uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Antoni Marczyński - Czarny Ląd

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Czarny Ląd.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

Antoni Marczyński CZARNY LĄD DOKOŃCZENIE PRZEKLĘTEGO STATKU 2015

Opracowano na podstawie edycji Towarzystwa Wydawniczego “RÓJ”, Warszawa 1930. Spis treści 1 Rozdział I 2 Rozdział II 3 Rozdział III 4 Rozdział IV 5 Rozdział V 6 Rozdział VI 7 Rozdział VII 8 Rozdział VIII 9 Rozdział IX 10 Rozdział X 11 Rozdział XI 12 Rozdział XII 13 Rozdział XIII 14 Rozdział XIV 15 Rozdział XV 16 Rozdział XVI 17 Rozdział XVII 18 Rozdział XVIII 19 Rozdział XIX 20 Rozdział XX 21 Epilog

ROZDZIAŁ I Więzień drgnął nagle i zaczął nadsłuchiwać. — O tej porze? — zdziwił się i zerknął niespokojnie w stronę iluminatora, którego grubą szybę fale oceanu opłukiwały z zewnątrz raz po raz. — Będzie najwyżej czwarta — dodał jeszcze, po czym z napiętą uwagą zaczął ponownie wsłuchiwać się w echa ciężkich stąpań. Przewrócił się na bok i ucho przyłożył do podłogi. — Tu idą, nie ma się co łudzić — stwierdził po cichu z całą stanowczością, kiedy odgłos kroków stał się wyraźniejszy. Przyczołgał się szybko do ściany, wsparł się o nią plecami, by zasłonić sobą dłonie, związane na grzbiecie. Całą dobę mozolił się cierpliwie, zanim zdołał rozluźnić więzy krępujące ręce, więc lękał się teraz, aby jedno bystre spojrzenie któregoś z prześladowców nie unicestwiło tej żmudnej pracy, by, co gorsza, nie uniemożliwiło mu tych wysiłków na przyszłość. Kroki nadchodzących, stłumione zresztą częściowo przez chodnik, ucichły w pewnym momencie, zadzwoniły klucze, zachrobotał zamek niemiło, lecz drzwi ani drgnęły. — Ach, więc jednak nie po mnie — zorientował się więzień i fakt ten przyjął z pewną ulgą. — Żyje? — zabrzmiał głos męski w korytarzu. — Nie, panie. Już całkiem zimna — odparł bas głosem tak stłumionym, że nadsłuchujący domyślił się od razu, iż ten, który odpowiadał, znajdował się wewnątrz którejś kabiny. — Zbadano ją, Tumkur? Tym symulantkom nigdy nie można dowierzać, — Ależ, panie, przecież jestem znachorem, u diaska. Ta dziewczyna skończyła co najmniej godzinę temu. Hallo, Jack, pomóżcie mi ją zdjąć z tego wieszaka. Tak… Unieście ją, a ja przetnę stryczek. Mężczyzna przechadzający się w korytarzu ziewnął głośno, przerwał na chwilę swą wędrówkę i rzucił tonem obojętnego pytania: — Na czymże ona się powiesiła, u licha? — O, spójrz pan. Z kimona sobie ukręciła stryczek. — I mówisz, że skończyła godzinę temu? — Co najmniej. — Ładne rzeczy, Jack, Dobry z ciebie dozorca, ani słowa!

Rozległ się pomruk niedźwiedzi, po czym ktoś trzeci przemówił takim głosem, jak gdyby miał nie małą prymkę w ustach, ale co najmniej dwie śliwki: — Więc co? Miałem tylko jej pilnować? Czterdzieści kabin to nie żarty. Nim człek wszystkie obejdzie, taka wariatka zdąży się dziesięć razy powiesić. Zajrzałem do niej przed kwadransem, a zobaczywszy przez judasza, że wisi, pobiegłem zaraz na górę. W tym momencie zadudniło coś donośnie i z różnych stron zaczęły padać okrzyki uwięzionych dziewcząt: — To kłamstwo. On ją sam zamordował! — Słyszałyśmy wszystko! — Udusił ją i potem powiesił! — Łotry, mordercy, zbiry! — Milczeć! Łżecie, bestie — huknął mrukliwy dozorca. — Ty sam łżesz, drabie. — Powtórzymy ci do oczu każde słowo, jakieś tam mówił. Przyniósł jej obiad, a potem… — Milcz, powiadam, psie nasienie. — Cisza, u diabła — wrzasnął energicznie mężczyzna, który przed chwilą wymówki czynił dozorcy. — Jack, tego trupa trzeba zaszyć w płótno i tylko wieczór zapadnie, za burtę! Idź teraz po worek, szydło i co ci tam potrzebne. Klucze zostaw, — My chcemy zeznawać — krzyczały dalej uwięzione. — Dobrze, dobrze, tylko na razie stulcie dzióbki, pókim dobry. Nastała chwila ciszy, którą nadsłuchujący więzień wykorzystał w ten sposób, że doczołgał się bliżej do drzwi i z pochwyconych strzępów rozmowy zbudował sobie w myśli całokształt dramatu. Jack, ów ponury dozorca, który mu jedzenie dwa razy dziennie przynosił, musiał się dopuścić jakiegoś nadużycia wobec nieszczęsnej dziewczyny, a lękając się kary ze strony hersztów szajki, powiesił biedaczkę na jej własnym kimonie, odczekał jakąś godzinę, następnie zaalarmował tamtych. Przyszedł więc Hindus Tumkur, znachor „cudotwórca” oraz „Mały” Tom, prawa ręka głównego herszta, Ironfielda. — Och, znam ich wszystkich — warknął więzień, zaciskając zęby w bezsilnej wściekłości — i strzelałbym do nich, jak do wściekłych psów… Głupie niedołęgi z tych policjantów. Motorówkami ścigać taki okręt korsarski! Gdyby mnie byli usłuchali, gdyby choć jeden torpedowiec wziął udział w akcji, cała banda siedziałaby dziś pod kluczem, setki ofiar odzyskałyby wolność i ja, mniejsza o mnie, i Betty przede wszystkim… Betty! — przerwał nagle ten cichy monolog i wzdrygnął się strasznie. Bo na kształt błyskawicy przemknęła mu przez głowę myśl jedna, potworna, której nie śmiał wargami wypowiedzieć: może tą zamordowaną jest właśnie Betty Traveler! — Nie! — ryknął na całe gardło, chcąc odpędzić to przypuszczenie, co zrodziło się

tak nieoczekiwanie i jak natrętna mucha krążyło wciąż wokół niego. — Słyszałeś? Męski głos — rzekł Tom Bartlet, przerywając po raz wtóry swą niespokojną przechadzkę pod drzwiami najbliższych kabin. Znachor Tumkur zarechotał śmiechem. — Pan ma krótką pamięć, widzę, mister Bartlet. — Bez uwag. Kto tam jest? — Czy zapomniał pan już, kto pana trzy dni temu tak pięknie przydusił w motorówce, że gdyby (nie chwaląc się) nie moja pomoc, to by pan już… — Ach, ten szpicel? Ten fałszywy książę? — przerwał Tom. — Książe Golicyn. Bardzo hojny pan. Nie mogę narzekać. — Dobrze, że mi się przypomniał. Trzeba z nim skończyć. Otwórz jego celę. Więzień nie zdążył się jeszcze wycofać na dawne miejsce pod ścianą, kiedy drzwi się otwarły i na progu stanęli tamci dwaj. Mały Tom wysunął się na przód, obrzucił podejrzliwym spojrzeniem wszystko, zaczynając od iluminatora, potem przystąpił do jeńca. — Jak się nazywasz? — spytał. — Golicyn — odparł tamten po krótkim wahaniu. — To powiedz głupiemu. Ja pytam o twoje prawdziwe nazwisko, — Tego się nie dowiesz. — Nie dowiem się? Tumkur, przynieś bykowiec. Hindus nie ruszył się jednak z miejsca. — Tu bat nie pomoże — rzekł — ja znam takie typki. Zatnie się tylko i ani słowa z niego nie wydobędziemy. Mały Tom spojrzał na znachora ze zdumieniem. — Wypraszam sobie wszelkie uwagi — zaczął, lecz tamten przerwał mu w tym momencie. — Niech pan lepiej posłucha mej rady. Kiedy „książę” Golicyn zwiedzał nasz pałac, na sto przedstawionych mu dziewcząt przypadła mu do gustu najlepiej Betty Traveler. Otóż myślę ja sobie w mej głupiej głowie, że krzyk tej dziewczyny lepiej księciu panu usta otworzy, niż gdyby pan jego samego złupił ze skóry. — Tak sądzisz? — spytał Tom przeciągle i wpił się wzrokiem w oczy siedzącego na podłodze więźnia. I musiał w nich ujrzeć jakieś drgnięcie, jakiś błysk łęku, bo parsknął śmiechem i wyjął notes. — Betty Traveler — szukał. — Aha, jest. Kabina numer osiemdziesiąt osiem. — To po drugiej stronie korytarza — wtrącił Hindus, a wiadomość ta przyniosła wielką ulgę więźniowi. Betty więziono w drugim końcu tego rzędu kabin, więc nie ona była tą, która przed godziną skończyła smutną doczesną wędrówkę białej niewolnicy.

— Tak — potwierdził mały Tom, udając, że wciąż szuka czegoś w notesie, choć w rzeczywistości badał uważnie wyraz twarzy indagowanego więźnia — przyprowadź ją tutaj i zamknij w sąsiedniej celi. Sądzę że nasz książę raczy przemówić, skoro posłyszy jęki swej bogdanki, co? Che, che, che. No idź, Tumkur… Szkoda każdej chwili. Hindus odwrócił się na pięcie i znikł za drzwiami. — A przynieś z sobą bykowiec — zawołał za nim mały zbir, zacierając ręce. Więzień nie namyślał się długo. Jak to? Betty, ta biedna dziewczyna, która tak wiele wycierpiała w ciągu przeszło półrocznej niewoli w szponach tej bandy, miałaby teraz otrzymać chłostę przez jego upór? Nigdy. Raczej powie im wszystko, czego zechcą, tym więcej, że nic to już dzisiaj sprawie samej nie zaszkodzi. — Niech ten człowiek wróci tu natychmiast — rzekł. — Wróci, ale w towarzystwie Betty. — W takim razie nie usłyszycie ode mnie ani słowa. — Che, che, che, Tumkur miał rację. Dobre na ciebie znalazł lekarstwo… Hej, Tumkur — krzyknął Tom w stronę drzwi. Hindus wysunął się z korytarza. — Wiedziałem, że tak będzie i dlatego nie zamierzałem się fatygować — zaśmiał się. — Bydlęta — syknął więzień. Mały Tom musiał nie dosłyszeć tego epitetu, w przeciwnym razie byłby z miejsca zareagował z właściwą sobie brutalnością. — A teraz śpiewaj całą prawdę — rzekł, rozsiadając się wygodnie na tapczanie więźnia. Przede wszystkim, jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko. Tylko nie próbuj zmyślać. Później przesłucham Betty, a źle z wami będzie, jeśli wasze zeznania będą się różnić choćby o włos tylko. — Nie będą się różnić, gdyż miss Traveler nic o mnie nie wie i widziała mnie tylko raz w życiu. — Dobrze, dobrze. Teraz nazwisko? — Inżynier Kazimierz Pułaski. — Pułaski? Rosjanin? — Nie. Polak. — Kto tu idzie? — rzucił Tom w stronę Hindusa stojącego w dalszym ciągu na progu. Ten wychylił głowę na zewnątrz. — Jack wraca z workiem — odparł. — Aha. Przypomnij mi, kiedy stąd wyjdziemy, by Jacka odkomenderować na powrót do załogi statku. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby nam tak codziennie jedną zadusił.

— Więc pan także zauważył? — wyrwało się Hindusowi. — A cóż ty myślisz że jestem ślepy? Obejrzałem jej ręce. Mają ślady postronka w przegubach. Oczywiście rozwiązał jej dłonie, zanim nas zaalarmował. Tak, tak, to nazbyt kosztowny dla nas dozorca — zaśmiał się cynicznie, po czym powrócił do zaledwie rozpoczętego przesłuchania. Upłynęła dobra godzina, zanim Tom Bartlet zaspokoił swoją ciekawość. Ukończywszy indagację, polecił Hindusowi przywołać Jacka. — Załatwiłeś? — spytał krótko. — Zaraz skończę — odburknął antypatyczny cerber i odmierzył palcem na sznurku, ile mu jeszcze do zaszycia pozostało. — Potem przyniesiesz tutaj drugi worek. Dwa pogrzeby odbędą się dzisiaj. — Dwa? — zdziwił się brutal — znowu się która powiesiła? Ach, tego będziemy spławiali — domyślił się, ujrzawszy skośne spojrzenie, jakie Tom posłał więźniowi. Podszedł do Pułaskiego, który siedział nieruchomo jak posąg, obserwując uważnie każdy ruch swoich prześladowców, i żgnął go szydłem w nogę. Jeniec syknął z bólu, co wywołało żywiołową wesołość oprawcy. — Czy tak go zaszyć, czy wpierw załatwić — zwrócił się do małego szefa i wykonał przy tym „fachowy” ruch dłonią. — Nie, nie — brzmiała odpowiedź — nie potrzebujesz go ani „załatwiać”, ani wieszać (na tym słowie spoczywał znaczący nacisk) — zaszyjesz go po prostu i tak go rzucimy za burtę. Możesz sobie wziąć do pomocy tylu ludzi, ilu ci będzie potrzebnych. — Obejdzie się. Sam poradzę — odparł zbir i zgiął ręce w łokciach, a poprzez obcisłą wełnę granatowego swetra uwydatniały się doskonale potężne węzły muskułów jego ramion. — Wierzę że mu poradzisz, zwłaszcza skoro jest związany. Aha, byłbym zapomniał: usta mu zaknebluj, żeby nie wrzeszczał. Dosyć mam nerwy stargane po ostatnich wypadkach. No i za godzinę chcę ujrzeć na przednim pokładzie dwa pięknie zaszyte pakunki, zrozumiałeś? — Co bym nie zrozumiał. Mały Tom zwrócił się do więźnia z kolei: — Książę wybaczy, że go na razie pożegnamy. Ujrzymy się raz jeszcze na pokładzie. Zobaczymy się tam po raz ostatni, niestety… No, chodźmy, Tumkur. A ty, Jack, zamknij ptaszka dodał, wręczając dozorcy pęk kluczy. Chwilę później skazaniec sam tylko pozostał w kabinie, którą nazwał w myśli: celą stracenia. — Więc za godzinę wszystko się skończy — mruknął i zaraz potem zapadł w posępną zadumę. Nie łudził się ani chwili, nie wątpił, wierzył święcie, że wyrok wydany przez małego opryszka zostanie punktualnie wykonany. Myśl, że Tom chce go nastraszyć,

odrzucił natychmiast jako niedorzeczną. Nie osiągnęliby przez to żadnej korzyści, nie mieli w tym żadnego interesu. Nic im nie zależało na jego życiu, był dla nich niepotrzebnym, nawet niebezpiecznym balastem, a poza tym mieli stare porachunki. Nic dziwnego, że chcieli się go pozbyć na zawsze i to jak najprędzej. Dziwnym to raczej było, iż nie uczynili tego wcześniej, chociażby trzy dni temu, kiedy wpadł im w szpony w czasie pamiętnej obławy na Long Island. Prawda! Mały Tom twierdził, że zupełnie zapomniał o obecności niebezpiecznego więźnia. Prawdopodobnie nie skłamał. Mógł o nim zapomnieć, myśląc wciąż o możliwości pościgu. Lecz dzisiaj, skoro od Nowego Jorku dzieliło ich z tysiąc mil morskich, dziś, kiedy niebezpieczeństwo pościgu ze strony policji Stanów przestało istnieć, mógł spokojnie pomyśleć o uregulowaniu porachunków. I nie musiał się lękać, że mu ktoś w straceniu niewygodnego więźnia przeszkodzi. — Więc za godzinę nastąpi koniec — powtórzył Pułaski raz jeszcze, reasumując niejako swe rozmyślania. Ponury Jack kończy obecnie zaszywać zwłoki swej ofiary, następnie pójdzie na pokład po drugi worek, po nowy kłębek sznurka, potem przyjdzie tutaj, zaszyje z kolei jego i nastąpi nieuchronny kres doczesnej wędrówki, która w ostatnim roku była jednym pasmem przygód, niebezpiecznych, ale i ciekawych zarazem. Utopią go dosłownie: jak kota w worku. — Ano, trzeba się przygotować do tej podróży — mruknął więzień z szubienicznym humorem, który wnet ustąpił miejsca przygnębieniu, zupełnej depresji psychicznej. Nawet silne trzaśnięcie drzwiami nie zdołało go wytrącić z tego stanu apatii, ani dźwięk kluczy i soczyste klątwy, jakimi gburowaty cerber kogoś obrzucał. — Precz… Ratunku… Bije mnie! — zabrzmiał nagle rozpaczliwy krzyk niewieści, zagłuszony przez ryk rozwścieczonego zbira: — Ja wam dam skarżyć!… Ja wam!… Ja… — Na pomoc!!! Pułaski drgnął, jakby mu silny prąd wszystkimi fibrami targnął. To wołanie: Na pomoc zelektryzowało go, wytrąciło skutecznie z chwilowej depresji. Tom, podły zbir, morderca, pastwił się nad bezbronnymi ofiarami, a on ma się poddawać przygnębieniu, ma iść na rzeź jak baran? To, co w tej chwili spotkało dwie w pobliżu zamknięte dziewczyny, mogło jutro spotkać Betty Traveler. Ach, mogły ją spotkać stokroć gorsze zniewagi, poniżenia, nieszczęścia, niż chłosta… na samą myśl o tym zimne perełki potu występowały mu na skroniach. — Muszę ją ratować! — powiedział głośno, aby posłyszeć dźwięk tych słów i aby to postanowienie zapadło w pamięć głęboko, jak najgłębiej. — Muszę ratować Betty i te biedaczki — powtarzał z uporem, napinając równocześnie muskuły ramion, mięśnie przegubów i palców, by przerwać rozluźnione już więzy. — Po to przecież wplątałem się w tę sprawę, po to ryzykowałem życie nie raz i nie dziesięć razy. Psiakrew, czy te sznury nie pękną wreszcie? — zaklął. Nie mógł sobie darować, że stracił bezowocnie długie dziesięć minut, a może nawet więcej, na posępne rozmyślania.

— Idiotyczna natura słowiańska — irytował się i wynajdywał sobie coraz to nowe powody do urągania pod własnym adresem, byle tylko zagłuszyć ból, jaki sprawiło ocieranie się skóry o ostre więzy postronka. A uparty sznur, pozwoliwszy się nieco rozciągnąć, trzymał mocno i wrzynał się boleśnie w skórę zmęczonych rąk. Okrzyki katowanych dziewcząt umilkły już dawno, jęki ich cichnąć zaczęły. Zapanowało złowrogie milczenie, zakłócone po chwili świszczącym oddechem oprawcy i jego gniewnym pomrukiem. — Na drugi raz inaczej z wami pogadam! — odgrażał się głośno, zatrzaskując drzwi celi, która była świadkiem bezprzykładnej kaźni. Ciężkie kroki zaczęły się oddalać, umilkły, pochłonięte, wessane przez chodnik, zatrzeszczały jeszcze schody i na długi kwadrans nastała cisza grobowa. Inne niewolnice musiały niewątpliwie słyszeć odgłosy dochodzące z kabiny dręczonych towarzyszek niedoli, lecz sterroryzowane, przerażone, nie ośmieliły się nawet łkać głośno, choć płacz jest jedyną dozwoloną demonstracją białych niewolnic. Inżynier Pułaski zaklął jak pijany majtek i zwalił się na bok, dysząc ciężko. Przeklęte postronki były założone po mistrzowsku, a każdy wysiłek, każde szarpnięcie zaciskało tylko silniej miękkie, lecz diabelnie mocne pęta. — Odpocznę chwilę — zrobił sobie małe ustępstwo, lecz kilka sekund później sprężył się wewnętrznie. — Każda sekunda może zaważyć na szali, idioto!… Och, te dziesięć minut, stracone na tołstojowską rezygnację. Idiota, kretyn — wymyślał sobie, znajdując w tym ulgę niejaką. Nagle drgnął, zamarł w bezruchu na chwilę. Stopnie schodów, oddalonych o jakieś czterdzieści kroków od drzwi jego celi, zaskrzypiały. — Jack wraca — syknął przez zęby i nadludzkim wysiłkiem targnął więzami tak potężnie, że krew trysnęła w kilku miejscach z przeciętej skóry. A ponury dozorca wracał rzeczywiście, aby załatwić drugą „robotę”. Niósł w ręku wór pokaźnych rozmiarów, kłębek sznura i nowe szydło, bowiem tamto zgubił w czasie szamotania się z wychłostanymi niewolnicami. — Muszę go poszukać — mruczał, stąpając ciężko jak niedźwiedź. — Jeszcze się gotowa która przebić. Stanąwszy przed smutną celą, przyłożył ucho do drzwi i nadsłuchiwał przez dłuższą chwilę. Posłyszał tylko spazmatyczny, lecz cichy, siłą tłumiony płacz. Podniósł zasuwkę judasza i poprzez to małe, zakratowane okienko wysłał na wszystkie strony szpiegowskie spojrzenia. Wreszcie zdecydował się wkroczyć do celi. Obie dziewczyny, obejmując się wpół, leżały na łóżku i łkały rozdzierająco. Ujrzawszy brutalnego oprawcę przywarły ustami do poduszki, aby ich płacz nie rozdrażnił zbira i leżały tak na pół obnażone, poznaczone krwawymi pręgami, a dławiący szloch wstrząsał ich ciałem niemal rytmicznie. Nie mogły głosu z krtani wydobyć, kiedy je zapytał, gdzie ukryły jakieś szydło. Nie doczekawszy się odpowiedzi zrobił sam ścisłą rewizję całej kabiny i, nie znalazłszy zgubionego przedmiotu, wyszedł, klnąc na czym świat stoi.

— Musiałem chyba zgubić tam, u niej, pod numerem pięćdziesiąt trzy — doszedł do przekonania. — Później poszukam. Najpierw tego gagatka zapakuję. Na wszelki wypadek zajrzał wpierw do celi skazańca przez szybkę judasza, a stwierdziwszy, że Pułaski siedzi na dawnym miejscu pod ścianą, włożył klucz do zamka, odemknął drzwi, wyprostował swą barczystą sylwetkę w całej okazałości, naprężył oburącz otwór worka i zarechotał prostackim śmiechem. — No, bratku, przyszła kolejka na ciebie — wysilił się na dowcip — skacz mi do worka, che, che, che, che. Więzień ani drgnął. Zdawał się drzemać, gdyż powieki jego były przymknięte, — Twarda sztuka, słowo daję — pokręcił Jack głową z uznaniem — na kwadrans przed egzekucją chrapie sobie jak robociarz w niedzielę nad ranem… Hej, ty, panie książę, czy jak cię tam — podniósł głos, bełkocząc przy tym coraz niewyraźniej, aż zniecierpliwiony wcisnął gumę do żucia w dziurę pozostałą po wybitym kiedyś zębie i z rozpostartym workiem ruszył w stronę Pułaskiego…

ROZDZIAŁ II Mały Tom spojrzał po raz drugi na zegarek. — Jack coś marudzi — mruknął. Chudy jak szczapa Hindus odlepił się leniwie od masztu i pochylił się ku mówiącemu. — Mister Bartlet, miałem panu przypomnieć, żeby Jacka odkomenderować na powrót do załogi — rzekł przyciszonym głosem. — Ach, prawda… Kapitanie! Ponury komendant parowca podszedł bliżej. Tom Bartlet opowiedział, mu w krótkich słowach przebieg dzisiejszego zajścia, wyjawił swe podejrzenia co do roli Jacka i wyraził życzenie, by brutala wcielić do załogi Afrodyte, natomiast innego majtka na jego miejsce do oddziału dozorców wyznaczyć. — Well — skinął głową kapitan Snyders, wysłuchawszy z uwagą wywodów Bartleta, który chorego Ironfielda, właściciela statku, zastępował. Szczupły, chuderlawy mężczyzna, który stał obok kapitana zakaszlał, zapiął na ostatni guzik pod szyję swój waterproof, odwrócił się twarzą do rufy, aby mu wiatr w plecy dmuchał i zauważył cierpko: — Ciekawym, jak długo jeszcze będziemy tu ziębnąć przez tego lenia. Czy nie można by posłać po niego? — Racja, mister Kinczel — zgodził się Tom — pierwszy raz odkąd się znamy, ma pan słuszność… Hallo, boy — skinął na najbliżej stojącego majtka. — Zejdziesz do kabin oddziału A… Powiedz Jackowi, żeby w ciągu pięciu minut był gotów z robotą. Młodziutki marynarz przyłożył dłoń do daszka, zrobił zwrot na pięcie i oddalił się szybko. Aby zabić nudę oczekiwania, wdał się Tom w rozmowę z wielce nierozmownym komendantem Afrodyte. — Czy nie zanosi się na burzę? — spytał, czyniąc aluzję do urywanych, lecz gwałtownych podmuchów wiatru, który przedziwne melodie wyśpiewywał na linkach takielunku. Doświadczony wilk morski łypnął okiem na czarną chmurę, zawieszoną gdzieś na skraju horyzontu i wydął usta wzgardliwie: — Zwykły szkwał — burknął. — Dla pana może zwykły — zrzędził Kinczel — ale mnie od tego reumatyzm

strzyka we wszystkich gnatach i tchu złapać nie mogę. — Któż się panu każe na wiatr wystawiać? — Kto, mister Bartlet? Ano, prosta ciekawość. Ja także chcę zobaczyć, jak nasz książę pojedzie za burtę na uciechę rekinom. — No to siedź pan cicho w takim razie… Ach, jakiż idiota ze mnie — palnął się dłonią w czoło. — Przez grzeczność nie przeczymy, mister Bartlet, Mały Tom poczerwieniał jak rak i już chciał coś ostro Kinczelowi odpowiedzieć, kiedy Tumkur wmieszał się do rozmowy: — Pan czegoś zapewne zapomniał — wtrącił łagodząco. — Tak, naturalnie. Jack z tamtym młodym nie poradzą sami. Kapitanie, proszę odkomenderować dwóch, trzech chłopców. W kabinie numer pięćdziesiąt trzy leży dziewczyna, która… zmarła dzisiaj po południu, natomiast w kabinie pięćdziesiąt osiem znajduje się taki sam pakunek, tylko żywy. Niech ich tutaj zaraz przyniosą. Komendant Afrodyte podszedł w stronę gromady majtków, dozorców i służby okrętowej, bowiem zapowiedź okrutnego widowiska zgromadziła większość tych ludzi na pokładzie statku. Upłynęło jeszcze dziesięć minut, zanim u szczytu schodów wiodących na środkowy pokład pojawił się marynarz. Na plecach niósł obszyte w worek ciało nieszczęsnej pasażerki kabiny 53. Chwilę później nadeszło jego dwóch kolegów, niosących wspólnie podobny pakunek, lecz nieco większy, dużo cięższy, a przy tym dziwnie niespokojny. — Odwagi, mości książę — parsknął Tom i zdzielił dobrym kopniakiem żywy ciężar zaszyty w szary wór, który dwaj marynarze z prawdziwą ulgą cisnęli na deski pokładu i który teraz miotał się w konwulsyjnych podrygach, wydając przy tym jakieś nieartykułowane, stłumione kneblem jęki. — Jacka tam nie było — oświadczył jeden z przybyłych, odsapnąwszy jak po uczciwej robocie. — A Toby spadł ze schodów i łeb sobie rozciął — dodał drugi majtek, nie przejmując się zresztą przykrym wypadkiem kolegi. — Ciura — zgorszył się kapitan — przyprowadzić go tutaj. — Kiedy leży bez duszy. — Przynieść go w takim razie. Dwóch majtków kopnęło się po niezgrabnego towarzysza, chcąc wrócić do kompanii jak najprędzej i nic z widowiska nie uronić. — Czterech chłopców do mnie — komenderował Tom. Ciało białej niewolnicy, wyrzucone siłą zamachu czterech par muskularnych łap, opisało duży łuk w powietrzu i zapadło w zielonkawe nurty z pluskiem. Wynurzyło się raz jeszcze, lecz na krótko. Widzowie przechyleni przez burtę stracili je z oczu prawie natychmiast, gdyż statek

szedł całą parą, a fale, odbite gwałtownie od ściany okrętu, nakryły je od razu miękkim całunem. — Teraz na szpicla kolejka rzekł Michał Kinczel, któremu chłód nie na żarty dokuczył i który też dążył do skrócenia procesu egzekucji. Mały Tom zaśmiał się złowrogo. — Z księciem nie wypada się tak spieszyć. Pobawimy się najpierw — mówił, pochylając się nad skazańcem, aby ten mógł każde słowo usłyszeć. Z rozkazu małego herszta ściśnięto miotające się ciało w pół liną zwisającą z krążka dźwigu okrętowego. Tom osobiście puścił motor w ruch i podskakujący pakunek pojechał w górę na wysokość mostku komendanta. Ruch dźwigni obrócił bum o kąt dziewięćdziesięciu stopni. Skazaniec szamoczący się wciąż rozpaczliwie zawisł teraz ponad spienionymi nurtami i rozpoczęła się bezlitosna, okrutna „zabawa”, nieludzkie dręczenie człowieka zaszytego w worku. Mały Tom wyłączył kółko trybowe; naciągnięta lina stawała się elastyczna, a żywy ładunek, pozbawiony nagle przeciwwagi, spadał jak kamień w morze, przy kwikliwym akompaniamencie krążka dźwigu, który wprost szalał skutkiem szybkości obrotów. To był pierwszy akt dopiero. Potem mały ruch dźwignią i lina stawała się pionem, krążek zaczynał się powoli obracać w przeciwną stronę, a ociekający wodą „pakunek”, wynurzywszy się z fal, dążył z jednostajną, lecz niewielką prędkością aż do górnego szczytu ramienia tej windy, aby chwilę później ponownie runąć w morze. Widzowie bawili się świetnie. Szczególnie śmieszyły ich konwulsyjne podrygi skazańca, kiedy lina zaczynała go wyciągać z topieli i kiedy strugi wody lały się z worka. Nawet ponury kapitan raczył się uśmiechnąć, lecz wnet przystroił twarz w zwykłego marsa, bowiem u szczytu schodów ukazali się dwaj marynarze, prowadząc pod ramiona słaniającego się kolegę. Toby Scroop miał całą twarz umazaną we krwi, jedno oko podbite karykaturalnie i chwiał się na nogach jak pijany. — Jack go tak oporządził — przemówił jeden z tej dwójki, która go prowadziła. — Wyrżnął go kułakiem w oko i zepchnął ze schodów. — Adwokatów mi nie trzeba — warknął kapitan — niech on sam gada. Młody majtek otworzył usta, zachłysnął się, odplunął krwią i wykrztusił słabym głosem: — To prawda, panie kapitanie, — Jack to miał zrobić? Dlaczego? Musiałeś dać powód. — Panie kapitanie, anim ust nie zdążył otworzyć, kiedy mnie napadł… Poznałem go po swetrze. Ostatnie słowa wypowiedział ledwie dosłyszalnym szeptem i osunął się na ramiona kolegów. Zemdlał ponownie. Jeden z tych, którzy go przyprowadzili lub raczej przywlekli, uznał za stosowne powiedzieć wszystko, co mu było wiadome o tym zajściu: — Kiedy otworzył drzwi i postawił nogę na pierwszym stopniu, Jack, który siedział

za drzwiami, palnął go pięścią w łeb i zepchnął ze schodów. Napadł go tak niespodzianie, że o mały figiel, a byłby go Toby nie poznał. — I poszłoby znów na mój rachunek — burknął Lewis Steel, majtek cieszący się najgorszą opinią wśród kolegów oraz zwierzchników, a przez to pokutujący z reguły za wszelkie wykroczenia, których sprawcy nie można było odnaleźć. — Całe szczęście, że nikt nie ma takiego swetra jak Jack — zaśmiał się Kinczel. Mały Tom nie był skłonny do żartów. — Czas zrobić porządek z tym opryszkiem. Po południu zadusił dziewczynę, która przedstawiała dla nas wartość ładnych pięciu tysięcy dolarów, a teraz poturbował tego chłopca… Kapitanie, proszę kazać draba skuć i na tydzień do komory kotwicznej. Komendant Afrodyte uśmiechnął się złowrogo. — Mister Bartlet, niech pan to mnie pozostawi — odparł również zniżonym głosem — mam wrażenie, że potrafię go dotkliwiej ukarać. Z dawna mam chrapkę na niego. W czasie tej rozmowy bosman wyręczył Toma przy dźwigu i wprowadził tak komiczne modyfikacje w urządzaniu skazańcowi kąpieli, że tłum majtków pokładał się ze śmiechu. Lecz Snyders przerwał zabawę. Chciał winowajcę ukarać przykładnie, na oczach wszystkich. Wydał więc potrzebne rozkazy, polecił drugiemu oficerowi urządzić zbiórkę na środkowym pokładzie, bosmana wraz z czwórką najpotężniejszych majtków wysłał po Jacka, a Tumkurowi kazał się zająć pokaleczonym chłopakiem. I niebawem na sztabie pozostało tylko dwóch hersztów, Tom i Michał Kinczel. Ten ostatni zaproponował przede wszystkim, aby skończyć zabawę z księciem lub odłożyć ją do jutra, kiedy będzie cieplej. — Nie — sprzeciwił się Tom, byle towarzyszowi na złość zrobić — ani jedno, ani drugie. Zakończymy zabawę dzisiaj, ale dopiero za jakąś godzinę. — W takim razie, żegnam. Nie mam zamiaru się rozchorować. — Zwłaszcza, że jutro wyląduje pan pod Miami. Michał Kinczel skrzywił się niemiłosiernie. — Ciekawym, dlaczego właśnie ja mam się narażać. — Więc kto? Tumkur? — Niechby Ironfield to rozstrzygnął. — Zwariował pan? Mówiłem przecież, że Izaak jest nieprzytomny. — Tak, mówił pan to wprawdzie, lecz z niezrozumiałej dla mnie przyczyny nie pozwala mi go pan zobaczyć. — Po co? Jego drażni widok ludzi. Wpada w furię. Kinczel uśmiechnął się kącikiem ust. — To naprawdę ciekawy wypadek. Widok ludzi go drażni, ale pan może tam wchodzić. Jest nieprzytomny i wpada w furię. Przez chwilę mierzyli się wyzywającym wzrokiem.

— Wypraszam sobie podobny sposób mówienia — huknął Tom wreszcie, przerywając krótki moment pełnego napięcia milczenia. — Nie wejdzie pan do kabiny Izaaka, dopóki ja na to nie zezwolę, a dlaczego, to moja rzecz! Przed panem nie będę się tłumaczył… Teraz, do rzeczy. Wysiądzie pan jutro na ląd, zgłosi się pan do Foxa i prawdopodobnie przywiezie go pan na statek. On sam o tym zadecyduje. — Bardzo pięknie, tylko gdzie go szukać. Nie sądzi pan chyba, że po tym, co zaszło na Long Island, Fox siedzi nadał w swej willi i czeka aż go policja nakryje. — Tak, to możliwe, że się dobrze zaszył — przyznał mały dyktator — ale to już rzecz pańskiego sprytu odszukać go. Zostawiam panu dwie doby. We dnie będziemy oczywiście krążyli w takiej odległości od brzegu, aby nas nie zwietrzyli, lecz gdy noc zapadnie, podpłyniemy bliżej. Odróżni pan Afrodyte od innych statków po trzech zielonych światłach. — To głupstwo — machnął Kinczel ręką — sęk w tym tylko, jak odnaleźć Foxa. — Zgłoś się pan po informacje do policji — parsknął Tom — to najpewniejszy środek. — Dziękuję za życzliwą radę, ale ja w pańskie ślady nie pójdę — odgryzł się Kinczel. — Jak to pan rozumie: w moje ślady? — A któż jak nie pan wpuścił do klubu fałszywego księcia Golicyna, tego przeklętego szpicla. — Myli się pan. Ja go nie chciałem wciągnąć na listę członków klubu, lecz Izaak się uparł i stąd całe nieszczęście. Niemal jednocześnie spojrzeli na skazańca dyndającego wysoko, pod krążkiem bumu. Szamotał się rozpaczliwie w dalszym ciągu i widocznie wypchnął z ust cząstkę knebla, gdyż jęki rozbrzmiewały coraz głośniej. A wspomnienie” niebezpieczeństw, na jakie ich Pułaski naraził pamiętnej nocy, rozwścieczyło nagle małego Toma. — Miał pan rację — syknął, podchodząc do dźwigu — pora z nim skończyć. Bum wykonał posłusznie mały obrót, potem krążek obrócił się kilkanaście razy i ciało obszyte w worek zawisło tuż obok burty, a na wysokości głowy Kinczela. — Słuchaj pan. On coś mówi. — Żebrze o litość — zaśmiał się Tom i zbliżył się do burty. Głowa skazańca poruszyła się gwałtownie ruchem poziomym. — Aha, przeczy. Nie chce nas prosić o zmiłowanie — żartował mały zbir, po czym zdzielił kułakiem żywy ładunek. — Nastaw pan uszy, mości książę — dodał — teraz opuszczę pana do poziomu wody i przetnę linę. Konwulsyjne podrygi niezwykłego balastu przeszły w dziki pląs. Skazaniec słyszał niewątpliwie każde słowo, wierzył, że jego prześladowca groźbę wykona, śmierć zajrzała mu w oczy, a instynkt samozachowawczy zmusił go do tych rozpaczliwych, choć beznadziejnych wysiłków.

— Ak!… Ak!… Em ak!… — bełkotał niewyraźnie i głowa jego miotała się coraz szybciej. Ocierając twarz o wewnętrzną stronę napiętego worka, usiłując w ten sposób wyrwać knebel z ust. — Ak? — zdziwił się Kinczel, cóż to znaczy? — Pan to chyba prędzej ode mnie wiedzieć powinien. Przecież „książę” jest pańskim rodakiem. Polak, che, che, che. Polaczek! — Jestem Ukraińcem — odparł Michał Kinczel z godnością. — Dla mnie to wszystko jedno — rzekł Tom, powracając do dźwigu. — Em ak!… Elp!… Em ak! — rozbrzmiewało ustawicznie. Może on chce złożyć jakie zeznania? — przyszło Kinczelowi do głowy. — Może by wstrzymać egzekucję. Skazaniec, który uspokoił się na krótką chwilę, zaczął teraz potakiwać gwałtownie. — O, widzi pan? Potakuje. — Emak… Emak… Jemak! — Eeee — Tom machnął ręką wzgardliwie — co on nam może jeszcze powiedzieć i jakie to dla mnie może mieć znaczenie? Po prostu wymyślił coś na poczekaniu i chce sobie życie o parę godzin przedłużyć. Warknął motor, zaskrzypiał krążek, żywy ładunek zaczął powoli zjeżdżać do wody, miotając się wściekle i powtarzając w kółko swój niezrozumiały okrzyk: Em ak. Fikające nogi zaczepiły o poręcz, zgięły się, jak tylko worek oraz nałożone więzy pozwalały, lecz ciężar ciała ściągnął je szybko z tej naprawdę ostatniej deski ratunku. — Hallo, mister Bartlet — zabrzmiał czyjś głos z górnego pokładu. — Nasz kapitan… Wstrzymaj pan egzekucję — powiedział Kinczel, widząc, że Tom otwiera swój potężny nóż. — Co ma piernik do wiatraka — odparł „mały”, przechylił się przez burtę i huknął na całe gardło: — Przecinam sznur. Żegnam pana, drogi książę. Niech się pan ode mnie Lucyperowi pokłoni, che, che, che. — Ajemak! — padł ostatni okrzyk skazańca, zagłuszony przez kwik nienaoliwionego krążka, który po przecięciu naprężonej liny kręcił się jak opętany przez chwilę. Ciało zaszyte w worek zanurzyło się natychmiast, potem pojawiło się jeszcze na fali odbitej od ściany pędzącego okrętu i znikło w spienionych nurtach. — Co tam nowego, kapitanie? — spytał Tom, nie odwracając głowy, gdyż chciał nacieszyć mściwe oczy widokiem ostatnich podrygów żywego ładunku. — Już po nim — machnął ręką i oparł się plecami o burtę. Posępny komendant Afrodyte był najwidoczniej wściekły. Wyrzucił wpierw potok marynarskich przekleństw, zanim, obwieścił zastępcy swego szefa zdumiewającą wiadomość, że majtek Jack przepadł bez śladu i mimo gorliwych poszukiwań nie zdołano go odnaleźć. Mały Tom wzruszył ramionami.

— Nie ma się czym przejmować, kapitanie. Jack się znajdzie, jak wytrzeźwieje. Teraz śpi pewnie w jakim kącie. — Zapewniam pana, mister Bartlet, że go nigdzie nie ma. Bosman przetrząsnął wszystkie kabiny i nic. — A któż panu ręczy, że bosman powiedział prawdę? Może sami doradzili Jackowi, by się zaszył, póki panu pierwszy gniew nie przeminie. Nie można wiedzieć. Ta banda jest bardzo solidarna. Musi ich pan wziąć w karby, gdyż rozpuścili się trochę w ostatnich czasach. — Nie z mej winy, mister Bartlet — burknął kapitan, szarpiąc nerwowo rudy wąs. Słowa Toma drasnęły najczulszą strunę jego ambicji. Mały despota musiał to też zauważyć i szybko zaczął z innej beczki: — Gdzie jesteśmy obecnie? — poklepał zachmurzonego marynarza protekcjonalnie — tylko nie wyjeżdżaj mi pan z długościami czy szerokościami geograficznymi. Powiedz pan: jesteśmy na wysokości takiej a takiej dziury, to będę w domu. — Well. Jesteśmy na wysokości Palm Beach; kurs wziąłem na Bimini Islands. — Więc dojeżdżamy do najniebezpieczniejszej części cieśniny florydzkiej — wtrącił Michał Kinczel. — Yes — potaknął kapitan — dlatego pozwolą panowie, że ich opuszczę. Sam poprowadzę statek. — A nie wpakuj nas pan na jaką rafę. — Na psa urok — mruknął zabobonny marynarz i zbierał się właśnie do odejścia, kiedy nadbiegł Lewis Steel majtek cieszący się najgorszą opinią wśród załogi Afrodyte. — Jack! — krzyknął z daleka — słyszałem głos Jacka! Zdyszanym głosem opowiedział zaciekawionym zwierzchnikom, że porządkując liny na rufie, posłyszał nagle rozpaczliwe wołanie zaginionego marynarza. — Help! wrzasnął takim rozdzierającym głosem, że fajka mi z ust wypadła — mówił Lewis. — Głos dochodził gdzieś z dołu, jak gdyby spod pokładu czy z wody. — Luk był otwarty? — spytał Kinczel. — Tak. — Więc tam go trzeba szukać. Cała czwórka udała się na rufę okrętu, lecz uporczywe poszukiwania, w których wzięła udział połowa załogi, nie dały pomyślnego wyniku, Jack, brutalny majtek, który tegoż popołudnia zamordował jedną z uwięzionych na statku białych niewolnic, przepadł jak kamień w morze rzucony. — Musiało ci się przywidzieć — burknął Tom, mierząc podejrzliwym wzrokiem Steela. — Przesłyszał się — poprawił Kinczel. I nikt nie dał wiary opowiadaniu marynarza, mającego tak złą reputację, choć rozpaczliwe wołanie, jakie Lewis Steel

posłyszał, było naprawdę przeraźliwym okrzykiem Jacka.

ROZDZIAŁ III Zagadkowe zniknięcie Jacka zapoczątkowało długą serię tajemniczych wypadków na parowcu Afrodyte. Kiedy około godziny ósmej wieczorem pierwszy steward zszedł do magazynu po kilka butelek wina dla Toma Bartleta, pękła z hukiem żarówka, coś twardego palnęło go w piersi aż się nogami nakrył, coś zadzwoniło podejrzliwie i klucz, tkwiący w zamku drzwi magazynu znikł wraz z pękiem innych kluczy, razem złączonych. Steward zaklinał się na wszystko, że kluczy tych nie zgubił, lecz zostawił je w drzwiach, jak czynił zawsze, ilekroć tam schodził. Wrócił na pokład, dzwoniąc zębami ze strachu, i zaprzysiągł sobie, że nigdy więcej sam na dół nie zejdzie. Gorsza przygoda spotkała bosmana. Posłyszawszy jakieś stąpania w kabelgacie (gdzie dotychczas nie szukano Jacka), pochylił się nad komorą kotwiczną i tubalnym głosem wezwał rzekomego majtka, aby wylazł bezzwłocznie na pokład, a nie szwendał się, gdzie nie trzeba. I nagle coś go wyrżnęło w usta tak potężnie, że dwa przednie zęby wbiły mu się w język. Niemal równocześnie wysunęły się ku niemu dłonie- szpony i ściągnęły pół omdlałego bosmana na łeb. Kiedy odzyskał przytomność, leżał w kałuży krwi na łańcuchu kotwicznym, a godzina była już dziesiąta. Z latarniami przetrząśnięto kabelgat do ostatniego kąta i znaleziono wreszcie pośredniego sprawcę, okuty drążek, okrwawiony na końcu. Ale czyje ręce trzymały drugi koniec drążka, czyje ręce ściągnęły bosmana do komory, nie docieczono. Napad ten zapisano na rachunek Jacka. — Domyślił się co ma go spotkać, więc zaszył się w jakąś kryjówkę i sądzi, że uda mu się zwiać z okrętu, skoro zbliżymy się do brzegu. — Przykro się rozczaruje w takim razie — odparł Snyders, kiedy mu Tom wyłuszczył swe przypuszczenia. — Jutro przetrząśnie się statek aż do kilu, pod moim osobistym dozorem! Lecz nie był to jeszcze kres psich figlów tajemniczego osobnika, „ducha”, jak chcieli najbardziej zabobonni wśród załogi. Kiedy Tom Bartlet konferował z kapitanem na mostku komendanta, zgasły nagle wszystkie światła. Egipskie ciemności zapanowały na okręcie, jako że noc była diabelnie czarna. W ogólnym zamieszaniu skradł ktoś z kuchni potężny połeć słoniny, ktoś uciekając przewrócił przestraszonego Kinczela i nastąpił mu na brzuch, ktoś wdarł się do kabiny Toma i zabrał stamtąd dwa rewolwery oraz pudełko cygar. Wszystkie te braki zauważono dopiero po naprawieniu światła, które zgasło (jak stwierdzono) skutkiem przecięcia głównego przewodu tuż obok maszynowni.

Energiczny Bartlet wydał szereg zarządzeń, mających na celu uniemożliwienie podobnych psikusów w ciągu reszty nocy. Zaciągnięto cztery warty: w maszynowni, przed kabinami Toma i Kinczela drugą oraz dwie w klatkach schodowych wiodących do kabin białych niewolnic. Dopilnowawszy osobiście wykonania tych zarządzeń, polecił Tom przyprowadzić do swej kabiny wybraną uprzednio dziewczynę. — Idź, kolego, w moje ślady — doradził Kinczelowi, który, trzymając się za stłuczony brzuch, zrzędził jak zreumatyzmowany tetryk. — Chcę się przede wszystkim wyspać — odparł Rusin — przecież o piątej rano muszę opuścić statek. — Słusznie wyśpij się pan… Aha, byłbym zapomniał. Proszę kupić w Miami wszystkie dzienniki z ostatnich czterech dni. Chcę wiedzieć, co o nas piszą. No, dobranoc panu. Już prowadzą moją dulcyneę. — Życzę wesołej zabawy. Oby panu tylko Jack nie złożył wizyty. — Postaram się obwarować moje gniazdko. I nie dowierzając warcie postawionej przed drzwiami, zabarykadował się ostrożny Tom, jak gdyby mu rzeczywiście jakie oblężenie groziło. Zamknął drzwi na klucz, podparł je ciężkim stołem, okna zabezpieczył żaluzjami, iluminatory pozasłaniał, a obok łóżka przygotował istny arsenał broni. Zapowiedział też surowo, aby nikt nie ośmielił się budzić go przed dziewiątą rano. Toteż wybuchnął potokiem przekleństw, gdy obudziło go wściekłe dudnienie, kołatanie do drzwi, i skoro, zerknąwszy na zegarek, stwierdził, iż kilku minut brakuje do piątej. — Kto tam, do stu miliardów diabłów? — wrzasnął, wyskakując z ciepłego łóżka. Odpowiedział mu podniesiony głos Michała Kinczela: — Jeżeli pan natychmiast nie otworzy, każę drzwi wywalić. — A ja będę strzelał przez drzwi, rozumiesz pan? — warknął rozwścieczony Bartlet. — Proszę powiedzieć, o co chodzi. — Chodzi o to, dlaczego jedziemy wprost do Miami, w łapy policji. Rozumie pan z kolei? Kto wydał ten dziwny rozkaz? Mały Tom przetarł sobie dłonią zdumione oczy. — Czy ja śnię, u licha? — mruknął, krocząc w piżamie w stronę zabarykadowanych drzwi. Kinczel jak bomba wpadł do kabiny, ogarnął jednym spojrzeniem, całe wnętrze, uśmiechnął się domyślnie na widok skulonej w kącie sylwetki wstrząsającej się od cichego, lecz rozdzierającego łkania, potem przeniósł wzrok na zabandażowaną ręcznikiem dłoń Bartleta i na czerwone plamy na rękawie jego piżamy. Tom zrozumiał treść pytającego spojrzenia:

— Ugryzła mnie w palec dzika kocica — rzekł i wskazał na zwisający ze stołu harap — ale dostała za swoje… No, a teraz gadaj pan, dlaczegoś mnie zbudził. — Zaraz się pan dowie. Wpierw jednak zechce pan mi powiedzieć, jaki rozkaz otrzymał wczoraj kapitan. Tom Bartlet miał już na języku ostrą odpowiedź, że wyprasza sobie podobny ton oraz indagację, lecz dojrzawszy w otwartych drzwiach kilku uzbrojonych w karabiny majtków i dostrzegłszy, iż prawa dłoń Kinczela spoczywa w kieszeni na rewolwerze, zrozumiał, że zaszło coś bardzo poważnego i że sytuację należy przede wszystkim wyjaśnić. — Kapitan miał zatrzymać statek w odległości dziesięciu mil od brzegu, spuścić motorówkę i odesłać pana na ląd — odparł. — Słyszał pan przecież naszą rozmowę. — Owszem, lecz kto wie, czy później nie wydał pan innego polecenia. — Nie opuszczałem kabiny. Warta stała pod drzwiami. — Kabina prócz drzwi posiada także i okna. — Co pan chce przez to powiedzieć? — warknął Bartlet, podchodząc małymi kroczkami do interlokutora. — Ani kroku! — padło ostrzeżenie poparte demonstracyjnym wyjęciem rewolweru z kieszeni. Tom skrzyżował ręce na piersiach. — Może zechce mi pan wreszcie wyjaśnić — wycedził, panując jeszcze nad sobą — wyjaśnić, co to wszystko znaczy. — To znaczy — huknął Tom — że statek płynął w odległości dwóch mil od brzegu i dążył prosto do portu w Miami! — Niemożliwe — zabełkotal Bartlet takim tonem, że gmach podejrzeń Kinczela zarysował się bardzo poważnie. — Na szczęście oddalamy się obecnie od lądu całą parą. To zarządzenie pozwoliłem sobie wydać na własną odpowiedzialność, mister Bartlet. — Bardzo słusznie — potaknął Tom. Kinczel zmrużył oczy jak krótkowidz i wpił się przenikliwymi spojrzeniami w twarz rywala. — Słusznie to jeszcze mało — rzekł — chcę teraz zdemaskować zdrajcę, który nas chciał wydać w ręce policji i przykładnie go ukarać. Tom połapał się nareszcie. Parsknął urągliwym śmiechem, usiadł na brzeżku stołu, puścił krótkie nogi w ruch wahadła i patrząc wyzywająco w oczy Rusina, wypalił prosto z mostu: — A dla odwrócenia podejrzeń od siebie, chce pan mnie zdrajcą zrobić. Stary kawał. — Mister Bartlet! — syknął Kinczel. — Co, mister Kinczel?

— Do pana należała komenda. — Phi, należała… To znaczy, że już nie należy? — machnął ręką, nie dopuszczając tamtego do odpowiedzi i wskazującym palcem stuknął się kilkakrotnie w czoło. — Oj, idioto, idioto. Kto prowadził statek? — Snyders. — Kto zwolnił z dyżuru oficerów pokładowych, oświadczając, że przez najniebezpieczniejszą część cieśniny florydzkiej chce osobiście kierować Afrodyte? — No, no… kapitan. — Więc kogo można by tylko pomawiać o zdradę? Kinczel otworzył usta, wpuścił rewolwer na powrót do kieszeni, lecz uderzony nową myślą poruszył głową przecząco: — Przecież to nonsens — rzekł jakby do siebie - więc chciał nas wydać. Nie, nie… Sam się przecież nie związał, nie skaleczył i ust sobie nie zakneblował. A sternika kto obezwładnił? — Co takiego? — zdumiał się Tom, wstrzymując w pół ruchu rozhuśtane nogi i teraz dopiero dowiedział się z ust Kinczela, że komendanta Afrodyte znalazł porucznik Morris związanego jak pakunek, nieprzytomnego, z kneblem w ustach. Bartlet chwycił się za głowę. — Musimy go ocucić i przesłuchać natychmiast — rzekł rozkazującym tonem. — Idź pan do niego z Tumkurem. Ja tam zaraz przyjdę, ubiorę się tylko. Kinczel przestał się wahać i zabrawszy Tumkura ruszył w stronę oficerskich kabin. Stanowczo nic nie wskazywało na to, żeby Bartlet był zdrajcą a bezgraniczne zdumienie, jakie okazał na wieść o wypadku kapitana, przemawiało najsilniej za jego niewinnością. — No, i nie tylko to — mruknął Rusin z uśmiechem, wspomniawszy sobie, że mało kto z szajki miał tak zaszarganą hipotekę, jak właśnie Tom. — On chyba najmniej łaknie spotkania z policją. — Over all — zabrzmiało na górnym pokładzie. — Hasło do zbiórki? zdziwił się Kinczel. — Cóż tam znowu zaszło? Na schodach zderzył się z drugim oficerem, który rozgorączkowany, zarumieniony pędził na dół, przeskakując po kilka stopni. — Over all! — krzyknął, kiedy mu Kinczel drogę zastąpił, — No dobrze, ale w jakim celu urządzacie zbiórkę? — Żeby wykryć draba, który napadł w nocy na Snydersa. Mamy go, mister Kinczel… Tak jakbyśmy go już mieli. — Hm, to różnica — zauważył Rusin i zaciekawiony przyłączył się do podnieconego młodzika.

Kiedy kwadrans później zszedł do kabin oficerskich, zastał tam już Bartleta. Mały Tom siedział przy łóżku kapitana, który podtrzymywany przez Tumkura, opowiadał słabym głosem przebieg nocnego zajścia: — Była może druga — mówił właśnie, gdy Michał Kinczel stanął w drzwiach kabiny i ruchem ręki zatrzymał porucznika idącego tuż za nim. — Tak, najwyżej druga… O czwartej miał mnie pierwszy oficer zluzować, więc pozostało mi jeszcze dwie godziny. Rafy pozostały już hen, za rufą. Wziąłem kurs prosto na Miami, jak pan wczoraj kazał… Nagle!… — Nagle — powtórzył Tom, zaciskając pięści. — Posłyszałem jakiś szmer od rufowej strony mostku. Ruszyłem w tamtą stronę i straciłem przytomność uderzony znienacka czymś twardym w głowę. — A napastnik? Nie poznał go pan? — niecierpliwił się Bartlet. Niemal równocześnie Michał Kinczel pochylił się do porucznika Morrisa i szepnął mu coś cichuteńko na ucho. — Niestety, mister Bartlet… nie poznałem go, nie widziałem go nawet, tak nagle to się stało — odparł komendant Afrodyte, potem syknął z bólu i dotknął dłonią bandaża. — Tak mi dziwnie huczy w głowie. — I co dalej? — przynaglał Tom. — W pewnym momencie odzyskałem przytomność. Leżałem związany jak baran w sterówce, plecami do pobitki. Udało mi się przekręcić głowę na tyle, że ujrzałem stopy człowieka, który stał przy kole sterowym. Wydało mi się, że to porucznik Morris… — Taaak? — syknął Tom Bartlet, odwracając głowę ku drzwiom, gdzie stał pierwszy oficer Afrodyte, prowadząc szeptem jakieś konszachty z Kinczelcm. Kapitan zaprzeczył ruchem głowy: — Pan mnie źle zrozumiał… Powiedziałem: wydało mi się, bo też miałem wtedy przedziwny chaos w głowie. Przecież gdyby tam stał porucznik Morris, czy ktokolwiek z załogi, byłby mnie dawno zauważył i rozwiązał… Nie? — Hm, to zależy od tego, jakie miał intencje nie tylko wobec pana, ale i wobec nas wszystkich… Ale jedź pan dalej. Zdaje mi się, że zdołam przeniknąć mroki zagadki. To rzekłszy, posłał Tom Bartlet zjadliwe spojrzenie Kinczelowi i, odwróciwszy się od niego ostentacyjnie plecami, poklepał kapitana przyjaźnie po ręce. Komendant Afrodyte osunął się na poduszki. Znać było na jego twarzy, że rozmowa męczy go bardzo, że tylko wrodzona obowiązkowość zmusza go do kontynuowania tego wysiłku. — Zawołałem: Na pomoc! — zaczął po krótkim odpoczynku — wówczas człowiek ów odskoczył od koła sterowego i przypadł do mnie. Zanim się połapałem w sytuacji, silna łapa nacisnęła mi zawiasy szczęk, zmuszając mnie do otworzenia ust jak najszerzej. Wtedy wsunął mi knebel… Mały Tom zerwał się z krzesła.