnie, że człowiek ten ma w kieszeni pistolet, z którego oddano strzały.
Edwin roześmiał się, dotknął palcem zdjęcia.
- Gdzie go pan widzi? - zawołał urągliwie. - To bzdura! Gdzie tu jest
jakiś pistolet? Ten... ta mglista zjawa jest przecież nie do rozpoznania.
- Jak dla kogo - warknął Szczęsny, a Daniłowicz rzekł spiesznie, aby
nie dopuścić do „międzynarodowego” konfliktu:
- Chcemy więc dowiedzieć się od pana, czy brat przyjechał do Polski
z kimś znajomym. Być może nie wie pan tego dzisiaj, ale mógłby pan
zapytać tam, wśród sąsiadów i kolegów pana Wernera.
- Wiem z całą pewnością, że przyjechał tutaj sam. Wspominając
poprzednio o zabójcy, który, jak twierdzicie, siedział obok brata, miałem
na myśli ewentualną zamianę marynarek. Z jakiegoś nie znanego mi
powodu mogło tak się zdarzyć. W takim przypadku tekst o nietoperzach
byłby własnością tego drugiego człowieka.
- I nic pan nie może nam powiedzieć o tym tekście? - raz jeszcze
spytał Daniłowicz, notując coś na kartce.
- Nie. - Kirshwald pochylił się nad wizytówką i dodał: - To jest,
jeżeli się nie mylę, fotografia oryginału. Chciałbym go zobaczyć. Może
wtedy.
Oficerowie błyskawicznie wymienili spojrzenia, a szef wydziału
rzekł z ubolewaniem w głosie:
- Niestety, nie mamy u siebie oryginału.
- Daliśmy do Zakła... no, do sprawdzenia, czy... - Połoński zająknął
się, widząc ostrzegawczy wzrok majora. - Zdjęcie jest absolutnie
dokładne.
Edwin spojrzał na niego z pobłażaniem.
- Sądzę, że każda fotografia oryginału jest dokładnym, absolutnie
dokładnym jego powtórzeniem - odparł. - Myślę jednak, że gdybym miał
w ręku oryginał, gdybym, powiedzmy, wyczuł palcami gatunek papieru,
zobaczył tę metalową oprawkę, mógłbym powiedzieć panom coś więcej o
tym tajemniczym dokumencie.
- Niestety - powtórzył pułkownik i umilkł. Niemiec siedział jeszcze
przez chwilę, milcząc również, a potem spytał, czy może mają do niego
jakieś pytania, bo wieczorem odjeżdża, więc chciałby już wrócić do
hotelu. Pożegnali się, kapitan odprowadził Kirshwalda do wyjścia.”Kiedy
wrócił, Szczęsny pokręcił głową z niezadowoleniem i rzekł:
- Po cholerę chciałeś go informować, gdzie jest oryginał? Co go to
obchodzi? To są nasze działania.
- No, nic nie szkodzi - wtrącił Daniłowicz. - Oni też tam mają swoje
instytuty i zakłady kryminalistyki i kryminologii, to są rzeczy znane na
całym świecie. Mnie natomiast zastanowiło co innego. Patrzcie - dotknął
końcem długopisu zdjęcia wizytówki - tutaj zupełnie nie widać metalowej
oprawki. Widzimy tylko tekst. Więc skąd on wiedział?
- To już jego drugie potknięcie - stwierdził Połoński. - Pierwsze było
na lotnisku. Wie o dwóch sprawach, o których wiedzieć nie miał prawa.
Kto go zawiadomił?
Nastała cisza. To był jeden z takich momentów, kiedy oficerowie
milicji woleliby nie mówić nic. Nawet myślą o tym z ogromną niechęcią,
bronią się, jak przed czymś złym i groźnym. W końcu szef zabrał głos:
- Trzeba się liczyć z tym, że w wydarzeniu wzięło udział,
bezpośrednio lub pośrednio, mnóstwo ludzi. Zacznijmy od przewodnika z
psem, potem miejscowa jednostka, z pewnością kręciło się w lesie jeszcze
trochę gapiów. Jakąś drogą mogła dojść do Edwina wiadomość, że brat nie
żyje. Natomiast ta wizytówka w metalowej oprawce... - urwał, przetarł
czoło.
- Dokończ, nie łam się! - wykrzyknął Szczęsny. - Ty, ja, Bohdan i
Marek z laboratorium. No i koledzy z Zakładu. Dziesięć osób albo więcej.
Kto z nich miał kontakt z Kirshwaldem?
*
Pułkownik Daniłowicz zatrzymał wóz przed bramą ministerstwa,
okazał żołnierzowi przepustkę i wjechał na parking. Z trudem znalazł
ANNA KŁODZIŃSKA „Nietoperze” Rozdział 1 - Uważaj! - powiedział Trzeci. Ton jego głosu był ostrzegawczy, ale spokojny. Szósty siedział nieruchomo, ręce wciąż jeszcze trzymał na kierownicy, chociaż stali w tym zagajniku od kilku minut. Oczywiście, mógł ustąpić, dotychczas zawsze tak robił. Co prawda Trzeci nie był jego bezpośrednim przełożonym, tym niemniej w układzie sił liczył się prawie tak jak Pierwszy. Zresztą Pierwszego widywano tak rzadko, że... No nie, zapomnieć o nim nikt nawet nie próbował. Ale dzisiaj Szósty nie chciał ustąpić. Jego kanciasta twarz z mocno zarysowaną szczęką wyrażała zdecydowany upór. - Na co czekamy? - burknął. - Ja już swoje powiedziałem. Zawracaj. - W żadnym wypadku. Chcesz tam wracać, to wysiądź z wozu. Na szosie złapiesz kogoś, kto cię podwiezie. Zresztą możesz iść pieszo - uśmiechnął się złośliwie. - Uważaj! - powtórzył Trzeci. Siedział obok niego trochę skulony, przeszkadzały mu długie nogi. Patrzył jakby przed siebie, ale Szósty
wiedział, czuł to, że wzrok tamtego nawet przez sekundę nie omija jego twarzy. Ón sam nawet nie musiał spoglądać w prawo. Od dawna zakodowane miał w pamięci te regularne rysy, pięknie osadzoną głowę i oczy koloru ciemnego piwa. Oczy mordercy. Tak przynajmniej Szósty myślał, bo to i owo wiedział. - Za dobrze cię znam - powiedział. Natychmiast pożałował tych słów. Kropelki potu wystąpiły mu na nosie i brodzie. Trzeci zmrużył tylko oczy, uśmiechnął się. Lewą rękę wsunął w kieszeń płaszcza. I gdyby Szósty rzeczywiście dobrze go znał, przeraziłby się tego ruchu. - Zawracaj! - W głosie brzmiała teraz groźba. Szósty wzruszył ramionami. Przekręcił kluczyk w stacyjce, srebrzyste audi bezszelestnie potoczyło się z wolna w kierunku szosy, z każdą chwilą oddalając się od Warszawy. Wtedy Trzeci błyskawicznie wyszarpnął rękę z kieszeni. Tłumik przygasił odgłos strzałów. Czaszka, trafiona z odległości może piętnastu centymetrów, rozprysła się. Trzeci zahamował wóz, schował pistolet, sięgnął na tylne siedzenie po brązową torbę, wyszedł z samochodu i rozejrzał się. W zagajniku, gęsto zarośniętym świerkami i krzakami dzikiego bzu, nie dostrzegł nic, co wzbudziłoby jego obawę. Ranek był wczesny, pogodny, jesień dopiero nadchodziła, początek września. Wiedział, co powinien teraz zrobić, choć wymagało to pewnego wysiłku i opanowania nerwów. Sił, nie tylko fizycznych, miał sporo, a nerwy od dawna umiał trzymać na wodzy. Usiadł więc znowu obok zabitego i ostrożnymi ruchami zaczął go obszukiwać. Doskonale orientował się, czego szuka; nie interesowały go pieniądze ani paszport. Nagle, instynktem raczej niż wzrokiem i słuchem, wyczuł, że grozi
mu niebezpieczeństwo. Wysunął się z wozu. Tak, nie mylił się. Przez las szli ludzie. Dwóch, może trzech. Jeszcze byli daleko, ale zbliżali się w jego kierunku. Słyszał już głosy, rozmawiali, śmieli się, pokrzykiwali. Zmarszczył brwi. Nie zdążył znaleźć tego, czego szukał. To źle, bardzo źle. Ale trudno, musi stąd odejść jak najprędzej. Zdjął płaszcz, zwinął, wpakował do torby. W sportowym ubraniu, opalony, z aparatem fotograficznym przez ramię, wyglądał jak turysta. Szybkimi krokami oddalał się od samochodu, po kilkunastu minutach znalazł się na szosie. Podniesieniem ręki i uśmiechniętą twarzą zatrzymał fiata 126p, prowadzonego przez dziewczynę. Sama. To dobrze - pomyślał. Mówił po polsku bez obcego akcentu, jeżeli się starał; teraz musiał. Jechała do Warszawy. Raczej z nudów niż z ciekawości spytała, co się stało, że o tak wczesnej godzinie wypatruje „okazji”. Odparł, że zabrał się ze znajomymi, ale mogli go dowieźć tylko do tego miejsca, dalej skręcali na boczną drogę. Widział, że od czasu do czasu spogląda na niego z wyraźną sympatią. Znał takie spojrzenia, znał też wartość swojej urody i wykorzystywał ten atut w razie potrzeby. Zwłaszcza w kontaktach z kobietami. W trakcie banalnej, przyjaznej rozmowy spytała: - Pan jest leworęczny? Pomyślał, że spostrzegawcza, to go zaniepokoiło. Odparł, że chwilowo posługuje się lewą ręką, bo prawą miał złamaną i jeszcze boli. Wyraziła umiarkowane współczucie. Swego czasu drażniła go ta leworęczność, w szkole niektórzy wyśmiewali, przezywali. Starał się wyrobić również prawą rękę, ale mu nie wychodziło. Potem ktoś powiedział, że leworęczny był prezydent Ford i jeszcze paru dostojników, co miało stanowić pociechę. Z czasem przyzwyczaił się do tej inności, już
mu nie przeszkadzała. * Minęło pół godziny. W porzuconym samochodzie, zwinięty na przednim siedzeniu, leżał zabity człowiek. Ludzie, którzy szli lasem, ominęli srebrzyste audi; nie stało im na drodze, nie wiedzieli w ogóle o jego istnieniu. Wkrótce jednak w pobliżu znalazł się ktoś, kto przemierzał zagajnik z owczarkiem alzackim, czujnym i wytresowanym. Sierżant sztabowy Strzałkowski miał wolny dzień. Przez dwie ubiegłe doby pomagali - on i pies - w tropieniu grupy włamywaczy, która za wszelką cenę usiłowała wykołować pościg. Późnym wieczorem „Trax” dopadł ich w starym wykopie kanalizacyjnym, a wykonawszy swoje zadanie, szturchnął zadowolonym pyskiem rękę przewodnika. W nagrodę dzisiaj obaj pozwolili sobie na długi spacer po lesie. Nie było im jednak dane zakończyć go spokojnie. Zareagowali jednocześnie; przyśpieszyli kroku. „Trax” zjeżył sierść i węszył ostrożnie, w skupieniu. Sierżant rozgarnął gałęzie, znalazł się przy samochodzie. - No! Ładny gips - mruknął. Pies stał na sztywnych nogach, potem zaskomlił cicho. Przewodnik wciągnął rękawiczki, otworzył przednie drzwi, przyjrzał się i zagryzł wargi. Zrobiło mu się niedobrze. Zatrzasnął drzwiczki, przez kilka sekund zastanawiał się, co robić. Był sam, nie miał radiotelefonu, należało natychmiast zawiadomić kolegów z kryminalnego, ale należało również zostać przy samochodzie. W końcu wybrał to pierwsze: wybiegł na szosę, zaznaczając w myśli miejsce, gdzie stało audi. Zatrzymał zielonego volkswagena z oficerem Wojska Polskiego za
kierownicą, w paru słowach wytłumaczył, w czym rzecz, wskoczyli do wozu razem z „Traxem”. Do Warszawy nie mieli daleko, kilkanaście kilometrów. Minęła jeszcze godzina. Przy samochodzie w zagajniku było teraz rojno. Sierżant Strzałkowski i „Trax” z zaciekawieniem przyglądali się z boku czynnościom dwóch ekspertów z Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO. Zainteresowanie wzbudzali nie tyle ludzie, ile obsługiwany przez nich aparat. Sierżant wiedział, że użyto tutaj termowizora; trochę go dziwiła niecodzienność milicyjnych czynności, pomyślał jednak, że widocznie morderstwo tego człowieka w wozie z rejestracją RFN ma jakieś specjalne znaczenie. - Jak sądzicie, ile czasu minęło? - spytał major Szczęsny. - Do dwóch godzin - odparł jeden z ekspertów. - Jeszcze chwyci. - Wóz jest nagrzany - dorzucił jego kolega. - Ale gdzieś za piętnaście minut byłoby już za późno. Posługiwali się urządzeniem AGA - Thermovision 750 szwedzkiej produkcji, mieli też kolorowy monitor. - Nawet dość wyraźnie! - rzekł ekspert-kapitan z satysfakcją w głosie. - Obok kierowcy siedział człowiek wysoki, szczupły, w płaszczu, bez nakrycia głowy. Pistolet w kieszeni, ogrzany wskutek oddania strzałów. - Kiedy dostanę zdjęcia? - upomniał się Szczęsny. Jeszcze nie dotykał niczego wewnątrz wozu, termowizja była najważniejsza, miała ściśle ograniczony czasem zasięg działania. - Jutro. - Na tylnym siedzeniu nikogo?
- Raczej nie. - Co to znaczy: raczej? Oficer wzruszył ramionami. - Mogło tam siedzieć całe stado - odparł cierpko. - Ale nie w ciągu ostatnich paru godzin. Zajmij się nieboszczykiem, może ci powie, jak się nazywa zabójca. - Może mi powie - Szczęsny przytaknął, nie przyjmując do wiadomości ironii. - Nie takie rzeczy mówili. Rozejrzał się za Połońskim, przywołał go ruchem głowy. Tamci skończyli zdjęcia, po chwili wóz techniczny odjeżdżał powoli w kierunku szosy. „Trax” odprowadził termowizor wzrokiem pełnym aprobaty. Ekipa dochodzeniowo-śledcza przystąpiła do pracy. Każdy wykonywał to, co do niego należało: wszelkiego rodzaju ślady, daktyloskopia, zdjęcia - całe mnóstwo, opis samochodu, układ protektorów opon, wgłębienia od kół na trawie, wyraźny odcisk butów, zmierzający do szosy. Lekarz medycyny sądowej obejrzał i obmacał to, co zostało z rozstrzelonej czaszki, pobieżnie zbadał resztę ciała. Sekcja wykaże... i tak dalej. Znaleźli dwa pociski i dwie łuski. Jeden pocisk przebił czaszkę, potem szybę obok kierowcy i utkwił w najbliższym drzewie; drugi uwiązł w drzwiczkach. - Kaliber dziewięć - mruknął kapitan Połoński. - Łuski, pociski - zastanawiał się Szczęsny. - Nie zależało mu na zatarciu śladów. Chyba się śpieszył. Szukał czegoś przy denacie, rozpiął mu płaszcz, marynarkę. - Kierowca mógł sam się porozpinać, bo mu było gorąco. - Mógł. Ale patrz, tutaj... guzik urwany, wisi na jednej nitce. Przy
marynarce nadszarpnięta kieszeń. To świeże rozdarcie. Gość nie wygląda na obszarpańca, te rzeczy są w bardzo dobrym gatunku, czyściutka koszula, elegancki krawat. Wyjął zabitemu z bocznej kieszeni portfel, pochylił się nad dokumentami. Paszport z Republiki Federalnej Niemiec, polska wiza wjazdowa, termin pobytu nie przekroczony. Parę fotografii: jakaś” willa w ogrodzie, samochód, kilka osób - jakby rodzina. Dwa tysiące marek zachodnioniemieckich, sto dwadzieścia dolarów i prawie trzydzieści tysięcy polskich złotych. Jeszcze trochę drobiazgów, wykorzystany bilet do kina w Warszawie, rachunek z hotelu „Victoria” za czterodniowy pobyt. W płaszczu paczka chesterfieidów, brakowało dwóch papierosów. - Werner Kirshwaid, obywatel RFN - Połoński porównał zdjęcie z twarzą, a raczej próbował to zrobić, gdyż była tylko zakrwawioną maską - czterdzieści sześć lat. Czekaj, tu jest jeszcze... - Wyciągnął z portfela wizytówkę. - jakaś firma budowlana, a on tam jest, to znaczy był, inżynierem. Ciekawe, kto go uziemił. Chyba nie złodziej, bo zostawił najcenniejsze: portfel, pieniądze, złoty sygnet i zegarek. - W bagażniku jest walizka - dorzucił technik od daktyloskopii. - Piękna rzecz! Z czarnej skóry, metalowe okucia. No i wspaniałe audi. - W tym gęstym zagajniku morderca nie mógł zostać nagle spłoszony, bo gdyby ktoś go nakrył, nie zdążyłby uciec. A że nie widzę tutaj drugiego trupa - Połoński rozejrzał się jeszcze raz, na wszelki wypadek - można sądzić, że zabójcy nie interesowały dobra materialne. Jeżeli rzeczywiście czegoś szukał przy zwłokach, pewnie znalazł i spokojnie odszedł; Ślady butów prowadzą do szosy, ale któż nam zaręczy, że są to jego buty?
Kiedy już wszystkie czynności, obowiązujące w takiej sytuacji, zostały wykonane i można było ciało zabitego umieścić w „latającej trumnie”, jak nazywali specjalną nysę, Szczęsny pokonując odruchy wstrętu oczyścił szybę i kierownicę, po czym zapuścił silnik. Połoński usadowił się obok niego, reszta pojechała wozem technicznym. Audi zawarczało cicho, po chwili znaleźli się na szosie do Warszawy. * Następnego dnia po południu obaj oficerowie siedzieli w swoim pokoju służbowym w Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych i przyglądali się zdjęciom. Na biurku Szczęsnego leżał ich cały stos, osobno te z termowizora, osobno - wykonane przez własnego technika. Maszyna śledcza od wczoraj pracowała na pełnych obrotach. Na adres owej firmy budowlanej w RFN, a także na prywatny adres denata zostały wysłane telegramy oględne w treści, zwłaszcza ten drugi. Z paszportu nie wynikało, czy Werner Kirshwald ma jakąś bliską rodzinę, ale gdyby ją miał, nie należało brutalnymi słowami odkrywać z miejsca strasznej prawdy, na którą zawsze będzie czas. Otworzono i zbadano dokładnie czarną walizkę, jednakże jej zawartość, choć bogata i gustowna, nie nasunęła nic, co mogło być wskazówką w śledztwie. Bielizna, wizytowe ubranie, dwie pary butów, przybory toaletowe w wysokim gatunku, prospekty wspomnianej już firmy, różne drobiazgi. Jednakże w trakcie dokładnego badania odzieży, którą denat miał na sobie w chwili zabójstwa, pracownik laboratorium kryminalistycznego natrafił - macając podszewkę marynarki - na mały, twardy i płaski przedmiot, coś jakby wizytówkę oprawioną w metalową ramkę. Wyjął więc tę rzecz wielkości miesięcznego biletu lub nieco mniejszą, obejrzał,
zamyślił się, a potem zaniósł do pokoju, gdzie siedzieli Szczęsny Z Połońskim. - Miał to zaszyte pod podszewką - rzekł zwięźle, kładąc przedmiot na biurku. - Zbadajcie sami, ja mam i tak dość roboty. - A my to nie? - mruknął kapitan. Wziął do ręki tajemniczą wizytówkę czy co to tam było, przypatrzył się. Szczęsny spojrzał mu przez ramię, w jego czarnych oczach błysnęło zaciekawienie. - Daj! Całość, pokryta szczelnie przylegającą folią, mieściła się swobodnie na dłoni. Biały papier, oprawiony nie wiadomo dlaczego w ramki, był idealnie czysty - żadnego napisu, nazwiska czy firmowego znaku. Major obracał go w ręku, delikatnie pomacał, folia ugięła się lekko. Przesuwał palcami po oprawce, szukając jakiegoś zaczepienia, sprężynki lub otworu. Nie znalazł. Wziął więc scyzoryk i ostrożnymi ruchami ściągnął folię. - Ki diabeł? - powiedział Połoński z zainteresowaniem. - Zdejmij ramkę. Tam coś musi być w środku. Metal z początku stawiał opór, potem raptownie oprawka otworzyła się i na biurko wypadł złożony na pół arkusik papieru. Szczęsny rozpostarł go, zobaczył napis. Mikroskopijne, lecz bardzo wyraźne litery, pisane chyba na najmniejszej maszynie świata. - Po angielsku - stwierdził kapitan. - Tłumacz, ty się na tym znasz. - Poczekaj. Więc tak. „Smali nocturnal mammal of the order Chiroptera, resembling a mbuse...” Cóż to za historia? - Tłumacz, nie wydziwiaj! - „Mały nocny ssak z gatunku Chiroptera”, nie wiem co to znaczy... - Nie komentuj, tłumacz, mówię!
- „...z gatunku Chiroptera, podobny do myszy, z przypominającymi skórę skrzydłami”... Czekaj, bo zapomniałem słowa. Aha, już wiem. Więc dalej: „składającymi się z błony, rozciągającej się od szyi poprzez przednie kończyny i wydłużone palce”... Jakaś cholerna zoologia! „...palce, wzdłuż boków ciała aż do kończyn tylnych i ogona”. Koniec. - Rozumiesz co z tego? - Przecież to jest opis nietoperza. - Major podszedł do szafy, pogrzebał, wyciągnął starą, mocno sfatygowaną encyklopedię. Przerzucił kilkanaście stron. - O, jest! „Chiroptera, rząd nietoperzy, obejmuje około 750 gatunków ssaków” i tak dalej. - Po jaką cholerę facet tak starannie ukrył treść, którą można znaleźć w każdym podręczniku przyrody czy w encyklopedii? - Nie mam pojęcia. Słuchaj, to jest chyba sprawa dla kontrwywiadu. - Myślisz, że to jakiś szyfr? - Na to wygląda. * Ale kontrwywiad po kilku dniach odpowiedział, że w opisie nietoperza nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek szyfru. Owszem, na wszelki wypadek wykonali sobie zdjęcie, jeszcze poszukają, zastanowią się. Osoba denata nie jest im znana. - W takim razie - powiedział pułkownik Daniłowicz, szef wydziału kryminalnego SUSW - prowadzimy sprawę dalej. Czy nadeszła odpowiedź i Republiki Federalnej? - Wczoraj - odparł Szczęsny, w gruncie rzeczy zadowolony, że śledztwo w sprawie tajemniczego morderstwa wróciło do niego. - Firma pana Kirshwalda z głębokim żalem przyjęła wiadomość o śmierci swego
inżyniera, a po ciało nieboszczyka przyjedzie jego brat, Edwin Kirshwald, współwłaściciel tejże firmy. - Brat... On też się odezwał? - Nie, tylko przez firmę. Z prywatnego adresu Wernera, na który wysłaliśmy depeszę, nie przyszła żadna odpowiedź. Widać nie miał, a w każdym razie nie mieszkał, z rodziną. Względnie mieszkał z tym Edwinem, któremu wystarczyło, że firma nas zawiadomiła. - Kiedy przyjedzie? - Pojutrze. Samolotem. Sądzę, że przyleci z nim również ktoś, kto zabierze samochód, bo trumnę z ciałem wpakują pewnie do pociągu. Nam już do śledztwa wóz niepotrzebny. Wszystko, czego mogliśmy się z niego dowiedzieć, wiemy. Zabraliśmy oba pociski i łuski, przestrzeloną szybę, rozmaite ślady palców, numer silnika, stan... - Do rzeczy! - przerwał Daniłowicz. - Zostaw tę wyliczankę. Pierwszy raz prowadzisz sprawę zabójstwa w samochodzie? - Jedenasty - mruknął Szczęsny i roześmiał się. - W porządku, ja tylko tak. Nieboszczyk też jest zbyteczny, protokół sekcji masz przed sobą. - Szkoda, że nic nie wiemy o nietoperzu. - A może nie ma w tym żadnej tajemnicy? - zauważył Połoński. - Może jest to, powiedzmy, znak umowny towarzystwa przyjaciół nocnych ssaków z gatunku Chiroptera? - Chyba się mylisz - rzekł pułkownik. - Znaków czy znaczków takich niewinnych stowarzyszeń nie zaszywa się pod podszewką marynarki. Po cóż mieliby to robić? Nie, w tym tkwi jakaś specjalna historia. Być może jednak dla kontrwywiadu. Ale póki co, zajmijmy się znalezieniem zabójcy Wernera Kirshwalda.
* Szczęsny siedział w gabinecie szefa, miał dyżur. Pałac Mostowskich prawie opustoszał, dochodziła jedenasta w nocy. Ruch był tylko, jak zwykle, na stanowisku dowodzenia; w poszczególnych wydziałach dyżurowali oficerowie. Od pewnego czasu polubił takie nocne, samotne godziny. Rzadko odzywały się telefony, koledzy nie kręcili się po pokojach, a wyjazd do kolejnego zabójstwa nie stanowił problemu. Jako zastępca szefa Szczęsny organizował ekipę, wyciągając z łóżka zaspanych delikwentów i wysyłając ich „w miasto”. Zresztą wyjazdy takie nie zdarzały się często. Przeglądał wczorajszy biuletyn wydarzeń, bo coś go tam zainteresowało, kiedy drzwi uchyliły się i zajrzał Połoński. - Po coś przyszedł? - spytał major, nie odrywając oczu od papierów. Poznawali się po sposobie chodzenia, otwierania drzwi. Pracowali razem od kilku lat, najczęściej wspólnie nad jedną sprawą. Kapitan siadł z drugiej strony biurka, zrzucił kurtkę. Miał twarz trójkątną jak u kota, z oczami tak czarnymi, jak tylko możliwe; oczy Szczęsnego wydawały się przy nich zaledwie brązowe, co go trochę irytowało. - Posłuchaj. - Gość niecierpliwie zmiótł z biurka wszystkie papiery i rozłożył na nim kilka zdjęć. - Doszedłem, zdaje się, do ważnego wniosku. Albo czekaj! Zrobimy inaczej. Zerwał się, ustawił na środku gabinetu dwa krzesła, jedno obok drugiego. Wyjął z żelaznej szafy swój pistolet, rozładował, odłożył na bok magazynek, dla pewności spojrzał w lufę pod światło, nacisnął spust. Cicho szczęknęła iglica. Szczęsny przyglądał się temu wszystkiemu z
umiarkowanym zainteresowaniem, a potem powiedział: - Na razie doszedłem do wniosku, że nie chcesz mnie zastrzelić. Po co te krzesła? - Siadaj na tym z lewej strony. To jest miejsce kierowcy, rozumiesz? Ja obok ciebie. Jak tam, w audi. Dobra. A teraz popatrz na ruch mojej prawej ręki. - Widzę. Wyjmujesz pistolet, chyba z płaszcza, termowizja pokazała, że zabójca miał na sobie płaszcz. I co dalej? - Patrz uważnie. Zakładam, że kierowca nie spodziewał się strzałów, ale dostrzegł ruch zabójcy w ostatniej chwili. Musiał go dostrzec, bo moja ręka, to znaczy ręka zabójcy, wykonała w powietrzu dość duży łuk, od prawej strony do lewej. Denat nie mógł tego nie zauważyć, zwłaszcza że mamy prawo sądu, iż atmosfera pomiędzy tymi ludźmi była napięta. A dojrzawszy taki nagły ruch, jak myślisz, co robi? Co ty byś zrobił? - Pewnie bym się zwrócił twarzą do tamtego. Choćby po to, aby zorientować się w jego zamiarach. - Właśnie! Wtedy zabójca strzela mu prosto w twarz. A co nam pokazały oględziny i sekcja? - Że dostał w prawą skroń. Tam były wloty obu pocisków. No, a gdyby chciał wyskoczyć z wozu, uciekać? - To by dostał w tył głowy. - W takim razie... Czekaj! - Szczęsny zerwał się z krzesła, popatrzył na zdjęcia, które przecież znał niemal na pamięć, ale teraz spojrzał na nie jakby innym okiem. - W takim razie facet strzelał z lewej ręki! Jest leworęczny. Cóż ze mnie za osioł! Przecież termowizor wyraźnie pokazał, że pistolet znajdował się w lewej kieszeni. Nikt praworęczny by go tam
nie wkładał. - Widzisz - Połoński uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jak powiadają, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zresztą ja też to przeoczyłem. - Schował broń do szafy, zamyślił się na chwilę. - Powiedz mi, bo nie zdążyłem wtedy zapytać, a potem zapomniałem: skąd się w lesie tak błyskawicznie wzięła termowizja? Przecież nie mamy jej u nas w laboratorium. - Po prostu koledzy z Zakładu Kryminalistyki przyjechali z aparatem tu, do szefa, coś tam omawiali, demonstrowali. No, a jak dostaliśmy sygnał o morderstwie, namówiłem ich, żeby pojechali. W końcu nam też się przyda częściej niż raz na dwa, trzy lata oglądać to cudo w akcji. Bohdan, pofatyguj się jutro na lotnisko. - O której przylatuje ten Kirshwald? - Dziesiąta czy jedenasta, nie pamiętam. Sprawdź w rozkładzie lotów. Mówisz dobrze po niemiecku, ja słabo. Przywieź go tutaj, bo... - Razem z nieboszczykiem? - przerwał kapitan. - To zły omen. - Nie wydziwiaj. Nieboszczyk w kostnicy. I tam najpierw zawieziesz Edwina Kirshwalda na rozpoznanie. Potem tu do nas na rozmowę. Może nam powie, kto zamordował mu brata. Jeżeli to był obcokrajowiec - dodał w zamyśleniu. Połoński wzruszył ramionami. - Gdyby to był miejscowy przestępca, nie zostawiłby portfela, zegarka i walizki. W to nie uwierzę. Oczywiście, nie wykluczam jakichś powiązań szpiegowskich, próby szantażu, czegoś w tym rodzaju. Czy w dalszym ciągu nic nie wiemy o ewentualnym kierowcy, który podwiózł potem zabójcę? Do Warszawy czy gdziekolwiek? Bo przecież nie szedł
sobie szosą, gwiżdżąc wesoło. Na pewno z kimś się zabrał. - Jak dotąd nic. Szukają koledzy z okolicznych jednostek. Może w końcu ktoś się zgłosi, były komunikaty. Albo nasi natrafią. Sęk w tym, że nie wiemy kogo szukać. „Wysoki, szczupły”, tylko taki rysopis, czyli nic. No, dodajmy teraz: leworęczny. Gdybyśmy mieli stuprocentową pewność, byłby to ważny ślad. Ale takiej pewności też nie mamy. * Bohdan Połoński stał przy poruczniku Wojsk Ochrony Pogranicza i śledził wzrokiem podróżnych, podchodzących do kontroli paszportowej. Nie wiedział, jak wygląda Edwin Kirshwald; interesujące było zgadywać na podstawie rysów twarzy, ubrania, nawet walizek. Samolot z Frankfurtu nad Menem wylądował przed chwilą i pasażerowie defilowali z wolna przed funkcjonariuszami WOP. Może ten? - myślał, patrząc na zbliżającego się tęgiego mężczyznę z ładnym neseserem podróżnym. - Opalony, siwy krótki wąs, okulary. Rozgląda się bystro, chyba kogoś szuka. Tęgi pan odezwał się do porucznika najczystszą polszczyzną, oficer wziął jego paszport. Połoński zerknął. Rodak, z Poznania, inżynier od Cegielskiego. Albo ten? - myślał dalej. - Wysoki, przygarbiony, bez kapelusza, płaszcz przerzucony przez ramię, chociaż na dworze chłodno. Patrzy spode łba, rusza szczękami, jakby coś żuł. Wysoki zagadał szybko, gwałtownie, po włosku. Znów niewypał. Ale teraz to już z pewnością on! Ubrany na czarno, twarz przygaszona smutkiem. Zatrzymał się, poczekał na towarzysza podróży. Też na czarno, jakiś zatroskany, zaaferowany, rozgląda się... Tak, to oni.
Podchodzą do kontroli. Połoński zrobił dwa kroki w ich kierunku, spojrzał oficerowi przez ramię. Zgadza się. - Przepraszam - odezwał się po niemiecku. - Pan Edwin Kirshwald? Czarno ubrany mężczyzna podniósł na niego oczy o zapuchniętych powiekach, usta mu zadrgały. - Tak - odparł cicho. - Jestem kapitanem stołecznej milicji - wolał nie używać trudno zrozumiałego dla cudzoziemca skrótu „SUSW”. - Połoński. - Kirshwald. To pracownik naszej firmy, Bolentz. Drugi z mężczyzn ukłonił się sztywno, nie wyciągając ręki. - Chciałbym przede wszystkim wyrazić panu najgłębsze wyrazy współczucia z powodu tragicznej śmierci brata - mówił Połoński. - Dziękuję - odparł Kirshwald. - To straszne, rzeczywiście... W tym momencie kapitanowi przemknęło przez myśl, że przecież w depeszach nie zawiadamiali wcale o śmierci, a jedynie o wypadku, jakiemu uległ Werner Kirshwald. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, postanowił więc później to przemyśleć. Wopista oddał przybyłym paszporty, celnicy przejrzeli pobieżnie ich niewielkie torby podróżne. Okazało się, że obaj mają zarezerwowane pokoje w „Victorii”. - Chciałbym prosić o rozmowę - rzekł Połoński. - Kiedy mogę po pana przyjechać do hotelu? - O rozmowę? - W głosie jakby zdziwienie, ale zaraz potem Niemiec kiwnął głową ze zrozumieniem. - Tak, oczywiście. Chcę się dowiedzieć wszystkich szczegółów i jeżeli panowie mogą mi wyjaśnić... - Spojrzał na zegarek. - Może, powiedzmy, za godzinę?
- Dobrze. Za godzinę przyjadę pod hotel i zadzwonię z recepcji. Do widzenia panom. Nie chciał z góry uprzedzać, że przede wszystkim musi zawieźć Kirshwalda do kostnicy, miał nadzieję, że Niemiec sam się tego domyśli. Takie wizyty stwarzały przykre niespodzianki, z omdleniem i zawałem serca włącznie. Wprawdzie Wernerowi sklejono jakoś czaszkę i wykonano „kosmetykę” twarzy, ale mimo wszystko jego wygląd pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. Połoński bezwiednie pożałował Edwina; to przecież brat. Na szczęście zniósł to spokojnie. Przyjrzał się, dotknął końcami palców skamieniałej twarzy, jakby żegnając zmarłego, westchnął ciężko i powiedział, że tak, rozpoznaje swego brata Wernera. Wyszli potem z ponurego budynku, pojechali do Pałacu Mostowskich. Bolentz nie zabrał się z nimi, miał sporo formalności do załatwienia. Daniłowicz i Szczęsny czekali na Edwina Kirshwalda niecierpliwie; człowiek ten mógł im przecież niejedno wyjaśnić. Usiedli w gabinecie szefa, sekretarka przyniosła kawę. Pułkownik, rzuciwszy okiem na pobladłą twarz zagranicznego gościa, zaproponował winiak i wyjął z szafy butelkę węgierskiej brandy „Trois tours”, która - wedle opinii Szczęsnego - stanowiła brakujące ogniwo między koniakiem a winiakiem. Trzej oficerowie znali język niemiecki lepiej lub gorzej, na tyle jednak, aby mogli obyć się bez tłumacza: Połoński, starając się omijać drastyczne szczegóły, zwięźle zrelacjonował, co wydarzyło się w srebrzystym audi. Edwin Kirshwald słuchał uważnie, chwilami tylko bolesny skurcz przebiegał mu po twarzy. Kiedy kapitan skończył i zapanowała cisza, Daniłowicz chrząknął,
odczekał chwilę, czy nie usłyszy jakiegoś pytania, a potem powiedział: - Będziemy tutaj, w Polsce, dalej energicznie prowadzić śledztwo, aby jak najszybciej wykryć i zatrzymać zabójcę pańskiego brata. Jednakże pomógłby nam pan w tym, gdyby pan zechciał zastanowić się, pomyśleć, kto ewentualnie pozbawił go życia. Czy pan Werner miał wrogów tam, w Republice Federalnej? Czy mogła to być, powiedzmy, zemsta? - Zemsta? - Edwin na chwilę przymknął powieki, przetarł czoło. - Nie. Z całą pewnością nie. Nie potrafię też wskazać ani jednego człowieka, którego można by nazwać jego wrogiem. Werner miał usposobienie łagodne, raczej ustępliwe. - Czy mieszkał sam? - spytał Szczęsny. - Miał żonę? - Nie. To znaczy mieszkał samotnie po śmierci swojej żony, zmarłej cztery lata temu. Pracował jako inżynier w firmie, której jestem współwłaścicielem, choć teraz już wycofałem się z czynnej pracy wskutek choroby. Nie mieli dzieci. - Często widywał pan brata? - Nie. Odpowiedź była lakoniczna, więc major wyjaśnił: - Chodzi mi o to, czy znał pan jego wszystkich znajomych, kontakty. Pytam nie z ciekawości... - W głosie Szczęsnego zabrzmiała nutka irytacji. - Sądzę, że znałem - odparł Kirshwald ostrożnie. - Ale, nie urażając panów, posądziłbym o ten okrutny czyn raczej tutejszego przestępcę. Ostatecznie Werner żył bezpiecznie w swoim kraju ponad czterdzieści lat. I dopiero kiedy przyjechał do Polski, został zamordowany. Połoński przygryzł wargi. Nie chciał podkreślać wobec przybysza faktu, że jego bratu nie zrabowano nic, choć do zrabowania miał wiele. I
kim był ów wysoki, szczupły, leworęczny mężczyzna, siedzący obok Wernera w samochodzie? Daniłowicz zaczął spokojnie, metodycznie pytać o znajomych i dalszych krewnych z RFN, o ich ewentualny pobyt w Polsce, przyjazd razem z Wernerem, a także o kontakty denata w Polsce. Edwin po kolei, wciąż jakby zachowując ostrożność i namyślając się nad każdym zdaniem, odpowiedział, że Werner przyjechał do Polski po raz pierwszy, sam, jako turysta. Jeżeli się orientuje, brat jego nie miał tutaj żadnych kontaktów ani znajomości towarzyskich. Oczywiście nie ma pojęcia, co zdarzyło się w ciągu tych kilku dni jego pobytu, kogo poznał. - Czy panowie wiedzą, jak i kiedy właściwie został zabity? - spytał, nie patrząc na nikogo. Głowę miał spuszczoną, ręka, w której trzymał wygasłego papierosa, drżała lekko. - Mówiłem już - odparł Połoński trochę zdziwiony - ale chętnie powtórzę. Pan Werner otrzymał dwa strzały z pistoletu w głowę, kiedy siedział w samochodzie. Szczęsny i kapitan spojrzeli na siebie ukradkiem. Za pierwszym razem Bohdan wspomniał o strzałach w prawą skroń, teraz pominął ten szczegół. - Czy mogę sądzić, że morderca jechał z nim razem? - pytał dalej Kirshwald. - Tak przypuszczamy. Poza tym trudno nam zrozumieć, dlaczego jadąc szosą zboczył nagle dwa kilometry w las. Chciałbym dodać, że do dyspozycji pana są wszystkie osobiste rzeczy brata, łącznie z samochodem. Wydaje nam się, że niczego nie zrabowano, bo denat miał przy sobie, kiedy go znaleźliśmy, portfel z większą sumą pieniędzy,
sygnet, zegarek, paszport i walizkę, sądząc po zawartości nie otwieraną przez zabójcę. Edwin milczał czas jakiś. Dopił brandy, zapalił nowego papierosa. - Czy pański brat - odezwał się nagle Szczęsny - interesował się naukami przyrodniczymi? Przypuśćmy, jako hobby? Kirshwald spojrzał na mówiącego ze zdumieniem. - Przyrodniczymi? - powtórzył. - Co pan ma na myśli? Motyle, żuki? - Coś w tym rodzaju. - Nie rozumiem, skąd panu to przyszło do głowy. Miał w samochodzie jakieś okazy? Przez kilka sekund czarne wąskie oczy Szczęsnego utkwione były w twarzy siedzącego przed nim cudzoziemca. W końcu major odpowiedział niedbale: - Zdawało mi się. Rzeczywiście, na tylnym siedzeniu audi leżał piękny okaz pazia królowej. Wie pan, taki motyl. Aie widocznie po prostu wpadł przez opuszczoną szybę. - Jeżeli wolno zadać panu jeszcze jedno pytanie osobiste, dotyczące brata - rzekł Daniłowicz - to no interesuje nas, czy pan Werner był członkiem jakichś stowarzyszeń naukowych? Nie pytam o organizacje polityczne - zastrzegł się, widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy Edwina. - Naukowych? Nie, chyba nie. Jeżeli już, to mógł należeć do zrzeszenia inżynierów budowlanych, chociaż wątpię. Prowadził bardzo spokojne, uregulowane życie, nie angażował się politycznie ani nawet towarzysko. Mogę powiedzieć, że był samotnikiem, o co miałem czasem do niego pretensje. No, ale to już dzisiaj... Chciałbym przypomnieć, że
nasza firma ANB znajduje się we Frankfurcie i Werner tam mieszkał, a ja, odkąd przestałem w niej pracować, przeniosłem się do Monachium. Tylko czasami odwiedzałem firmę i brata. Zaprowadzono potem Edwina Kirshwalda do pokoju, w którym leżały starannie poukładane rzeczy Wernera. Samochód stał na podwórzu Pałacu Mostowskich. Oficerowie pomogli zapakować walizkę, Połoński położył przed Niemcem listę przedmiotów, które zabierał, i którą to listę Edwin pokwitował, sprawdziwszy przedtem spis ze stanem faktycznym. Zeszli następnie na dół. Kirshwald odebrał kluczyki, otworzył wóz, przez chwilę patrzał nieruchomo na przednie siedzenie i kierownicę, jakby przywołując w myśli straszliwą scenę, która tu się rozegrała. Pożegnał potem oficerów, zostawiwszy im swój adres i telefon w Monachium, raz jeszcze upomniał się o szybkie wykrycie zbrodniarza i odjechał. - Właściwie dlaczego nie spytaliśmy go o nietoperze? - Szczęsny sięgnął po swoją kawę; była zimna i cukier zastygł na dnie filiżanki. - Dlaczego nie pokazaliśmy mu tej wizytówki, czy jak ją nazwać? - Przecież uzgodniliśmy poprzednio, co powiemy, o co będziemy pytać - odparł Daniłowicz. - I tak wyrwałeś się niepotrzebnie z tym przyrodniczym hobby. - E, to w niczym nie zaszkodziło - Szczęsny wzruszył ramionami. - Co sądzicie o Edwinie Kirshwaldzie? - Chyba normalny facet - rzekł Połoński. - Przejęty śmiercią brata, zły na nas, ale grzeczny. Dokładny, jak to Niemiec, widziałem, z jaką uwagą przeglądał rzeczy Wernera, aż mi się głupio zrobiło. Cóż, miał prawo. Zdziwiło mnie tylko jedno na lotnisku. Kiedy składałem mu wyrazy współczucia z powodu śmierci brata, wyglądało, że już o niej wie.
A przecież w depeszy pisaliśmy jedynie o wypadku. Werner mógł leżeć w szpitalu, nie każdy wypadek kończy się śmiercią. Tymczasem Edwin wcale się nie zdziwił, nie przeraził moimi słowami. Po prostu już wiedział. Skąd? - Czy któryś z was zawiadamiał konsulat? - spytał szef. Obaj oficerowie zaprzeczyli ruchem głowy, major dodał, że po co: denat miał dokumenty, adres, a odpowiedź na depesze przyszła bardzo szybko. - Ja myślę, że Edwin był w dużym stopniu przygotowany na twoje słowa - rzekł Daniłowicz, zwracając się do kapitana. - Liczył się ze śmiercią. Dlatego przyjął to spokojnie. Szczęsny, oddałeś tę nietoperzową wizytówkę do Zakładu Kryminalistyki? - Tak. Popracują nad nią. Znają się na różnych subtelnościach lepiej niż my - stwierdził Szczęsny z tak wyjątkową skromnością, że spojrzeli na niego ze zdumieniem. Jednakże następnego dnia pułkownik, przemyślawszy sprawę, zdecydował, że z Edwinem Kirshwaldem należy odbyć jeszcze jedną rozmowę. Rozdział 2 Wpierw pokazano mu fotografię wizytówki z tekstem o nietoperzach. Przyjrzał się jej dokładnie i powiedział, że niestety nie zna języka angielskiego, nie wie zatem, co te kilka zdań oznacza. Szczęsny przetłumaczył, a w miarę jak mówił, na twarzy Edwina Kirshwalda rosło zdziwienie.
- Quatsch! - mruknął. - Z całą pewnością ten... dokument - zaakcentował wzgardliwie - nie należał do mojego brata. Nie zajmował się nietoperzami. - Jednakże miał to zaszyte pod podszewką marynarki - rzekł Daniłowicz. - Czyżby z jakiejś przyczyny włożył tego dnia cudzą? Edwin zawahał się. Milczał przez chwilę, przygryzając wargi, a potem powiedział: - Panowie wspominali o zabójcy, że mógł siedzieć obok Wernera w samochodzie. Czy wiecie już, kto to był? - Nie. Mamy tylko termowizyjne zdjęcie sylwetki, jeżeli orientuje się pan w tej terminologii. Proszę - major podał kilka fotografii. Kirshwald popatrzył, wzruszył ramionami. - To może być każdy - odparł. - Po prostu śmieszne! I na tej podstawie chcecie znaleźć zabójcę? - Nie tylko na tej - Szczęsny powściągnął odruch zniecierpliwienia, co mu łatwo nie przychodziło. - Ale zdjęcie pokazuje sylwetkę człowieka wysokiego, szczupłego, w płaszczu i bez nakrycia głowy. A także widać wyraźnie, że człowiek ten ma w kieszeni pistolet, z którego oddano strzały. Edwin roześmiał się, dotknął palcem zdjęcia. - Gdzie go pan widzi? - zawołał urągliwie. - To bzdura! Gdzie tu jest jakiś pistolet? Ten... ta mglista zjawa jest przecież nie do rozpoznania. - Jak dla kogo - warknął Szczęsny, a Daniłowicz rzekł spiesznie, aby nie dopuścić do „międzynarodowego” konfliktu: - Chcemy więc dowiedzieć się od pana, czy brat przyjechał do Polski z kimś znajomym. Być może nie wie pan tego dzisiaj, ale mógłby pan zapytać tam, wśród sąsiadów i kolegów pana Wernera.
- Wiem z całą pewnością, że przyjechał tutaj sam. Wspominając poprzednio o zabójcy, który, jak twierdzicie, siedział obok brata, miałem na myśli ewentualną zamianę marynarek. Z jakiegoś nie znanego mi powodu mogło tak się zdarzyć. W takim przypadku tekst o nietoperzach byłby własnością tego drugiego człowieka. - I nic pan nie może nam powiedzieć o tym tekście? - raz jeszcze spytał Daniłowicz, notując coś na kartce. - Nie. - Kirshwald pochylił się nad wizytówką i dodał: - To jest, jeżeli się nie mylę, fotografia oryginału. Chciałbym go zobaczyć. Może wtedy. Oficerowie błyskawicznie wymienili spojrzenia, a szef wydziału rzekł z ubolewaniem w głosie: - Niestety, nie mamy u siebie oryginału. - Daliśmy do Zakła... no, do sprawdzenia, czy... - Połoński zająknął się, widząc ostrzegawczy wzrok majora. - Zdjęcie jest absolutnie dokładne. Edwin spojrzał na niego z pobłażaniem. - Sądzę, że każda fotografia oryginału jest dokładnym, absolutnie dokładnym jego powtórzeniem - odparł. - Myślę jednak, że gdybym miał w ręku oryginał, gdybym, powiedzmy, wyczuł palcami gatunek papieru, zobaczył tę metalową oprawkę, mógłbym powiedzieć panom coś więcej o tym tajemniczym dokumencie. - Niestety - powtórzył pułkownik i umilkł. Niemiec siedział jeszcze przez chwilę, milcząc również, a potem spytał, czy może mają do niego jakieś pytania, bo wieczorem odjeżdża, więc chciałby już wrócić do hotelu. Pożegnali się, kapitan odprowadził Kirshwalda do wyjścia.”Kiedy
wrócił, Szczęsny pokręcił głową z niezadowoleniem i rzekł: - Po cholerę chciałeś go informować, gdzie jest oryginał? Co go to obchodzi? To są nasze działania. - No, nic nie szkodzi - wtrącił Daniłowicz. - Oni też tam mają swoje instytuty i zakłady kryminalistyki i kryminologii, to są rzeczy znane na całym świecie. Mnie natomiast zastanowiło co innego. Patrzcie - dotknął końcem długopisu zdjęcia wizytówki - tutaj zupełnie nie widać metalowej oprawki. Widzimy tylko tekst. Więc skąd on wiedział? - To już jego drugie potknięcie - stwierdził Połoński. - Pierwsze było na lotnisku. Wie o dwóch sprawach, o których wiedzieć nie miał prawa. Kto go zawiadomił? Nastała cisza. To był jeden z takich momentów, kiedy oficerowie milicji woleliby nie mówić nic. Nawet myślą o tym z ogromną niechęcią, bronią się, jak przed czymś złym i groźnym. W końcu szef zabrał głos: - Trzeba się liczyć z tym, że w wydarzeniu wzięło udział, bezpośrednio lub pośrednio, mnóstwo ludzi. Zacznijmy od przewodnika z psem, potem miejscowa jednostka, z pewnością kręciło się w lesie jeszcze trochę gapiów. Jakąś drogą mogła dojść do Edwina wiadomość, że brat nie żyje. Natomiast ta wizytówka w metalowej oprawce... - urwał, przetarł czoło. - Dokończ, nie łam się! - wykrzyknął Szczęsny. - Ty, ja, Bohdan i Marek z laboratorium. No i koledzy z Zakładu. Dziesięć osób albo więcej. Kto z nich miał kontakt z Kirshwaldem? * Pułkownik Daniłowicz zatrzymał wóz przed bramą ministerstwa, okazał żołnierzowi przepustkę i wjechał na parking. Z trudem znalazł