uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Barbara Krzysztoń - Kapitan Derko - Człowiek w czarnym kapeluszu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :563.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Barbara Krzysztoń - Kapitan Derko - Człowiek w czarnym kapeluszu.pdf

uzavrano EBooki B Barbara Krzysztoń
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

Barbara Krzysztoń Człowiek w czarnym kapeluszu

CZWARTEK — 20 WRZEŚNIA Autobus zatrzymał się na małym rynku, wybrukowanym kocimi łbami. Irena wysiadła, z ulgą wciągając w płuca świeże powietrze. Niezdecydowana stała przez chwilę na krawężniku i rozglądała się z pewnym zdziwieniem. „Więc to jest Miastko? Mój Boże. Rzeczywiście na miasteczko to trochę za małe, a na wieś za duże… Po prostu Miastko” — pomyślała i jeszcze raz powiodła wzrokiem dookoła. Z trzech stron małego rynku stały odrapane domki, przeważnie parterowe. Jeden bok niewielkiego kwadratu zajmował kościół otoczony murem, za którym kołysały się w jesiennym wietrze kolorowe drzewa. Dwie, nie, raczej trzy jednopiętrowe kamienice robiły bardzo dostojne i „urzędowe” wrażenie. Milicja. Ośrodek zdrowia i co jeszcze? Tuż koło przystanku autobusowego mieściła się gospoda… Irena podeszła do pierwszej napotkanej kobiety, która przyglądała jej się bez najmniejszego skrępowania. — Przepraszam panią, jak mogę dostać się do Bylic? — Do Bylic? — powtórzyła niespiesznie. — Autobusem albo piechotą. — Czy to daleko? — Nie. Bardzo blisko. Jak pani dobrze wyciągnie nogi, za dwadzieścia minut będzie pani na miejscu. A kogo pani szuka? — Dziękuję… Po przestudiowaniu rozkładu jazdy autobusów PKS i spojrzeniu na zegarek, który wskazywał piętnastą dwadzieścia, Irena zdecydowała się iść pieszo. Na szczęście pogoda była nie najgorsza. Wrześniowe, blade słońce wyłaniało się co chwila spoza chmur, a wiatr osuszał kałuże po wczorajszym deszczu. Szła poboczem szosy, usiłując nie utonąć w błocie. Puste, uprzątnięte pola pachniały jesienią. Minęła z rzadka rozsiane domki, potem niewielki zagajnik i już ujrzała, położoną nieco w dole, wieś ciągnącą się wzdłuż szosy. Oczywiście, kiedy znalazła się koło najbliższych domów, okazało się, że „chociaż dobrze wyciągała nogi”, szła z Miastka czterdzieści pięć, a nie dwadzieścia minut. Zaczepiła jakiegoś chłopca taplającego się w kałuży: — Powiedz mi, gdzie tu mieszka pan Bargieł. Chłopiec patrzył na nią z takim zdziwieniem, jakby spadła z księżyca. — Bargieł? — Przecież mieszka tutaj, w Bylicach — zaczęła się trochę denerwować. Na szczęście jej rozmową z wyrostkiem zainteresowała się jakaś kobieta, objuczona siatką pełną chleba. — Kogo pani szuka? — Pana Bargieła. — A… chodzi pani o „Królikarza”? Niech pani idzie prosto aż do geesu, a potem skręci w prawo. Na końcu ulicy, trochę na osobności, stoi dom „Królikarza”. Taki stary, czarny. Na pewno pani trafi. To bardzo blisko. Rzeczywiście stał „trochę na osobności”. Wyglądał, jakby miał się za chwilę zawalić. Kiedyś mógł to być nawet całkiem ładny dom w niewielkim zielonym ogródku, ale musiało to być bardzo dawno. Furtka w połamanym ogrodzeniu wisiała na jednym zawiasie i oczywiście w ogóle nie spełniała swojej funkcji. Kilka cegieł rzuconych w błoto pozwalało jako tako dobrnąć do drzwi. Irena weszła po trzech zbutwiałych stopniach na niewielki, zarzucony jakimiś gratami ganek. Zapukała, szarpnęła klamkę i znowu zapukała, ale w domu panowała nieprzenikniona cisza. Zaczęła walić pięścią w odrapane drzwi, potem spróbowała zajrzeć przez bardzo

brudne okno do wnętrza. To była chyba sień. Ciemna i zagracona. Bez śladu czyjejś obecności. Obeszła dom dookoła. Od tyłu okna były zabite deskami. Po podwórzu poniewierały się jakieś stare naczynia, resztki słomy i Bóg wie co jeszcze. Wróciła do drzwi frontowych i znowu zaczęła się dobijać. Wreszcie zrezygnowała. Brnąc przez błoto, wyszła na ulicę. W podwórku sąsiedniego domu jakaś stara kobieta mieszała w cebrzyku otręby z ziemniakami. Spojrzała na Irenę niechętnie. — Bargieł?… O, tam mieszka — wskazała ręką w kierunku czarnej rudery. — Tak, wiem. Ale nikt nie otwiera drzwi. — No to chyba wyjechał. Jego często nie ma w domu. Ale na pewno wróci. Jutro jest dzień targowy w Miastku. On tam zawsze jest. — Kiedy może wrócić? W nocy? — A kto go tam wie… Może w nocy, może rano. Ja go tam nie pilnuję. — Gdzie tu można przenocować? — Przenocować? A nie wiem, nie wiem. Niech się pani popyta. Może kto przyjmie na noc. — Znowu przyjrzała się Irenie nieufnie. — Ja przecież nie za darmo… Zapłacę… — Może pani coś znajdzie. Ale prędzej w Miastku. W rynku mieszka Jajowa. Ona czasem przyjmuje „służbowych” na noc. Irena podziękowała za radę i zupełnie zgnębiona poszła w stronę szosy. Tym razem miała więcej szczęścia. Gdy dochodziła do przystanku, właśnie nadjechał zachlapany błotem autobus. W Miastku oczywiście nie było hotelu. Ktoś jej znowu poradził panią Jajową. Była to chuda, ruchliwa staruszka, niesłychanie gadatliwa i troskliwa. Natychmiast zagrzała Irenie wody do mycia, przygotowała spanie na wąskiej kanapce w małym pokoiku załadowanym meblami, ozdobami i obrazami, od widoku których dostaje się natychmiast gęsiej skórki, i absolutnie nie chciała się zgodzić, żeby Irena poszła na kolację do gospody. — Dopłaci mi pani kilka złotych i zje w domu! Nie będzie pani chodziła między pijaków. Usmażyła jajecznicę i postawiła przed Ireną słabą herbatę. Sama usiadła naprzeciw gościa i pobrzękując łyżeczką w szklance, piła powoli coś, co nazwała „herbatką”. — Pani jest z Krakowa? — zagadnęła ostrożnie. — Tak. Z Krakowa. — Przyjechała pani do nas służbowo? — Nie. To znaczy tak. Byłam służbowo w Tarnowie, a skoro już znalazłam się w tej okolicy, wstąpiłam i do Miastka, bo… obiecałam koleżance, że w Bylicach załatwię jej pewną sprawę… ale zupełnie prywatną… — No i co? Załatwiła pani? — Niestety, nie zastałam tej osoby. Może pani go zna — ożywiła się nagle — chodzi mi o pana Bargieła. — Bargieł, Bargieł?… Ach, oczywiście! Mówi pani o „Królikarzu”?! — Dlaczego tak go wszyscy nazywają? — Nie wie pani? — Nie znam go. Koleżanka prosiła, żeby mu doręczyć list, podała mi jego adres… Nic o nim nie wiem. — Nie mogła posłać pocztą? Dla jednego listu musi się pani tak męczyć? Irena wzruszyła ramionami. — Miał mi dać od razu odpowiedz. To moja bardzo dobra koleżanka z biura. Skoro mnie prosiła… Nie wiem, dlaczego zależało jej na tym, żeby list doręczyć osobiście. Ale nie powiedziała mi pani, dlaczego Bargieła nazywają „Królikarzem”.

— Bo on handluje króliczymi skórkami. Odkąd go pamiętam, zawsze przyjeżdża do Miastka w dzień targowy. Zawsze stoi w tym samym miejscu i skupuje skórki królicze. — Co pani powie… — Dlaczego to panią tak dziwi? — Nie, dlaczego… Tylko zastanawiam się, co moja koleżanka może mieć wspólnego z jakimś „Królikarzem”. Pani Jajowa roześmiała się. — A wie pani, że to samo pomyślałam o pani, kiedy pani o nim wspomniała? Niech się pani nie gniewa, ale taka elegancka kobieta… — A jak on wygląda, ten… Bargieł? — Stare, wstrętne dziadzisko. Wysoki, raczej tęgi, trochę siwy i ma okropną gębę. Pijanica i tyle. Chodzi ubrany jak ostatni oberwaniec, ale ludzie różnie o nim mówią. Ja w to nie wierzę, ale niektórzy twierdzą, że on ma forsy jak lodu. — Dorobił się na tych skórkach? — Proszę pani! Kto by się na czymś takim dorobił? Podobno tymi skórkami handluje tylko tak, dla niepoznaki. Ma głowę do interesów dziad cholerny. Wie pani, tu sprzeda, tam kupi. Zresztą może to tylko plotki. Ludzie Bóg wie co potrafią wymyślić. Dolać pani trochę wiśniówki do herbatki? — Mimo gorących protestów Ireny wyciągnęła z kredensu karafkę. — Odrobinkę. Dobrze pani zrobi. Wygląda pani na zmęczoną. — Sobie również nalała. — Niech mi pani powie — zaczęła ostrożnie — czy ta pani koleżanka nie nazywa się Ala Źrebko? — Nie. — A może wyszła za mąż i zmieniła nazwisko? — Nie, ona jest niezamężna. — I nie nazywa się Ala? — Nie. Ale dlaczego pani pyta? Kto to jest Ala Źrebko? — Tak mi przyszło do głowy. To taka jedna dziewczyna z Bylic. Dwa lata temu wyjechała do Krakowa. Jedni mówią, że do Krakowa, inni że do Zielonej Góry. Kto ją tam wie… — Czy to jest jakaś krewna „Królikarza”? — Nie, skąd… Tak sobie pomyślałam… że to może ona przypadkiem panią przysłała. Pani Jajowa zabawiała Irenę jeszcze przez godzinę rozmową o Miastku, o sobie, o swoim mężu, który „pracował na kolei”. To właśnie on zaczął jej przysyłać na noc delegacyjnych gości. I tak już zostało. — Rentę po starym mam niedużą i te kilka złotych od czasu do czasu bardzo mi się przydaje. Nieczęsto ktoś do nas przyjeżdża. Ale dobre i to. Irenę zaczęła ogarniać coraz większa senność. Herbatka wzmocniona domową wiśniówką zrobiła swoje. * * * Na drugi dzień obudziła się o ósmej rano. Pani Jajowa krzątała się po kuchni. Okazało się, że zdążyła już oblecieć cały rynek i spenetrować teren. — Starego jeszcze nie ma. Może pani spokojnie zjeść śniadanie. — Może nie przyjedzie? — zaniepokoiła się Irena. — Przyjedzie. On pilnuje swojego interesu. Łatwo go znajdzie. Stoi ze swoim kramem zawsze w tym samym miejscu, tuż koło bednarza. Z daleka zobaczy pani beczki do kiszenia kapusty. Ale niech pani je spokojnie, jeszcze go nie ma. Nie było go również o dwunastej w południe. Irena obeszła już kilkakrotnie cały targ, zaglądając trochę z nudów, a trochę z ciekawości do każdego koszyka, do każdej furmanki, i znowu wróciła w to samo miejsce.

— Tego pana jeszcze nie ma? — zapytała mężczyznę, który ładował beczki na furmankę. — Jakiego pana? — No… pana Bargieła. — Nie było go dzisiaj. — Nie wie pan, co się z nim stało? — A skąd ja mogę wiedzieć? Już trzeci raz pani o niego pyta. Czy to mój brat albo swat? — Szuka pani „Królikarza”? — odezwał się ktoś obok niej. Odwróciła się szybko. Tuż za nią stał młody chłopak. W zębach trzymał papierosa i przyglądał się jej z bezczelną miną. — Tak. Wie pan, gdzie on może być? — Nie. A czego pani od niego chce? — Nie rozumiem, co pana może to obchodzić! — powiedziała ostrym tonem i chciała odejść, ale chwycił ją za ramię. — Niech pani zaczeka. Możemy go razem poszukać. — Proszę mnie zostawić w spokoju! — Wyszarpnęła rękę i szybko ruszyła przed siebie, starając się zgubić natręta w tłumie. Na przystanku autobusowym rozgrywały się dantejskie sceny. Kobiety z koszykami usiłowały wepchnąć się do przepełnionego autobusu. Irena postanowiła drogę do Bylic przebyć jeszcze raz piechotą. Na szosie panował ożywiony ruch. Co chwila mijały ją wracające z targu furmanki, chłopcy na rowerach oglądali się za nią, gwizdali przez zęby i wymieniali głośne uwagi na jej temat. Była tak zajęta swoimi myślami, że w pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na młodego mężczyznę na motorze. Zauważyła go dopiero wtedy, kiedy ją wyprzedził, zjechał na pobocze i zatrzymał się, czekając, aż się do niego zbliży. Zauważyła go w ostatniej chwili. To był ten sam chłopiec, który zaczepił ją na targu. — Niech pani zaczeka — powiedział, kiedy chciała go: wyminąć. — Nie miałem zamiaru pani obrazić. Pani mnie: źle zrozumiała. Ja naprawdę szukam „Królikarza”. Niech pani siada, podwiozę panią. — Dziękuję. Ale wolę iść pieszo. — No, niech się pani już nie gniewa. Przecież nic złego pani nie zrobię. Nie jesteśmy na dzikim pustkowiu — roześmiał się. — Zawiozę panią do Bylic. Szkoda nóg i czasu. Irena wahała się jeszcze. — Odda mi pani przysługę. Byłem u tego cholernego dziada dzisiaj rano i podejrzewam, że on siedzi w domu, tylko mi nie otworzył, bo wiedział, że to ja. Podwiozę panią do geesu i zaczekam. Jeżeli on jest w domu, to panią pewnie wpuści. No, niech pani wsiada. W ciągu kilku minut byli na miejscu. — Ja tutaj zaczekam — powiedział, zatrzymując się koło sklepu. — Proszę pana, bardzo panu dziękuję za podwiezienie, ale… ja nie chcę brać udziału w żadnej awanturze. — Nie będzie awantury. Chcę tylko wiedzieć, czy ten dziad jest w domu. — Patrzył na nią przez chwilę badawczo. —Niech mi pani powie, czy pani nie jest przypadkiem koleżanką Ali? — Nie. Skąd panu to przyszło do głowy? — Spotkałem na targu Jajową. Powiedziała mi, że przysłała panią jakaś koleżanka. Jeżeli to Ala, proszę mi powiedzieć prawdę. — Nie, to jakaś pomyłka. Nie znam żadnej Ali. Stał oparty o motor i przyglądał się, jak odchodzi w głąb krótkiej wiejskiej uliczki. Potem zapalił papierosa.

Irena znowu dobijała się do odrapanych drzwi, pukała w szybę, szarpała klamkę, wreszcie przyłożyła ucho do szorstkich desek i nasłuchiwała, czy w środku coś się nie poruszy. Ale w domu „Królikarza” panowała niczym nie zmącona cisza. Wyrwała z notesu kartkę i napisała pospiesznie: „Przyjechałam w bardzo ważnej sprawie, ale nie zastałam pana w domu. Będę próbowała odszukać pana w Krakowie. Gdybyśmy się minęli, proszę się ze mną skontaktować przed rozmową z S.K. Numer mojego telefonu do biura 21 314, do domu 34 005. Irena Tuszyk”. Kartkę złożyła starannie na pół i usiłowała wsunąć w szparę pod drzwiami. Z daleka usłyszała warkot zbliżającego się motoru. Szybko zbiegła z trzech połamanych stopni. Chłopiec, który ją tu przywiózł, właśnie zatrzymał się przed domem. — Nie ma go? — zapytał nieufnie. — Nie. Chyba naprawdę go nie ma. — Niech pani siada. Odwiozę panią do Miastka. — Z pasją kopnął rozrusznik. — Dziękuję, pojadę autobusem. — Niech już pani przestanie się certować. I tak jadę w tamtą stronę. Ruszyli w drogę powrotną. Znowu mijali na szosie furmanki, ludzi idących pieszo, rowerzystów i dziarskich młodzieńców na motorach. Jednak ruch był teraz już o wiele mniejszy niż w południe. Zbliżali się właśnie do pierwszych zabudowań Miastka, kiedy chłopiec nagle zatrzymał motor. — Musi pani na chwilę zsiąść — powiedział i nie patrząc na Irenę, zaczął majstrować koło kierownicy. — Zepsuło się coś? — zapytała, spoglądając z wahaniem w stronę miasteczka. — Nie, nic takiego. Trochę się zagrzał. — Oparł motor o pobliskie drzewo i wyciągnął z kieszeni papierosy. — Zapali pani? — Nie, dziękuję. Spieszę się. Chciałabym złapać autobus do Tarnowa. — Ma pani czas. Odjeżdża dopiero o szesnastej. — Muszę jeszcze wstąpić do pani Jajowej. Bardzo panu dziękuję za podwiezienie, dalej pójdę pieszo. To już naprawdę niedaleko. — Niechże pani zaczeka. Zaraz panią odwiozę pod sam dom Jajowej. — Znowu wyciągnął do niej wymiętą paczkę papierosów. — Proszę… Zapaliła z pewnym ociąganiem. — Chciałem o coś panią zapytać. — Tak? — Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Ala. — Już panu mówiłam. Nie znam żadnej Ali. Przyglądał jej się nieufnie. — Jeżeli nie chce pani powiedzieć, to trudno. — Wzruszył ramionami. — Ona nie musi się mnie bać. Ja do niej nic nie mam. — Nie znam jej! W ogóle nie znam nikogo ani z Miastka, ani z Bylic. Nikogo z tej okolicy! — No, a „Królikarza”? — Jego też nie znam. Znajoma mnie prosiła, żeby doręczyć mu list. Jechałam służbowo do Tarnowa, więc obiecałam jej, że wpadnę do Bargieła. Ale nie znam go. Nigdy go na oczy nie widziałam. — A ta znajoma nie nazywa się Ala Źrebko? — Nie!!! Oparł się o drzewo i w milczeniu dopalał papierosa.

— O co właściwie chodzi? Kto to jest, ta Ala? — Taka dziewczyna… — No i co? Wyjechała i nie dała panu adresu? Zdarza się. — Nikomu nie dała swojego adresu. Nawet własnej matce. Chyba że stara kłamie. — I nikt nie wie, co się z nią stało? Zniknęła nagle i koniec? — Nie nagle, nie nagle… Wyniosła się z Bylic jakieś dwa lata temu. — I dopiero teraz pan jej szuka? — Byłem w wojsku. Niedawno wróciłem. Poza tym wcale jej nie szukam. Ona w ogóle mnie nie obchodzi. — Cisnął na ziemię niedopałek papierosa. — A od „Królikarza” radzę trzymać się z daleka. To stary drań. — Muszę się z nim zobaczyć. — Czy pani wie, kto to jest? — Nie. — Niech ta pani znajoma sama załatwia z nim swoje sprawy. To nie jest towarzystwo dla takiej dziewczyny jak pani. — Mówi pan o nim, jakby to był jakiś złodziej czy oszust. Co on takiego zrobił? — Za rękę nikt go nie złapał. Na to on jest za sprytny. Ale to lepszy cwaniak. — A konkretnie co on robi? — Handluje skórkami królików. — To jeszcze nic złego. A czy ma tu jakieś gospodarstwo, ziemię, rodzinę? — Nie, on nie jest tutejszy. Przyjechał do nas zaraz po wojnie i zaczął ten swój handelek skórkami. Ale ludzie mówią, że można u niego różne rzeczy sprzedać i kupić. Ma on jednak swój spryt. Na niczym go nie można przyłapać. Już się koło niego nawet milicja kręciła, ale on licencję na skup ma i niby wszystko jest w porządku. Zresztą o tym jego bogactwie to może tylko takie gadanie. — Na czym on mógłby tu się tak dorobić? — Niekoniecznie tu. Od dłuższego czasu jest tu tylko gościem. U nas zaczynał. Prawdziwe interesy to on robi w Tarnowie, Krakowie, zresztą diabli wiedzą gdzie. Faktem jest, że przyjeżdżają do niego czasem jacyś z Tarnowa albo z okolic i do późnej nocy piją z nim w tej jego obskurnej norze. Rano wyjeżdżają. Widziano go też w Tarnowie, w knajpie. U nas to on się nie obłowi. To nie jest bogaty teren. Przed wojną wiele ludzi od nas wyemigrowało za robotą do Ameryki. Przysyłali swoim krewniakom po kilka dolarów w listach. To nie są wielkie sumy i przez PKO nie warto przekazywać, a poza tym… pani wie, ludzie niechętnie przyznawali się, że im ktoś z Zachodu przysyła forsę. Dostawali też paczki z ciuchami. Całymi latami przyjeżdżały na każdy targ ciuchary z Krakowa i skupowały te łachy. Teraz to już się interes urwał. W mieście można dostać w sklepie importowane bluzeczki i co kto chce. Ale kiedyś to była kanada dla handlarek. Królikarz oczywiście łachami się nie interesował, natomiast podobno skupował od chłopów dolary. Od tego zaczął, kiedy tu przyjechał. Stąd chyba poszła plotka, że taki bogaty. Ale przecież nie mógł się na tym tak bardzo dorobić. Możliwe, że początkowo, zanim zamieszkał tu na stałe, właśnie po te drobne dolary przyjeżdżał jedynie. A potem wrósł w tę okolicę jak grzyb. Od starego Migonia, który przepił cały swój dobytek, kupił rozwalający się dom. I został. — Czy on ma jakąś rodzinę? — Miał żonę i dziecko. Żona umarła, a córkę, kiedy skończyła dwanaście lat, wywiózł do Krakowa. Chodziła tam do szkoły, podobno nawet na Uniwersytet. Ktoś mówił, że wyszła za mąż. Ale nigdy się tu nie pokazuje, toteż ludzie zupełnie o niej zapomnieli. — Mieszka w Krakowie? — Nie wiem. Podobno tak. — A jak się nazywa? — Nie mam pojęcia.

— Czy ktoś mógłby mi to powiedzieć, jak pan myśli? — Chyba nikt. Nie było jej w Bylicach od lat. Ona musi być o wiele starsza ode mnie. Ja jeszcze koszulę w zębach nosiłem, kiedy ona już do szkoły chodziła. — Czy nie przyszło panu do głowy, że on musi gdzieś mieć drugie mieszkanie, skoro nie bywa tu po kilka dni? Może mieszka właśnie z córką? Niech pan sobie przypomni. Może jednak kiedyś słyszał pan jej nazwisko… — Nie. Ja mam dobrą pamięć. Tutaj nikt nie wie, co się z nią dzieje. Ludzie by o tym coś mówili, a tymczasem nikt prawie nie pamięta, że Bargieł w ogóle miał jakąś rodzinę. Jednak pani bardzo się nim interesuje… — Ach, nie… Pytam tylko tak… z ciekawości… — Nie mogę zrozumieć, co za interes może mieć taka dziewczyna jak pani do takiego łobuza jak „Królikarz”. — Ja? Już panu mówiłam, że ja do niego nic nie mam… To moja koleżanka… — Niech pani nie opowiada bajek. Zresztą to nie moja sprawa. Ale dobrze pani radzę, niech się pani trzyma od niego z daleka. — A pan? Sam pan przecież powiedział, że go pan szuka od kilku dni. — Ja to co innego. Po prostu chcę mu dać porządnie po pysku. Tak, żeby się nakrył kopytami. Jedziemy? — Tak, oczywiście. Wyminęli trzech podchmielonych mężczyzn, żeglujących środkiem szosy, i ruszyli w stronę Miastka. Po kilku minutach wjechali w mały rynek, po którym wiatr przeganiał jakieś papiery i resztki słomy. Przed gospodą stała gromada młodych chłopców. Któryś z nich zagwizdał, kiedy koło nich przejeżdżali, a inni zawtórowali mu głośnym śmiechem. Pani Jajowa przywitała Irenę wylewnie. W jej starych, sprytnych oczach paliła się nie ukrywana ciekawość. — Jeździła pani z Władkiem do „Królikarza”? — Z Władkiem? Podwiózł mnie jakiś chłopak do Bylic, ale nie wiem, jak on się nazywa. — Władek Bieńkowski. Nie znała go pani wcześniej? — Nie. Zatrzymał się na szosie i zaproponował, że mnie podrzuci. A kto to jest? — Gospodarski syn. Z Bylic. Stary Źrebko chciał za niego Alę wydać. Upatrzył go sobie na zięcia i nie ma się co dziwić. Chłopak kształcony, robił Technikum Rolnicze w Tarnowie, bogaty. Ale z małżeństwa nic nie wyszło. Aluni nie podobała się wieś. Uciekła do miasta. Jej ojciec wtedy jeszcze żył. Wyklął ją i zapowiedział, żeby jej noga więcej w domu nie stanęła. Wiem to od swojej siostry, która wydała się za mąż w Bylicach. Stary Źrebko sądny dzień w chałupie urządził, ale ona na nic się nie oglądała, zabrała swoje łachy i wyjechała. Władek, jak wrócił z wojska, niby wcale się nią nie interesował, ale kilka dni temu… Tak, to było chyba we wtorek… Pobił się z chłopakami w gospodzie. Wszyscy się dziwili, bo on bitnikiem nigdy nie był. Hożyna mówiła mi, że poszło o Alę. Podobno któryś mu przygadał. Młody, swój honor ma, pewnie też coś wypił, no i pięści poszły w ruch. Pani się dziwi? — No, nie… oczywiście… Ale co z tym wszystkim ma wspólnego Bargieł? Jajowa tylko machnęła ręką. — Mówią niektórzy, że ona za nim do miasta pojechała. Ale czy to prawda? Musiałaby chyba rozum stracić, żeby dla takiego starego pijusa dom rzucać. Po prostu nie chciała na wsi gnoju przetrząsać. Ona też się zapisała do szkoły w Tarnowie. Do handlówki. Ojciec się wściekał, że co jej to, ale matka ją broniła. Nawet wtedy, gdy szkoły nie skończyła. Nie miała głowy do nauki. Przez jakiś czas pracowała w Miastku jako ekspedientka w sklepie. Źrebko znowu wrzeszczał, że rąk do pracy nie na, a dziewucha za ladą kuprem kręci, ale matka i wtedy nią stanęła. „Niech sobie na wyprawę zarobi” — mówiła. Ja jej się przyglądałam nieraz. Gdzie jej do gospodarstwa! Paznokcie pomalowane, głowa wyfiokowana i tylko oczami na prawo i lewo strzelała.

Irena przestała słuchać opowieści Jajowej. Podeszła do okna i zapatrzyła się w mały ryneczek, wybrukowany kocimi łbami. „Co mnie to wszystko obchodzi? — pomyślała. Co mnie obchodzi jakaś Ala i jej chłopak? I to miasteczko małe i brudne, w którym wszystko rozgrywa się między gospodą, kościołem parafialnym i sklepem geesu…”

PIĄTEK — 21 WRZEŚNIA Irena dojechała do Krakowa późnym wieczorem. Zbliżała się już dziesiąta. Z dworca kolejowego zadzwoniła do Stefana. Nikt nie podnosił słuchawki. Wykręciła numer telefonu jego ciotki, ale tam również nikt się nie odezwał. Nagle poczuła, że jest śmiertelnie zmęczona. Najchętniej usiadłaby w budce telefonicznej na podłodze, żeby nie musieć już nigdzie iść. Na szczęście złapała przed dworcem taksówkę. Kiedy grzebała w torebce w poszukiwaniu drobnych, natrafiła na jakiś papier. Obracała go przez chwilę w palcach, jakby nic wiedząc, co z nim zrobić. Był to kwit z PKO… Kwit, który wczoraj rano… Wczoraj?… Chyba wieki temu… Zaniosła książeczkę mieszkaniową do likwidacji… Nie, najpierw był bieg do spółdzielni… potem niebotycznie zdziwione oczy urzędniczki: „Czy pani jest pewna, że pani chce zrezygnować z członkostwa? Za rok odebrałaby pani klucze…” Wreszcie wypełnianie w półprzytomnym pośpiechu jakichś formularzy i taksówka do PKO. Za dwa tygodnie będzie mogła podjąć trzydzieści tysięcy złotych. Spojrzała jeszcze raz na trzymany w ręku kawałek papieru i wrzuciła go z powrotem do torebki. W domu przywitała ją starsza siostra, która była akurat w burzliwym nastroju (co jej się zresztą często zdarzało). Mały nie spał i darł się jak opętany. — Nareszcie raczyłaś się pojawić! Jakiś idiota dzwoni do ciebie i obudził Marcina! — Kiedy dzwonił? — Dostatecznie późno, żeby zerwać dziecko z pierwszego snu! — Bożena, kiedy on dzwonił? — Godzinę temu. — I co mówił? — Nic. — Nie kazał mi nic powtórzyć? — Nie, nie raczył wydać żadnych poleceń — powiedziała i strzeliła drzwiami od pokoju małego. Godzinę temu?… Może to był Stefan? — pomyślała Irena weszła do „swojego” pokoju, w którym przed telewizorem siedział Zdzisław, ukochany mąż Bożenki. W drugim pokoju drzemała ciotka. Ani telewizor, ani wyczyny wokalne Marcinka nie przeszkadzały jej specjalnie — była prawie głucha. — A, jesteś — zdziwił się umiarkowanie Zdzisław. — dlaczego nie uprzedziłaś, że nie wrócisz na noc? — Przecież mówiłam, że wyjeżdżam. — Ale nie powiedziałaś, że wrócisz dopiero dzisiaj. Gdybym wiedział, spałbym w twoim pokoju. Wolę chrapanie ciotki niż to dzikie wycie. Nasz pierworodny ząbkuje. Robi to, jak słyszysz, dosyć głośno. Przez całą noc nie zmrużyłem oka. — Bożena twierdzi, że obudził go telefon. — A to swoją drogą. W progu stanęła Bożena. — Czy musicie puszczać ten telewizor na całą parę? W ogóle zamknijcie to pudło! Marcin nie może zasnąć! — Kotku, czekam na wiadomości sportowe. — No to ścisz przynajmniej. Znowu strzeliła drzwiami. W tym samym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Irena wypadła z pokoju w mikroskopijnym przedpokoju prawie zderzyła się siostrą. — Czy to pani Irena Tuszyk? Głos wydał jej się znajomy. — Tak, słucham.

— Czy znalazła go pani? — Ale kto mówi? — Władysław Bieńkowski. — Pomyłka. — Niech pani nie odkłada słuchawki! To nie pomyłka. Pani sobie przypomni, woziłem panią motorem. Dzisiaj w Bylicach. — Ach, to pan?… Skąd pan dzwoni? — Z Krakowa. — Skąd się pan tu wziął? — Nieważne. Czy znalazła pani tego cholernego dziada? — Nie. — I nie wie pani, gdzie on teraz jest? — Nie wiem… Podobno można go czasem spotkać w „Maleńkiej” — przypomniała sobie nagle. — Co to jest? — Kawiarnia… Gdzieś na Kazimierzu… — W pośpiechu spojrzała na Bożenę, która od dłuższej chwili stała za jej plecami. — Bardzo przepraszam, ale nie mogę teraz z panem rozmawiać. Proszę zadzwonić jutro. — Odłożyła słuchawkę. — Dlaczego przerwałaś? Już tak rozbudziliście dziecko, że teraz możesz już się nie krępować. Jak masz na to ochotę, to możesz nawet śpiewać arie operowe pod moim drzwiami. — Bożena, proponowałam ci, żeby przenieść telefon do mojego pokoju. — Oczywiście! Wtedy już nikt nie mógłby poza tobą z niego korzystać! — Jestem potwornie zmęczona… — To dlaczego nie kładziesz się spać? Musisz siedzieć przed telewizorem do północy? — Bożena! To jest twój telewizor! Wstawiłaś go do mojego pokoju, ponieważ przeszkadzał Marcinkowi. Ja nie oglądam programu telewizyjnego. Możesz w tej chwili zabrać to pudło do siebie! Razem z ukochanym Zdzichem. Wtedy wreszcie będę mogła się położyć. — Dobra jesteś! Naprawdę dobra! — W dużych oczach Bożeny zakręciły się łzy. — Nie mogę sobie dać rady z dzieckiem, wszystko mi leci z rąk, a ty… — Odwróciła się nie kończąc zdania i wpadła do małej kuchenki. Irena, zrezygnowana, poszła za nią. — Ach, nie becz… Przepraszam cię… — Wyjęła jej z rąk czajnik i postawiła na gazie. — Nie chciałam ci zrobić przykrości… Wiem, że masz kłopoty z Marcinkiem, że jesteś zapracowana, ale musisz zrozumieć, że ja też bywam zmęczona… — Ja już nie mogę… Już drugą noc tak wrzeszczy… Przecież on od dłuższej chwili nie płacze! Obydwie znieruchomiały, nasłuchując, a potem cicho na palcach przeszły przez korytarz i ostrożnie uchyliły drzwi do pokoju Marcinka. Mały leżał rozkopany w swoim łóżeczku i spał jak suseł. — Nareszcie… — powiedziała szeptem Bożena. — Myślałam, że to się nigdy nie skończy. Irena zatrzymała się w przedpokoju przed stolikiem, na którym stał aparat telefoniczny. Już wyciągnęła rękę, podnieść słuchawkę, ale w tym momencie spotkała urażone spojrzenie siostry. Odwróciła się niechętnie weszła do kuchni. Stała przez chwilę w oknie, czując za sobą obecność Bożeny, która usiadła na taborecie wciśniętym w kącik między piecykiem gazowym a mikroskopijnym stolikiem. Za ścianą brzęczał telewizor. Powoli przeszła przez kuchnię i znowu stanęła na środku przedpokoju. Potem zdecydowanym ruchem zdjęła z wieszaka płaszcz i zaczęła się szybko ubierać. — Gdyby ktoś dzwonił do mnie… — Wyłączę telefon! — przerwała jej w pół zdania Bożena. — Możesz być spokojna, że już nikt nie zadzwoni!…

Irena nie czekała na dalszy ciąg tyrady. Wybiegła z domu, starając się nie trzaskać drzwiami.

SOBOTA — 22 WRZEŚNIA Dzień wstawał powoli i niechętnie, trochę zamglony, trochę wilgotny, pełen chłodnego zapachu jesieni. Irena obudziła się o szóstej rano. Zdawało się jej, że dzwoni telefon, ale w domu panowała niczym nie zmącona cisza. W kuchni Bożena gotowała już kleik dla małego. Nie odezwały się do siebie ani słowem. Irena wypiła na stojąco herbatę i wybiegła z domu. Postanowiła jak najwcześniej pojechać na Olszę, żeby jeszcze zastać Stefana, zanim wyjdzie do pracy. W taksówce ogarnęła ją trudna do opanowania senność. Zbliżali się już do osiedla, kiedy kierowca nagle zahamował. — Co się stało? — natychmiast się ocknęła. — Jakiś wypadek. Powoli omijali zgromadzonych na skraju szosy ludzi oraz stojące na poboczu wozy milicyjne. Umundurowany milicjant kierował ruchem, dając znaki, żeby przejeżdżać dalej. „Nie zatrzymywać się, nie zatrzymywać sie, zdawał się mówić, przynaglając niecierpliwym ruchem ręki do pośpiechu. Irena przywarła twarzą do szyby. — Nie widać żadnego rozbitego wozu — powiedział flegmatycznie kierowca. — Proszę się zatrzymać, ja wysiadam… — Do osiedla jeszcze spory kawał drogi. — Nie szkodzi. — Ależ te baby są ciekawe… — mruknął, zatrzaskując za nią drzwiczki. Irena prawie biegła z powrotem. Małą grupkę gapiów milicjanci trzymali w pewnej odległości od miejsca wypadku. Ludzie mówili o jakimś mężczyźnie leżącym w rowie. — Co to za mężczyzna? Gdzie on jest? — zapytała zatrzymując się obok jakiejś kobiety. — Leży w rowie. Z jezdni prawie go nie widać. Szłam tędy godzinę temu i niczego nie zauważyłam. — Co mu się stało? Potrącił go samochód? — Nie wiadomo… Ale chyba nie. Mówią, że leżał tu całą noc. Irena przepychała się do przodu roztrącając ludzi. — Proszę się cofnąć! — powiedział młody milicjant, zagradzając jej drogę. — Kto to jest? — Proszę się cofnąć — powtórzył jak automat. — Ja muszę go zobaczyć. Przyjrzał jej się z uwagą. — Czy to jest ktoś z pani rodziny? — Skąd mogę wiedzieć, skoro go nie widziałam! — Pani mieszka gdzieś w pobliżu? — Nie! — Szuka pani kogoś? — Nie! — Proszę się cofnąć — powiedział ze zdwojoną energią. Irena z całym uporem nie ruszała się z miejsca. „Dlaczego ja się tak denerwuję” — pomyślała nieprzytomnie i korzystając z nieuwagi milicjanta, podbiegła kilka kroków w stronę rowu. Zatrzymała się na brzegu szosy. Nieco niżej grupka ludzi krzątała się koło leżącej postaci. Nie zobaczyła go całego… tylko połę czarnego płaszcza, siwe gęste włosy i buty… brązowe i wyjątkowo czyste jak na niego… Obok leżał czarny, wymięty kapelusz… Ktoś chwycił ją za ramię. Jak przez watę słyszała czyjś podniesiony głos. Cofała się powoli, wreszcie odwróciła się i znowu rozpychając ludzi, wydostała się ze zbiegowiska.

Szła w stronę osiedla nie oglądając się za siebie. Taksówkarz miał rację. To był jeszcze spory kawałek drogi. Pod samym domem zaczęła biec. Wpadła na klatkę schodową. Winda była zajęta, więc przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na piąte piętro. Pod drzwiami mieszkania Stefana nie mogła już złapać tchu. Przycisnęła dzwonek i nie zdejmowała z niego palca aż do chwili, kiedy w progu stanął zaspany Stefan w rozchełstanej na piersiach piżamie. — Irena! Czy ty musisz wpadać, jakby cię goniło stado wilków? — Stefan!… — oparła się o ścianę łapiąc powietrze otwartymi ustami. — Stefan! On leży… tam w rowie!… — Kto? — „Królikarz”! — Jaki „Królikarz”?! Rany boskie, o czym ty mówisz?! — Bargieł! — Bargieł? Bargieł leży w rowie? — rozejrzał się po pustym korytarzu i popchnął ją w stronę mieszkania. — Nie stój tu… — Zamknął drzwi na zasuwę i wciągnął ją prawie siłą do pokoju. — Na Boga! Rusz się, co się z tobą dzieje! — On tam jest!… — Ale gdzie? — Niedaleko twojego domu… Nie żyje… — Uspokój się! No, uspokój się i przestań się trząść! Mówisz, że leży tu gdzieś niedaleko? — Tak. — To niemożliwe. — Ależ tak! — Milicja już tam jest… Pełno ludzi stoi i gapi się! — Jesteś pewna, że to on? — Tak… Stefan zaczął kręcić się po pokoju przekładając jakieś i rzeczy z miejsca na miejsce. — Co ty robisz? Czego szukasz? — zapytała nie spuszczając z niego wzroku. — Papierosów. Wyciągnęła z torebki klubowe. Zaciągnął się łapczywie, potem usiadł na nie zaścielonym tapczanie. — Skąd on się tutaj wziął? — Mnie o to pytasz? Milczeli przez chwilę. — Stefan. Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? — O co ci chodzi? — Dzwoniłam do ciebie o dziesiątej. Nikt nie odbierał telefonu. — Pojechałem do miasta po papierosy. — Mógłbyś sobie wymyślić coś mądrzejszego! Nikt nie uwierzy, że nagle o dziesiątej w nocy pojechałeś taki szmat drogi po głupie papierosy. — Po pierwsze, gdyby było wcześniej, kupiłbym je na dole, w kiosku, a po drugie, nikt nie musi mi wierzyć. — Chyba nie zdajesz sobie sprawy, w jakiej jesteś sytuacji?! Tuż koło twojego domu leży trup człowieka, któremu byłeś winien kupę forsy. Czy ty tego naprawdę nie rozumiesz, czy tylko udajesz?! — Nikt nie wie, że go w ogóle znałem. — Nikt? — Kelnerka z „Maleńkiej” widziała mnie może dwa, może trzy razy, ale to nie jest kobieta, która chciałaby mieć do czynienia z milicją. — A ten kolega? — Jaki kolega? — Ten, który ci go polecił.

— Tadek Bilikowski? — Przecież nie znam jego nazwiska. — To było dwa lata temu. Prawdopodobnie nawę o tym nie pamięta. Nikt nie będzie mnie łączyć z jego osobą. Równie dobrze mogą podejrzewać wszystkich mieszkańców Olszy. — Natomiast mnie natychmiast skojarzą z jego osobą. — Jakim cudem? — Byłam wczoraj w Bylicach. Stefan zerwał się na równe nogi. — Czyś ty zwariowała?! Po cholerę tam jeździłaś?! — Chciałam… chciałam z nim porozmawiać… Nie zastałam go w domu i zostawiłam pod drzwiami kartki z moim numerem telefonu. Podpisałam się pełnym imieniem i nazwiskiem. — Idiotka! Co za idiotka! Przecież oni znajdą tę kartkę! Może już wiedzą o tobie! Po co to zrobiłaś!? — Skąd mogłam wiedzieć… — Po co wtrącasz się w nie swoje sprawy! — Chciałam… — Nic mnie to nie obchodzi, co chciałaś! Nic!!! Irena wstała powoli. Usta jej lekko drżały, jakby miała się za chwilę rozpłakać. — W porządku… Nie mówmy o tym więcej… — odwróciła się i wybiegła z pokoju. — Zaczekaj! — krzyknął za nią. — Zaczekaj! Musimy się zastanowić. Stała z ręką zaciśniętą na klamce i płakała. Podszedł i oderwał ją siłą od drzwi. — Dokąd lecisz, wariatko? Dokąd? Siadaj! Milicja będzie cię na pewno przesłuchiwała. Co im powiesz? — Nie wiem… Coś wymyślę… W każdym razie możesz być spokojny, o tobie nawet nie wspomnę. — Nie możesz zaprzeczyć, że się znamy. Widywano nas razem. To powiem, że zerwaliśmy ze sobą. — Kiedy? — Miesiąc temu. — Dlaczego? — Ponieważ zakochałam się w kimś innym. — W kim? — To już moja osobista sprawa. — Po co pojechałaś do Bylic? — Chciałam pożyczyć od „Królikarza” pieniędzy. — Skąd znałaś jego adres? — Odmawiam… odmawiam odpowiedzi na to pytanie… — Kretynka… — wzruszył gniewnie ramionami. — Rany boskie, przestań wreszcie płakać! — Przepraszam cię… Nie potrafię się powstrzymać… — Musisz się opanować. Musisz zachowywać się zupełnie normalnie. — Stefan, co teraz będzie? — Skąd ja mogę wiedzieć? W najśmielszych snach nie przyszłoby mi do głowy, że zrobisz coś takiego. — Co ja zrobiłam?… O co ci chodzi? — Pojechałaś do Bylic, ty idiotko! Musiałaś tam jechać i zostawiać swoją wizytówkę? — Myślałam… — Lepiej, żebyś nie myślała za dużo!

— Wydaje mi się, że widzę cię po raz pierwszy w życiu… Czuję się tak, jakbym przez cały długi rok miała do czynienia z kimś innym, z kimś, kto nagle odszedł, zostawiając zamiast siebie zupełnie obcego człowieka… Zatrzymał się na środku pokoju i patrzył na nią z ironicznym uśmiechem. — Ładne to, co powiedziałaś. Domyślam się, że to jest cytat z jakiegoś amerykańskiego melodramatu? Lata trzydzieste? Zagryzła lekko usta. — To nie ma sensu… — powiedziała po chwili. — Pójdę już… — Zaczekaj — przytrzymał ją za rękę — nie odchodź jeszcze. — Usiadł koło niej na tapczanie. Charakterystycznym ruchem potarł czoło długimi szczupłymi palcami. — Nie gniewaj się… — powiedział miękko — zachowałem się jak skończony łobuz… Byłem zdenerwowany… — Nie mówmy już o tym. — Naprawdę nie wiem, jak mam cię przepraszać. Oczywiście nie opowiadaj milicji tych głupstw o naszym zerwaniu. To nie ma najmniejszego sensu. — Ale co mam im powiedzieć? — Wszystko jedno… Mów, co chcesz… To już nie ma znaczenia… — Czy… czy ty to zrobiłeś? — Co ja? Chyba nie myślisz, że go zabiłem? — Przecież cały czas tak się zachowujesz. — Ja?! Co ty opowiadasz! — Ależ tak! — Skąd! Po prostu nie chcę, żeby mnie łączono z tą sprawą. Nie mam ochoty być przesłuchiwany, wzywany, nie chcę, żeby grzebano w moich prywatnych sprawach. To chyba jasne?! — Nawet nie zapytałeś, co się właściwie stało. Przecież to mógł być wypadek! On mógł wpaść pod samochód, mógł się potknąć i skręcić kark, zresztą mogło się wydarzyć cokolwiek! Ale ty w ogóle nie brałeś takiej ewentualności pod uwagę. Dlaczego jesteś taki pewien, że to było morderstwo?! Dlaczego?! — Ależ to ty tak powiedziałaś. — Nie! Powiedziałam tylko, że on nie żyje! — O Boże! Uspokój się! Obydwoje musimy się uspokoić. Oczywiście, masz rację — w zakłopotaniu pocierał czoło palcami. — Oczywiście! Niepotrzebnie wpadamy w histerię. Być może, to był wypadek… i nikt nas o nic nie będzie pytać. Zresztą niech pytają. Ja mam alibi. Przegadałem prawie całą noc ze Zdzichem Makowieckim. Spotkałem go w barze „Europejskim”. Siedziałem z nim prawie do pierwszej w nocy. Irena patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, potem wzięła ze stołu torebkę. — Naprawdę muszę już iść — powiedziała zrezygnowanym głosem. — Będziesz w bibliotece? — Nie. Wzięłam do poniedziałku bezpłatny urlop, chcesz, żebyśmy się spotkali po południu? — Nie zrozum mnie źle, ale… gdyby cię milicja miała iż na oku… Chyba sama rozumiesz?… — Oczywiście, rozumiem. — Irena! Przecież ten człowiek leży przed moim domem! — znowu podniósł głos. — Chyba nie chcesz przyprowadzić tutaj milicji za rękę?! — Nie denerwuj się. Nie zrobię tego. — Zatrzymała się jeszcze na moment w progu. — Stefan… Wszystko się chyba jakoś ułoży — powiedziała nie patrząc na niego i wyszła. Blisko godzinę błądziła bez sensu po krętych uliczkach Kazimierza. Kilka razy stawała u wylotu wąskiego zaułka, w głębi którego, wciśnięta między stare odrapane kamieniczki,

tkwiła, skrywając swoje wnętrze za wyblakłymi firankami, kawiarnia „Maleńka”. Wreszcie podeszła do oszklonych drzwi i jeszcze raz się zatrzymała, zanim zdecydowała się przekroczyć próg. W niewielkiej salce było prawie pusto. Usiadła przy pierwszym z brzegu stoliku i cierpliwie czekała na zamówioną kawę. Przez chwilę z zainteresowaniem przyglądała się trzem kelnerkom rozmawiającym z barmanką. — Pani Alu! Rachunek! — zawołał jakiś mężczyzna siedzący przy oknie. Teraz Irena nie mogła już oderwać wzroku od młodej blondynki, która z pewnym ociąganiem podeszła do niecierpliwych klientów. Była ładna. Trochę pospolita i zbyt mocno wymalowana, ale ładna. Kiedy przechodziła koło stolika Ireny, ta wbrew własnej woli powiedziała głośno: — Pani Alu, czy mogę panią prosić na chwilę? Kelnerka spojrzała na nią ze zdziwieniem, jakby usiłowała sobie przypomnieć, gdzie ją przedtem widziała. — To nie mój stolik — rzuciła prawie przez ramię i chciała odejść, ale Irena była szybsza. — Wiem. Mam jednak do pani ważną sprawę. — Słucham. — Proszę, niech pani na chwilę usiądzie. — Kierowniczka nie pozwala nam siadać z klientami — powiedziała i machinalnym ruchem przejechała ściereczką po blacie stolika. Irena zawahała się. Ale tylko na moment. — Chciałam z panią porozmawiać o panu Bargiele. — O kim? Nie wiem, o kogo pani chodzi. — Przecież pani bardzo dobrze zna Bargieła! — Znam? To może za dużo powiedziane. Przychodzi i tutaj na kawę… Ale dlaczego miałabym z panią o nim rozmawiać? — Pani Alu, niech pani na chwilę usiądzie. Proszę. Może pani o tym jeszcze nie wie, ale „Królikarz” nie żyje. Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona. Przyglądała się Irenie badawczo, potem powoli usiadła. — Kim pani właściwie jest?… I skąd pani wie, że on nie żyje? — Nieważne. — Pani jest z milicji? — Nie. Ale być może, nie będzie pani musiała zbyt długo czekać na milicję. Musi mi pani pomóc. — Och, jeżeli pani myśli, że ja o nim coś wiem, to się pani grubo myli. Pochodzimy z tej samej miejscowości… i był w naszej kawiarni częstym gościem. To wszystko, — zrobiła gest, jakby chciała wstać. Irena chwyciła ją za rękę. — Proszę zaczekać. Nie mam zamiaru wtrącać się do waszych spraw. Proszę panią tylko o pomoc. Dałam „Królikarzowi” zastaw. Chciałam go odzyskać. — Ale co ja mam z tym wspólnego? Nie wiem, czym on mi zajmował i jakie prowadził interesy. Pierwszy raz słyszę, że brał jakieś zastawy. — Proszę mi powiedzieć, u kogo on mieszkał w Krakowie. Może miał jakąś rodzinę? Pójdę do nich i spróbuję kupić ten zastaw, zanim pojawi się tam milicja. Chcę zapłacić… to znaczy zwrócić to, co byłam winna Bargielowi. — Źle pani trafiła. Ja nic o nim nie wiem. — Przecież on chyba miał kogoś w Krakowie? Rodzinę, przyjaciół… — Może, ale ja ich nie znam. — Znowu poruszyła się, jakby chciała wstać. — Szkoda — powiedziała szybko Irena. — Miałam nadzieję, że odzyskam ten zastaw bez pomocy milicji. Komu potrzebne jest to całe zamieszanie? Nie chciałam narażać na

przykrości zupełnie niewinnych ludzi. No, ale skoro inaczej się nie da… będę jednak musiała zwrócić się do milicji. — Niech mnie pani nie straszy milicją! — Ależ pani mnie źle zrozumiała. Wcale pani nie straszę. — Ja z Bargiełem nie mam nic wspólnego. — Doprawdy? Ludzie w Miastku są innego zdania. — Nie ma gorszych plotkarzy niż w Miastku. — Wzruszyła ramionami i wstała od stolika. — Mam nadzieję, że pan Władysław odnalazł panią, wreszcie w tej kawiarni? — Irena mieszała zimną kawę w filiżance. — Słucham? — Władysław Bieńkowski. Jego również pani nie zna? — Co panią to obchodzi? — Nic a nic. Byłam po prostu ciekawa, czy nie na próżno przyjechał wczoraj do Krakowa. Nawiasem mówiąc, to ja poradziłam mu, żeby tu przyszedł. Ale cóż z niego za pechowiec! Niepotrzebnie tak się uganiał za Królikarzem”. Akurat tej nocy, kiedy wreszcie mógł go dopaść, „Królikarz” zginął. Chyba że go jednak spotkał przedtem, nim to się stało… — Proszę pani, niech mi pani da wreszcie spokój! Nie wiem, o czym pani mówi. Dlaczego się pani do mnie przyczepiła? Dlaczego pani nie idzie ze swoimi pretensjami do córeczki Bargieła? — Już pani mówiłam. Nie wiem, gdzie ona mieszka. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Ala wahała się tylko przez chwilę. — Leokadia Bilikowska. Ma willę na Błoniach. A ulica, przy której mieszka, nazywa się… chyba Małych Sadów.

PONIEDZIAŁEK — 24 WRZEŚNIA Porucznik Bartkowski wszedł do pokoju swego szefa i z impetem zamknął drzwi. Rzucił na stojący z boku stolik jakieś papiery i usiadł w jednym z „reprezentacyjnych” foteli. .Kapitan Derko rozmawiał właśnie przez telefon. Po chwili odłożył słuchawkę na widełki i na moment zatrzymał wzrok na swoim młodym koledze. — Jak widzę, jesteś w burzliwym nastroju… — Właśnie. — Można wiedzieć, co cię tak wyprowadziło z równowagi? — Czy my musimy zajmować się każdym rozpijaczonym facetem, któremu przyjdzie do głowy wyzionąć ducha gdzieś pod płotem? — Mówisz o sprawie Bargieła? — Nie chcę ci prawić komplementów, ale nie jest to robota dla takiego doświadczonego inspektora jak ty. Mogliby jakiegoś żółtodzioba poczęstować tym pasztetem. — Wydaje mi się, że ten pasztet raczej ciebie w ząbki kole. — Fakt. — Przepraszam cię, ale zapomniałem, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Co innego ja. Nie jestem gwiazdorem i zajmuję się tym, czym powinienem się zajmować. — Daj spokój. Nie o to chodzi. Denerwuje mnie banalność sprawy. Jakiś facet spił się w trupa i wpadł do rowu. — Przede wszystkim nie wpadł, tylko… — Wiem. Ktoś go tam wrzucił. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Podaruj sobie wykład na temat plam opadowych i przełamania pośmiertnego. Czytałem protokół autopsji. — No więc? — Prawdopodobnie pił u kogoś na Olszy. Zwalił się pod stół, a jego kompan nie chciał wzywać milicji i wikłać się w to wszystko, więc zaciągnął go na szosę i sturlał do rowu. — Nie zaciągnął, nie było śladów… — Dobrze, nie zaciągnął, tylko przyniósł na piecach. Może mu w tym nawet ktoś pomagał. Po prostu chciał się t pozbyć trupa z mieszkania. Teraz cała masa ludzi będzie się krzątać koło tego, żeby się dowiedzieć, z kim i gdzie i pił. — Masz rację, właśnie to będziemy robić. Porucznik Bartkowski wzruszył nieznacznie ramionami. — Poza tym sądzę, że to nie odbywało się na Olszy. — Derko zapalił papierosa. — Poprzedniego dnia padał deszcz, a ta dzielnica ma dosyć specyficzne błotko. Gliniaste podłoże i pyły z blisko przecież położonej Nowej; Huty dają niepowtarzalną mieszankę. Bargieł nie miał na butach ani kropli tego błota, więc należy domniemywać,; że tego dnia nie wędrował po ulicach Olszy. — Chyba że podjechał taksówką pod sam dom kumpla, u którego odbywała się libacja. — Mało prawdopodobne, aby zupełnie nie zabłocił nóg. Mógł to zrobić choćby przy wysiadaniu z taksówki. Ale oczywiście i tę możliwość należy brać pod uwagę. — Sądzisz więc, że ktoś przywiózł go samochodem z zupełnie innej dzielnicy i wrzucił do rowu? — Chyba tak. — No, dobrze, ale to jeszcze za mało, żeby sprawą, skierować do specjalistycznego wydziału. Zawartość alkoholu we krwi przemawia za tym, że denat przekroczył śmiertelną dawkę, po prostu zapił się na śmierć… Chyba że… — Ano właśnie. — Doktor Ligęza dostarczył już protokół sekcji?

— Tak. — No i co? — Obraz sekcyjny jest nietypowy. Stopień przekrwienia błon śluzowych przewodu pokarmowego jest za niski jak na śmiertelne upojenie alkoholowe. Również zawartość alkoholu w moczu jest zbyt niska. Natomiast wystąpiło ostre przekrwienie płatów mózgowych, świadczące o szoku alkoholowym: Oczywiście Ligęza jest zbyt ostrożny, żeby stawiać ostateczne wnioski. Istnieje jednak możliwość, że alkohol nie został spożyty doustnie. Ale pewności żadnej nie ma… — Dlaczego pozwoliłeś mi tyle pyskować, zamiast od razu powiedzieć, że masz już wyniki sekcji? — Cóż… lubisz się wygadać, więc nie mogłem odmówić ci tej przyjemności. Bartkowski parsknął krótko i zerwał się z fotela. Nigdy nie mógł zbyt długo usiedzieć na jednym miejscu. — Śladów iniekcji nie było? — Bargieł był cukrzykiem. — A więc brał insulinę? — Od kilku miesięcy nie. Podobno czuł się ostatnio zupełnie dobrze. — No tak, zresztą insulinę dostawałby domięśniowo, a alkohol wstrzyknięty domięśniowo w ogóle nie wchodzi w rachubę. Dałby taki ślad, że nie byłoby najmniejszych wątpliwości. — To był chory człowiek. Mógł brać jakieś inne zastrzyki dożylne. — Więc były ślady po igle? — Niestety aż trzy. Dwa stare, sprzed kilku dni, z bardzo małymi podskórnymi wylewami na lewej ręce, i jeden świeży na prawej. — Co on brał? — Na razie nie wiem. — Czy sądzisz, że chory człowiek — przecież miał cukrzycę, a teraz leczył się na coś, brał jakieś zastrzyki — piłby tak na umór? Jemu w ogóle, jako diabetykowi, nie wolno było pić alkoholu. — Nic nie sądzę. Zawsze ci powtarzam, że domysły to nie moja specjalność; A tobie radzę zadzwonić do izby wytrzeźwień. Powiedzą ci, ilu cukrzyków do nich trafia. Pijacy nie zawsze liczą się z przeciwwskazaniami lekarskimi. — No, tak… — Bartkowski spacerował po pokoju. — A ten ślad na potylicy? — Nic poważnego. Niezbyt mocne uderzenie tępym przedmiotem. Zupełnie możliwe, że Bargieł, upadając, uderzył głową o jakiś przedmiot. Plamy na koszuli i marynarce pochodziły z winiaku. Zresztą — Derko zamknął leżącą przed nim teczkę i lekko pchnął w stronę porucznika — przeczytaj sobie sam… — A płaszcz? Na nim też były plamy z winiaku? — Nie. Płaszcz był czysty. — No, to jedno jest przynajmniej pewne. Nie pił na stojąco w jakiejś bramie. Był u kogoś i ten ktoś nałożył j potem na niego płaszcz i… chyba zawiózł go na Olszę samochodem. — Być może. — Mów, co chcesz, ale ja nie znoszę pijackich afer. — Mam nadzieję, że wpadłeś tu jak bomba nie tylko po to, żeby mi to oświadczyć? — Nie. Oczywiście, że nie. — Bartkowski sięgnął po rzucone na stół papiery. — Tarnów uzupełnił swoje informacje na temat Bargieła. Podali trochę szczegółów… W gruncie rzeczy nic istotnego. Bargieł, w Miastku i okolicy zwany „Królikarzem”, zajmował się skupem króliczych skórek dla tarnowskiej garbarni. W miejscu zamieszkania cieszył się nie najlepszą opinią. Handlował, czym się dało. Niektórzy twierdzą, że kupował od chłopów dolary i pożyczał duże sumy na procent. Nigdy go na tym nie przyłapano, chociaż tamtejsza milicja miała na niego oko. Popijał raz z tym, raz z owym…

— Co to znaczy? — Chcesz wiedzieć, z kim pił? — Właśnie. — Dobrze, ale musisz na to zaczekać… Zatargów czy konfliktów właściwie z nikim nie miał. Poza tym nic nowego… Autorka kartki pozostawionej pod drzwiami nazywa się, jak już wiesz, Irena Tuszyk. Ma dwadzieścia cztery lata, jest niezamężna, pracuje w Krakowie, w bibliotece publicznej. Mieszka w Krakowie przy ulicy Bronowickiej z siostrą, jej mężem i ciotką staruszką. Zajmują niewielkie mieszkanie w spółdzielczym bloku. W czwartek i piątek widziano ją w Bylicach i w Miastku. Nocowała w Miastku u niejakiej Jajowej. Wszystkim mówiła, że przysłała ją koleżanka z listem do Bargieła. Wyjechała autobusem do Tarnowa w piątek o szesnastej. — Kim jest ta koleżanka o inicjałach S.K.? — Nie wiem. W bibliotece nie pracuje nikt, czyje nazwisko zaczynałoby się od takich liter. — Co jeszcze? — Już niewiele. Kierowniczka biblioteki wyraża się o niej jak najlepiej. Miła, grzeczna, pracowita, spokojna, nikomu nie wadzi. Żadnych podejrzanych znajomości. Od kilku dni była nieco zdenerwowana. W czwartek rano zadzwoniła do kierowniczki do domu, prosząc ją na wszystko o trzy dni bezpłatnego urlopu. Tłumaczyła się poważnymi kłopotami rodzinnymi. Jej szefowa była bardzo speszona, że załatwiła tę sprawę trochę nieformalnie. Tuszyk napisała podanie o urlop po fakcie, to znaczy dopiero dzisiaj. Jak widać, wyjazd do Miastka nie był zaplanowany. Wyskoczył w ostatniej chwili. — Znajomości? — Czy nie za dużo wymagasz jak na jeden dzień? — W porządku… — Kapitan przez chwilę bawił się długopisem. — Musimy zająć się tą małą. — Skąd wiesz, że ona jest mała? Derko spojrzał przeciągle na porucznika. — Należy sprawdzić, czy nie miała jakichś kłopotów finansowych. Ona albo jej siostra. Trzeba też ustalić, czy ktoś z rodziny nie nosi inicjałów S.K. i czy ma chłopaka. Jeżeli tak, to kto to jest, czym się zajmuje, gdzie pracuje i jaki jest jego stan majątkowy. Jeżeli możliwe, co ją łączyło z „Królikarzem”. Wywiadem środowiskowymi w Bylicach i okolicy zajmie się Tarnów. Wreszcie to ich teren. — Nikogo od nas tam nie poślesz? — Na razie nie… My musimy przetrząsnąć środowisko krakowskich cinkciarzy, waluciarzy, może nawet paserów i poszukać ewentualnych kontaktów z Bargiełem. — Ładna robótka. Nie ma co mówić — mruknął porucznik Bartkowski. — No i zostaje jeszcze jego rodzina. Córka… — przerzucił kilka kartek w leżącej przed nim teczce — Leokadia Bilikowska. No, tak… Ojciec przyjechał do niej w środę rano. W piątek wyszedł z domu i już nie wrócił. Pani Bilikowska nie wie, dokąd się udał. Nie wie też, czy był z kimś umówiony. Nie mają wspólnych znajomych. Bargieł przyjeżdżał często do Krakowa i wtedy mieszkał u córki. Miał nawet u niej pokój do własnej dyspozycji. Ale co robił, dokąd chodził, z kim się spotykał, tego pani Leokadia oczywiście nie wie. Chyba złożę wizytę pani Bilikowskiej. — Nie wezwiesz jej do komendy? — Nie. To musi być bardzo gospodarna i zaradna kobieta. Jej mąż pracuje w Centrali Zaopatrzenia w Sprzęt Medyczny z pensją cztery i pół tysiąca. Ona jest zatrudniona na pół etatu w Orbisie za dwa dwieście. Jak można przy takich dochodach zbudować domek, choćby najskromniejszy? A więc po pierwsze, chciałbym wiedzieć, skąd mieli na to pieniądze, po drugie, sprawdź w księgach hipotecznych, czy posesja nie jest obciążona jakimś długiem.

— Czy ty sobie zdajesz sprawę, ile ludzi będzie musiało krzątać się dniami i nocami przy tej sprawie? Oczywiście nie licząc tych z pracowni analitycznych i Zakładu Medycyny Sądowej. Bo chyba jeszcze nie masz pełnej ekspertyzy chemicznej? — Nie, testy alkoholowe nie są jeszcze skończone. Ale czy widzisz jakieś inne wyjście? Porucznik Bartkowski zgniótł papierosa w popielniczce. — Żadnego. — W porządku. Miło się z tobą gawędziło. — Kapitan Derko podniósł słuchawkę telefoniczną. * * * Leokadia Bilikowska siedziała sztywno w fotelu i nerwowo skręcała w palcach batystową chusteczkę do nosa. Od czasu do czasu podnosiła ją do zaczerwienionych oczu. — Panie kapitanie… naprawdę bardzo trudno mi teraz o tym mówić… przecież to był mój ojciec… Czy nie moglibyście zostawić go już w spokoju? — Przykro mi, że panią nachodzę w takiej chwili. Wydawało mi się, że lżej pani będzie rozmawiać ze mną tutaj, we własnym domu, i dlatego nie wzywaliśmy pani do komendy. — Ale po co? Po co to wszystko? Przecież wiadomo, jak to się stało… — Spojrzała w stronę zamkniętych drzwi jakby w obawie, że za chwilę ktoś może wejść do pokoju. — Jeżeli panowie będziecie tu ciągle przychodzić, moje dzieci mogą się czegoś domyślić. — Jak to? O niczym nie wiedzą? — Są przekonane, że dziadek umarł nagle na serce… A jak pan sobie wyobraża? Co miałam im powiedzieć? Że był pijakiem, alkoholikiem i że zapił się na śmierć? — Czy pani ojciec istotnie tak dużo pił? — Ależ nie. Czasem wracał do domu na lekkim rauszu, ale znowu nie tak często… I starał się, żeby dzieci tego nie widziały… — Zaczęła na nowo płakać. — To takie straszne… takie… wstydliwe… To, w jaki sposób umarł… Dlaczego każecie mi o tym mówić jeszcze raz? Ja, ja przecież nic nie wiem. Wyszedł z domu… była chyba godzina jedenasta… i już więcej go nie widziałam. Nie mam pojęcia, gdzie był, z kim pił… Czy to nie wszystko jedno? Dwa dni temu pański kolega rozmawiał już przecież ze i mną na ten temat… Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju? — Okoliczności śmierci pani ojca nie są zupełnie jasne. Dlatego musimy się tym nadal zajmować. — Jak to? Co to znaczy? — Po prostu wcale nie wiadomo, czy pani ojciec istotnie umarł na skutek spożycia zbyt dużej dawki alkoholu. — Więc co się właściwie stało? — Tego właśnie chcemy się dowiedzieć. — Ale milicja?… Czy to znaczy, że ktoś… — Być może. Więc bardzo panią proszę o pomoc. Pan Bargieł, jak pani sama mówiła, często przyjeżdżał do, Krakowa. Miał na pewno tu jakichś znajomych, gdzieś; chodził, z kimś się spotykał. Może odwiedzali go jacyś ludzie? — Nikt go nie odwiedzał. Nie wiem, co robił, kiedy wychodził z domu — powtórzyła z uporem. — Czy przyjeżdżali do niego znajomi z Bylic albo z Miastka? — Nie, nigdy. — Miał jakieś zatargi czy nieporozumienia z kimś z Bylic albo z Krakowa? — Nic o tym nie wiem… Ja naprawdę nie znam nikogo z jego znajomych. — Ale ojciec mógł pani o kimś opowiadać.

— Nie. On mi niczego nie mówił… Ja nic o nim nie wiem. Rozumie pan? — Zapadło milczenie, które po długiej chwili przerwała pani Leokadia: — Pana to dziwi? — Trochę. — Widzi pan, mój ojciec był małomówny… Poza tym dosyć apodyktyczny i uparty. Między nami nigdy nie było serdeczności, tak jak to bywa w innych rodzinach. Niech mnie pan źle nie zrozumie. To wcale nie znaczy, że kłóciliśmy się albo że był dla mnie niedobry. Przeciwnie. Zawsze o mnie dbał. Właściwie wszystko mu zawdzięczam… To, że skończyłam szkołę, że mogłam iść na studia… Moja matka umarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Prawie jej nie pamiętam. Potem przez kilka lat zajmował się mną ojciec. Niewiele czasu mi poświęcał. Wracał późno do domu, pokrzykiwał, że w piecu nie napalone albo że jeszcze nie śpię. Czasem przyprowadzał jakichś mężczyzn, z którymi zamykał się w pokoju, a mnie posyłał do geesu po wódkę. Dzieci wołały za mną: „Córka »Królikarza«„ albo po prostu: „Dziadówka”… Któregoś dnia ojciec wyciągnął mnie zapłakaną z jakiegoś kąta. Najpierw wytarmosił i nakrzyczał, a wreszcie kazał mi powiedzieć, dlaczego się schowałam. Powiedziałam. Długo mi się przyglądał. Myślę, że wtedy po raz pierwszy zastanowił się nad moim losem. Nic nie powiedział, ale po tygodniu zawiózł mnie do Krakowa i ulokował u ciotki Teresy. To nie była moja ciotka. Tak ją tylko nazywałam. Ojciec przysyłał pieniądze na utrzymanie dla mnie i czasem mnie odwiedzał. Kiedy to się stało, miałam dwanaście lat. Nie wróciłam już do Bylic. Chociaż na wsi nie było mi najlepiej, długo nie mogłam się przyzwyczaić do nowych warunków. Kiedyś, podczas świąt, uciekłam od ciotki i pojechałam do Bylic. Nie zastałam ojca w domu. Przez wiele godzin siedziałam na połamanych schodkach przed naszym domem. Wydał mi się okropny i jeszcze bardziej zaniedbany niż wtedy, gdy i go opuszczałam. Nikt do mnie nie podszedł, nikt się mną nie zainteresował. Tylko jakieś dzieciaki uczepiły się połamanego płotu i zaczęły wołać: „Córka »Królikarza« przyjechała, córka »Królikarza«…” Ojciec wrócił późno w nocy. Co tu ukrywać, sprał mnie i zabronił przyjazdów do Bylic. Powiedział, że nie mam tam nic do roboty. Wiedziałam, że ma rację. Na drugi dzień wsadził mnie do i autobusu. Od tego czasu nie byłam już u ojca w domu. Mówię o tym wszystkim, żeby pan zrozumiał i uwierzyli mi. Nic o nim nie wiem. Ojciec mnie odwiedzał dosyć rzadko, ale dbał o mnie. Trzykrotnie zmieniałam „ciotki”, które się mną zajmowały. Potem mieszkałam w akademiku. Odkąd wyszłam za mąż, ojciec zaczął częściej sil pokazywać. Zbudowaliśmy ten dom z dużym trudem. Zbieraliśmy pieniądze po całej rodzinie. Ja dostałam trochę grosza od mojej chrzestnej, która sprzedała kawał łąki, zaciągnęliśmy pożyczkę bankową, mąż też coś dostał od swojej rodziny, poza tym sprzedał biżuterię po swojej matce. Tonęliśmy w długach po uszy. Ojciec miał jakieś oszczędności. W zasadzie żył w bardzo prymitywnych warunkach i jego potrzeby osobiste były minimalne. Niewiele na siebie wydawał, więc mógł trochę odłożyć. Dał nam parę groszy. Powiedział, że kiedyś sobie je odbierze. Ostatnio bywał u nas coraz częściej. Dlatego daliśmy mu pokój do jego własnej dyspozycji. Był już stary. Myślałam, że niedługo przeniesie się do nas na stałe. Jego obecność była dla nas trochę kłopotliwa. Przyjeżdżał, kiedy chciał, robił, co chciał, i nie liczył się z nikim. Zachowywał się, jakby dom należał do niego… Zwłaszcza mój mąż nie lubił jego wizyt. No, ale trudno. Przecież to był mój ojciec. Nie darzył mnie wielką miłością, ale jednak… coś mu zawdzięczam. Tadeusz, mój mąż, pochodzi z zupełnie innego środowiska. Jest taktowny, kulturalny… Wiem, że ojciec go drażnił, jednak starał się tego nie okazywać. Ojciec potrafił zachowywać się okropnie. Kiedyś na przykład mieliśmy gości, taki mały brydżyk koleżeński dla przyjaciół Tadeusza. Ojciec wszedł do pokoju, nawet nie powiedział „dzień dobry”, człapiąc starymi kapciami podszedł do barku, wyjął butelkę koniaku i wyszedł bez słowa. Perspektywa wspólnego mieszkania wcale nie była wesoła. Gdybyśmy mieli pieniądze, kupilibyśmy mu kawalerkę. No, ale o tym nawet nie mogło być mowy… W każdym razie chwilowo… Czasem myślę, że ojciec łożył na moje utrzymanie i wykształcenie wcale nie z miłości rodzicielskiej. Po prostu zainwestował we mnie pieniądze,

które na stare lata miały mu przynosić zysk… Tak to wyglądało. Niech się pan więc nie dziwi, że niewiele mogę panu o nim powiedzieć. Wszedł do tego domu jak obcy człowiek, który uznał jednak, że ma do tego prawo. Przyznam szczerze, że nie byłam z tego zadowolona, ale nie umiałam mu się przeciwstawić. Z dzieciństwa wyniosłam głębokie poczucie zależności od niego. Mało go znałam, ale zawsze wiedziałam, że jest gdzieś i że to właśnie on decyduje o moich losach. Był czas, że się go nawet wstydziłam… Prawie modliłam się, żeby nie przyjeżdżał, żeby się nie pokazywał moim koleżankom, a równocześnie zdawałam sobie sprawę, że gdyby pewnego dnia przestał przysyłać pieniądze, moja „ciotka” wyrzuciłaby mnie z domu. — Jak ojciec przyjął pani małżeństwo? — Tadeusz w pierwszej chwili bardzo mu się spodobał. Oczywiście zgodził się na nasz ślub. — A gdyby się nie zgodził? — Myślę, że i tak wyszłabym za mąż za Tadeusza. — Kiedy i dlaczego zmienił zdanie o swoim zięciu? — Wydaje mi się, że Tadeusz zawsze mu trochę imponował, ale nie chciał się do tego przyznać i chyba właśnie dlatego traktował go bardzo lekceważąco. Uważał, że nie umie żyć. — Co przez to miał na myśli? — Chyba to, że za mało zarabia, zbyt wolno awansuje. Mawiał, że udaje Bóg wie kogo, a właściwie jest zerem. — Pani Bilikowska nagle się zmieszała. — To było oczywiście wyłącznie zdanie ojca. Mój mąż cieszy się jak najlepszą opinią u siebie w pracy… i wśród przyjaciół. — Czy z powodu ojca dochodziło do jakichś ostrzejszych spięć w pani domu? — Nie. Nigdy… Pan mnie źle zrozumiał… — Jej oczy znowu wypełniły się łzami. — Ja go jednak kochałam… — Czy mogłaby pani pokazać mi pokój pana Bargieła? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Jego pokój?… — powtórzyła niepewnie. — Oczywiście… Ale po co to panu? — Sporo mi pani powiedziała o swoim ojcu, ale czasem przedmioty mogą powiedzieć więcej o człowieku niż jego najbliżsi. — Bardzo proszę… — Wstała z pewnym ociąganiem. — Tam jest nie posprzątane… — Tym lepiej. Przeszli przez mały hol i stanęli w progu niewielkiego pokoju, urządzonego typowymi nowoczesnymi meblami, takimi, jakie można zobaczyć prawie w każdym mieszkaniu. Tapczan, regał, dwa fotele, niski stolik–ława, przy kryty cepeliowskim bieżnikiem, niegustowna wisząca lampa i wysoka wąska szafa z nadstawką–pawlaczem. Na tapczanie leżał zwinięty szary koc. Na regale nie było ani jednej książki, natomiast stał na nim, obok koszmarnego porcelanowego kotka, duży radioodbiornik. Na haku wbitym w okienną framugę wisiała duża klatka z kolorowymi papużkami. Ptaki skrzeczały, trzepotały skrzydełkami i czepiały się pazurkami metalowych prętów. Tuż obok okna stało ciężkie, masywne biurko. Kapitan podszedł do tego jedynego wyróżniającego się swoim wyglądem mebla w pokoju. Na gładkim, prawie czarnym blacie stała duża kryształowa popielniczka. I nic więcej. Derko odwrócił się w stronę Bilikowskiej. — Jak więc pani powiedziała, ojciec wyszedł w piątek około godziny jedenastej i już nie wrócił do domu? — Tak. — Nie zadzwonił z miasta? — Nie. Nie miał tego zwyczaju. — I nikt do niego nie telefonował, nikt nie złożył mu wizyty? — Nie, nikt.

— Czy pani całe przedpołudnie spędziła w domu? — Nie. Wychodziłam po zakupy. — Jak długo pani nie było? — Jakieś dwie godziny. — Nie może więc pani wiedzieć, że w tym czasie nie było do niego telefonu. — No, nie… ale pytałam gosposię. Powiedziała, że nikt do niego nie dzwonił. — O której pani wróciła? — Tuż przed jedenastą. Weszłam prosto do kuchni. Drzwi do holu zostawiłam otwarte. Rozmawiałam właśnie z gosposią, kiedy wychodził ze swojego pokoju. Widziałam, jak zamyka drzwi na klucz, a potem idzie przez hol. Miał na sobie płaszcz i kapelusz. — Przepraszam panią bardzo, ale o ile się nie mylę, teraz drzwi do jego pokoju nie były zamknięte na klucz? — No, nie… — Na policzki pani Leokadii wystąpił lekki rumieniec. — Kiedy nie wrócił na noc, byliśmy trochę zaniepokojeni. Na drugi dzień rano przyszło nam do głowy, że mogliśmy nie usłyszeć jego powrotu. Zapukaliśmy do niego, ponieważ nie odpowiadał, wystraszyliśmy się, że mu się coś stało. Wtedy otworzyliśmy jego pokój. — Aha. Macie państwo zapasowy klucz? — Nie… Wśród różnych domowych rupieci znaleźliśmy klucz uniwersalny. — Czyli po prostu wytrych? — No… coś w tym rodzaju. — Rozumiem. Czy pani ojciec był chory? — Tak, miał cukrzycę. — Jak się czuł ostatnio? — Dosyć dobrze. No, ale mimo to mogło mu się coś stać. Przecież to był stary człowiek… — Tak, tak… Brał insulinę? — Nie. Od wielu miesięcy nie brał niczego. — Czy ostatnio leczył się na coś? — Nie. — Nie korzystał z porady lekarza w ostatnich dniach? Nie zażywał żadnych leków, nie brał jakichś zastrzyków? — Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem. — Jeszcze jedno. Pani męża w piątek rano oczywiście nie było w domu? — Nie. Był w pracy. — A o której wrócił do domu? — Nie rozumiem… Właściwie o co panu chodzi? — Chyba wyraziłem się dosyć jasno. Nie potrafi pani czy też nie chce odpowiedzieć na takie proste pytanie? — Oczywiście, że mogę. — Była wyraźnie zniecierpliwiona. — Był już wieczór. — O której godzinie? — powtórzył Derko. Zastanawiała się tylko przez chwilę. — Było już trochę po ósmej. — Zawsze wraca tak późno z pracy? — Nie. — Czy mógłbym porozmawiać z pani gosposią? — Dlaczego chce pan z nią rozmawiać? Ona nic nie wie. — Jeżeli pani sobie nie życzy, żebym tutaj zamienił z nią parę słów, mogę ją w każdej chwili wezwać do komendy. Chciałem uniknąć niepotrzebnego zamieszania. — Ależ oczywiście, proszę. Zaraz ją zawołam, choć ona naprawdę nic nie wie — powtórzyła z lekkim poirytowaniem. — Mimo to chciałbym z nią porozmawiać.