Po burzliwym sezonie letnim Rabka we wrześniu zapada w
sen jesienno-zimowy. Kto zechciałby w grudniu lub w lutym
spędzie urlop w tej małej mieścinie, położonej na zboczach
Grzebienia i Bani? Poronin, Bukowina ― a, to zupełnie co
innego. Tam się jeździ.
Tymczasem Rabka jest o wiele piękniejsza w zimie.
Wygodnie, cicho, górki wcale nie gorsze niż w sławnej
Bukowinie, puste lodowisko, pusta Szumiąca z działają-
cym wyciągiem narciarskim, las w śniegu, zimowa trasa -
na Turbacz, puste sklepy i kawiarnie. Odważnych wcza-
sowiczów można policzyć na palcach. Z góry wiadomo, że
są to ludzie poszukujący spokoju i ciszy ― prawdopodob-
nie nieszkodliwi dziwacy.
Przez środek „Zdroju” prowadzi ulica Parkowa, przy
której znajdują się co ważniejsze obiekty. Z jednej strony
ciągnie się park, z drugiej domy wczasowe i pensjonaty. Tutaj
oczywiście mieści się Zarząd Zdrojowy i poczta. Tuż przy
poczcie (no bo gdzież by indziej) ulica Pocztowa ― krótka ślepa
uliczka, zakończona kępką świerków. Na tle tego
miniaturowego lasku stoi mały, uroczy domek państwa
Rawiczów. Właściciele ― para emerytów ― mieszkają w dwóch
pokojach z kuchnią na parterze. Oczywiście w zimie dom świeci
pustkami.
Jednak w tym roku państwo Rawiczowie mieli lokatorkę,
młodą panią z Krakowa, która od dwóch tygodni zajmowała
mały pokoik, również na parterze. Obecność sympatycznej,
spokojnej krakowianki była dla gospodarzy atrakcją ― nie
mówiąc już o pewnym bądź co bądź dochodzie, na pewno nie
do pogardzenia w ,,martwym sezonie"’. Wprawdzie pani Ra
wieżowa wolałaby może jakąś bardziej towarzyską osobę gościć
u siebie, ale powściągliwość lokatorki mogła mieć również
swoje dodatnie strony. Agata Domańska („Mój Boże! Kto
dzisiaj używa takiego imienia?”) zajmowała pokoik z osobnym
wejściem z klatki schodowej. Pokazywała się rano, żeby
przygotować śniadanie i skorzystać z łazienki, zamieniała kilka
słów z gospodynią, uśmiechała się przepraszająco i znikała
bezszelestnie. W ciągu dnia pojawiała się równie cicho w kuch-
ni po wodę do herbaty. Staruszkowie zwykłe spędzali wieczory
przy telewizorze, ale pani Agata nigdy nie skorzystała z
zaproszenia.
— Może to i lepiej? ― pocieszali się nieraz. ― Mamy za to
spokój.
W sobotę padał śnieg i pan Rawicz musiał włożyć swój stary
kozuszek, aby uprzątnąć ścieżkę prowadzącą do furtki. Z daleka
zobaczył młodą osobę ubraną jak na Rabkę dość
ekstrawagancko. Miała na sobie ciemnozielony płaszcz ,,maxi”,
obszyty czarnym futerkiem, na nogach długie, czarne, obcisłe
buty, a na głowie coś na kształt śmiesznego berecika. Była
szczupła i zgrabna. Szła powoli, jakby szukała właściwego
domu.
Ciekawe, do kogo ona idzie ― pomyślał Rawicz i chociaż
ścieżkę już uprzątnął, zaczął uklepywać śnieg po bokach,
zerkając w stronę nadchodzącej. Nieznajoma była już zupełnie
blisko i pan Rawicz mógł teraz stwierdzić, że jest wyjątkowo
ładna. Oparł Się na swojej łopacie i z uśmiechem przyglądał się
młodej kobiecie.
— Dzień dobry. Czy to dom państwa Rawiczów? ― głos
miała również bardzo miły.
— Tak, Rawiczów. A o co chodzi?
— Czy u państwa mieszka pani Agata Domańska?
— Tak. Ale nie ma jej w domu. Pani przyjechała z Krakowa? Z
wizytą?
— Tak. Jestem koleżanką Agaty. To straszne, że jej nie
zastałam. Ale chyba niedługo przyjdzie? Może na obiad?
Niestety dzisiaj wieczorem muszę wracać do Krakowa.
— Pani Agata jada obiady poza domem. Zresztą niedaleko.
Tutaj zaraz jest restauracja ,,Pod Gwiazdą”. Koło pierwszej
pani Domańska tam zawsze bywa, ale może pani wejdzie i
napije się herbaty? Proszę bardzo.
— Ależ nie. Nie chciałabym robić kłopotu ― spojrzała na
zegarek ― dopiero jedenasta. Gdzie ona może teraz być?
— Rano wychodzi na spacer. Trudno mi powiedzieć, w jakim
kierunku, ale wiem, że często wstępuje na kawę do
„Zdrojowej”. Gdyby pani jej tam nie zastała, proszę wrócić do
domu. Naprawdę proszę się nie krępować.
Objaśnił jeszcze, jak się idzie do ,,Zdrojowej”.
— Od nas wszędzie jest blisko ― stwierdził z zadowoleniem.
Młoda osoba uśmiechnęła się, podziękowała i odeszła w
kierunku poczty. Po powrocie do domu musiał trzykrotnie
opowiedzieć dokładnie żonie, jak wyglądał niespodziewany
gość.
— Och! O wiele młodsza i przystojniejsza. Zresztą sama
zobaczysz, bo na pewno ją przyprowadzi Chociaż kto wie, może
wejdzie tak jak zwykle cichutko albo w ogóle się nie pokaże?
Jeżeli tamta chce wracać wieczornym autobusem... O której
jest ostatni autobus do Krakowa?
— Przecież nie będzie jej trzymała cały dzień poza domem ―
oburzyła się pani Rawiczowa. ― Wiesz, ona jest trochę dziwna.
— Dziwna! Dziwna! Dlaczego zaraz dziwna! Że z tobą nie
plotkuje! Babskie gadanie.
Ale i pan Rawicz był jakby zły na lokatorkę. Wreszcie nikt jej
się nie narzuca. Nie musi tak stronić od ludzi.
Koło dwunastej listonosz przyniósł awizo dla Agaty
Domańskiej.
— Zawsze mówiłam, żebyśmy założyli telefon ― powiedziała
pani Rawicz. ― Goście nie musieliby latać na pocztę.
— Tak, tak, a cały rok płaciłabyś rachunki? Jakby był w domu,
wszyscy by dzwonili, czy potrzeba, czy nie. Poczta niedaleko,
parę kroków!
Pani Rawicz kręciła się niespokojnie po kuchni.
— Na pewno coś ważnego. A jak nie wróci na czas?
— Przestań się tym wreszcie zajmować! Wezwanie jest na
dziewiątą wieczór. Po obiedzie zawsze wraca do domu.
Dlaczego by miała akurat dzisiaj nie wrócić?
Jednak obydwoje nasłuchiwali, czy lokatorka nie wraca.
Mijały godziny, a pani Agata się nie pokazywała. Wreszcie o
czwartej wróciła razem z koleżanką. Weszły obydwie do
kuchni. Nieznajoma zrobiła na pani Rawicz jak najlepsze
wrażenie. Przedstawiła się (nazywała się Mirosława Pelska),
podziękowała panu Rawiczowi za pomoc. Była miła,
uśmiechnięta i w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki dosyć
rozmowna. Zachwycała się Rabką, domkiem Rawiczów,
koniecznie chciała wiedzieć, ile pokoi odnajmują, czy trzeba
wcześniej rezerwować miejsce i w ogóle wszystko ją
interesowało. Wreszcie oświadczyła, że z rozkoszą spędziłaby u
nich dwa tygodnie pod koniec lutego, ale oczywiście gdyby jej
się udało wygospodarować jakiś urlop, to wcześniej napisze do
pani Rawiczowej, podając dokładną datę przyjazdu.
Agata była (nawet jak na siebie) wyjątkowo małomówna.
Nastawiła wodę na herbatę, pokręciła się po kuchni, wreszcie
wyraźnie niezadowolona przerwała miłą pogawędkę pań. Po
prostu oświadczyła, że herbata jest już gotowa.
— Niech pani nie zapomni o telefonie ― zawołała za nią
Rawiczowa.
— Nie, na pewno nie zapomnę ― odpowiedziała i zdawało się,
że jak najszybciej chce wyjść z kuchni, jakby w obawie przed
dalszą rozmową.
— Pani Agato, chciałbym jak zwykle o ósmej zamknąć bramę.
Niech pani weźmie ze sobą klucz.
— Dobrze, dziękuję.
— Będziemy oglądali telewizję i możemy nie usłyszeć, jak
pani wróci, więc niech pani przypadkiem nie zostawi otwartej
bramy.
— Proszę się nie martwić, będę uważała.
— Do widzenia ― powiedziała Mirka. ― Zresztą jeszcze
wpadnę się pożegnać.
Odeszły pobrzękując filiżankami z herbatą.
— Co za miła osoba. Grzeczna, pogodna i taka ładna.
— Ładna, ładna... po prostu młoda ― poprawił pan Rawicz,
który na każdy temat miał trochę inne zdanie.
— Widziałeś, jak Agata zaczerwieniła się, kiedy jej dałam
awizo?
— Może była zła, że ta druga widziała.
— O Boże! A skąd ja mogłam wiedzieć, że to tajemnica?
— Przecież wcale nie mówiłem, że to tajemnica! Zawsze
musisz się uczepić jakiegoś słowa!
Usiedli, trochę na siebie zagniewani, przed telewizorem.
Mirka istotnie przyszła się pożegnać o wpół do siódmej.
— Bardzo mi było miło państwa poznać. Tak mi się tu
podoba, że aż szkoda wyjeżdżać.
— Jutro niedziela, niech pani zostanie.
— Nie mogę, naprawdę żałuję. ― Położyła rękawiczki na stole
i zaczęła czegoś szukać w torebce. ― Gdzieś zapisałam, o której
mam pociąg.
— Zaraz pani powiem, niech pani nie szuka. Za piętnaście
siódma odchodzi pociąg do Chabówki, a w Chabówce złapie
pani pośpieszny z Zakopanego do Krakowa.
O siódmej dwadzieścia.
— O jej, czy zdążę?!
— Musi się pani pośpieszyć. Ale zdąży pani na pewno, tylko
niech pani już leci.
— Do widzenia! Bardzo dziękuję!
— Pani Agata nie odprowadzi pani?
— Prosiłam ją, żeby się położyła. Trochę ją głowa boli. Do
widzenia.
Oczywiście zostawiła na stole rękawiczki Pan' Rawicz musiał
sobie przypomnieć młodzieńcze lata i gonić roztrzepaną pannę.
Mirka była już przy furtce ogrodowej. Jeszcze raz
podziękowała, zawołała ,,do widzenia”, pomachała ręką i
pobiegła w górę uliczki.
— Jak będziesz łaził w kapciach po śniegu, to znowu się
pochorujesz ― urągała pani Rawiczowa.
— Daj już spokój ― mruknął mąż. Ale obydwoje byli
zadowoleni. Jakoś dzień przeszedł szybciej, coś się przecież
wydarzyło. Oglądali w skupieniu program, tylko kiedy zegar
wybił siódmą, żona westchnęła ― „ciekawa jestem, czy
zdążyła?” ―- i poszła szykować kolację, bo o ósmej miał być
film w telewizji.
Lidka Rogalska, przystojna, dobrze zbudowana pani w
średnim wieku wkroczyła do orbisowskiej „Piwnicy” zaraz po
ósmej. Towarzyszył jej urodziwy młody człowiek o wyglądzie
kulturysty i uśmiechu prowincjonalnego amanta, któremu
„żadna się nie oprze”. Stolik, koniak, „kazaczok”. Trzeba
przyznać, że pani Lidka miała „dobre tempo”, zwłaszcza jeśli
chodzi o alkohol.
Mały parkiet „Piwnicy” powoli zapełniał się tańczącymi
parami. Przed dziewiątą zrobiło się zupełnie tłoczno. Wtedy
właśnie zauważyła Danusię Nowak, sekretarkę z instytutu,
którego dyrektorem naukowym był profesor Rogalski, czyli po
prostu jej mąż.
— To taka mała plotkareczka z instytutu ― powiedziała do
swojego partnera, obejmując go wyzywająco za szyję. Danusia
była w jakimś większym towarzystwie. Z ukradkowych spojrzeń
jej znajomych można było łatwo się domyślić, że natychmiast
skomentowała zachowanie profesorowej. Była podniecona,
zaróżowiona i w ogóle w „szampańskim-' nastroju. Pani Lidka
starała się ją ignorować, toteż ostatkiem dobrej woli
powstrzymała się od jakiejś cierpkiej uwagi, kiedy poprawiając
makijaż w toalecie zobaczyła w lusterku rozpromienioną Danu-
się.
— Pani profesorowa! Jak się cieszę, że panią widzę. Broszę się
nie gniewać, ale ja zawsze panią podziwiam i w ogóle
ubóstwiam!
— Pani bardzo miła ― powiedziała Rogalska lodowatym
tonem i pospiesznie zaczęła chować kosmetyki do torebki.
— Prawda, jak tu cudownie! ― zaszczebiotała Danusia,
wykonując grzebieniem coś dziwnego koło swojej głowy. ―
Zakopane w zimie jest bombowe! ― Odwróciła się nagle w
stronę pani Lidki. ― Cały instytut bawi się w tym roku na
Podhalu!
Nagle profesorowej zdawało się, że Danusia uśmiecha się w
jakiś szczególny, złośliwy sposób.
Co mnie to obchodzi ― pomyślała, ale coś ją podkusiło, żeby
zapytać:
— Cały instytut? To znaczy kto?
— Och, po prostu tłum „naszych” tu zimuje. Wczoraj na
Krupówkach spotkałam Ziembickiego, na Bukowinie siedzi
paczka z Andrzejem Drawskim na czele, nawet nasza Agatka...
Chyba się jednak opaliłam? ― zapytała wpatrując się w swoją
zaczerwienioną buzię.
— Nasza Agatka? ― wycedziła pani Lidka z przekąsem.
Bezczelne ścierwo ― pomyślała i zatrzasnęła z impetem
torebkę.
— Agata Domańska ― stwierdziła z pewnym zdziwieniem
Danusia.
— Także jest w Zakopanem?
— No, niezupełnie, ale w każdym razie na Podhalu. A pan
profesor? Nie przyjedzie? Mój Boże, taki zapracowany...
Nagle pani Lidka zdecydowała się.
— Danusiu, chodźmy już stąd. Zapraszam panią na koniak.
— Och! Cudownie! Uwielbiam koniak! ― zgodziła się z
entuzjazmem.
Danusia z zachwytem sadowiła się przy barze, starając się
robić taką minę, jakby co drugi dzień pijała koniak z
profesorową. Młody „kulturysta” zaczynał się już potężnie
nudzić, natomiast towarzystwo Danusi z zainteresowaniem
obserwowało dwie kobiety, które sprawiały wrażenie
zakochanych w sobie przyjaciółek. Pan Zdzisio chciał
koniecznie przyłączyć się do pan, ale Lala chwyciła go za rękaw
oświadczając, że go nie puści, choćby nie wiem co. Kiedy
wreszcie pani Lidka wróciła do stolika, rumieniec na jej twarzy
świadczył o ilości wypitych kolejek, a zły błysk w oczach nie
wróżył nic dobrego.
— Rysiu, wychodzimy ― oświadczyła stanowczo.
— Kochanie, jest jeszcze bardzo wcześnie ― zaprotestował
młody człowiek.
— Wychodzimy natychmiast. Muszę się przewietrzyć ―
roześmiała się nerwowo. ― Przejażdżka dobrze mi zrobi.
— Kotek, chyba nie zamierzasz urządzać w nocy jakiegoś
rajdu, tym bardziej po alkoholu.
— Możesz ty prowadzić, przecież nie jesteś pijany. Zresztą nie
ma o czym mówić, idziemy.
Szosa zakopiańska była prawie pusta. Rysio jechał na pełnym
gazie. Był po prostu wściekły. Nie podobała mu się ta cała
eskapada. Początkowo usiłował udawać urażonego kochanka.
— Mogłabyś przynajmniej mnie nie wciągać w swoje
małżeńskie sprawy ― powiedział obrażonym tonem. ― Nie
wiedziałem, że jesteś aż tak zazdrosna.
— Nie bądź śmieszny! Nie jestem wcale zazdrosna o Adama
ani on o mnie. Od lat te sprawy zostały między nami
uzgodnione. Ale nie zniosę tej rozplotkowanej atmosfery, tej
aury skandaliku. Byle pinda bawi się moim kosztem.
Powiedziałam Adamowi... A zresztą, głupstwo.
— Wracamy.
— Nie, nie wracamy! Byłam przekonana, że to już stara,
przebrzmiała historia. Myślałam, że interesuje się teraz
zupełnie inną panią.
— Dlaczego przejmujesz się jakimiś głupstwami? Przecież ta
dziewczyna była całkiem pijana. Zresztą wcale nie chcę brać
udziału ani nawet być świadkiem jakiejś awantury.
— Nie będzie żadnej awantury. Chcę tylko coś sprawdzić.
Adam zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem, że nie może
przyjechać na niedzielę, tak jak obiecywał. Jestem teraz
przekonana, że jest u niej. Pojedziemy tylko pod dom i
sprawdzimy, czy jego fiat nie stoi gdzieś w pobliżu.
Rysio zatrzymał wóz.
— Kotek, jesteśmy już blisko Chabówki. Proszę cię, wracajmy.
To naprawdę nie ma sensu.
— Och, daj spokój. Zupełnie nie rozumiesz, o co chodzi.
Adam jest naiwny jak dziecko. Od lat wszystkie jego asystentki
podkochiwały się w nim. Schlebiało to jego próżności. Teraz,
kiedy stoi u progu światowej kariery, każda z tych pań
wyobraża sobie, że zdoła go zatrzymać przy sobie. To jest
szansa dla takiej dziewczyny. Nie rozumiesz tego? Skończyły
się niewinne flirty. Chodzi o bilet do Genewy, Paryża, Bóg wie
gdzie jeszcze.
— Wolisz wykorzystać ten bilet dla siebie?
Pani Lidka roześmiała się głośno i nieprzyjemnie.
— Jesteś bezczelnym idiotą. Jedziemy.
Rysio nie odezwał się już więcej. W Chabówce ostro skręcił w
boczną drogę do Rabki. Koło rabczańskiej stacji kolejowej
zatrzymał się znowu.
— No i gdzie teraz?
— Podjedź pod dworzec. Zapytam jakiegoś kolejarza.
Z fantazją objechał klombik przed dworcem i zahamował
gwałtownie. Jak na zamówienie w progu stanęło dwóch
mężczyzn. Jeden mocno zawiany tarmosił drugiego za rękę.
Odwrócili się w stronę nadjeżdżającego samochodu. Pani Lidka
uchyliła drzwiczki.
— Przepraszam panów, gdzie jest ulica Pocztowa?
— Pojedzie pani prosto pod górę. Potem wzdłuż parku i to
będzie druga przecznica w lewo. Koło poczty oczywiście.
— Dziękuję. Jedziemy.
Nietrudno było znaleźć Pocztową. Rysio zatrzymał samochód
u wylotu pustej, zaśnieżonej uliczki. Rabka spała, jak przystało
na porządne małe miasteczko.
— Który numer?
— Zaczekaj tu. To tylko kilka domów. Sama poszukam.
Wysiadła, mocno strzelając drzwiczkami. Rysio obserwował
ją, jak szła wydeptaną ścieżką w swoich lakierkach
połyskujących w świetle latarni. Widział z daleka, jak
zatrzymała się przed ostatnim domem, a potem pchnęła furtkę
i weszła do ogródka.
— Oczywiście sprawdzi, czy samochód nie stoi z drugiej
strony domu ― mruknął wściekły i zapalił papierosa.
Czas mu się cholernie dłużył. Było zimno i śnieg znowu zaczął
padać. Wymyślał sobie w duchu od idiotów:
Ale się ubawiłem, rany boskie, ale frajda.
Właśnie zapalał następnego papierosa, kiedy zobaczył z
daleka Lidkę. Szła szybko, o ile było to w ogóle możliwe na
zaśnieżonej ścieżce, powiewając połami rozpiętego futra. Kiedy
była już blisko, zapuścił motor. Usiadła, zadyszana, koło niego.
— Jedźmy, jedźmy... ― szczękała zębami.
Zrobiło mu się jej nie wiadomo dlaczego żal.
— Zmarzłaś?
— Okropnie.
— No i co?
— Nie ma go. Nie ma żadnego samochodu.
— No, widzisz. Jesteś sina z zimna. Ale za to wytrzeźwiałaś.
Roześmiał się i pocałował ją w lodowaty policzek.
Kretyn ― pomyślał ― po co ja się w to pakuję?
Byli już z powrotem koło dworca. Dodał gazu.
Niedziela zapowiadała się wyjątkowo pogodnie. Przy
śniadaniu wspominali sympatyczną panienkę z Krakowa, a
potem pan Rawicz poszedł znowu odgarnąć śnieg w ogródku. O
dziesiątej ktoś energicznie zapukał. W progu stał mężczyzna w
krótkim kożuszku.
— Czy u państwa mieszka pani Domańska?
Pan Rawicz był tak zdziwiony, że w pierwszej chwili nie
odpowiedział. Nagle okazało się, że ich lokatorka nie jest takim
odludkiem, na jakiego wyglądała!
— Domańska! Agata Domańska ― powtórzył młody człowiek.
— Tak, tak! Te drzwi naprzeciwko. Proszę zapukać, ale nie
wiem, czy jest w domu.
— Na pewno jest! ― zawołała z kuchni pani Rawiczowa. ―
Jeszcze chyba nie wyszła.
— Skąd wiesz, że nie wyszła?
— Nie było jej rano. Przecież przychodzi robić sobie
śniadanie. I do łazienki też nie szła jeszcze, i wody nie grzała...
Tymczasem młody człowiek już od dłuższej chwili pukał do
pokoju Agaty.
— Niech pan głośniej puka, na pewno jeszcze śpi ― upierała
się Rawiczowa.
— No przecież widzisz, że nie otwiera!
— Mocno śpi, trzeba inaczej ― Rawiczowa weszła na schody i
sama zapukała, a kiedy nikt nie odpowiedział, kilkakrotnie
szarpnęła klamką.
— O Boże, może jej się coś stało!
— Nie opowiadaj, stara, głupstw! Widocznie nie ma jej w
domu.
— Przecież mówię ci, że nie wychodziła. Chodźmy, zajrzymy
przez drzwi balkonowe.
Wszyscy troje wyszli na dwór, obeszli dom dookoła i po trzech
schodkach weszli na niewielki balkonik. Przez szyby zasłonięte
gęstą firanką nie można było dojrzeć wnętrza pokoju.
Nieznajomy nacisnął klamkę, ale okazało się, że drzwi były
zamknięte.
— Gdzie jest klucz?
— Jak to gdzie? Na pewno w środku. Niech pan zostawi.
Zamknięte, to zamknięte
— W pokoju pali się światło! Musiało się coś stać. Wybiję
szybę i otworzę drzwi.
— Nie ma mowy! ― zdenerwował się Rawicz. ― Po prostu
wyszła na spacer. Od razu robicie taki gwałt, jakby się Bóg wie
co stało.
— Ale ty jesteś uparty! Nie wychodziła!
— Przestań już to samo powtarzać w kółko! Przynieś z
szufladki zapasowe klucze, może któryś będzie pasować!
Po kilku minutach szamotania się z zamkiem drzwi nagle
ustąpiły. Nieznajomy pchnął je gwałtownie, szarpnął firankę i
na chwilę znieruchomiał. Rawiczowa krzyknęła równocześnie z
obcym mężczyzną.
— Matko Boska!
— Agata!
Rawiczowa stała w progu, jakby nie mogła się poruszyć. Na
tapczanie leżała nienaturalnie skręcona Agata, ubrana w ciepły
sweter i grubą spódniczkę. W zaciśniętej ręce trzymała brzeg
koca zwisającego na podłogę. Tapczan był nie zaścielony, obok
na stoliku paliła się nocna lampka, na krześle koło kaloryfera
leżał rozłożony popielaty płaszcz z misia.
Nieznajomy wszedł do pokoju, nachylił się nad Agatą, chwycił
ją za ramię i potrząsnął.
— Agato, Agato...
Potem odwrócił się do Rawiczów i powiedział bardzo cicho:
— Ona nie żyje.
Pierwszy odezwał się Rawicz.
— Co pan opowiada, to niemożliwe!
— Matko Boska! Jezusie Nazareński... ― lamentowała jego
żona.
— Uspokój się wreszcie! Co pan opowiada ― powtórzył i
chciał wejść do pokoju. Nieznajomy chwycił go za ramię i
wyciągnął z powrotem na balkon.
— Niech pan tam nie wchodzi.
— Co mi pani... ― Spróbował się wyrwać, ale natychmiast
zrezygnował. ― To niemożliwe, pan się myli...
— Ona nie żyje ― powtórzył obcy.
Rawiczowa płakała. Stary spojrzał na nią, jakby nadal nie
rozumiał, o co chodzi.
— Przestań! — krzyknął z nagłą złością. ― Idź po lekarza!
— Lekarz nic nie pomoże. Trzeba zawiadomić milicję. Czy jest
u pana telefon?
— Nie ma. Można zadzwonić z poczty. ― Spojrzał nieufnie na
mężczyznę. ― Pan się na pewno myli. Właściwie kim pan jest?
Ja muszę zobaczyć.
— Chodźmy do domu.
— Kim pan jest?
— Nazywam się Andrzej Drawski. Jestem znajomym... kolegą
Agaty.
— O Boże, Boże! Co jej się mogło stać? A prosiłam panią
Mirkę, żeby nie wyjeżdżała.
— O czym pani mówi?
— Była u niej wczoraj, gdyby z nią została na noc, może by...
może by...
Andrzej patrzył na Rawiczową w osłupieniu.
— Mirka? Mirka Pelska?
— Przyjechała z Krakowa. To pewnie serce...
— Chodźmy. Musi mi pani powiedzieć, co tu się stało.
Starzy szli teraz pokornie z powrotem.
— Nic się nie stało. Była, pogadały i wyjechała.
— Niech pani postara się opanować. ― Drawski posadził
staruszkę na krzesełku w kuchni. ― Pójdę zawiadomić milicję i
zaraz wrócę.
Jednak nie odchodził. Kiedy zapalał papierosa, ręce mu
drżały. Był blady i wcale nie wyglądał tak młodo.
Komendant Kozoń siedział w swoim pokoju i z pasją
wpatrywał się w telefon. Zbliżała się już czwarta po południu,
porucznik Jaworski z Nowego Targu przez trzy godziny
przesłuchiwał świadków, potem gdzieś poleciał, a jego posadził
przy telefonie. Porucznik uparł się, żeby zawiadomić Kraków.
Nic nie szkodzi. On się wygłupi, nie ja ― pomyślał Kozoń. Był
po prostu zły.
Że też musiała tutaj przyjechać, żeby sobie odebrać życie!
Jakby nie mogła u siebie w domu odkręcić gazu albo coś w tym
rodzaju.
Gdyby chodziło o kogoś z Rabki, już dawno by wiedział, co w
trawie piszczy. Znał tu wszystkich. Wiedział, jacy ludzie
mieszkają w ,,Zdroju” na górze, jacy na dole w starej Rabce, kto
z kim się kłóci, kto kogo nienawidzi, jakie mają do siebie
pretensje i w ogóle kto z kim i dlaczego. Nawet gdyby nie
wiedział, mógłby z łatwością się dowiedzieć. Ale tej babki nikt
nie znał. Pani doktor Agata Domańska, lat trzydzieści pięć.
Niezamężna, pracuje w Instytucie Doświadczalnym Chemii
Nieorganicznej w Krakowie. Koniec, kropka.
Kozoń otworzył teczkę. Na wierzchu leżał ten idiotyczny list.
Przed godziną przyniosła go kelnerka ze „Zdrojowej”.
Wiadomość o „wypadku” rozeszła się oczywiście lotem
błyskawicy po całym miasteczku. Panna Kazia nie była pewna,
czy to chodzi właśnie o tę panią, która od trzech tygodni
przychodziła do niej na kawę, ale prawdopodobnie z czystej
ciekawości przyleciała na milicję ze swoją rewelacją. No i
zgodziło się. Rysopis, fotografia, wygląd tej drugiej, no i
wreszcie imię ― „Agata, ta czarna mówiła do niej Agata. To
śmieszne imię, prawda?”
Panna Kazia koniecznie chciała zobaczyć Agatę, ale porucznik
Jaworski powiedział, że na razie nie trzeba.
— Wczoraj tak około jedenastej ta blondyna, to znaczy Agata,
siedziała przy stoliku za choinką, piła kawę i coś tam sobie
pisała ― klepała podniecona panna Kazia. ― I wtedy przyszła
ta czarna. Widziałam ją po raz pierwszy, ale zwróciłam na nią
uwagę, bo to była fajna babka. Miała fantastyczne buty. Lula
odeszła specjalnie od expressu, żeby je obejrzeć. Obcisłe jak
pończocha. No więc siedziały potem razem, bardzo długo.
Podałam im jeszcze dwa razy kawę. Wyszły po drugiej. Wie
pan, u nas w zimie kawiarnia jest prawie pusta. Trochę
obgadywałyśmy tę czarną. Była w drugim płaszczu „maxi”,
fantastyczny! Po ich wyjściu sprzątałam stolik i znalazłam ten
list pod cukiernicą. Widocznie jak tamta przyszła, to przerwała
pisanie i list odłożyła na bok. A potem się zagadały. Wyleciałam
za nimi, ale już ich nie dogoniłam. Pomyślałam, że jej oddam,
jak dzisiaj przyjdzie. Ale nie przeszła. Lula opowiadała o jakiejś
pani z ulicy Pocztowej, że do niej ktoś przyjechał, a dzisiaj
znaleziono ją nieżywą, więc pomyślałam, że kto wie, czy to
właśnie nie ona. Nie, nie słyszałam, o czym rozmawiały. Ta
czarna była bardzo uprzejma. Jak jej podałam kawę,
powiedziała: „Dziękuję, jest pani wspaniała”. Za każdym razem
kiedy podchodziłam, uśmiechała się. Jak płaciły, powiedziała:
„Tak miłej i szybkiej obsługi nigdzie nie spotkałam”. Miła,
prawda?
No a list okazał się zupełnie zwyczajny. Żadna rewelacja. Z
treści wynikało, że był pisany do siostry.
Kochana Siostrzyczko! Cudownie wypoczywam. Czują się
znakomicie... Potem zachwyty na temat Rabki. Ze górki, że
śnieg, cisza, spokój itd. itd. Zaczynam już tęsknić do ludzi, o
chyba nieomylny znak, że wróciłam do formy. Bardzo się
cieszę, że przyjedziesz do Krakowa. Andrzej zanudza mnie,
żądając kategorycznej odpowiedzi. czy pójdziemy z nim na bal
do Plastyków. Oczywiście nie mogłam się umówić bez
porozumienia z Tobą, ale chyba pójdziemy? Prawda?
Spotkałam wczoraj Jurka Walickiego i „Mamuta”. Nie wiem,
czy ich pamiętasz ― moi koledzy z Wydziału. Mieszkają w
„Stasinie”. To jest Dom Pracy i Wypoczynku UJ-tu. Bardzo
śmieszni chłopcy. Umówiłam się z nimi jutro na brydża. Kie...
Tu list się urywał. Poniżej dopisane było ― jakby w pośpiechu
― jeszcze kilka słów. Okazało się, że Rabka wcale nie jest taka
spokojna, jakby się wydawało. Chciałabym pozbyć się
wszystkich kłopotów. Pójdę jutro na. Luboń. Tam nikt mnie nie
znajdzie. Za schroniskiem...
To wszystko. List był niestarannie złożony, na zewnętrznej
stronie miał odbite kółko ― widocznie cukiernica stała
przedtem na czymś mokrym.
— No i co z tego ― mruknął komendant Kozoń i zaczął
przerzucać nagromadzone w teczce protokoły. Zeznanie
Jolanty Paraś. Miała wczoraj wieczorem dyżur na poczcie.
Owszem, przypomina sobie panią, która zgłosiła się na
rozmowę z Krakowem. Rozmowa jest zresztą odnotowana, a tu
jest awizo. Przed nocnym okienkiem czekało jeszcze czterech
interesantów.
— Przyjmowałam właśnie telegram. Weszła jakaś kobieta w
popielatym misiu. Nie znam jej. Nigdy jej przedtem nie
widziałam. Nie wiem, może to ona. Nie potrafię powiedzieć, nie
przyglądałam się. Panie poruczniku, niech pan przyjdzie do nas
wieczorem na pocztę. Jest prawie ciemno. Świeci się tylko
jedna żarówka, no i lampa na moim biurku. Była średniego
wzrostu, miała na sobie popielaty płaszcz z misia, uszyty
niemodnie. Dosyć długi, szeroki, z olbrzymim kołnierzem. Była
nim jakby owinięta, kołnierz miała postawiony, z przodu
trzymała go ręką. Na głowie miała czapkę z jakiegoś puchatego
futerka, spod czapki wystawała jasna grzywka. Podeszła do
okienka i podała awizo. Nie, nie odezwała się. Była chyba za-
katarzona albo płakała, bo odwróciła się bokiem i wycierała
chusteczką nos. Zresztą nie wiem. Zgłosiłam awizo w centrali, a
tej pani powiedziałam, żeby chwilę poczekała. Tak, przyszła
punktualnie. Była dziewiąta. Czekała gdzieś z boku, nie
zwróciłam uwagi. Po kilku minutach miała już połączenie.
Zawołałam: „Kraków do pierwszej”. Z mojego okienka nie
widać kabin telefonicznych. Rozmawiała dosyć długo ― sześć
minut. Po skończonej rozmowie nie podeszła do okienka,
widziałam, że wychodzi. Zdawało mi się, że płakała, bo miała
chusteczkę przy twarzy i tak coś... chlipała. Nie, nie zawołałam
jej, bo po co- Rozmowa była opłacona przez Kraków.
— O rany ― sapnął komendant Kozoń. ― Można się tak
jeszcze bawić tygodniami Przesłuchiwać telefonistkę z centrali
― a nuż słyszała urywek rozmowy, odszukać tych czterech ludzi
z poczty (o ile będzie się dało ustalić, gdzie mieszkają i kto
zacz), aby rozwiązać nader ważną zagadkę, czy Agata
Domańska płakała, czy też miała no prostu katar itd. itd. W
każdym razie wiadomo, że do Domańskiej przyjechała
koleżanka, Mirosława Pelska; wyjechała pociągiem do
Chabówki za piętnaście siódma (kasjerka z Rabki pamiętała ją-
poza tym Pelska rozmawiała z kolejarzem na peronie ― pytała,
czy pociąg do Chabówki przyjedzie punktualnie i czy zdąży na
zakopiański). W Chabówce wsiadła do pociągu zakopiańskiego,
co potwierdził dyżurny ruchu, rozmawiał z nią i widział, jak
wsiadała do pociągu. Migoń, wiadomo, każdą przystojniejszą
babkę obejrzy. Więc wyjechała, koniec, kropka. Tymczasem
Agata Domańska o dziewiątej rozmawiała z Krakowem. Jak
stwierdzono, rozmowę zamówił Adam Rogalski. W każdym
razie ktoś z jego domu. Łatwo sprawdzić, czy to był Rogalski.
Musiał jej powiedzieć coś bardzo niemiłego, skoro dziewczynie
odechciało się wszystkiego i zażyła cyjanek. Oczywiście
pomęczą teraz tego Rogalskiego i kilka innych osób, żeby się
dowiedzieć, dlaczego ona to zrobiła.
Rozważania komendanta Kozonia przerwało wejście po-
rucznika Jaworskiego.
— Był Kraków?
— Jeszcze nie.
— Czwarta dwadzieścia ― mruknął Jaworski i rzucił na
krzesło zaśnieżony płaszcz.
— Panie poruczniku. Czy pan nie sądzi, że to było sa-
mobóistwo?
— Tak wygląda.
— No to dlaczego... ― Kozoń przerwał. Jaworski na pewno
chowa coś w zanadrzu i udaje mądrego. ― Po jaką cholerę
przyjeżdżała do Rabki?
— Jak pan myśli? Ile wczasowiczek wozi ze sobą w walizce na
wszelki wypadek cyjanek? Bo z listu nie wynika, żeby to była
osoba, która zamierza odebrać sobie życie. Planowała raczej
brydża i w niedalekiej przyszłości bal u Plastyków. Nagle
wieczorem, po rozmowie z panem Rogalskim, wraca i popełnia
samobójstwo.
— Ten cały Rogalski mógł jej powiedzieć coś takiego, że
dziewczynie odechciało się balu u Plastyków raz na zawsze.
— Może, może.
— No pewnie, trzeba jeszcze koło tego pochodzić. Choroba,
Kraków zawsze musi nam podrzucić jakieś świństwo.
Porucznik roześmiał się.
— Nikt nam jej nie podrzucał! Sama przyjechała.
Na szczęście zadzwonił właśnie telefon. Kozoń, zupełnie
zdegustowany, podniósł słuchawkę.
— Posterunek Milicji Obywatelskiej w Rabce... Tak jest... ―
podał słuchawkę Jaworskiemu ― Kraków, do pana.
Jaworski słuchał w skupieniu.
— Tak, tak jest... ― powtarzał. Potem odłożył słuchawkę. ―
Za godzinę przyjadą z Krakowa.
— Za godzinę! Oczywiście zapomnieli o drobnym fakcie, że
mamy zimę i śnieg. Jak dobrną za półtorej godziny, to będzie
dobrze ― rzucił zgryźliwie Kozoń.
— Kapitan Derko wyjechał z Krakowa piętnaście minut temu.
— Interesująca panienka z tej Agaty, skoro Derkę wysłali.
— Może nie tyle Agata jest interesująca, co profesor Rogalski.
Nie słyszeliście o nim? Ostatnio robią koło niego straszny
szum. Naukowiec światowej klasy. Widziałem z nim wywiad w
telewizji. Podobno ta jego praca to rewelacja w dziedzinie
chemii. Jest dyrektorem Instytutu Doświadczalnego Chemii
Nieorganicznej w Krakowie.
Mgr Mirosława Pelska jest od dwóch lat jego asystentką.
Oczywiście to wszystko może nie mieć nic wspólnego ze
śmiercią Agaty Domańskiej. Po prostu denatka była również
pracownikiem naukowym tego instytutu. Ale nad Rogalskim
teraz strasznie wydziwiają. Mówią, że prawdopodobnie za tę
pracę dostanie Nobla. W marcu wyjeżdża na międzynarodowy
zjazd chemików do Paryża, gdzie będzie referował swoje
wyniki, znane już zresztą i komentowane w świecie.
Kozoń słuchał wykładu Jaworskiego i gratulował sobie w
duchu znajomości psychiki ludzkiej.
Ale mądry! ― myślał. ― Niby tak się interesuje odkryciami
naukowymi! Gdybym nie wiedział, że rozmawiał z tymi
chemikami ze ..Stasina”, tobym chyba uwierzył, że do poduszki
czytuje sobie najnowsze publikacje profesora Rogalskiego.
— No tak ― powiedział powoli ― teraz rozumiem, dlaczego
Kraków, to złapał. Oni zresztą każdą ciekawszą sprawę muszą
nam sprzątnąć sprzed nosa.
Jaworski roześmiał się głośno.
Na dodatek ma obrzydliwy śmiech ― pomyślał Kozoń.
Państwo Rawiczowie dopiero o jedenastej wieczorem opuścili
posterunek milicji w Starej Rabce. Towarzyszył im Andrzej
Drawski. Szedł obok milczący i przygnębiony. Koło dworca
kolejowego zatrzymał się.
— Chyba nie ma pan zamiaru jechać teraz w nocy?
— O tej porze nie będzie już autobusu do Bukowiny ―
odpowiedział z wahaniem ― ale może złapię jakiś pociąg do
Zakopanego, no a stamtąd jakoś się dostanę do domu.
— Ależ to bez sensu ― powiedział Rawicz. ― Co się pan ma
tłuc po nocy! Może pan przecież przenocować u nas i rano
wyjechać autobusem bezpośrednio do Bukowiny.
— Oczywiście ― poparła męża Rawiczowa. ― Niech pan
zostanie u nas na noc. Bardzo pana prosimy. Nam będzie
również jakoś... raźniej. Proszę.
Poszli więc dalej we trójkę stromą uliczką w stronę poczty.
Rawiczowa przygotowała gorącą herbatę i siedzieli potem
jeszcze długo, rozmawiając o Agacie, o tym, jak się
zachowywała, jak spędzała czas. Andrzej palił papierosa za
papierosem i niechętnie odpowiadał na pytania starych.
Natomiast z uwagą słuchał opowieści Rawiczów. Kilka razy
wstawał i chciał już odejść, ale staruszkowie zatrzymywali gę.
— Może herbaty? Niech pan jeszcze posiedzi! Naprawdę
proszę zostać ― mówiła Rawiczowa.
O pierwszej gospodyni odprowadziła go do pokoiku na
pięterku. Kiedy mijali drzwi Agaty, zatrzymał się.
— Chyba tych drzwi nie da się otworzyć jakimś innym
kluczem?
— Ależ nie ― powiedziała Rawiczowa, jakby trochę
przestraszona. ― Chce pan tam wejść? Panie Andrzeju,
przecież drzwi są zaplombowane!
— Nie... Oczywiście, że nie. Zastanawiam się tylko, czy...
przedtem ktoś ich nie otworzył... Wczoraj...
— Wykluczone! To dobry zamek. Jaloski. Panie Andrzeju, o
czym pan myśli? Przecież ona... ona urobiła to sama.
Niemożliwe, żeby ktoś...
— Tak, tak... Mówię głupstwa, proszę nie zwracać na to
uwagi. Dobranoc. I dziękuję.
— Dobranoc, panie Andrzeju ― odpowiedziała z westchnie-
niem gospodyni. ― Ja wiem, to trudno zrozumieć, gdy ktoś...
— Dobranoc pani ― przerwał Andrzej i poszedł na górę.
Na drugi dzień komendant Kozoń krążył po Rabce z miną
wielce zatroskaną. Dzieci z piekielnym wrzaskiem kotłowały się
w parku, zjeżdżały na sankach, butach i wszelkich innych
możliwych przyrządach sportowych, baby rajcowały koło
piekarni, trzech dziarskich młodzieńców we włóczkowych
czapeczkach z pomponami wysypało się z knajpki ― słowem
dzień przebiegał normalnie i jak na razie bezawaryjnie. Kozoń
niedbałym ruchem podnosił rękę do daszka i głęboko
zamyślony wędrował dalej przez zaśnieżone uliczki. Ostro
ofuknął Janka od Nowaków, który z głupawym uśmiechem
zagadnął:
— No co, Józek, co nowego?
— Ty, Janek, uważaj sobie! ― powiedział godnie. ― Jak twój
stary wróci z Nowego Targu, to ci mordę stłucze, tylko się
dowie o Danielakównie. A ja nie jestem dla ciebie żaden Józek.
Wódki z tobą nie piłem. ― I nie czekając na celną replikę
(Janek nie lubił zostawać dłużnym), ruszył dalej.
Wstąpił ,,Pod Gwiazdę” i pogadał z kelnerem Jabłońskim. Nie
spodziewał się żadnej rewelacji ― Jabłoński co miał do
powiedzenia, powiedział już wczoraj Jaworskiemu ― ale co to
szkodzi jeszcze raz zapytać.
No i rzeczywiście nic nowego. Wiadomo, „panienki” jadły
wczoraj obiad „Pod Gwiazdą”. Jabłoński Agatę znał z widzenia,
bo od trzech tygodni przychodziła do nich na obiady. Kozoń
zniechęcony poszedł z powrotem w stronę poczty.
Co za historia z tym kluczem... Derko oczywiście przesadza,
na pewno nic w tym nie ma. No, ale dla porządku można by
sprawę zbadać. Rawiczowa upiera się, że jak Domańska
sprowadziła się do nich, klucz od drzwi balkonowych na pewno
tkwił w zamku. Domańska paliła papierosy i bardzo często
uchylała drzwi, żeby się przewietrzyło. No a teraz klucza nie
ma. Może wrzuciła kiedyś przez roztargnienie do torebki, a
potem zgubiła? Albo sama Rawiczowa schowała klucz, tylko
tego nie pamięta? Różnie bywa. Wreszcie jakoś otworzyli te
cholerne drzwi. Wprawdzie stara stanowczo twierdzi, że to był
klucz zapasowy, ale czy można jej wierzyć? Ona często o czymś
zapomina. Ma już swoje lata. Derko z Jaworskim robią mądre
miny, a sprawa wydaje się zupełnie prosta.
Kozoń właśnie zatrzymał się, niezdecydowany, czy nie
wstąpić jednak do Rawiczów (zawsze swojak ze swojakiem
łatwiej się dogada), kiedy nagle zobaczył Andrzeja Drawskiego
wychodzącego z poczty.
A ten tu czego? ― zdziwił się i szybko dogonił młodego
człowieka.
— Pan jeszcze w Rabce?
Tamten wcale się nie speszył.
— Jak pan widzi ― powiedział z nieco drwiącym
uśmieszkiem.
— Ma pan tu jeszcze coś do roboty?
— Muszę koniecznie mieć coś,do roboty? Po prostu nie
wyjechałem, jak pan raczył przed chwilą zauważyć, i sądzę, że
ten fakt nie wymaga komentarza.
Poeta ― pomyślał Kozoń z rozdrażnieniem, ale ograniczył się
tylko do znaczącego „no, no”. Jeszcze przez chwilę obserwował,
jak Drawski odchodzi spokojnie w stronę „Zdroju”, po czym
wszedł na pocztę. W okienku z napisem „Rozmowy
międzymiastowe” siedziała Parasiówna.
W sobotę miała noc, to dzisiaj pracuje rano, zgadza się ―
stwierdził urzędowo.
Zaczekał chwilę, aż Parasiówna upora się z zamówieniem
Wrocławia, i przywołał ją do drugiego wolnego okienka.
— Czego ta łajza od ciebie chciała? ― zapytał ostro.
— O kim mówicie?
— No, ten filozof, co przed chwilą stąd wyszedł. Tylko nie
kręć.
Jolanta Paraś zaczerwieniła się.
— Czego stryj chce? Już mi się nie wolno odezwać do nikogo?
— Ej, Jolka, uważaj. Jak Zygmunt wróci z wojska, to ty zaraz
inaczej zaśpiewasz.
— To był klient.
— Czego chciał?
— O Boże! To był brat tej... tej Domańskiej.
— Ona nie ma żadnego brata.
— Przyrodni. Okropnie rozpacza ...co się stryj dziwi. Chciał
porozmawiać. Pytał, czy przyszła wtedy wieczorem na pocztę,
co mówiła i w ogóle. On nie może zrozumieć, dlaczego to
zrobiła...
— A ty, głupia kozo, oczywiście mu wszystko powiedziałaś?
— Żal mi go było.
— Żal, żal. Jak wylecisz z poczty, to mnie nie będzie ciebie żal.
Zmiataj do roboty.
Parasiówna chlipnęła nosem i z obrażoną miną wróciła na
swoje miejsce.
Koza ― pomyślał ze złością i trzasnął drzwiami. Teraz już
zdecydowanym krokiem poszedł w kierunku ulicy Pocztowej.
Przez chwilę stał pod domem Rawiczów, po czym wszedł
między drzewa, które tworzyły mały zagajnik u wylotu uliczki.
Pokręcił się między sosenkami zupełnie bez celu. Poniżej
zagajnika był ostry spadek aż do rzeki. Dochodziły stamtąd
krzyki i nawoływania dzieci. Dobrze znał to zbocze. Niejednego
guza nabił sobie jako chłopiec zjeżdżając stamtąd na butach.
Kiedyś sobie łby porozwalają ― pomyślał, ale nie chciało mu
się brnąć po śniegu, żeby przegonić dzieciarnię. ― A-niech tam
― machnął ręką.
Zastanawiał się właśnie, - pod jakim pretekstem wejść do
Rawiczów, kiedy z dołu, spomiędzy drzew', wyłonił się
zasapany Franek Wajda. Gramolił się prawie na czworakach,
ciągnąc za sobą sanki. Buzię miał czerwoną z wysiłku, ale
roześmianą od ucha do ucha. Zatrzymał się, spojrzał na
komendanta, ryknął „duch! duch!” i zaczął zwiewać.
— Franek, smarkaczu! ― krzyknął Kozoń, z wysiłkiem
biegnąc po głębokim śniegu w jego stronę. ― Zatrzymaj się,
szczeniaku!
Franek stał pod drzewem z taką miną, jakby miał się za
chwilę rozpłakać albo parsknąć śmiechem.
— Co się wygłupiasz! Chcesz sobie nogi połamać?!
— Przestraszyłem się ― powiedział Franek z szelmowskim
uśmiechem.
— Czego, głupi? Boisz się ducha w biały dzień!
Z dołu słychać było nawoływania „Franek! Franek!” i po
chwili wyłonił się utytłany w śniegu może dziewięcioletni
chłopak.
— Franek wystraszył się komendanta! Franek wystraszył się
komendanta! ― rozwrzeszczał się malec i chciał zawrócić, ale
zwalił się w zaspę.
— Cicho bądź, Tadek! To ty opowiadałeś o duchu!
— Ale wtedy było ciemno i naprawdę pod drzewem stał duch!
― zaperzył się Tadek.
— Tak, tak, taki sam jak dzisiaj!
— Uspokójcie się zaraz. O czym ty mówisz?!
— W sobotę zjeżdżaliśmy na sankach, tam na dole ― pokazał
w nieokreślonym kierunku. ― Wszyscy już poszli, bo zrobiło się
ciemno. A Tadek założył się, że zjedzie z samej góry. Mówiłem
mu, że wpadnie na drzewo, ale on się uparł. A jak wszedł na
górę, to zaczął wrzeszczeć ,,duch, duch” i zjechał, ale na tyłku ―
Franek chichotał jak oszalały.
— Ty też widziałeś tego „ducha”?
— Nie... Gdzie tam... ― Franek trochę się speszył. ― On tak
się darł, że się wystraszyłem i uciekliśmy przez mostek na dole.
— Która była wtedy godzina?
— A bo ja wiem. Ciemno już było.
— Teraz słuchajcie, smarkacze. Jak was jeszcze raz zobaczę na
tej górce, to wam lanie spuszczę. Chcecie sobie nogi połamać?
Powiedz tym na dole, że się mają zaraz stamtąd wynosić. A z
twoją matką, Franek, to sobie pogadam, bo już nie pierwszy raz
widzę cię tu z sankami
— Panie komendancie, my już nie będziemy ― obiecywali
chórem.
— No już, zmykajcie
Kozoń poprawił czapkę i zamaszyście ruszył w stronę domu
Rawiczów.
Ten mądrala Jaworski nie gadałby z chłopakami ― pomyślał z
satysfakcją.
Śmierć Agaty wywołała w instytucie zrozumiałą sensację. Od
kilku dni nie mówiono o niczym innym. Pojawienie się
kapitana Derki komentowano w najrozmaitszy sposób. Jedni
nie dopatrywali się w tym niczego szczególnego ― „Po prostu
taki jest tryb postępowania” ― mówili. Inni snuli nie kończące
się domysły.
O wpół do ósmej z placu Szczepańskiego odjeżdżały dwa
Po burzliwym sezonie letnim Rabka we wrześniu zapada w sen jesienno-zimowy. Kto zechciałby w grudniu lub w lutym spędzie urlop w tej małej mieścinie, położonej na zboczach Grzebienia i Bani? Poronin, Bukowina ― a, to zupełnie co innego. Tam się jeździ. Tymczasem Rabka jest o wiele piękniejsza w zimie. Wygodnie, cicho, górki wcale nie gorsze niż w sławnej Bukowinie, puste lodowisko, pusta Szumiąca z działają- cym wyciągiem narciarskim, las w śniegu, zimowa trasa - na Turbacz, puste sklepy i kawiarnie. Odważnych wcza- sowiczów można policzyć na palcach. Z góry wiadomo, że są to ludzie poszukujący spokoju i ciszy ― prawdopodob- nie nieszkodliwi dziwacy. Przez środek „Zdroju” prowadzi ulica Parkowa, przy której znajdują się co ważniejsze obiekty. Z jednej strony ciągnie się park, z drugiej domy wczasowe i pensjonaty. Tutaj oczywiście mieści się Zarząd Zdrojowy i poczta. Tuż przy poczcie (no bo gdzież by indziej) ulica Pocztowa ― krótka ślepa uliczka, zakończona kępką świerków. Na tle tego miniaturowego lasku stoi mały, uroczy domek państwa Rawiczów. Właściciele ― para emerytów ― mieszkają w dwóch pokojach z kuchnią na parterze. Oczywiście w zimie dom świeci pustkami. Jednak w tym roku państwo Rawiczowie mieli lokatorkę, młodą panią z Krakowa, która od dwóch tygodni zajmowała mały pokoik, również na parterze. Obecność sympatycznej, spokojnej krakowianki była dla gospodarzy atrakcją ― nie mówiąc już o pewnym bądź co bądź dochodzie, na pewno nie do pogardzenia w ,,martwym sezonie"’. Wprawdzie pani Ra wieżowa wolałaby może jakąś bardziej towarzyską osobę gościć
u siebie, ale powściągliwość lokatorki mogła mieć również swoje dodatnie strony. Agata Domańska („Mój Boże! Kto dzisiaj używa takiego imienia?”) zajmowała pokoik z osobnym wejściem z klatki schodowej. Pokazywała się rano, żeby przygotować śniadanie i skorzystać z łazienki, zamieniała kilka słów z gospodynią, uśmiechała się przepraszająco i znikała bezszelestnie. W ciągu dnia pojawiała się równie cicho w kuch- ni po wodę do herbaty. Staruszkowie zwykłe spędzali wieczory przy telewizorze, ale pani Agata nigdy nie skorzystała z zaproszenia. — Może to i lepiej? ― pocieszali się nieraz. ― Mamy za to spokój. W sobotę padał śnieg i pan Rawicz musiał włożyć swój stary kozuszek, aby uprzątnąć ścieżkę prowadzącą do furtki. Z daleka zobaczył młodą osobę ubraną jak na Rabkę dość ekstrawagancko. Miała na sobie ciemnozielony płaszcz ,,maxi”, obszyty czarnym futerkiem, na nogach długie, czarne, obcisłe buty, a na głowie coś na kształt śmiesznego berecika. Była szczupła i zgrabna. Szła powoli, jakby szukała właściwego domu. Ciekawe, do kogo ona idzie ― pomyślał Rawicz i chociaż ścieżkę już uprzątnął, zaczął uklepywać śnieg po bokach, zerkając w stronę nadchodzącej. Nieznajoma była już zupełnie blisko i pan Rawicz mógł teraz stwierdzić, że jest wyjątkowo ładna. Oparł Się na swojej łopacie i z uśmiechem przyglądał się młodej kobiecie. — Dzień dobry. Czy to dom państwa Rawiczów? ― głos miała również bardzo miły. — Tak, Rawiczów. A o co chodzi? — Czy u państwa mieszka pani Agata Domańska? — Tak. Ale nie ma jej w domu. Pani przyjechała z Krakowa? Z wizytą? — Tak. Jestem koleżanką Agaty. To straszne, że jej nie zastałam. Ale chyba niedługo przyjdzie? Może na obiad? Niestety dzisiaj wieczorem muszę wracać do Krakowa.
— Pani Agata jada obiady poza domem. Zresztą niedaleko. Tutaj zaraz jest restauracja ,,Pod Gwiazdą”. Koło pierwszej pani Domańska tam zawsze bywa, ale może pani wejdzie i napije się herbaty? Proszę bardzo. — Ależ nie. Nie chciałabym robić kłopotu ― spojrzała na zegarek ― dopiero jedenasta. Gdzie ona może teraz być? — Rano wychodzi na spacer. Trudno mi powiedzieć, w jakim kierunku, ale wiem, że często wstępuje na kawę do „Zdrojowej”. Gdyby pani jej tam nie zastała, proszę wrócić do domu. Naprawdę proszę się nie krępować. Objaśnił jeszcze, jak się idzie do ,,Zdrojowej”. — Od nas wszędzie jest blisko ― stwierdził z zadowoleniem. Młoda osoba uśmiechnęła się, podziękowała i odeszła w kierunku poczty. Po powrocie do domu musiał trzykrotnie opowiedzieć dokładnie żonie, jak wyglądał niespodziewany gość. — Och! O wiele młodsza i przystojniejsza. Zresztą sama zobaczysz, bo na pewno ją przyprowadzi Chociaż kto wie, może wejdzie tak jak zwykle cichutko albo w ogóle się nie pokaże? Jeżeli tamta chce wracać wieczornym autobusem... O której jest ostatni autobus do Krakowa? — Przecież nie będzie jej trzymała cały dzień poza domem ― oburzyła się pani Rawiczowa. ― Wiesz, ona jest trochę dziwna. — Dziwna! Dziwna! Dlaczego zaraz dziwna! Że z tobą nie plotkuje! Babskie gadanie. Ale i pan Rawicz był jakby zły na lokatorkę. Wreszcie nikt jej się nie narzuca. Nie musi tak stronić od ludzi. Koło dwunastej listonosz przyniósł awizo dla Agaty Domańskiej. — Zawsze mówiłam, żebyśmy założyli telefon ― powiedziała pani Rawicz. ― Goście nie musieliby latać na pocztę. — Tak, tak, a cały rok płaciłabyś rachunki? Jakby był w domu, wszyscy by dzwonili, czy potrzeba, czy nie. Poczta niedaleko, parę kroków! Pani Rawicz kręciła się niespokojnie po kuchni. — Na pewno coś ważnego. A jak nie wróci na czas? — Przestań się tym wreszcie zajmować! Wezwanie jest na
dziewiątą wieczór. Po obiedzie zawsze wraca do domu. Dlaczego by miała akurat dzisiaj nie wrócić? Jednak obydwoje nasłuchiwali, czy lokatorka nie wraca. Mijały godziny, a pani Agata się nie pokazywała. Wreszcie o czwartej wróciła razem z koleżanką. Weszły obydwie do kuchni. Nieznajoma zrobiła na pani Rawicz jak najlepsze wrażenie. Przedstawiła się (nazywała się Mirosława Pelska), podziękowała panu Rawiczowi za pomoc. Była miła, uśmiechnięta i w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki dosyć rozmowna. Zachwycała się Rabką, domkiem Rawiczów, koniecznie chciała wiedzieć, ile pokoi odnajmują, czy trzeba wcześniej rezerwować miejsce i w ogóle wszystko ją interesowało. Wreszcie oświadczyła, że z rozkoszą spędziłaby u nich dwa tygodnie pod koniec lutego, ale oczywiście gdyby jej się udało wygospodarować jakiś urlop, to wcześniej napisze do pani Rawiczowej, podając dokładną datę przyjazdu. Agata była (nawet jak na siebie) wyjątkowo małomówna. Nastawiła wodę na herbatę, pokręciła się po kuchni, wreszcie wyraźnie niezadowolona przerwała miłą pogawędkę pań. Po prostu oświadczyła, że herbata jest już gotowa. — Niech pani nie zapomni o telefonie ― zawołała za nią Rawiczowa. — Nie, na pewno nie zapomnę ― odpowiedziała i zdawało się, że jak najszybciej chce wyjść z kuchni, jakby w obawie przed dalszą rozmową. — Pani Agato, chciałbym jak zwykle o ósmej zamknąć bramę. Niech pani weźmie ze sobą klucz. — Dobrze, dziękuję. — Będziemy oglądali telewizję i możemy nie usłyszeć, jak pani wróci, więc niech pani przypadkiem nie zostawi otwartej bramy. — Proszę się nie martwić, będę uważała. — Do widzenia ― powiedziała Mirka. ― Zresztą jeszcze wpadnę się pożegnać. Odeszły pobrzękując filiżankami z herbatą. — Co za miła osoba. Grzeczna, pogodna i taka ładna. — Ładna, ładna... po prostu młoda ― poprawił pan Rawicz,
który na każdy temat miał trochę inne zdanie. — Widziałeś, jak Agata zaczerwieniła się, kiedy jej dałam awizo? — Może była zła, że ta druga widziała. — O Boże! A skąd ja mogłam wiedzieć, że to tajemnica? — Przecież wcale nie mówiłem, że to tajemnica! Zawsze musisz się uczepić jakiegoś słowa! Usiedli, trochę na siebie zagniewani, przed telewizorem. Mirka istotnie przyszła się pożegnać o wpół do siódmej. — Bardzo mi było miło państwa poznać. Tak mi się tu podoba, że aż szkoda wyjeżdżać. — Jutro niedziela, niech pani zostanie. — Nie mogę, naprawdę żałuję. ― Położyła rękawiczki na stole i zaczęła czegoś szukać w torebce. ― Gdzieś zapisałam, o której mam pociąg. — Zaraz pani powiem, niech pani nie szuka. Za piętnaście siódma odchodzi pociąg do Chabówki, a w Chabówce złapie pani pośpieszny z Zakopanego do Krakowa. O siódmej dwadzieścia. — O jej, czy zdążę?! — Musi się pani pośpieszyć. Ale zdąży pani na pewno, tylko niech pani już leci. — Do widzenia! Bardzo dziękuję! — Pani Agata nie odprowadzi pani? — Prosiłam ją, żeby się położyła. Trochę ją głowa boli. Do widzenia. Oczywiście zostawiła na stole rękawiczki Pan' Rawicz musiał sobie przypomnieć młodzieńcze lata i gonić roztrzepaną pannę. Mirka była już przy furtce ogrodowej. Jeszcze raz podziękowała, zawołała ,,do widzenia”, pomachała ręką i pobiegła w górę uliczki. — Jak będziesz łaził w kapciach po śniegu, to znowu się pochorujesz ― urągała pani Rawiczowa. — Daj już spokój ― mruknął mąż. Ale obydwoje byli zadowoleni. Jakoś dzień przeszedł szybciej, coś się przecież wydarzyło. Oglądali w skupieniu program, tylko kiedy zegar wybił siódmą, żona westchnęła ― „ciekawa jestem, czy
zdążyła?” ―- i poszła szykować kolację, bo o ósmej miał być film w telewizji. Lidka Rogalska, przystojna, dobrze zbudowana pani w średnim wieku wkroczyła do orbisowskiej „Piwnicy” zaraz po ósmej. Towarzyszył jej urodziwy młody człowiek o wyglądzie kulturysty i uśmiechu prowincjonalnego amanta, któremu „żadna się nie oprze”. Stolik, koniak, „kazaczok”. Trzeba przyznać, że pani Lidka miała „dobre tempo”, zwłaszcza jeśli chodzi o alkohol. Mały parkiet „Piwnicy” powoli zapełniał się tańczącymi parami. Przed dziewiątą zrobiło się zupełnie tłoczno. Wtedy właśnie zauważyła Danusię Nowak, sekretarkę z instytutu, którego dyrektorem naukowym był profesor Rogalski, czyli po prostu jej mąż. — To taka mała plotkareczka z instytutu ― powiedziała do swojego partnera, obejmując go wyzywająco za szyję. Danusia była w jakimś większym towarzystwie. Z ukradkowych spojrzeń jej znajomych można było łatwo się domyślić, że natychmiast skomentowała zachowanie profesorowej. Była podniecona, zaróżowiona i w ogóle w „szampańskim-' nastroju. Pani Lidka starała się ją ignorować, toteż ostatkiem dobrej woli powstrzymała się od jakiejś cierpkiej uwagi, kiedy poprawiając makijaż w toalecie zobaczyła w lusterku rozpromienioną Danu- się. — Pani profesorowa! Jak się cieszę, że panią widzę. Broszę się nie gniewać, ale ja zawsze panią podziwiam i w ogóle ubóstwiam! — Pani bardzo miła ― powiedziała Rogalska lodowatym tonem i pospiesznie zaczęła chować kosmetyki do torebki. — Prawda, jak tu cudownie! ― zaszczebiotała Danusia, wykonując grzebieniem coś dziwnego koło swojej głowy. ― Zakopane w zimie jest bombowe! ― Odwróciła się nagle w stronę pani Lidki. ― Cały instytut bawi się w tym roku na Podhalu! Nagle profesorowej zdawało się, że Danusia uśmiecha się w
jakiś szczególny, złośliwy sposób. Co mnie to obchodzi ― pomyślała, ale coś ją podkusiło, żeby zapytać: — Cały instytut? To znaczy kto? — Och, po prostu tłum „naszych” tu zimuje. Wczoraj na Krupówkach spotkałam Ziembickiego, na Bukowinie siedzi paczka z Andrzejem Drawskim na czele, nawet nasza Agatka... Chyba się jednak opaliłam? ― zapytała wpatrując się w swoją zaczerwienioną buzię. — Nasza Agatka? ― wycedziła pani Lidka z przekąsem. Bezczelne ścierwo ― pomyślała i zatrzasnęła z impetem torebkę. — Agata Domańska ― stwierdziła z pewnym zdziwieniem Danusia. — Także jest w Zakopanem? — No, niezupełnie, ale w każdym razie na Podhalu. A pan profesor? Nie przyjedzie? Mój Boże, taki zapracowany... Nagle pani Lidka zdecydowała się. — Danusiu, chodźmy już stąd. Zapraszam panią na koniak. — Och! Cudownie! Uwielbiam koniak! ― zgodziła się z entuzjazmem. Danusia z zachwytem sadowiła się przy barze, starając się robić taką minę, jakby co drugi dzień pijała koniak z profesorową. Młody „kulturysta” zaczynał się już potężnie nudzić, natomiast towarzystwo Danusi z zainteresowaniem obserwowało dwie kobiety, które sprawiały wrażenie zakochanych w sobie przyjaciółek. Pan Zdzisio chciał koniecznie przyłączyć się do pan, ale Lala chwyciła go za rękaw oświadczając, że go nie puści, choćby nie wiem co. Kiedy wreszcie pani Lidka wróciła do stolika, rumieniec na jej twarzy świadczył o ilości wypitych kolejek, a zły błysk w oczach nie wróżył nic dobrego. — Rysiu, wychodzimy ― oświadczyła stanowczo. — Kochanie, jest jeszcze bardzo wcześnie ― zaprotestował młody człowiek. — Wychodzimy natychmiast. Muszę się przewietrzyć ― roześmiała się nerwowo. ― Przejażdżka dobrze mi zrobi.
— Kotek, chyba nie zamierzasz urządzać w nocy jakiegoś rajdu, tym bardziej po alkoholu. — Możesz ty prowadzić, przecież nie jesteś pijany. Zresztą nie ma o czym mówić, idziemy. Szosa zakopiańska była prawie pusta. Rysio jechał na pełnym gazie. Był po prostu wściekły. Nie podobała mu się ta cała eskapada. Początkowo usiłował udawać urażonego kochanka. — Mogłabyś przynajmniej mnie nie wciągać w swoje małżeńskie sprawy ― powiedział obrażonym tonem. ― Nie wiedziałem, że jesteś aż tak zazdrosna. — Nie bądź śmieszny! Nie jestem wcale zazdrosna o Adama ani on o mnie. Od lat te sprawy zostały między nami uzgodnione. Ale nie zniosę tej rozplotkowanej atmosfery, tej aury skandaliku. Byle pinda bawi się moim kosztem. Powiedziałam Adamowi... A zresztą, głupstwo. — Wracamy. — Nie, nie wracamy! Byłam przekonana, że to już stara, przebrzmiała historia. Myślałam, że interesuje się teraz zupełnie inną panią. — Dlaczego przejmujesz się jakimiś głupstwami? Przecież ta dziewczyna była całkiem pijana. Zresztą wcale nie chcę brać udziału ani nawet być świadkiem jakiejś awantury. — Nie będzie żadnej awantury. Chcę tylko coś sprawdzić. Adam zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem, że nie może przyjechać na niedzielę, tak jak obiecywał. Jestem teraz przekonana, że jest u niej. Pojedziemy tylko pod dom i sprawdzimy, czy jego fiat nie stoi gdzieś w pobliżu. Rysio zatrzymał wóz. — Kotek, jesteśmy już blisko Chabówki. Proszę cię, wracajmy. To naprawdę nie ma sensu. — Och, daj spokój. Zupełnie nie rozumiesz, o co chodzi. Adam jest naiwny jak dziecko. Od lat wszystkie jego asystentki podkochiwały się w nim. Schlebiało to jego próżności. Teraz, kiedy stoi u progu światowej kariery, każda z tych pań wyobraża sobie, że zdoła go zatrzymać przy sobie. To jest
szansa dla takiej dziewczyny. Nie rozumiesz tego? Skończyły się niewinne flirty. Chodzi o bilet do Genewy, Paryża, Bóg wie gdzie jeszcze. — Wolisz wykorzystać ten bilet dla siebie? Pani Lidka roześmiała się głośno i nieprzyjemnie. — Jesteś bezczelnym idiotą. Jedziemy. Rysio nie odezwał się już więcej. W Chabówce ostro skręcił w boczną drogę do Rabki. Koło rabczańskiej stacji kolejowej zatrzymał się znowu. — No i gdzie teraz? — Podjedź pod dworzec. Zapytam jakiegoś kolejarza. Z fantazją objechał klombik przed dworcem i zahamował gwałtownie. Jak na zamówienie w progu stanęło dwóch mężczyzn. Jeden mocno zawiany tarmosił drugiego za rękę. Odwrócili się w stronę nadjeżdżającego samochodu. Pani Lidka uchyliła drzwiczki. — Przepraszam panów, gdzie jest ulica Pocztowa? — Pojedzie pani prosto pod górę. Potem wzdłuż parku i to będzie druga przecznica w lewo. Koło poczty oczywiście. — Dziękuję. Jedziemy. Nietrudno było znaleźć Pocztową. Rysio zatrzymał samochód u wylotu pustej, zaśnieżonej uliczki. Rabka spała, jak przystało na porządne małe miasteczko. — Który numer? — Zaczekaj tu. To tylko kilka domów. Sama poszukam. Wysiadła, mocno strzelając drzwiczkami. Rysio obserwował ją, jak szła wydeptaną ścieżką w swoich lakierkach połyskujących w świetle latarni. Widział z daleka, jak zatrzymała się przed ostatnim domem, a potem pchnęła furtkę i weszła do ogródka. — Oczywiście sprawdzi, czy samochód nie stoi z drugiej strony domu ― mruknął wściekły i zapalił papierosa. Czas mu się cholernie dłużył. Było zimno i śnieg znowu zaczął padać. Wymyślał sobie w duchu od idiotów: Ale się ubawiłem, rany boskie, ale frajda. Właśnie zapalał następnego papierosa, kiedy zobaczył z daleka Lidkę. Szła szybko, o ile było to w ogóle możliwe na
zaśnieżonej ścieżce, powiewając połami rozpiętego futra. Kiedy była już blisko, zapuścił motor. Usiadła, zadyszana, koło niego. — Jedźmy, jedźmy... ― szczękała zębami. Zrobiło mu się jej nie wiadomo dlaczego żal. — Zmarzłaś? — Okropnie. — No i co? — Nie ma go. Nie ma żadnego samochodu. — No, widzisz. Jesteś sina z zimna. Ale za to wytrzeźwiałaś. Roześmiał się i pocałował ją w lodowaty policzek. Kretyn ― pomyślał ― po co ja się w to pakuję? Byli już z powrotem koło dworca. Dodał gazu. Niedziela zapowiadała się wyjątkowo pogodnie. Przy śniadaniu wspominali sympatyczną panienkę z Krakowa, a potem pan Rawicz poszedł znowu odgarnąć śnieg w ogródku. O dziesiątej ktoś energicznie zapukał. W progu stał mężczyzna w krótkim kożuszku. — Czy u państwa mieszka pani Domańska? Pan Rawicz był tak zdziwiony, że w pierwszej chwili nie odpowiedział. Nagle okazało się, że ich lokatorka nie jest takim odludkiem, na jakiego wyglądała! — Domańska! Agata Domańska ― powtórzył młody człowiek. — Tak, tak! Te drzwi naprzeciwko. Proszę zapukać, ale nie wiem, czy jest w domu. — Na pewno jest! ― zawołała z kuchni pani Rawiczowa. ― Jeszcze chyba nie wyszła. — Skąd wiesz, że nie wyszła? — Nie było jej rano. Przecież przychodzi robić sobie śniadanie. I do łazienki też nie szła jeszcze, i wody nie grzała... Tymczasem młody człowiek już od dłuższej chwili pukał do pokoju Agaty. — Niech pan głośniej puka, na pewno jeszcze śpi ― upierała się Rawiczowa. — No przecież widzisz, że nie otwiera! — Mocno śpi, trzeba inaczej ― Rawiczowa weszła na schody i
sama zapukała, a kiedy nikt nie odpowiedział, kilkakrotnie szarpnęła klamką. — O Boże, może jej się coś stało! — Nie opowiadaj, stara, głupstw! Widocznie nie ma jej w domu. — Przecież mówię ci, że nie wychodziła. Chodźmy, zajrzymy przez drzwi balkonowe. Wszyscy troje wyszli na dwór, obeszli dom dookoła i po trzech schodkach weszli na niewielki balkonik. Przez szyby zasłonięte gęstą firanką nie można było dojrzeć wnętrza pokoju. Nieznajomy nacisnął klamkę, ale okazało się, że drzwi były zamknięte. — Gdzie jest klucz? — Jak to gdzie? Na pewno w środku. Niech pan zostawi. Zamknięte, to zamknięte — W pokoju pali się światło! Musiało się coś stać. Wybiję szybę i otworzę drzwi. — Nie ma mowy! ― zdenerwował się Rawicz. ― Po prostu wyszła na spacer. Od razu robicie taki gwałt, jakby się Bóg wie co stało. — Ale ty jesteś uparty! Nie wychodziła! — Przestań już to samo powtarzać w kółko! Przynieś z szufladki zapasowe klucze, może któryś będzie pasować! Po kilku minutach szamotania się z zamkiem drzwi nagle ustąpiły. Nieznajomy pchnął je gwałtownie, szarpnął firankę i na chwilę znieruchomiał. Rawiczowa krzyknęła równocześnie z obcym mężczyzną. — Matko Boska! — Agata! Rawiczowa stała w progu, jakby nie mogła się poruszyć. Na tapczanie leżała nienaturalnie skręcona Agata, ubrana w ciepły sweter i grubą spódniczkę. W zaciśniętej ręce trzymała brzeg koca zwisającego na podłogę. Tapczan był nie zaścielony, obok na stoliku paliła się nocna lampka, na krześle koło kaloryfera leżał rozłożony popielaty płaszcz z misia. Nieznajomy wszedł do pokoju, nachylił się nad Agatą, chwycił ją za ramię i potrząsnął.
— Agato, Agato... Potem odwrócił się do Rawiczów i powiedział bardzo cicho: — Ona nie żyje. Pierwszy odezwał się Rawicz. — Co pan opowiada, to niemożliwe! — Matko Boska! Jezusie Nazareński... ― lamentowała jego żona. — Uspokój się wreszcie! Co pan opowiada ― powtórzył i chciał wejść do pokoju. Nieznajomy chwycił go za ramię i wyciągnął z powrotem na balkon. — Niech pan tam nie wchodzi. — Co mi pani... ― Spróbował się wyrwać, ale natychmiast zrezygnował. ― To niemożliwe, pan się myli... — Ona nie żyje ― powtórzył obcy. Rawiczowa płakała. Stary spojrzał na nią, jakby nadal nie rozumiał, o co chodzi. — Przestań! — krzyknął z nagłą złością. ― Idź po lekarza! — Lekarz nic nie pomoże. Trzeba zawiadomić milicję. Czy jest u pana telefon? — Nie ma. Można zadzwonić z poczty. ― Spojrzał nieufnie na mężczyznę. ― Pan się na pewno myli. Właściwie kim pan jest? Ja muszę zobaczyć. — Chodźmy do domu. — Kim pan jest? — Nazywam się Andrzej Drawski. Jestem znajomym... kolegą Agaty. — O Boże, Boże! Co jej się mogło stać? A prosiłam panią Mirkę, żeby nie wyjeżdżała. — O czym pani mówi? — Była u niej wczoraj, gdyby z nią została na noc, może by... może by... Andrzej patrzył na Rawiczową w osłupieniu. — Mirka? Mirka Pelska? — Przyjechała z Krakowa. To pewnie serce... — Chodźmy. Musi mi pani powiedzieć, co tu się stało.
Starzy szli teraz pokornie z powrotem. — Nic się nie stało. Była, pogadały i wyjechała. — Niech pani postara się opanować. ― Drawski posadził staruszkę na krzesełku w kuchni. ― Pójdę zawiadomić milicję i zaraz wrócę. Jednak nie odchodził. Kiedy zapalał papierosa, ręce mu drżały. Był blady i wcale nie wyglądał tak młodo. Komendant Kozoń siedział w swoim pokoju i z pasją wpatrywał się w telefon. Zbliżała się już czwarta po południu, porucznik Jaworski z Nowego Targu przez trzy godziny przesłuchiwał świadków, potem gdzieś poleciał, a jego posadził przy telefonie. Porucznik uparł się, żeby zawiadomić Kraków. Nic nie szkodzi. On się wygłupi, nie ja ― pomyślał Kozoń. Był po prostu zły. Że też musiała tutaj przyjechać, żeby sobie odebrać życie! Jakby nie mogła u siebie w domu odkręcić gazu albo coś w tym rodzaju. Gdyby chodziło o kogoś z Rabki, już dawno by wiedział, co w trawie piszczy. Znał tu wszystkich. Wiedział, jacy ludzie mieszkają w ,,Zdroju” na górze, jacy na dole w starej Rabce, kto z kim się kłóci, kto kogo nienawidzi, jakie mają do siebie pretensje i w ogóle kto z kim i dlaczego. Nawet gdyby nie wiedział, mógłby z łatwością się dowiedzieć. Ale tej babki nikt nie znał. Pani doktor Agata Domańska, lat trzydzieści pięć. Niezamężna, pracuje w Instytucie Doświadczalnym Chemii Nieorganicznej w Krakowie. Koniec, kropka. Kozoń otworzył teczkę. Na wierzchu leżał ten idiotyczny list. Przed godziną przyniosła go kelnerka ze „Zdrojowej”. Wiadomość o „wypadku” rozeszła się oczywiście lotem błyskawicy po całym miasteczku. Panna Kazia nie była pewna, czy to chodzi właśnie o tę panią, która od trzech tygodni przychodziła do niej na kawę, ale prawdopodobnie z czystej ciekawości przyleciała na milicję ze swoją rewelacją. No i zgodziło się. Rysopis, fotografia, wygląd tej drugiej, no i wreszcie imię ― „Agata, ta czarna mówiła do niej Agata. To
śmieszne imię, prawda?” Panna Kazia koniecznie chciała zobaczyć Agatę, ale porucznik Jaworski powiedział, że na razie nie trzeba. — Wczoraj tak około jedenastej ta blondyna, to znaczy Agata, siedziała przy stoliku za choinką, piła kawę i coś tam sobie pisała ― klepała podniecona panna Kazia. ― I wtedy przyszła ta czarna. Widziałam ją po raz pierwszy, ale zwróciłam na nią uwagę, bo to była fajna babka. Miała fantastyczne buty. Lula odeszła specjalnie od expressu, żeby je obejrzeć. Obcisłe jak pończocha. No więc siedziały potem razem, bardzo długo. Podałam im jeszcze dwa razy kawę. Wyszły po drugiej. Wie pan, u nas w zimie kawiarnia jest prawie pusta. Trochę obgadywałyśmy tę czarną. Była w drugim płaszczu „maxi”, fantastyczny! Po ich wyjściu sprzątałam stolik i znalazłam ten list pod cukiernicą. Widocznie jak tamta przyszła, to przerwała pisanie i list odłożyła na bok. A potem się zagadały. Wyleciałam za nimi, ale już ich nie dogoniłam. Pomyślałam, że jej oddam, jak dzisiaj przyjdzie. Ale nie przeszła. Lula opowiadała o jakiejś pani z ulicy Pocztowej, że do niej ktoś przyjechał, a dzisiaj znaleziono ją nieżywą, więc pomyślałam, że kto wie, czy to właśnie nie ona. Nie, nie słyszałam, o czym rozmawiały. Ta czarna była bardzo uprzejma. Jak jej podałam kawę, powiedziała: „Dziękuję, jest pani wspaniała”. Za każdym razem kiedy podchodziłam, uśmiechała się. Jak płaciły, powiedziała: „Tak miłej i szybkiej obsługi nigdzie nie spotkałam”. Miła, prawda?
No a list okazał się zupełnie zwyczajny. Żadna rewelacja. Z treści wynikało, że był pisany do siostry. Kochana Siostrzyczko! Cudownie wypoczywam. Czują się znakomicie... Potem zachwyty na temat Rabki. Ze górki, że śnieg, cisza, spokój itd. itd. Zaczynam już tęsknić do ludzi, o chyba nieomylny znak, że wróciłam do formy. Bardzo się cieszę, że przyjedziesz do Krakowa. Andrzej zanudza mnie, żądając kategorycznej odpowiedzi. czy pójdziemy z nim na bal do Plastyków. Oczywiście nie mogłam się umówić bez porozumienia z Tobą, ale chyba pójdziemy? Prawda? Spotkałam wczoraj Jurka Walickiego i „Mamuta”. Nie wiem, czy ich pamiętasz ― moi koledzy z Wydziału. Mieszkają w „Stasinie”. To jest Dom Pracy i Wypoczynku UJ-tu. Bardzo śmieszni chłopcy. Umówiłam się z nimi jutro na brydża. Kie... Tu list się urywał. Poniżej dopisane było ― jakby w pośpiechu ― jeszcze kilka słów. Okazało się, że Rabka wcale nie jest taka spokojna, jakby się wydawało. Chciałabym pozbyć się wszystkich kłopotów. Pójdę jutro na. Luboń. Tam nikt mnie nie znajdzie. Za schroniskiem... To wszystko. List był niestarannie złożony, na zewnętrznej stronie miał odbite kółko ― widocznie cukiernica stała przedtem na czymś mokrym. — No i co z tego ― mruknął komendant Kozoń i zaczął przerzucać nagromadzone w teczce protokoły. Zeznanie Jolanty Paraś. Miała wczoraj wieczorem dyżur na poczcie. Owszem, przypomina sobie panią, która zgłosiła się na rozmowę z Krakowem. Rozmowa jest zresztą odnotowana, a tu jest awizo. Przed nocnym okienkiem czekało jeszcze czterech interesantów. — Przyjmowałam właśnie telegram. Weszła jakaś kobieta w popielatym misiu. Nie znam jej. Nigdy jej przedtem nie widziałam. Nie wiem, może to ona. Nie potrafię powiedzieć, nie przyglądałam się. Panie poruczniku, niech pan przyjdzie do nas wieczorem na pocztę. Jest prawie ciemno. Świeci się tylko jedna żarówka, no i lampa na moim biurku. Była średniego wzrostu, miała na sobie popielaty płaszcz z misia, uszyty
niemodnie. Dosyć długi, szeroki, z olbrzymim kołnierzem. Była nim jakby owinięta, kołnierz miała postawiony, z przodu trzymała go ręką. Na głowie miała czapkę z jakiegoś puchatego futerka, spod czapki wystawała jasna grzywka. Podeszła do okienka i podała awizo. Nie, nie odezwała się. Była chyba za- katarzona albo płakała, bo odwróciła się bokiem i wycierała chusteczką nos. Zresztą nie wiem. Zgłosiłam awizo w centrali, a tej pani powiedziałam, żeby chwilę poczekała. Tak, przyszła punktualnie. Była dziewiąta. Czekała gdzieś z boku, nie zwróciłam uwagi. Po kilku minutach miała już połączenie. Zawołałam: „Kraków do pierwszej”. Z mojego okienka nie widać kabin telefonicznych. Rozmawiała dosyć długo ― sześć minut. Po skończonej rozmowie nie podeszła do okienka, widziałam, że wychodzi. Zdawało mi się, że płakała, bo miała chusteczkę przy twarzy i tak coś... chlipała. Nie, nie zawołałam jej, bo po co- Rozmowa była opłacona przez Kraków. — O rany ― sapnął komendant Kozoń. ― Można się tak jeszcze bawić tygodniami Przesłuchiwać telefonistkę z centrali ― a nuż słyszała urywek rozmowy, odszukać tych czterech ludzi z poczty (o ile będzie się dało ustalić, gdzie mieszkają i kto zacz), aby rozwiązać nader ważną zagadkę, czy Agata Domańska płakała, czy też miała no prostu katar itd. itd. W każdym razie wiadomo, że do Domańskiej przyjechała koleżanka, Mirosława Pelska; wyjechała pociągiem do Chabówki za piętnaście siódma (kasjerka z Rabki pamiętała ją- poza tym Pelska rozmawiała z kolejarzem na peronie ― pytała, czy pociąg do Chabówki przyjedzie punktualnie i czy zdąży na zakopiański). W Chabówce wsiadła do pociągu zakopiańskiego, co potwierdził dyżurny ruchu, rozmawiał z nią i widział, jak wsiadała do pociągu. Migoń, wiadomo, każdą przystojniejszą babkę obejrzy. Więc wyjechała, koniec, kropka. Tymczasem Agata Domańska o dziewiątej rozmawiała z Krakowem. Jak stwierdzono, rozmowę zamówił Adam Rogalski. W każdym razie ktoś z jego domu. Łatwo sprawdzić, czy to był Rogalski. Musiał jej powiedzieć coś bardzo niemiłego, skoro dziewczynie odechciało się wszystkiego i zażyła cyjanek. Oczywiście pomęczą teraz tego Rogalskiego i kilka innych osób, żeby się
dowiedzieć, dlaczego ona to zrobiła. Rozważania komendanta Kozonia przerwało wejście po- rucznika Jaworskiego. — Był Kraków? — Jeszcze nie. — Czwarta dwadzieścia ― mruknął Jaworski i rzucił na krzesło zaśnieżony płaszcz. — Panie poruczniku. Czy pan nie sądzi, że to było sa- mobóistwo? — Tak wygląda. — No to dlaczego... ― Kozoń przerwał. Jaworski na pewno chowa coś w zanadrzu i udaje mądrego. ― Po jaką cholerę przyjeżdżała do Rabki? — Jak pan myśli? Ile wczasowiczek wozi ze sobą w walizce na wszelki wypadek cyjanek? Bo z listu nie wynika, żeby to była osoba, która zamierza odebrać sobie życie. Planowała raczej brydża i w niedalekiej przyszłości bal u Plastyków. Nagle wieczorem, po rozmowie z panem Rogalskim, wraca i popełnia samobójstwo. — Ten cały Rogalski mógł jej powiedzieć coś takiego, że dziewczynie odechciało się balu u Plastyków raz na zawsze. — Może, może. — No pewnie, trzeba jeszcze koło tego pochodzić. Choroba, Kraków zawsze musi nam podrzucić jakieś świństwo. Porucznik roześmiał się. — Nikt nam jej nie podrzucał! Sama przyjechała. Na szczęście zadzwonił właśnie telefon. Kozoń, zupełnie zdegustowany, podniósł słuchawkę. — Posterunek Milicji Obywatelskiej w Rabce... Tak jest... ― podał słuchawkę Jaworskiemu ― Kraków, do pana. Jaworski słuchał w skupieniu. — Tak, tak jest... ― powtarzał. Potem odłożył słuchawkę. ― Za godzinę przyjadą z Krakowa. — Za godzinę! Oczywiście zapomnieli o drobnym fakcie, że mamy zimę i śnieg. Jak dobrną za półtorej godziny, to będzie dobrze ― rzucił zgryźliwie Kozoń. — Kapitan Derko wyjechał z Krakowa piętnaście minut temu.
— Interesująca panienka z tej Agaty, skoro Derkę wysłali. — Może nie tyle Agata jest interesująca, co profesor Rogalski. Nie słyszeliście o nim? Ostatnio robią koło niego straszny szum. Naukowiec światowej klasy. Widziałem z nim wywiad w telewizji. Podobno ta jego praca to rewelacja w dziedzinie chemii. Jest dyrektorem Instytutu Doświadczalnego Chemii Nieorganicznej w Krakowie. Mgr Mirosława Pelska jest od dwóch lat jego asystentką. Oczywiście to wszystko może nie mieć nic wspólnego ze śmiercią Agaty Domańskiej. Po prostu denatka była również pracownikiem naukowym tego instytutu. Ale nad Rogalskim teraz strasznie wydziwiają. Mówią, że prawdopodobnie za tę pracę dostanie Nobla. W marcu wyjeżdża na międzynarodowy zjazd chemików do Paryża, gdzie będzie referował swoje wyniki, znane już zresztą i komentowane w świecie. Kozoń słuchał wykładu Jaworskiego i gratulował sobie w duchu znajomości psychiki ludzkiej. Ale mądry! ― myślał. ― Niby tak się interesuje odkryciami naukowymi! Gdybym nie wiedział, że rozmawiał z tymi chemikami ze ..Stasina”, tobym chyba uwierzył, że do poduszki czytuje sobie najnowsze publikacje profesora Rogalskiego. — No tak ― powiedział powoli ― teraz rozumiem, dlaczego Kraków, to złapał. Oni zresztą każdą ciekawszą sprawę muszą nam sprzątnąć sprzed nosa. Jaworski roześmiał się głośno. Na dodatek ma obrzydliwy śmiech ― pomyślał Kozoń. Państwo Rawiczowie dopiero o jedenastej wieczorem opuścili posterunek milicji w Starej Rabce. Towarzyszył im Andrzej Drawski. Szedł obok milczący i przygnębiony. Koło dworca kolejowego zatrzymał się. — Chyba nie ma pan zamiaru jechać teraz w nocy? — O tej porze nie będzie już autobusu do Bukowiny ― odpowiedział z wahaniem ― ale może złapię jakiś pociąg do Zakopanego, no a stamtąd jakoś się dostanę do domu. — Ależ to bez sensu ― powiedział Rawicz. ― Co się pan ma
tłuc po nocy! Może pan przecież przenocować u nas i rano wyjechać autobusem bezpośrednio do Bukowiny. — Oczywiście ― poparła męża Rawiczowa. ― Niech pan zostanie u nas na noc. Bardzo pana prosimy. Nam będzie również jakoś... raźniej. Proszę. Poszli więc dalej we trójkę stromą uliczką w stronę poczty. Rawiczowa przygotowała gorącą herbatę i siedzieli potem jeszcze długo, rozmawiając o Agacie, o tym, jak się zachowywała, jak spędzała czas. Andrzej palił papierosa za papierosem i niechętnie odpowiadał na pytania starych. Natomiast z uwagą słuchał opowieści Rawiczów. Kilka razy wstawał i chciał już odejść, ale staruszkowie zatrzymywali gę. — Może herbaty? Niech pan jeszcze posiedzi! Naprawdę proszę zostać ― mówiła Rawiczowa. O pierwszej gospodyni odprowadziła go do pokoiku na pięterku. Kiedy mijali drzwi Agaty, zatrzymał się. — Chyba tych drzwi nie da się otworzyć jakimś innym kluczem? — Ależ nie ― powiedziała Rawiczowa, jakby trochę przestraszona. ― Chce pan tam wejść? Panie Andrzeju, przecież drzwi są zaplombowane! — Nie... Oczywiście, że nie. Zastanawiam się tylko, czy... przedtem ktoś ich nie otworzył... Wczoraj... — Wykluczone! To dobry zamek. Jaloski. Panie Andrzeju, o czym pan myśli? Przecież ona... ona urobiła to sama. Niemożliwe, żeby ktoś... — Tak, tak... Mówię głupstwa, proszę nie zwracać na to uwagi. Dobranoc. I dziękuję. — Dobranoc, panie Andrzeju ― odpowiedziała z westchnie- niem gospodyni. ― Ja wiem, to trudno zrozumieć, gdy ktoś... — Dobranoc pani ― przerwał Andrzej i poszedł na górę. Na drugi dzień komendant Kozoń krążył po Rabce z miną wielce zatroskaną. Dzieci z piekielnym wrzaskiem kotłowały się w parku, zjeżdżały na sankach, butach i wszelkich innych możliwych przyrządach sportowych, baby rajcowały koło
piekarni, trzech dziarskich młodzieńców we włóczkowych czapeczkach z pomponami wysypało się z knajpki ― słowem dzień przebiegał normalnie i jak na razie bezawaryjnie. Kozoń niedbałym ruchem podnosił rękę do daszka i głęboko zamyślony wędrował dalej przez zaśnieżone uliczki. Ostro ofuknął Janka od Nowaków, który z głupawym uśmiechem zagadnął: — No co, Józek, co nowego? — Ty, Janek, uważaj sobie! ― powiedział godnie. ― Jak twój stary wróci z Nowego Targu, to ci mordę stłucze, tylko się dowie o Danielakównie. A ja nie jestem dla ciebie żaden Józek. Wódki z tobą nie piłem. ― I nie czekając na celną replikę (Janek nie lubił zostawać dłużnym), ruszył dalej. Wstąpił ,,Pod Gwiazdę” i pogadał z kelnerem Jabłońskim. Nie spodziewał się żadnej rewelacji ― Jabłoński co miał do powiedzenia, powiedział już wczoraj Jaworskiemu ― ale co to szkodzi jeszcze raz zapytać. No i rzeczywiście nic nowego. Wiadomo, „panienki” jadły wczoraj obiad „Pod Gwiazdą”. Jabłoński Agatę znał z widzenia, bo od trzech tygodni przychodziła do nich na obiady. Kozoń zniechęcony poszedł z powrotem w stronę poczty. Co za historia z tym kluczem... Derko oczywiście przesadza, na pewno nic w tym nie ma. No, ale dla porządku można by sprawę zbadać. Rawiczowa upiera się, że jak Domańska sprowadziła się do nich, klucz od drzwi balkonowych na pewno tkwił w zamku. Domańska paliła papierosy i bardzo często uchylała drzwi, żeby się przewietrzyło. No a teraz klucza nie ma. Może wrzuciła kiedyś przez roztargnienie do torebki, a potem zgubiła? Albo sama Rawiczowa schowała klucz, tylko tego nie pamięta? Różnie bywa. Wreszcie jakoś otworzyli te cholerne drzwi. Wprawdzie stara stanowczo twierdzi, że to był klucz zapasowy, ale czy można jej wierzyć? Ona często o czymś zapomina. Ma już swoje lata. Derko z Jaworskim robią mądre miny, a sprawa wydaje się zupełnie prosta. Kozoń właśnie zatrzymał się, niezdecydowany, czy nie
wstąpić jednak do Rawiczów (zawsze swojak ze swojakiem łatwiej się dogada), kiedy nagle zobaczył Andrzeja Drawskiego wychodzącego z poczty. A ten tu czego? ― zdziwił się i szybko dogonił młodego człowieka. — Pan jeszcze w Rabce? Tamten wcale się nie speszył. — Jak pan widzi ― powiedział z nieco drwiącym uśmieszkiem. — Ma pan tu jeszcze coś do roboty? — Muszę koniecznie mieć coś,do roboty? Po prostu nie wyjechałem, jak pan raczył przed chwilą zauważyć, i sądzę, że ten fakt nie wymaga komentarza. Poeta ― pomyślał Kozoń z rozdrażnieniem, ale ograniczył się tylko do znaczącego „no, no”. Jeszcze przez chwilę obserwował, jak Drawski odchodzi spokojnie w stronę „Zdroju”, po czym wszedł na pocztę. W okienku z napisem „Rozmowy międzymiastowe” siedziała Parasiówna. W sobotę miała noc, to dzisiaj pracuje rano, zgadza się ― stwierdził urzędowo. Zaczekał chwilę, aż Parasiówna upora się z zamówieniem Wrocławia, i przywołał ją do drugiego wolnego okienka. — Czego ta łajza od ciebie chciała? ― zapytał ostro. — O kim mówicie? — No, ten filozof, co przed chwilą stąd wyszedł. Tylko nie kręć. Jolanta Paraś zaczerwieniła się. — Czego stryj chce? Już mi się nie wolno odezwać do nikogo? — Ej, Jolka, uważaj. Jak Zygmunt wróci z wojska, to ty zaraz inaczej zaśpiewasz. — To był klient. — Czego chciał? — O Boże! To był brat tej... tej Domańskiej. — Ona nie ma żadnego brata. — Przyrodni. Okropnie rozpacza ...co się stryj dziwi. Chciał porozmawiać. Pytał, czy przyszła wtedy wieczorem na pocztę, co mówiła i w ogóle. On nie może zrozumieć, dlaczego to
zrobiła... — A ty, głupia kozo, oczywiście mu wszystko powiedziałaś? — Żal mi go było. — Żal, żal. Jak wylecisz z poczty, to mnie nie będzie ciebie żal. Zmiataj do roboty. Parasiówna chlipnęła nosem i z obrażoną miną wróciła na swoje miejsce. Koza ― pomyślał ze złością i trzasnął drzwiami. Teraz już zdecydowanym krokiem poszedł w kierunku ulicy Pocztowej. Przez chwilę stał pod domem Rawiczów, po czym wszedł między drzewa, które tworzyły mały zagajnik u wylotu uliczki. Pokręcił się między sosenkami zupełnie bez celu. Poniżej zagajnika był ostry spadek aż do rzeki. Dochodziły stamtąd krzyki i nawoływania dzieci. Dobrze znał to zbocze. Niejednego guza nabił sobie jako chłopiec zjeżdżając stamtąd na butach. Kiedyś sobie łby porozwalają ― pomyślał, ale nie chciało mu się brnąć po śniegu, żeby przegonić dzieciarnię. ― A-niech tam ― machnął ręką. Zastanawiał się właśnie, - pod jakim pretekstem wejść do Rawiczów, kiedy z dołu, spomiędzy drzew', wyłonił się zasapany Franek Wajda. Gramolił się prawie na czworakach, ciągnąc za sobą sanki. Buzię miał czerwoną z wysiłku, ale roześmianą od ucha do ucha. Zatrzymał się, spojrzał na komendanta, ryknął „duch! duch!” i zaczął zwiewać. — Franek, smarkaczu! ― krzyknął Kozoń, z wysiłkiem biegnąc po głębokim śniegu w jego stronę. ― Zatrzymaj się, szczeniaku! Franek stał pod drzewem z taką miną, jakby miał się za chwilę rozpłakać albo parsknąć śmiechem. — Co się wygłupiasz! Chcesz sobie nogi połamać?! — Przestraszyłem się ― powiedział Franek z szelmowskim uśmiechem. — Czego, głupi? Boisz się ducha w biały dzień! Z dołu słychać było nawoływania „Franek! Franek!” i po chwili wyłonił się utytłany w śniegu może dziewięcioletni chłopak. — Franek wystraszył się komendanta! Franek wystraszył się
komendanta! ― rozwrzeszczał się malec i chciał zawrócić, ale zwalił się w zaspę. — Cicho bądź, Tadek! To ty opowiadałeś o duchu! — Ale wtedy było ciemno i naprawdę pod drzewem stał duch! ― zaperzył się Tadek. — Tak, tak, taki sam jak dzisiaj! — Uspokójcie się zaraz. O czym ty mówisz?! — W sobotę zjeżdżaliśmy na sankach, tam na dole ― pokazał w nieokreślonym kierunku. ― Wszyscy już poszli, bo zrobiło się ciemno. A Tadek założył się, że zjedzie z samej góry. Mówiłem mu, że wpadnie na drzewo, ale on się uparł. A jak wszedł na górę, to zaczął wrzeszczeć ,,duch, duch” i zjechał, ale na tyłku ― Franek chichotał jak oszalały. — Ty też widziałeś tego „ducha”? — Nie... Gdzie tam... ― Franek trochę się speszył. ― On tak się darł, że się wystraszyłem i uciekliśmy przez mostek na dole. — Która była wtedy godzina? — A bo ja wiem. Ciemno już było. — Teraz słuchajcie, smarkacze. Jak was jeszcze raz zobaczę na tej górce, to wam lanie spuszczę. Chcecie sobie nogi połamać? Powiedz tym na dole, że się mają zaraz stamtąd wynosić. A z twoją matką, Franek, to sobie pogadam, bo już nie pierwszy raz widzę cię tu z sankami — Panie komendancie, my już nie będziemy ― obiecywali chórem. — No już, zmykajcie Kozoń poprawił czapkę i zamaszyście ruszył w stronę domu Rawiczów. Ten mądrala Jaworski nie gadałby z chłopakami ― pomyślał z satysfakcją. Śmierć Agaty wywołała w instytucie zrozumiałą sensację. Od kilku dni nie mówiono o niczym innym. Pojawienie się kapitana Derki komentowano w najrozmaitszy sposób. Jedni nie dopatrywali się w tym niczego szczególnego ― „Po prostu taki jest tryb postępowania” ― mówili. Inni snuli nie kończące się domysły. O wpół do ósmej z placu Szczepańskiego odjeżdżały dwa