uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Antoni Marczyński - Dwunasty telewizor

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :559.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

uzavrano
EBooki
A

Antoni Marczyński - Dwunasty telewizor.pdf

uzavrano EBooki A Antoni Marczyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 65 stron)

Antoni Marczyński DWUNASTY TELEWIZOR Opowieść sensacyjna 2014

Podejrzanie zachowujący się elegant znowu przystanął przed taką gablotką sklepową, której tylną ściankę tworzyło lustro. Zapragnął sprawdzić jeszcze raz, czy nie odkleja mu się fałszywy wąs, jakim chciał zasłonić swą charakterystyczną brodawkę koło nosa, i czy peruka z czarną bujną czupryną nie zjechała nieco w tył albo na bok po łysinie spoconej ze strachu. — Wszystko w porządku — stwierdził z ulgą i znowu zakrył swe bure oczy ciemnozielonymi szkłami okularów całkiem zbędnych teraz, gdy słońce zachodziło. — Nawet ona nie poznałaby mnie dzisiaj, a przecież najęty zbir nigdy nie ujrzy mego prawdziwego oblicza — mruczał dla dodania sobie odwagi. Choć żadne wehikuły nie pędziły tędy chwilowo, przeszedł w poprzek jezdni dopiero wówczas, kiedy na skrzyżowaniach ulic zakwitły czerwone światła regulujące ruch kołowy wzdłuż bulwaru portowego. Potem wsunął dłoń do kieszeni, by zbadać po raz piąty lub dziesiąty, czy nie ulotnił się z niej rewolwer kupiony onegdaj. Wreszcie odważył się wejść do knajpy, o której tyle czytał, a której oszklone drzwi długo dziś obserwował z przeciwległego chodnika. Nad drzwiami wisiał odrapany szyld z napisem YOUR LAST HOPE czyli TWOJA OSTATNIA NADZIEJA, lecz beznadziejnością i złymi zapachami wionęło elegantowi w twarz wnętrze tej brudnej tawerny, rzadziej odwiedzanej przez żeglarzy niż przez życiowe wraki i chwilowo bezrobotnych przestępców — jak pisano o niej w brukowcach nowojorskich. Omiótłszy nieufnym spojrzeniem bywalców knajpy, przeważnie zarośniętych, obszarpanych i ponurych, przybysz usiadł na pierwszym z szeregu wysokich taboretów przy ladzie. Po jej drugiej stronie krzątał się podobny do małpy barman, którego muskularne ręce, obnażone po łokcie, pokrywała mozaika wytatuowanych bohomazów. Tak, to był niewątpliwie Luiggi Strano, goryl dla obcych, papa dla swoich, osławiony protektor wykolejeńców i kryminalistów, o którym reporterzy wypisywali niewiarygodne okropności. Wypisywali je bezkarnie, gdyż Luiggi, jak gdyby lubił wszelką „reklamę” w prasie, nigdy nie zaskarżył żadnej gazety o pokaźne odszkodowanie wbrew radom ze strony licznych ambulance chasers, poślednich adwokatów polujących na klienta wszędzie, nawet w karetce pogotowia ratunkowego wiozącej ofiarę jakiegoś wypadku.

— Buona sera. Good evening. Witam nowego klienta. Co pan wypije? — Parę kolejek najdroższej whisky, jaką tu macie — zaczął elegant w peruce, próbując także swój styl i głos zmienić z nadmiaru przezorności. — Mam wszystko, nawet szampitra. Ale co pan zwykle żłopie i z czym? — Zwykle pijam Haig and Haig. Bez żadnej mieszanki. — Bene. Ja też nie rozwadniam szlachetnych cieczy… Lodu ile? — Wystarczą mi dwie kostki przeciętnej wielkości. — Time is money, mówią miejscowi. Zatem wal pan prosto z mostu, jaki łotr ci potrzebny i do czego — rzekł barman trochę ciszej, wrzuciwszy do szklanki lód i wylawszy nań kieliszek whisky z butelki, która stała w głębi za szeregiem flaszek z wódkami tańszych firm. — Bo facet jak pan, w ubraniu za sto dolarów i z białymi paluchami, które widać nie potrzebują harować, może chlać Haiga w barach pierwszej klasy, a nie ostatniej. Tak? — Powiedzmy, że jestem turystą, który tu wszedł z ciekawości. — Male! Źle pan zmyśla! Turyści nie robią maskarad i wytrzeszczają ciekawe oczy, a pan je zakrywa… Jeśli burżuj, jak pan, przyłazi do mej spelunki w portowych zaułkach, to tylko po to, by nająć sobie fachowego złoczyńcę! Tak czy nie, panie Green? — Tak, ale czemu nazwał mnie pan Zielonym? — To zwykłe moje miano dla debiutantów. Gdy pan będziesz moim klientem częściej, zafasujesz inne nazwisko, byle nie Smith, bo Smithów jest pono dwa miliony. Teraz baczność, panie Green, zadam najważniejsze pytanie. Ale pierw zakurz se pan papierosa lub cygaro, jeśliś jest palący. — Owszem, jestem i chętnie zapalę. Jakież to pytanie? — Czy najmita potrzebny jest panu do… do mokrej roboty? Elegantowi w peruce zaczęły dłonie dygotać tak, że zmarnował dwie zapałki zanim zdołał zapalić papierosa. Potem zaciągnął się zbyt mocno i zakasłał. — Co pan rozumie przez… przez mokrą robotę? — wykrztusił. — Ano, mokrą od krwi, jak przy podrzynaniu gardzieli albo… — Dość, dość! Niedobrze mi się robi na samą wzmiankę o krwi. — To widzę. A jednak spietrał się signor przy mym pytaniu. Czy ubzdurało się panu niefachowo, że mokra robota to utopienie kogoś? Albo wlanie mu do paszczy płynnej trucizny? — Ależ ja nie chcę wynająć truciciela, tylko… uwodziciela. — Żeby dostać rozwód bez nakazu płacenia czegoś żonie zdybanej na… — Znów pan chybił, panie Strano, bo ja już dawno owdowiałem. Idzie mi o syna, który… Ach, czyż muszę w swe rodzinne sprawy wtajemniczać obcego? — Si, si, signor. Jestem nie tylko pośrednikiem, ale i opiekunem tych biednych

wykolejeńców, którzy was, bogaczy, wyręczają w gwałceniu ustaw i w narażaniu się na prawne skutki tegoż, jak gada mój kauzyperda… Zresztą wtajemniczenie mnie leży głównie w interesie pańskim. — Jakim sposobem? — Im więcej pan mi powie, tym odpowiedniejszego naraję mu speca, żeby skutek mógł być murowanie pewny i… bezpieczny dla nas. — To mnie przekonało… Sprawa jest prosta, ale delikatna. Mój syn Ray zadurzył się w chytrej kobiecie z niższych sfer i z niewyraźną przeszłością. Nie obchodzą go jej dawne romanse, rzekł mi kiedyś, ale nie wybaczyłby jej niewierności wobec niego. Postanowiłem więc wynająć donżuana, który zbałamuci Urszulę i da się przyłapać z nią w sytuacji tak drastycznej, by to wyleczyło mego naiwnego synka z niestosownej miłości i z chęci do pochopnej żeniaczki… Czy ojcowska troskliwość o przyszłe szczęście jedynaka nie usprawiedliwia mojej wizyty tutaj? — Certamente! Nareszcie kapuję, po coś pan przylazł — łgał z kolei barman, daremnie usiłując odgadnąć, jakie większe łajdactwo kryć się może za parawanem streszczonej mu sytuacji, która wcale nie wymagała perukowej maskarady troskliwego taty ani denerwującej go mokrej roboty. Czy jej ofiarą nie miała paść owa Urszula? — Wśród moich łotrzyków mam też doświadczonych kobieciarzy. Chcąc wybrać najstosowniejszego z nich, muszę znać cechy pańskiej niedoszłej synowej. Czy to głupia lala, czy donna naszpikowana wiedzą? — Raczej sprytem, wyrachowaniem i chciwością — odparł pan w peruce i bezwiednie zacisnął pięści. — Udaje, diablica, cnotliwą, sentymentalną i przywiązaną do swojej pracodawczyni, tak jakby naprawdę chciała ją pielęgnować i obsługiwać do końca jej dni. — Al fine, hm! Ileż ona ma lat? — Przeszło pięćdziesiąt i ma zatłuszczenie serca, czyli może umrzeć wnet. — Corpo di Bacco! Urszula jest starsza niż pan, jej upatrzony teść? — Sądziłem, iż pan pyta o wiek jej zamożnej a skąpej chlebodawczym. Natomiast Urszula, która zdaje się liczy na spadek po niej, ma lat trzydzieści podobno. — To też antyk jak na pannę w Ameryce. — Ona nie jest panną od dawna. Miała pono dziewiętnaście lat, kiedy poślubiła marynarza, który rok później zginął w jakiejś katastrofie. — Zatem wdówka. Jeszcze wierna nieboszczykowi, lecz już mocno znudzona dziesięcioletnim postem, choćby nieścisłym. Tak, to memu specjaliście ułatwi misję. — Czyli zmniejszy mi koszty — wnioskował elegant zbyt pochopnie. — Moja taryfa jest stała. Za poznanie klienta z fachowym uwodzicielem albo mordobijcą, lub kieszonkowcem biorę tylko pół setki od najmującego. A najmita płaci mi dziesięć procent tego, co zdoła wydoić od klienta… Tańszego pośrednictwa pan nie znajdzie w całym mieście! — Wspomniał mi o tańszym kelner… tam gdzie jadam obiady, Grek…

— Strzeż się pan Greków! Zawsze tańsi z początku w kosztorysie, a potem doliczają tyle nieprzewidzianych wydatków, że są trzy razy drożsi niż my, Włosi. Z pewnością przez tę brudną ich konkurencję Rzym musiał podbić Grecję, jak to widzieliśmy na filmie… Quindi, czy bawi się pan z nami, czy z Grekami? — Z wami, oczywiście że z wami. I już płacę pańskie… ech, honorarium. — Benissimo! Przygotuj pan forsę, ja tymczasem poślę po Vidala. — Kto to? Gdzie mieszka? Jak długo będę czekać? — Och! och! ile pytań! On mieszka prawie naprzeciw, w przytułku dla pogorzelców i bankrutów, bo teraz jest rozbitkiem. Ale tenże Kubańczyk był ongi żigolakiem w najlepszych dansingach i baby szalały za nim! Nie potwierdził tej reklamy jego obecny wygląd. Wpadł bowiem wkrótce do tawerny TWOJA OSTATNIA NADZIEJA przystojny, lecz nędznie ubrany, wychudły, blady, szpakowaty brunecik, głodny snadź potężnie, skoro najpierw porwał i wepchnął sobie do ust całą garść silnie solonych maleńkich precelków, jakimi barmani podsycają pragnienie klientów. Nie różnił się bardzo od innych tutejszych obszarpańców, tymczasem tego wymoczka w rozdartej koszuli i wyświeconych portkach przedstawił Luiggi Strano najnowszemu swemu klientowi jako Vidala Bazukę do niedawna mistrzowskiego tancerza i uwodziciela, któremu nie oparła się dotychczas żadna kobieta. — Trzeba go tylko stosownie przyodziać, wystroić i podkarmić, jeżeli skutek ma być niezawodny — dodał z naciskiem — i jeżeli panu zależy na rychłym skompromitowaniu pańskiej przyszłej czy niedoszłej synowej. Luiggi chciał zapewnić dobrą wyżerkę Vidalowi, którego lubił pomimo jego irytującej głupoty. Panu w peruce zaś dogadzało podwójnie, że eks-żigolo był tak wygłodzony. Dostarczało to pretekstu do tresowania go w jadłodajniach, a nie tutaj, pod okiem gorylowatego opiekuna, no i głodni nędzarze sprzedają swe usługi znacznie taniej niż ludzie syci. Tak rozumując, pan Green wylewnie zaprosił Vidala na obfitą kolację do pobliskiej garkuchni. — Potem, gdy sprawię panu nowe ubranie, będziemy stołowali się w lepszych restauracjach, ale dzisiejszy pański wygląd zwracałby na nas uwagę. — A tego pan Green woli unikać — dorzucił Luiggi złośliwie, po czym ryknął na Vidala. — Durny preclożerco, nie zapychaj sobie brzucha podłym ciastem, gdy burżuj chce ci fundnąć mięsną kolację z deserem. — Dobrze radzisz, papo. A co będę robił dla tego pana? — Ja panu udzielę wszelkich informacji i wskazówek… — Później, panie Green. Najpierw ja mu dam ogólną instrukcję… Słuchaj, Vidalku – masz po pierwsze uwodzić jakąś Kordulę czy Urszulę aż do skutku, po drugie – dać się z nią przyłapać, po trzecie – narazić się na cięgi od rywala. Basta! To już wszystko! Nie daj się namówić na żadne dodatkowe, niby zyskowniejsze zajęcia, bo do tych ty się nie nadajesz i wsiąkniesz, capisci? — pouczał Luiggi swego ulubieńca ku bezsilnej wściekłości pana w peruce. — Za żadną cenę nie przykładaj łap do zgwałcenia piątego przykazania, które brzmi?… No, jak, ty kubański papisto?

— Piąte, papo? Zdaje mi się, że piąte, to nie kradnij! — Kraść, łgać i cudzołożyć możesz, z tego cię mój kauzyperda wykręci. Tylko nie zabijaj, bo jeśli niefachowiec, dyletant i greenhorn bierze się do mokrej roboty, spali go suchy prąd! — Oh, shut up! — wybuchnął rzekomy Green, ale zreflektował się w mig, że ryzykownie jest mówić stul gębę do protektora rzezimieszków w ich norze. Przeprosił go więc i wyjaśnił, iż jest człekiem wielce zabobonnym… — A pan kracze posępnie i kracze, choć złego licha nie należy kusić. — W pańskim tchórzostwie moja nadzieja — odparł Luiggi i trzepnął po łapie Vidala, który znów sięgał po precle. — Ty nigdy nie zmądrzejesz, amico carissimo? Więc zostań osłem, skoro ci to służy, ale mnie przynoś uczciwe dziesięć procent od każdej zaliczki, jaką wyciśniesz z tego chyba jeszcze nie milionera, lecz z pewnością już burżuja… A rivederci! — Czy pan musi płacić mu haracz? — judził Green, ledwie wyszli z knajpy. — Na razie tak — odparł Vidal Bazuka po głębszym namyśle. — Ale przestanę go bogacić, skoro tylko życie zbrzydnie mi do cna. Pan wie, pospolitego samobójstwa nie wolno mi popełnić. — Dlaczego nie? — sondował dalej inteligencję świeżego najmity. — Bo to grzech śmiertelny, a matka kazała mi być dobrym katolikiem. Więc nie powieszę się ani nie otruję. A jak mi nędza dokuczy, po prostu kiwnę Luiggiego na kilkadziesiąt dolarów albo zbujam wobec szajki, że go naciąłem w rozliczeniu. I o ile zakład, że najbliższej nocy dostanę pałą w łeb i zafasuję cichy pogrzeb morski koło portu? — Vidal śmiał się długo z tego „dowcipu” własnego chowu, po czym konkludował: — Luiggi na ogół opiekuje się nami jak ojciec, dlatego nazywamy go papą. Adwokatów i szpital za nas płaci, ale nie przebacza tym, którzy go oszukali lub próbowali ocyganić. Dowiedziawszy się o tej mściwości goryla, postanowił rzekomy pan Green spotykać się ze swym najmitą jak najdalej od portowej knajpy YOUR LAST HOPE. Natomiast odwiedzał tę spelunkę po każdej zaliczce otrzymanej od nowego pracodawcy przystojny Vidal Bazuka, którego wygląd zewnętrzny poprawiał się z dnia na dzień. — Nie podobał mi się twój nowy forsodawca, ten obłudny tchórz Green. I miałem ochotę jego przyprawione kłaki wcisnąć mu do gęby za to shut up, a potem faceta wykopać za drzwi — wyznał raz Luiggi. — Ale dziś widzę, że on dba o ciebie, Vidalku, i tuczy cię uczciwie jak wieprzka przed Wielkanocą, choć Pasqua już minęła. — To nie Green mnie tuczy, to señora Ursola Orda! — Orda? Hm, nieamerykańskie nazwisko. A jakaż jest ta Urszula? — Ah, que rubia, que hermosa! — zapiał Kubańczyk w zachwycie. — Blondynki bywają tlenione, a ich piękność tworzą kosmetyki. — W niej nie ma nic sztucznego! Ma naturalnie złociste oczy i…

— Możliwe. Oczy przemalować trudno. — …i złociste włosy, a przy tym szczerozłote serce! Aż mi wstyd, że na tę dobroć serca musiałem nabrać ją zaraz w pierwszym dniu naszej znajomości. Zagrałem bezrobotnego żeglarza, który próbuje zarobić na życie jako domokrążca sprzedający drobiazgi. Wzruszyłem Urszulę do łez zełganą historyjką i udanym omdleniem z głodu na progu jej kuchni. Nakarmiła mnie do syta i poleciła przychodzić do niej tam, w Forest Hills, na podobną wyżerkę choćby co dzień, dopóki nie znajdę sobie pracy… Ach, jakiż ze mnie podły łgarz i łotr! Szczere zawstydzenie zadźwięczało w końcowym okrzyku starego cynika, lecz Luiggi Strano nie pochwalał budzących się skrupułów. — Co za osioł! Zamiast być dumnym, że wymyślił taki podstęp i… — To nie ja, to Green! — wtrącił Vidal. — On mi kazał właśnie tak kłamać, bo zna skądś charakter Urszuli i również wie, że jej mąż, który zginął, był marynarzem. Gdyby nie drobiazgowe wskazówki Greena, kto wie, czy zdołałbym tak prędko zaznajomić się z nią. Urszula bowiem jest wściekle nieprzystępna… i cnotliwa. — Sapristi, tyś wyszedł z wprawy i zardzewiał, aż wstyd! Czy codziennie mój popisowy donżuan dostaje od Greena nową lekcję, jak się uwodzi wdówkę? — No, tak źle nie jest, papo — obruszył się Vidal Bazuka. — Nie Green, ale mój osobisty czar sprawia, że gawędzimy sobie z Urszulą dzień w dzień. — Gawędzicie sobie w jej sypialni? — zaciekawił się Luiggi. — Tam jeszcze nie… Wszędzie, tylko nie tam! — poprawił się Vidal. — Może to i lepiej, że z deserem zwlekasz, gdyż zwłoka pozwoli nam dłużej naciągać starszego Greena. Zapewne przestaniesz mu być potrzebny, skoro osiągniesz to, czego żądał. I znów będziesz bezrobotny. Innym razem goryl Luiggi Strano zapytał o młodszego Greena. — Ray mu na imię, jak napomknął jego ojciec. — Ray to zdrobnienie od Raymond, po włosku Raimondo. Cóż on na twe codzienne umizgi do jego panny? — Nigdy nie spotkałem go dotychczas. Starszy Green zakazał mi wspominać o Rayu przy Urszuli, ponieważ to by ją spłoszyło i odstręczyło ode mnie, jak twierdził. Usłuchałem go, lecz wczoraj, gdy siedzieliśmy we dwoje i w bardzo sentymentalnym nastroju, zapytałem ją, czy jej serce jest wolne. — Któraż cwana wdówka nie odpowie: chwilowo zajęte, ale stań se pan w ogonku, to kiedyś się doczekasz? — Pomyślawszy sobie coś podobnego, piłowałem ją dalej pytaniami o jej fatygantów i kandydatów do tak zwanej ręki. Nie wymieniła żadnego! Powiedziałem, że trudno mi uwierzyć, by tak ładna i młoda kobietka jak ona nie miała żadnych wielbicieli. Wielbicieli miewałam, owszem — przyznała wesoło — ale każdy z nich ostygł w zapałach i zniknął, gdy go ostrzegłam, że ja nie reflektuję na romans, tylko na małżeństwo.

— Guarda, bambino, guarda! Żeby ona ciebie nie zawlokła do ołtarza! — Jestem bezdomny i bezrobotny. Któraż chciałaby takiego golca na męża? — westchnął Vidal Bazuka. — Wracam jeszcze do wczorajszej rozmowy z nią. Zaryzykowałem, zbujałem, iż obiło mi się o uszy, że z panią Orda żenić się chce jakiś student imieniem Ray czy Raymond, ale jego rodzice są temu przeciwni. Mówiąc to, obserwowałem Urszulę najuważniej i trzymałem ją za przegub dłoni, by czuć jej puls. — Czy bił szybciej? Zbladła? Spadła z krzesła lub z twych kolan? — Nic takiego, tylko uśmiała się do rozpuku z tej najgłupszej plotki, jak to nazwała. Potem zapewniła mnie, że nie flirtowała w Ameryce z żadnym studentem. Że nie poślubiłaby nigdy mężczyzny młodszego od niej choć o rok, a cóż dopiero o lat kilkanaście! Że w ogóle nie wypada jej wyjść za mąż, dopóki żyje jej pracodawczyni… — Come! Jak? To brzmi podejrzanie. Czemu nie wypada? — Bo z wdzięczności za to, że señora Strickner sprowadziła ją na swój koszt z obozu wysiedleńców w Niemczech do Ameryki i złożyła za nią wszelkie żądane tu gwarancje, Urszula przyrzekła pielęgnować ją i obsługiwać aż do śmierci. — Lekkomyślne to przyrzeczenie, bo nuż baba pożyje sto lat? Albo więc twoja signora Orda jest głupio impulsywna, albo buja cię na morgi. — Señora Orda mówiła mi prawdę. Dam sobie za to uciąć rękę! — Oby ci głowy nie chciano uciąć za łatwowierność — rzekł Luiggi poniekąd proroczo. — Zatem nałgał Green. Ludzie lubią kłamać nawet bezinteresownie, cóż dopiero jeśli mogą na kłamstwie zarobić, i stąd pochodzi szacowny cech oszustów. Ale kto zechce słono dopłacać do swoich bujd? Nikt! A jednak… — Jednak Green do bujdy o mezaliansie grożącym jego synalkowi dopłacił już czterysta dwadzieścia pięć dolarów, nie licząc zafundowanych mi wyżerek. Dlaczego? — Widocznie facet uważa to za inwestycję w jakiś kokosowy interes. — Caramba! Jakiż interes może ktokolwiek zrobić na romansie biednej dipiski z bezrobotnym żigolakiem? — Kiedyś rozwiążę i tę zagadkę. Teraz powiedz mi coś więcej o kobiecie, u której pracuje Urszula Orda. Czy to stara panna, czy wdowa? — Señora Strickner, jak słyszałem od lokaja z sąsiedniej willi, rozwiodła się cztery razy. — Jeśli zdołała złowić aż czterech mężów, to musiała mieć wściekle ponętne ciało albo takież wiano. — Raczej to drugie. Dziś jest dziwaczką, chorobliwie otyłą i ociężałą. Żeby nie chodzić po schodach, kazała w swej jednopiętrowej willi w Forest Hills zbudować obszerną windę, której zresztą używa tylko kilka razy na dzień. Bo od południa do wieczora siedzi na parterze w głównym salonie, gdzie ma cztery zwykłe telewizory i trzy do kolorowej telewizji. — Sette, per Dio! Nie bujasz, że ma siedem? Nie! Ty bałbyś się bujać papę. Czy ona

używa ich na zmianę? Czy może stoją w różnych rogach pokoju? — Nie. Stoją w równym szeregu pod jedną ścianą, każdy wyregulowany na jak najostrzejszy odbiór tylko jednej stacji, każdy innej. W ten sposób pani Strickner może równocześnie obserwować programy wszystkich siedmiu stacji nowojorskich. — Równocześnie?! Toż to musi być zgiełk i harmider! — Mógłby być, ale ona przycisza dźwięk we wszystkich aparatach, a delektuje się tylko obrazami. I z pomocą remote control, specjalnie dla niej tam urządzonej, kontroluje na odległość ton i obraz w każdym aparacie, nie wstając ze swego ulubionego fotela. Jeśli któraś stacja daje widowisko bardzo nudne lub dla dzieci, pani Strickner wyłącza odnośny telewizor. A ponieważ od głupich programów roi się od rana do ósmej wieczór, gdy zaczynają się dobre, zwykle tylko dwa lub trzy z jej telewizorów są czynne naraz za dnia. — Lecz kupiła ich aż sette! — Więcej, papo. Siedem do salonu, ósmy z olbrzymim ekranem do swojej sypialni, dziewiąty do pokoju Urszuli, dwa przenośne, tak zwane walizkowe do ogrodu lub do auta na przejażdżkę, a dwunasty stoi w jej łazience. — Puh! Va via! Ta telemaniaczka ma zupełnego telebzika, skoro trzyma telewizor nawet w łazience, gdzie człek stara się być jak najkrócej. — Nie każdy zadowala się krótkim prysznicem, jak ty, papo. Ja lubię siedzieć w ciepłej kąpieli godzinę. A z pewnością jeszcze dłużej moczy się w wannie pani Strickner, aby się odchudzić. Zatem telefon i telewizor są jej w łazience potrzebniejsze niż w altanie ogrodowej i w limuzynie. — Może masz rację, bambino, lecz ze wszystkiego, coś mi o tej willi z niepotrzebną windą i tuzinem telewizorów opowiadał, najgłębiej utknęła mi we łbie jej niezwykle wyekwipowana łazienka… Łazienka w willi Mrs. Herbert Strickner, o której tak wiele pisano później w gazetach popularnych, utknęła również w pamięci i wyobraźni rzekomego pana Greena, jak okazało się podczas najbliższego spotkania pomiędzy nim a jego najmitą, Vidalem Bazuką. Spotkanie to, gęsto zakrapiane szlachetnymi cieczami i przeto wesołe, lecz mające pociągnąć za sobą fatalne skutki, nastąpiło w barze Top of the Tower na szczycie wieżowca Beekman Hotel. Rozległy widok stamtąd pozwalał im wierzyć, iż w morzu domów i drzew na zachodnim cyplu Long Island rozróżniają dzielnicę rezydencyjną Forest Hills, gdzie z ich winy miał rozegrać się dramat. Kubańczyk, podchmieliwszy sobie wcześniej i dokładniej, zaczął rozpływać się w przesadnych podziękowaniach pod adresem swego kompana, który już nabrał dużej wprawy w noszeniu peruki i ciemnozielonych okularów, ale z przyklejonym wąsem nadal miewał kłopoty przy niektórych potrawach, sosach i słodko-lepkich trunkach. Dzisiaj pan Green zamierzał przyśpieszyć bieg wydarzeń, jakie z właściwą mu pedantycznością zaplanował dla osiągnięcia celów nieprzeciętnie łotrowskich. Dlatego postanowił upić i przekupić swego mało inteligentnego najmitę, tak aby ów bez zasięgnięcia rady Luiggiego zdecydował się zrobić w nocy coś, co w oczach pijanego lub głupca wyglądałoby na żakowską psotę, a co w rzeczywistości równałoby się

wyrafinowanemu morderstwu. Na swej mokrej robocie spodziewał się zyskać tak wiele, że gotów był inwestować w ten interes nawet kilkanaście tysięcy! A sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych już teraz miał przy sobie na wszelki wypadek. Aby zaś Vidal Bazuka nie żądał za wiele lub nie zagrał na zwłokę, postanowił najpierw przeczesać go pod włos wymówkami i groźbą zerwania z nim umowy. — Ładnie pan deklamuje — zaczął Green z ironią — ale za wyciągnięcie pana z nędzy oczekiwałem podzięki w czynach, nie w słowach, które… — W czynach? W jakich? Co mam zrobić? — Maul halten! Słuchać, nie przerywać, gdy mówi szef i dobroczyńca! Odpowiadać tylko na jego pytania! Zrozumiano? — Tak jest, szefie. — Czy nareszcie został pan kochankiem Urszuli? — Nie, ale… — Bez ale. Czy do fontowych albo kuchennych drzwi willi, w której ona mieszka, ma pan już klucze prawdziwe albo podrobione i wypróbowane? — Skoro ona mnie zna i wpuszcza, to po co nam klucze? — Po to, bym ja mógł wraz z synem i z fotografem zaskoczyć was w ambarasującej sytuacji. Przecież dla tego celu wynająłem za drogie pieniądze pana! Pana, niestety, zamiast wynająć sobie zdolnego fachowca. — Señor najął mnie, abym uchronił jego syna przed mezaliansem. I to zadanie wykonam w sposób najbardziej pewny. — W naszych czasach pewne są tylko dwie rzeczy: podatki i śmierć. No tak, uśmiercenie najskuteczniej uspokaja niewygodne osoby, ale w wypadku Urszuli… jak pan śmiał bez porozumienia się ze mną postanowić ją zgładzić? — Poślubić, a nie zgładzić, panie Green. Chcę zostać jej mężem. — Cooo? Jak? Pan oczywiście żartuje. — Nie. Mówię najpoważniej, señor. I wyznaję, że wbrew wszelkim zasadom mej profesji zakochałem się w tej, którą za pańskie dolary miałem uwieść. — Czy zakochał się pan z wzajemnością? — zasyczał zjadliwie Green, kiedy z grubsza ochłonął po nowinie najbardziej dlań nieoczekiwanej. — Z pewnością — odparł Vidal jak echo i uległ pokusie do zwierzeń, jaka często ogarnia pijanych i zakochanych. — Bo żadna kobieta, poza moją matką na Kubie, nie okazała mi tyle dobroci i czułości, ile Urszula. Ach, czemuż ona dała tę lekkomyślną obietnicę pani Strickner! — Obietnicę, że nie opuści jej do śmierci? — Tak. Pan wie wszystko! Niech więc pan powie, kiedy to nastąpi.

— Śmierć Ruth Strickner? Mając wszystkiego w bród, nie potrzebując pracować ani troszczyć się o nic, może babsko dociągnąć do osiemdziesiątki. — Caramba! Ja miałbym czekać na ślub ćwierć stulecia?! — Ale tę samą chorą na serce osobę może szlag trafić za rok albo za miesiąc, albo już za godzinę, jeśli coś nagle i silnie ją zdenerwuje, wstrząśnie lub przestraszy — ciągnął dalej pan w peruce, bacznie obserwując śniadą twarz siedzącego naprzeciwko Kubańczyka: — …lub przestraszy? — Tak, panie Bazuka, jeśli przestraszy ją coś albo ktoś! Naumyślnie lub niechcący, ot choćby przez niewinny żart, o którym nie powinien dowiedzieć się nikt. Zwłaszcza taka skarżypyta i lizus jak Urszula, która każdą drobnostkę doniesie, wyśpiewa swej pani, żeby zyskać w jej oczach… Vidal Bazuka golnął sobie duszkiem następny kielich, potem ze wzrokiem znów wstydliwie spuszczonym zapytał „wszystkowiedzącego” pracodawcę i fundatora dzisiejszej libacji, czy osoba chora na serce przestraszyłaby się skutecznie, gdyby w nocy nagle ujrzała przed sobą postać zawiniętą w prześcieradło aż za czubek głowy lub podobną namiastkę ducha. — Quatsch! Nawet dzieci nie boją się duchów, odkąd tyle ich pokutowało i zdemaskowanych zostało w różnych sztuczydłach w telewizji. Duch w prześcieradle budzi jedynie wesołość — orzekł pan Green. — Człowieka tego pokroju co Ruth Strickner mogłoby przerazić tylko zjawisko przeciwne prawom fizyki i zdrowemu rozsądkowi. — Por ejemplo? Na przykład? — Na przykład, gdyby jakiś martwy przedmiot, raczej ciężki i właśnie obserwowany przez nią, nagle posunął się, runął lub upadł w jej kierunku. — Sam przez się? Absurdo! — Nie sam, ale z dyskretną pomocą wesołego figlarza. — Jak taki figiel mógłby w ogóle być wykonalny? — Łatwo. Wystarczy wsunąć się z tyłu za ów przedmiot i w stosownej chwili pchnąć go potężnie naprzód. A ponieważ przedmiotem, na który Ruth Strickner patrzy najwięcej godzin dziennie, jest telewizor, więc… — …więc fiasko, bo telewizory w salonie grzbietami prawie przylegają do ściany pokoju. Kot wciśnie się w szparę za nimi, ale nie człowiek. — Któż mówi o tych siedmiu ciężkich szafkach w salonie, drogi panie Bazuka! Ja miałem na myśli nieduży telewizor, którego skrzynka stoi na specjalnym postumencie w łazience, tyłem do jej drzwi… — Które pani Strickner z pewnością od wewnątrz zamyka, gdy się kąpie. — Właśnie, że nie! Drzwi są niezamknięte, ba, nawet trochę uchylone, żeby Urszula mogła każdej chwili zajrzeć do środka, czy jej ukochana dobrodziejka znowu nie uległa wypadkowi, jak raz po sylwestrowej zabawie.

— Jakiż to był wypadek, panie Green? Czy także z telewizorem? — Nic podobnego! Wypiwszy za dużo, jak to przy sylwestrze, pośliznęła się Ruth, wchodząc do pełnej wanny, rzekomo na mydełkach obficie rozsypanych na dnie zapewne przez nią samą. Upadając, potłukła się ciężko, pono zemdlała i leżała parę godzin, niestety nie w wodzie. Leżała na posadzce, póki wierna Urszula, zaniepokojona tak długą kąpielą swej pani, nie zaalarmowała sąsiadów, którzy pomogli jej wyłamać solidne drzwi. Odtąd Ruth zostawia drzwi łazienki stale uchylone, co ogromnie ułatwi panu spłatanie jej lepszego figla; czy nie tak, drogi panie? — Sin duda. Bez wątpienia ułatwi — potakiwał Vidal Bazuka, czując mimo zamroczenia alkoholowego, że nic mu nie ułatwi zaspokojenia ciekawości, skąd szef wie o tym gorszym figlu mydlanym, który spowodował poślizgnięcie się grubaski w nadziei utopienia jej zapewne. — A mniej więcej jak daleko jest od uchylonych drzwi łazienki do tylnej ścianki telewizora lub do jego piedestału? — Prawie pięć stóp, a biorąc ściśle – tylko pięćdziesiąt osiem cali. — Ręka ludzka jest o pół krótsza niż to, czyli nie dosięgnąłbym go bez wchodzenia do łazienki. — Za to łatwo dosięgnie go pan z progu każdą z mioteł lub szczotek, jakie Urszula trzyma w ściennej szafie kuchni. Najdłuższa z nich, zdaje się do omiatania sufitów, osadzona jest na bambusie długości aż osiemdziesięciu czterech cali, równe siedem stóp! — Cásearas! Do licha, podziwiam, szefie, że kazał pan wyszpiclować i powymierzać nawet drobiazgi! Czy jednak ów szpicel nas nie sypnie? — On nie istnieje. Ja sam robiłem te pomiary. Lubię dokładność, systematyczność i precyzyjną organizację, bo to gwarantuje sukces zamierzonej imprezie… Tę najdłuższą szczotkę niech pan wyjmie z szafki i zabierze z sobą, idąc na piętro dla spłatania projektowanego figla punktualnie o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć. — Później nie można? Bo nuż Urszula jeszcze nie będzie spała? — Będzie spała twardo, lecz wpierw skończmy z Ruth. Ona rozpoczyna swą wieczorną kąpiel odchudzającą – krótszą od przedpołudniowej – o dziesiątej i moczy się przeszło godzinę. Kwadrans po jedenastej zaczynają się Late Show i Night Show i jeszcze inne nocne programy telewizyjne, które Ruth woli oglądać na swym największym ekranie, umieszczonym naprzeciw jej łóżka. Opuszcza więc wannę kilka minut po jedenastej, gdy tylko skończą wyświetlanie najświeższych nowin, wyciera się z grubsza i w kąpielowym kitlu spieszy do swej sypialni. — Ha, skoro tak, to trzeba by ją zaskoczyć w wannie między godziną dziesiątą piętnaście a proponowaną przez pana dziesiątą czterdzieści pięć… Co z tą szczotką? — Powiększywszy szparę uchylonych drzwi, należy klęknąć i wsunąć do łazienki szczotkę tak, aby dotknęła postumentu. Podnosząc się z klęczek, przesuwać ją po tym piedestale w górę aż do jego szczytu, gdzie stoi telewizor. Wymacawszy tył jego drewnianej ramy u podstawy, przystawić do niej szczotkę w pośrodku i nagle pchnąć silnie tak, żeby telewizor doleciał do wanny i wpadł do niej. — A jak spadnie na głowę pani Strickner i zostawi tam ślad skaleczenia?

— Nonsens! Przecież ona kąpie się frontem, a nie tyłem do telewizora, czyli jej głowa znajduje się w drugim końcu tej wyjątkowo dużej wanny. Nawet do kolan kąpiącej się tam nie doleci ciężki telewizor, strącony z jego postumentu przez człeka, który wygląda, bez pańskiej obrazy, raczej na wymoczka niż na siłacza. Boję się, czy pan zdoła dorzucić go choćby tylko do wanny. — Zdołam, ale czy plusk przestraszy grubaskę skutecznie? — Nie tyle plusk, którego ona może już nie dosłyszy, ile sam fakt niezrozumiałego dla niej, więc jakby nadnaturalnego, skoku telewizora w jej stronę. Ręczę panu za to, że po tym figlu opasłe babsko nareszcie umrze, dzięki czemu pan będzie mógł poślubić Urszulę za parę dni czy tygodni, a nie dopiero za kilkanaście lat. Zatem do czynu! — Lentamente. Pomału, panie Green. Gdy Urszula znajdzie swą panią nieprzytomną w wannie, zatelefonuje po pogotowie ratunkowe, które zawsze przyciąga policję. Czyż podejrzliwych zawodowo łapaczy nie zaciekawi od razu, jakim cudem telewizor – martwy przedmiot – dał susa z piedestału do wanny? — Nie rozwiążą tej zagadki, jeśli pan będzie tam pracował w rękawiczkach, by nie zostawić odcisków swoich palców na drzwiach, na szczotce ani nigdzie. Albo może pan później obalić postument tak, aby wyglądało na to, że Ruth sama przewróciła go na siebie, gdy stojąc w wannie, próbowała sięgnąć do pokojowej anteny, żeby przesunąć ją dla poprawienia odbioru programu… Jak pan widzi, spłatanie ostatniej psoty telemaniaczce jest bezpieczne dla figlarza i nader łatwe. — Łatwe dla kogoś, kto – jak Urszula – stale mieszka w willi pani Strickner. Ale ja tam przychodzę tylko za dnia, nigdy w nocy. Z własnej winy! Uwodziciel zawodowy, za jakiego pana przedstawiono mi fałszywie, miałby już od tygodnia wstęp wolny do sypialni Urszuli. — No, señor. To kobieta ze złotym sercem, ale moralistka jak moja matka, która mówi, że panna przed ślubem nie powinna dać się ani nawet pocałować poniżej nosa. — Więc połaskocz pan jej czułe serce nową wzruszającą historyjką. Ot, że niespodziewanie wylano pana na bruk, że w hotelach przepełnienie, dopiero w poniedziałek może pan dostać pokoik, a chwilowo musiałby pan nocować w parku na mokrej trawie i złapać zapalenie płuc. Wobec tego anielsko dobra Urszula powinna by z litości pozwolić panu spędzić choć jedną noc w kuchni albo na kanapie w gabinecie dawnych mężów pani Strickner… Niech pan to rozpracuje i dobrze zagra smutnego bezdomnego, a skutek będzie murowany. — Mogę spróbować. Ale to, że ktoś obcy nocuje w domu, zrobi ją podwójnie czułą na szmery. Jakże zdołam cicho dostać się na piętro willi, jeśli może jej schody skrzypią, a motor windy huczy? Jak dotrzeć do łazienki telemaniaczki, skoro dążąc tam, musiałbym przejść obok drzwi pokoju Urszuli? — Nie widzę innego sposobu, jak uraczyć ją pigułkami nasennymi, które pan, panie Bazuka, musi zręcznie i dyskretnie wrzucać do tego, co Urszula będzie piła lub jadła dzisiaj od zachodu słońca wzwyż. — Podobno niektóre sleeping pills mogą uśpić człowieka na śmierć.

— Wszystkie mogą, jeżeli denat połknie ich ze trzydzieści na raz. Dlatego dam panu z mego zapasu najwyżej tuzin pigułek. Jeśli choć sześć z nich zdoła pan podrzucić Urszuli do skonsumowania, zaśnie ona twardo jeszcze przed dziesiątą. — Czy nie obudzi jej potem możliwy krzyk lub dzwonek grubaski? — Nie. Sądzę, że nie zbudziłyby jej nawet najgorętsze pocałunki, lecz na głupstwa nie wolno panu marnować czasu dzisiejszej nocy, którą przeznaczamy na spławienie… na spłatanie figla pani Strickner. — Dzisiejszej nocy? Po co taki pośpiech, panie Green? — Jak to, po co? Nasz figiel zwolni Urszulę z jej lekkomyślnego przyrzeczenia i będziecie mogli pobrać się wkrótce. — Moglibyśmy, gdybym miał stałe zajęcie albo parę tysięcy na założenie małej szkoły tańców, ale któż mi da jedno lub drugie? — Właśnie ja! — Wyjąwszy portfel, pan w peruce pokazał zaskoczonemu Kubańczykowi sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych i jeden z nich położył na serwecie, przykrywając go chwilowo dłonią. — To zaliczka, a resztę wypłacę jutro, jeżeli to, cośmy zaplanowali, wykona pan dziś w nocy dokładnie według moich instrukcji. Ale jeśli pan się boi… — Boi? Za taką cenę nie boję się nawet diabła! — odparł Vidal Bazuka. Zanim jednak pozwolono mu włożyć do wytartego portfelika banknot pięćsetdolarowy, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie miał, musiał cały plan działania wykuć na pamięć i wyrecytować bez błędu. Musiał też przysiąc na duszę matki, że jeszcze przed północą wymknie się z willi pani Strickner, choć miał tam przecież wyprosić sobie u Urszuli nocleg aż do rana. — Dlaczegóż to zmieniać? — Dla bezpieczeństwa i honoru Urszuli, panie Bazuka. Sam pan słusznie nadmienił, że ona, skoro tylko zauważy wypadek w łazience, natychmiast wezwie pogotowie ratunkowe, za którym przyciągną łapacze i reporterzy. Przydybanie przez nich pana dostarczyłoby brukowcom tematu do szkalowania Urszuli tygodniami, a policji powodu do… — Rozumiem, przekonał mnie pan, szefie. Najbardziej przekonującym argumentem były oczywiście przyrzeczone półtysiączki, z których jedną już dostał. Aby nie zrazić sobie hojnego dobroczyńcy, zrezygnował Vidal z pytań o jego zagadkowego syna Raymonda i o przyczyny nienawiści do Mrs. Strickner. Bez wahania przyjął kopertkę z tuzinem pastylek, które pan Green nazwał nieszkodliwymi pigułkami nasennymi, a które mogły zawierać truciznę. Gdy wyszli z baru, kupił sobie, zgodnie z poleceniem szefa, kieszonkową latarkę elektryczną i bawełniane rękawiczki, czarne jak na pogrzeb. Przyrzekł też obetrzeć wilgotną ścierką te przedmioty, jakich dotykał w kuchni willi podczas swych wizyt u jasnowłosej wdówki. Nie przeczuł, że te instrukcje zmierzają do skierowania podejrzeń o wyrafinowane morderstwo wyłącznie na Urszulę, z którą pan Green widać także miał na

pieńku. Wykonywanie planu szło zrazu gładko. Sentymentalna Urszula Orda łatwo wzruszyła się opowiastką o okrutnym wyrzuceniu na bruk ubogiego wielbiciela i obiecała urządzić mu dziś nocleg na parterze willi. — Jestem pewna, że nie nadużyjesz mego zaufania — rzekła poważnie, lecz wyraz jej roześmianych złocistych oczu zdradzał, że ona takiej pewności ani nie ma, ani bynajmniej nie pragnie. — Jeśli mi nie ufasz, kochanie, zamknij się w swej sypialni na klucz. — Nie czyniłam tego dawniej, ale raz wtargnął do mego pokoju pewien intruz. Na szczęście moje krzyki dosłyszała inna osoba, która właśnie wróciła do domu. — Cóż za łotr! To wydarzyło ci się z pewnością w Niemczech, co? — Tam też bywały zaczepki, choć poniewierka czyniła z nas, przymusowych robotnic, nieponętne istoty. Lecz owa nocna napaść spotkała mnie tutaj. — Tu, w tym domu? — zdumiał się Vidal Bazuka. — A któż, caramba… — Pssst, nie mówmy już o tym, proszę — wtrąciła Urszula zniżonym głosem i pogłaskała go po twarzy, urodziwej nawet teraz, gdy ją nagły gniew zachmurzył. — Właśnie po tej przygodzie napastliwy donżuan został stąd usunięty na zawsze. Ja zaś stałam się tak przesadnie ostrożna, że choć żaden mężczyzna w willi już nie mieszka, zamykam się w sypialni na klucz. — Dziś zabarykaduj swe drzwi najcięższymi meblami, bo będzie tu nocował patentowany bałamut i żigolo! — Wiem. Ale on nie zrobi mi krzywdy, bo podobno… kocha. — Tylko podobno, amada mia? Mam ci mówić o mej miłości co dzień? — Co godzinę! Tak, raz na godzinę wystarczy chwilowo, ale częściej, gdy zakwitną bzy — odparła żartobliwie, wskazując za oknami kuchni krzewy bzów, które dopiero co zaczynały kwitnąć, i zanuciła piosenkę, choć bardzo starą, nader aktualną dla nich obecnie: Parlez moi d’amour. Ten sobotni wieczór był niezwykle ciepły i parny jak na środek kapryśnej wiosny nowojorskiej, oboje więc gasili pragnienie świetnym kruszonem, masowo przyrządzanym dla Mrs. Strickner, która pono wypijała kilka litrów na dzień. Zarówno kruszonowa libacja jak i kolacja dostarczyły Vidalowi dość okazji do trzykrotnego uraczenia Urszuli parą pigułek nasennych, czyli skonsumowała ich razem sześć. Nic dziwnego, że wkrótce zaczęła ziewać coraz częściej i że dwa razy zimną wodą przemywała sobie powieki gwałtownie klejące się do snu. Potem przeprosiła swego gościa, że zostawi go na kwadrans samego, lecz pragnie przynieść dlań pościel, a przedtem jeszcze pomóc otyłej pani Ruth w rozbieraniu się do wieczornej kąpieli odchudzającej. — To będzie kąpiel w jej życiu ostatnia! — zrozumiał Vidal Bazuka. wzdrygnął się mimo woli i ogarnął go posępny nastrój. Za to Urszula Orda, choć nadal śpiąca, wróciła na parter willi rozpromieniona z radości. Niosąc przyniesione z góry poduszki, poszwy, prześcieradła i prowadząc Vidala

przez słynny salon siedmiu telewizorów do narożnego pokoju, nuciła sobie weselnego marsza. Potem, przygotowując przyszłemu narzeczonemu wygodne legowisko na dużym tapczanie, wyjaśniła mu, że ten tu obecnie rzadko otwierany pokój dla gości był tak zwanym męskim gabinetem i „pracownią” sławnie leniwych czterech kolejnych mężów pani Ruth. — Obejrzyj sobie ich fotografie w jej rodzinnym albumie, który leży na biurku. A jutro przy śniadaniu oznajmię ci bardzo radosną nowinę — powiedziała Urszula i musnęła go ustami w policzek na dobranoc. — Czemu nie dzisiaj — nalegał, przyciągając ją do siebie. — Dziś jestem okropnie senna. Jak jeszcze nigdy od wojny! A moja radosna nowina spowoduje długie gawędzenie, planowanie… Och, znów planowanie! Czyż nie dość było go z Greenem? Zresztą, ponieważ minęła już godzina dwudziesta druga, nie mógł pozwolić sobie teraz ani na kwadrans miłych czułości z Urszulą, cóż dopiero na wysłuchiwanie jakiejś jej długiej historii. — Masz rację, odłóżmy wymianę dobrych nowin do jutra, a teraz pospieszmy do kuchni na przygotowany tam przeze mnie najtkap. Night-cap, to dosłownie szlafmyca, a popularnie ostatni napitek, jaki bibosze wychylają przed zaśnięciem. Przewidując, że Urszula przed rozbieraniem grubaski do kąpieli osłabi swą senność solami trzeźwiącymi, przygotował jej podwójnie mocną dawkę nasennego środka, rozpuściwszy aż cztery pigułki w świeżo nalanej szklance kruszonu. Aliści… — Nie, nie będę już piła, nie smakuje mi, chcę tylko spać — rzekła stanowczo, zaledwie umoczyła usta w kruszonie. Odstawiła szklankę i chwiejnym krokiem opuściła kuchnię, więc Vidal podążył za nią. U stóp schodów podała mu rękę. — Do jutra, mój drogi chłopcze. — Hasta mañana, cariña mia — rzekł z latynoską afektacją. — Co to znaczy karinia? — spytała z już przymkniętymi oczyma. — Mniej więcej tyle co darling, kochanie… Bo kocham cię i nie cofnę przed niczym, żeby cię uszczęśliwić, querida mia! — Ja już dziś jestem szczęśliwa, tylko śpiąca, ach, jak śpiąca… Jeśli wolisz spać po ciemku, zgaś u siebie światła, ale nigdzie indziej, pamiętaj. — Czy wy zawsze zostawiacie na noc tyle lamp zapalonych? — Tak. Mrs. Strickner twierdzi, że światło odstrasza włamywaczy i inne czarne charaktery. No, doooobranoc — ziewnęła serdecznie i zaczęła powolutku iść w górę, lecz na piątym stopniu utknęła. — Nogi mam jak z ołowiu. — Pozwól, że ci pomogę przebyć schody — ofiarował się skwapliwie. Podtrzymując ją i prowadząc objętą wpół, równocześnie badał słuchem, które stopnie drewnianych schodów skrzypią bardziej, które mniej, i stwierdził z ulgą, że wszystkie te słabe skrzypnięcia zagłuszał bełkot jak gdyby głośnika radiowego.

— Ursola, czy to radio gdzieś tu gdaka? — spytał Vidal z głupia frant. — Telewizor… w łazience… o, tam! — odparła, wskazując osłabłą ręką czwarte drzwi w korytarzu na piętrze, do którego właśnie dobrnęli. Pierwsze z brzegu drzwi wiodły do jej pokoju i za nimi jasnowłosa Urszula zniknęła, cmoknąwszy ukochanego na good-night jeszcze raz, lecz ów wzrokiem i myślą wybiegał teraz wyłącznie ku czwartym drzwiom. Dokładnie tak, jak Green mówił, były one uchylone, a przez szparę wybiegały na korytarz migotliwe błyski, dźwięki, śpiewy i aktorskie dialogi świadczące, że działał tam odbiornik telewizyjny. Fatalny ów telewizor, który miał stać się głośnym na cały kraj zabójcą już za… — Za kwadrans najpóźniej! — stwierdził Kubańczyk, patrząc na zegarek. Zszedł po schodach na dół dość głośno, bo nuż Urszulę zaintrygował jego zbyt długi „postój” pod jej drzwiami? Wróciwszy do pokoju przyznanego mu na kwaterę, by tam zostawić marynarkę, krawat i trzewiki, nie oparł się pokusie spróbowania fotela, który kołysał się i podnosił lub zniżał i jeździł na kółkach we wszystkie strony za luksusowym biurkiem w kształcie bumerangu. Kolejno czterech mężów-utrzymanków „urzędowało” tutaj, a podobizny każdego z nich przed frontem tej samej fabryki marmolad i na snobistycznym tle tego samego dużego jachtu, zawsze niby w czułych pozach z tą samą otyłą damą – wypełniały leżący na biurku album familijny pani Ruth Strickner. Vidal nie miał teraz czasu na przeglądanie albumu, tylko na chybił trafił przerzucił parę kart i na ostatniej z nich ujrzał fotografię cynicznie uśmiechniętego łysonia, którego facjata oszpecona brodawką czy pieprzem koło nosa wydała mu się skądś dobrze znajoma. — Znajoma snadź z gazet. Bo takich forsiastych pasożytów fotografują reporterzy przy lada okazji, a mnie nigdy — westchnął z zazdrością, nie przeczuwając, że niebawem będzie fotografowany częściej niż najbogatszy playboy, bawidamek, i że wcale nie będzie zadowolony ze swej nagłej popularności. Włożywszy kupione dziś rękawiczki, pospieszył do szafki ściennej w kuchni po ową długą szczotkę. Tam, na stole, dostrzegł prawie nietkniętą szklankę świetnego kruszonu i wypił ją duszkiem, zapomniawszy w podnieceniu, że do tej szklanki wrzucił cztery pigułki nasenne dla Urszuli. Niosąc długą szczotkę ostrożnie, by nią nie strącić jakich bibelotów lub cennych kryształów, pospieszył na górę znajomymi mu już schodami, głowiąc się tylko nad jednym. — Co powiem, jeśli moja Urszula zastąpi mi drogę i spyta, dokąd idę z tym bambusem. Że pajęczynę gdzieś zauważyłem i zmieść chciałem? Idiotyzm! Na szczęście lub raczej na swoje nieszczęście nie spotkał nikogo po drodze, lampy oświetlały mu ją wszędzie, a w pokoju uroczej wdówki panował absolutny spokój. Za to z łazienki czterokrotnej rozwódki, pani Strickner, dobiegały aż na schody głośne dźwięki i śpiewy programu kolorowej telewizji ze stacji WRCA w Radio City, programu poświęconemu jakby przeglądowi najnowszych przebojów muzyki popularnej, nazwanemu Your Hit Parade i nadawanemu na falach eteru co sobotę od godziny 22:30 do 23.

— Teraz jest dwudziesta druga czterdzieści cztery, mam jeszcze minutę czasu — wyszeptał Vidal Bazuka, pragnąc otrzymane instrukcje wykonać punktualnie i dokładnie. Symfonia pastelowych barw dekoracji sceny i strojów smukłych chórzystek zachwycała jak zawsze opasłą telemaniaczkę. A jej nagły okrzyk przestrachu stłumiła kakofonia hałaśliwego rock-and-rolla, kiedy rozbrzmiewająca nim skrzynka telewizora sfrunęła z wysokiego postumentu i po linii krótkiej paraboli poszybowała w dół ku obszernej wannie z wodą będącą dobrym przewodnikiem elektryczności, niosąc piorunowy zgon, jak to później określały gazety popularne. Raptem obraz pstro ubranych tancerzy zniknął z ekranu telewizora, a jego głośnik zamilkł w pół akordu. Przez kontrast z dotychczasową wrzawą, nagle przerwaną jak nożem odciął, tym głębsza i posępniejsza wydała się Vidalowi Bazuce cisza śmierci, jaka zapanowała dokoła niego. Krótkie spięcie, którego sam też nie przewidział, zgasiło te wszelkie lampy i lampki ze słabszymi żarówkami, jakie tutaj miały świecić się do rana jak zazwyczaj, i pogrążyło całą willę w ciemnościach. Na to właśnie, jako na dowód skuteczności swojego planu, z upragnieniem czekał pan w peruce siedzący w aucie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Kiedy w obserwowanej przezeń rezydencji Mrs. Strickner zgasły wszystkie światła naraz, jak przy krótkim spięciu, pan Green spojrzał na świecące wskazówki zegara w swym samochodzie, niemal równocześnie włączył rozrusznik i zwolnił ręczny hamulec, gotując się do odjazdu. — Jest dokładnie dwudziesta druga czterdzieści pięć. Punktualność co do minuty, akuratność, ot, co lubię! Ot, co gwarantuje sukces zamierzonej imprezy — mówił do siebie z zadowoleniem, powoli ruszając z miejsca. Dopiero jednak gdy skręcił w najbliższą przecznicę, zapalił w swym wozie lampy, z których jedna zawsze niedyskretnie oświetla tabliczkę z numerem rejestracyjnym auta. — Choć głupi jak stołowa noga, mój kubański najmita spisał się doskonale… A najmita nawzajem chwalił sobie jego mądrość w tym samym momencie. — Brrr, co ja bym zrobił teraz bez własnej elektryki. Geniusz z tego Greena, że kazał mi zabrać flashlight — mruczał, zapaliwszy z ulgą rozjaśniającą mrok kieszonkową latarkę elektryczną nabytą dziś tuż przed wyprawą. Najpierw skierował ostry stożek jej światła na wannę. Pani Ruth Strickner leżała w niej na wznak zanurzona w wodzie po wybałuszone niesamowicie oczy, których przerażenie na chwilkę udzieliło się Vidalowi. Żwawo więc przesunął krąg światła bliżej, na strzaskany telewizor, który zakrywał jej podbrzusze. — Czyli doleciał on dalej niż do jej kolan po moim mocarnym pchnięciu — stwierdził z dumą głuptasa. — Co tu jeszcze kazał Green zrobić? Aha, obalić postument w stronę wanny i drzwi łazienki przymknąć tak, jak były uchylone. Wykonawszy to, zabrał długą szczotkę z sobą i ziewając raz po raz zawrócił ku schodom. Mijając pierwsze drzwi przystanął, z ciekawości przekręcił ich okrągłą kryształową klamkę, a drzwi, o dziwo! otworzyły się zapraszająco. — Ursola nie zamknęła się przede mną?

Wzruszony swym odkryciem wszedł do jej pokoju, w którym nie było tak ponuro jak w korytarzu, bowiem przez okna niezasłonięte storami wsączały się refleksy stałej łuny nowojorskiej. I trochę światła z najbliższej ulicznej latarni, której jeden ukośny promyk ugrzązł w złotej aureoli włosów oswobodzonych z dziennego kagańca siatki i szeroko rozsypanych na poduszce dokoła pogodnie uśmiechniętej twarzy Urszuli. Uśmiechała się i mamrotała coś przez sen, choć spała twardo, tak że ani nie drgnęła, gdy zaczął całować ją po twarzy i obnażonych ramionach. Sądzę, że po sześciu pigułkach nasennych nie zbudziłyby jej nawet najgorętsze pocałunki — mówił dzisiaj pan w peruce, kusiło więc Vidala, żeby zbadać, czy i w tej dziedzinie szef był nieomylny. Lecz najsilniejszą ze wszystkich pokus i żądz stała się dlań obecnie żądza snu. Nie mogąc się jej dłużej opierać po podwójnej dawce środka nasennego, jaką przez roztargnienie sam sobie zaaplikował, położył się na łóżku obok Urszuli i przytulił się do niej pod wspólnym pledem obciągniętym satynową poszwą. Podświadomie pamiętał, że kazano mu willę opuścić jak najprędzej. I uciec stąd głównie dla bezpieczeństwa i honoru Urszuli, jak to perfidnie wbijano mu dziś do głowy. Tak, tak, ale nadmieniono również, że powinien by odejść najpóźniej o północy, a teraz chyba jest koło godziny jedenastej. — Zdrzemnę się tylko pół godzinki — zadecydował kompromisowo, ziewnąwszy od ucha do ucha — potem pozacieram odciski swoich palców w kuchni i ulotnię się stąd punktualnie o północy, jak szef Green radził.

Zaledwie północ minęła, pan Green wszedł do jednej ze stu budek telefonicznych rozsianych po gmachu dworca Grand Central i wrzuciwszy dziesięciocentówkę nakręcił na tarczy automatycznego aparatu litery M, U, potem cyfry 3, 3, 2, 8, 0. Numer MUrayhill 3-3280 ma, jak wiadomo, Wydział Zabójstw policji nowojorskiej na wschodnią część miasta. — Hallo! Is this our famous Homicide Squad? — zaczął od kadzidła. — Tak. Dzięki za komplement. A kto mówi? — spytał zachrypły tenor. — Anonim! Cóż, u diabła, czy obywatel chcący zakomunikować władzy wiadomość o świeżym morderstwie musi ujawnić swe nazwisko? I narazić się na krwawą zemstę sympatyków zbrodni, jak nieszczęsny Schuster w Brooklynie? — Za ileż lat przestaniecie wymawiać nam Schustera, którego śmierć prasa zawiniła, nie my, publikując jego adres i fotografię w gazetach, gdy wskazał nam rozpruwacza kas bankowych. — Właśnie na to samo nie chcę narażać siebie. — Zrozumiałe. Pan ma prawo być informatorem anonimowym i proszę wybaczyć nam to szablonowe pytanie kto mówi — tłumaczył się dyżurny urzędnik policyjny, a na migi polecił koledze, by z drugiego aparatu zapytał centralę telefoniczną, który abonent rozmawia obecnie z numerem MUrayhill 3-3280. — Nie interesuje nas absolutnie kim pan jest, tylko to, co pan wie o jakimś pono świeżym morderstwie. Kiedy wspomniały o nim gazety? — Nigdy! Ona popełniła je zaledwie przed godziną! I tylko ja wiem o tym na razie, tylko ja mogę dać prasie najlepsze informacje o zabójczyni. — Skoro zdaniem wiarygodnego informatora przestępstwo to popełniła jakaś ona, a nie on, wolno nam logicznie wnioskować, że sprawczynią była raczej kobieta niż mężczyzna — ględził zachrypnięty cwaniak, aby przedłużyć rozmowę. Jednocześnie zaś notował na kartce pierwsze swe spostrzeżenia o zagadkowym rozmówcy: Tchórz. Megaloman. Niemiec? S wymawia jak z… — Czy na dowód dokładności swych informacji może pan wymienić imię i nazwisko owej morderczyni? — Z rozkoszą! Z największą przyjemnością! — Nadmiarem zapału w treści i tonie tego okrzyku podminował wiarygodność swego donosu. — Morderczynią jest Polka, uchodźczyni, Urszula Orda! Czy pan zanotował?… Tak, Polka! Zabiła swoją chlebodawczynię, której znane nazwisko brzmi, pardon brzmiało Ruth Strickner… Tak, to ta dawna podróżniczka i fabrykantka marmolady, a ostatnio rentierka mieszkająca

najchętniej w Forest Hills. Tam właśnie Urszula Orda zabiła ją podczas kąpieli… — Kąpieli? Urzędnik spojrzał na przyniesioną przez kolegę kartkę, na której było napisane zwięźle: Gada z budki na GC Station. Czy tamtejszy nasz posterunek ma go nakryć? Dyżurny dopisał pod spodem: Obejrzeć, obwąchać czy trzeźwy, nie spłoszyć, a jednocześnie swym zachrypłym głosem zagadywał zagadkowego informatora: — Czy to możliwe? Bo normalnie ludzie kąpią się w łazience, łazienki mają szyby matowe, jakżeby więc pan czy inny sąsiad mógł dostrzec scenę mordu dokonanego nożem lub… — Nie nożem ani żadną inną pospolitą bronią lecz najbardziej nowoczesnym orężem! Na taki oręż dotychczas tylko państwo mogło sobie pozwolić przy wykonywaniu wyroków śmierci w Sing Sing. — Prądem elektrycznym? Niewiarygodne. Co uprawnia pana do pochopnego wniosku i denuncjacji, że kogoś rzekomo zabito przy pomocy… — To, że tam naraz zgasły wszystkie światła! — wtrącił gniewnie donosiciel, który nareszcie domyślił się powodu gry na zwłokę i nieurzędowego stylu rozmowy zachrypniętego łapacza. — I to, że morderczyni udaje odurzoną środkiem nasennym. Ale jeśli wy, z policji, jesteście za leniwi, by przeszukać tę willę dziś w nocy, to i w tym wyprzedzą was reporterzy! — Ależ, szanowny panie, my cenimy sobie pańską… — I „ceniąc” wałkujecie rozmowę, by mnie złapać. Nie ma głupich! Żegnam… Szybko zawiesiwszy słuchawkę, podążył do innej rozmównicy publicznej, aby tę samą sensację anonimowo zakomunikować nocnej „jamie” reporterów miejscowych dzienników jak: Times, Herald Tribune, Journal American, Post, Daily Worker, World Telegram and Sun, Daily News i Daily Mirror. Idąc przez labirynt olbrzymiego dworca Grand Central, starał się wyłączyć ze sfery swoich ulubionych „rozrywek umysłowych” mściwe marzenia i myśli o Ruth i Urszuli, uważając obie kobiety za zlikwidowane raz na zawsze. Natomiast ze względu na własne bezpieczeństwo raczył jeszcze myśleć o swym kubańskim najmicie, Vidalu Bazuce. — Nie sądzę, żeby po tym, co gazety jutro podadzą, ośmielił się on szukać mnie albo spieszyć na odsiecz Urszuli, w której zadurzył się pono — mruczał pod nosem, wyjmując papierośnicę, bo w ciasnych budkach telefonicznych nie lubił palić. — A to, iż głuptas punktualnie co do minuty „przestraszył” na śmierć Ruth, uprawnia mnie do pocieszającego przekonania, że Vidal zatarł po sobie ślady w willi i że zwiał stamtąd, jak mu kazałem, na długo przed północą… Tymczasem było już dobrze po północy, gdy czyjeś straszliwe chrapanie i własne koszmarne sny o duszącej ją zmorze przebudziły twardo śpiącą Urszulę. Zdrętwiała, stwierdziwszy w półmroku, że to nie legendarna zmora ugniata jej kształtny biust, ale głowa i ręka chrapiącego mężczyzny! Nie wrzasnęła jednak przeraźliwie, jak w ubiegłym roku, gdy ów łysy brutal napadł ją tutaj, bowiem dziś w intruzie poznała swego ukochanego Vidala. Obudziwszy go z dużymi trudnościami, zrobiła mu łagodną, bardzo łagodną wymówkę o to, że… nadużył jej zaufania. — Sądziłem, że ty w duszy tego chcesz, cariña mia — usprawiedliwiał się zaspanym głosem — bo przecież nie zamknęłaś się na klucz w swej sypialni. A consecuencia de eso,

czy chciałaś, żebym tu przyszedł, czy nie chciałaś? — Owszem, chciałam, ale nie żeby ukradkiem podczas mego snu. Snu głębokiego tak, iż wcale nie czułam ani nie pamiętam… twoich pocałunków. — Dziwne. Ja też nie, lecz powtórzę je con mucho gusto. — Zaczekaj. Pierw muszę ci wyjaśnić, czemu nie zamknęłam się w pokoju dziś po raz pierwszy od roku! Widzisz, gdy wczoraj rozbierałam moją pracodawczynię do kąpieli, powiedziałam jej o tobie, o naszej miłości i naszych nierealnych marzeniach. A ta porywcza, choć przezacna kobieta zadecydowała od razu, że musimy pobrać się jeszcze tej wiosny! Że ona odda nam mieszkanko to nad garażem, sprawi doń nowe meble i tobie da zajęcie szofera lub ogrodnika, bylebym nadal ją pielęgnowała… I cóż ty na to, najdroższy? Czyż to nie największa z niespodzianek?… Oczywiście wypada, byś i ty osobiście podziękował pani Strickner za jej dobre serce… Vidal Bazuka nie zdołał wykrztusić ani słowa, choć gwałtem cisnęło mu się na usta wyznanie: — Ja już podziękowałem jej choremu sercu tak, że od razu przestało bić na zawsze! — Mimo nadal obezwładniającej go senności, oszołomienia, bólu głowy i tym podobnych następstw przedwczesnego przerwania snu po nadużyciu środków nasennych przypomniał sobie, co zrobił wczoraj o godzinie 22:45. I zrozumiał swój fatalny błąd także w ocenie stosunku pani Strickner do ich matrymonialnych zamiarów, do ich przyszłego szczęścia. — To jest właśnie ta radosna nowina, jaką obiecałam ci oznajmić dzisiaj, bo wczoraj wieczorem byłam jeszcze bardziej śpiąca niż obecnie — ciągnęła dalej Urszula. — A po takiej nowinie nie potrzebowałam chyba zamykać się na klucz przed narzeczonym, który za parę tygodni będzie moim legalnym mężem! Nerwy afektowanego Kubańczyka nie wytrzymały i zaszlochał rozdzierająco. Czyż płakał ze szczęścia? Urszula wnet odrzuciła to pierwsze przypuszczenie. Rozpacz, a nie radość dźwięczała w jego łkaniu. Dlaczego? Może był już żonaty i zataił to przed nią? Lub jakaś inna przeszkoda wymagała odroczenia daty ślubu? Nie chcąc dochodzić przyczyny teraz i pragnąc przede wszystkim nieść pociechę ukochanemu, uspokajała go, tuliła, głaskała, całowała. — No, Ursola, no — powtarzał. — Nie jestem godny ciebie. Chciał koniecznie wyrwać się z objęć gorliwej pocieszycielki, lecz zanim zdążył uciec z jej łóżka, łysnęło się oślepiająco raz… drugi… trzeci w krótkich odstępach, po czym gruchnęła salwa śmiechu kilku czy kilkunastu mężczyzn. Byli to nowojorscy fotoreporterzy i redakcyjni specjaliści od opisywania krwawych zbrodni i pikantnych skandali; słowem, lżejszego kalibru dziennikarze, których nocny klub zawiadomiono tej nocy telefonicznie, wprawdzie anonimowo, lecz z podaniem frapujących szczegółów, że fabrykantka marmolady Ruth Strickner została właśnie zamordowana w swej willi. Dziennikarze ci przybyli do Forest Hills wcześniej niż policja, weszli cicho przez kuchnię, której okna były rzeczywiście otwarte, jak zagadkowy informator obiecał, wtargnęli na piętro, świecąc sobie latarkami, sfotografowali panią Strickner i morderczy telewizor, a potem, znów zgodnie z radą donosiciela, zajrzeli do pokoju morderczyni.

Otwierając tam drzwi posłyszeli szmery i fragmenty dialogu, jakie zdawały się świadczyć, iż okrutna pielęgniarka już w parę godzin po dokonanej zbrodni gości w swej sypialni kochanka, jak potem grzmiał jeden z brukowców. Czyż łowcy pikantnych sensacji mieli zmarnować taką sposobność? Korzystając z tłumiących kroki dywanów i z ciemności panujących w willi po krótkim spięciu, ustawili się w korytarzu z aparatami fotograficznymi skierowanymi w stronę łóżka w pokoju i na dany znak zaczęli „strzelać” błyskowe zdjęcia. Na pierwszym z nich uwieczniono zabawne szamotanie się agresywnej polskiej wampirzycy z płaczliwym żigolakiem, według definicji innego brukowca. — A teraz dla odmiany upozujcie się przyzwoicie, tak by wasze zdjęcie mogły i dzieci oglądać w mym czcigodnym family-paper — zaproponował najstarszy reporter, gdy zaskoczona parka przestała trzeć sobie oczy oślepiane w ciemnościach tyloma błyskami rażącego światła. — Precz stąd! Jakim prawem weszliście tutaj? — zainterpelowała intruzów Urszula, dziwiąc się w duchu nagłej potulności narzeczonego, który na krewkiego i czupurnego wyglądał do dzisiaj. — Kim jesteście? — Oczywiście prasa — ktoś odparł i znów sfotografował „wampirzycę”. — Takie jasne wybłyski i głośne wasze śmiechy — strofowała ich — może pani Strickner przypłacić palpitacją serca i… — Palpitacją! Cha, cha, cha, pęknę ze śmiechu!… Co za cynizm!… Czym jeszcze, prócz palpitacji, mogą przypłacić szacowne zwłoki?… I taka awanturnica miała czelność udawać zawodową pielęgniarkę!… Czyż kolega nie widział, jak czule pielęgnowała tu tego brunecika? — wołali jeden przez drugiego. — A ileż bogatych pacjentek pani samarytańskie zabiegi wysłały jak dotąd na drugi świat? — Dość tego! — żachnęła się jasnowłosa wdówka i w swym wzburzeniu przywdziała peniuar na lewą stronę. — Nawet prasa nie może bezkarnie obrażać niewinnych. Jeśli nie wyjdziecie stąd natychmiast, zatelefonuję po policję! — Nie fatyguj się, cudzoziemko; policja, choć ślamazarna w porównaniu z nami, nareszcie pędzi tutaj także. Czy nie słyszy pani jej syren? — Jak może słyszeć, skoro gadacie bez przerwy? Po tej słusznej uwadze swego seniora umilkli na chwilę, a na tle przywróconej ciszy usłyszeli tu wszyscy dalekie miauczenie syreny policyjnego samochodu. Miauczenie zbliżało się, potężniało z każdą sekundą, aż przeszło w ponure, złowrogie wycie, które przeraża nawet doświadczonych recydywistów, cóż dopiero początkujących przestępców, debiutantów! Ponieważ jednak „zatwardziała grzesznica” Urszula Orda nie objawiła żadnego przestrachu, złośliwcy prowokowali ją dalej. — Łapaczy jasna krew zaleje ze złości, że prasa wyprzedziła ich znowu — mówili niby to pomiędzy sobą, lecz tak, aby Urszula to słyszała i zrozumiała. — A że bezsilni są wobec nas, odegrają się na niej. — I dadzą Poleczce taki third degree wycisk, że przez parę tygodni nie będzie mogła usiąść.