uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Barbara Krzysztoń - Karolino nie przeszkadzaj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Barbara Krzysztoń - Karolino nie przeszkadzaj.pdf

uzavrano EBooki B Barbara Krzysztoń
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

5.VI. środa Czerwiec w tym roku był wyjątkowo upalny. Od tygodnia słońce prażyło bez miłosierdzia i mieszkańcy miasta z utęsknieniem już spoglądali w niebo w oczekiwaniu na deszcz. Tylko młodzież nic sobie nie robiła z upału. Dziewczyny biegały w króciutkich kolorowych szmatkach, demonstrując opalone kolana, a chłopcy rozpinali wzorzyste koszule i gwizdali na pana Celsjusza. Wszyscy robili plany wakacyjne, a poniektórzy pakowali już ukradkiem worki turystyczne. Pierwsza gotowała się do wyjazdu we wszystkie cztery strony świata brać artystyczna, ponieważ w Akademii Sztuk Pięknych sesja egzaminacyjna kończyła się o trzy tygodnie wcześniej niż na uniwersytecie. W budynku przy placu Matejki wygasała powoli nerwowa krzątanina. W ciągu kilku najbliższych dni „teren miał zostać oczyszczony” dla nowych adeptów sztuki, którzy po raz pierwszy przekroczą progi szacownej uczelni, aby w dzikim skurczu przerażenia zaprezentować czcigodnej komisji egzaminacyjnej swoje umiejętności. Ewa Karska, studentka II roku Wydziału Malarstwa, od trzech godzin błąkała się po gmachu akademii w poszukiwaniu profesora Janoty. Zdała już, co miała zdać (nawet niektóre egzaminy w terminie „zerowym”), w indeksie miała powpisywane wszystkie stopnie oprócz... zaliczenia z malarstwa. Bagatela! Przez dziesięć dni Ewa była chora i to bez żadnej blagi, a. właśnie wtedy musiał być w ich pracowni komisyjny przegląd płócien z całego roku. Wiedziała, że dostała ocenę bardzo dobrą, miała ją wpisaną do karty egzaminacyjnej z wszystkimi szykanami, ale w

indeksie rubryka „malarstwo” świeciła białą pustką. No i od trzech dni szukała Janoty. Postanowiła teraz skonać na progu akademii, o ile Janota nie nadejdzie. Jeszcze dzisiaj musi złożyć indeks w dziekanacie, bo jutro... — westchnęła z rozrzewnieniem., myśląc o cudownie spakowanym plecaku i pięknie wypranych dżinsach, które leżały równiutko na jej łóżku w akademiku — tak, jutro o dwunastej (można powiedzieć „w samo południe”) wyjeżdża na obóz wędrowny w Bieszczady, „Nic się nie martw, dogonisz nas na trasie” — powiedziała jej rano Kryśka. Na trasie! Dobra sobie! — Cześć, bladolica! — wrzasnął jej nad uchem Rysiek. — Chorowałam... — bąknęła trochę od rzeczy Ewa. — Ejże? Naprawdę? zapytał kpiąco Rysiek i zaraz zaczął skubać swoją kędzierzawą brodę. — Czyś ty przypadkiem nie oszalała, z miłości do naszego dziekana? — Zwariowałeś! — Sterczysz tu chyba od rana. — Czekam na Janotę. — Pod dziekanatem? — Miał przyjść na posiedzenie w sprawie wstępniaków. — Posiedzenie już się dawno zaczęło. — Może się spóźni? — Może. Lecę, bo Kryśka na mnie czeka. Przyjdziesz wieczorem do Teresy? — Nie. Zresztą nie wiem. — Nie łam się, stara! Zobaczymy się u Teresy! Ewa oderwała się prawie siłą od ściany, którą tak wytrwale podpierała od rana i zaczęła schodzić szerokimi schodami. Naturalnie natychmiast wpadła na Artura. Nieznośny bufon — pomyślała i chciała go wyminąć, ale na wszelki wypadek zapytała: — Nie widziałeś Janoty? — Nie. A tęsknisz za naszym mistrzem z czystej li tylko miłości, czy też masz bardziej prozaiczne ku temu powody? — Mam do mego interes. — Interes? Nasza raj ska Ewa prowadzi jakieś interesy z

mistrzem! Uważaj, on już od dawna nie jest Adamem. — Przestań się wygłupiać. Po prostu nie podpisał mi indeksu, a jutro wyjeżdżam. — Ach, tak? — Od trzech dni nie pokazuje się na wydziale. Miał dzisiaj być na posiedzeniu w dziekanacie, ale nie przyszedł. — Pewnie spił się jak bela i najspokojniej leży teraz w wyrze. — Jesteś okropny! Jeszcze nie słyszałam, żebyś powiedział o kimś coś miłego albo przynajmniej neutralnego. Wprost ociekasz niechęcią do ludzi. — Moja mała samarytanko! Mogę cię pocieszyć, że się z tego wyleczysz. To choroba wieku dziecięcego. — Idiota! — Hej! Zaczekaj, dokąd lecisz? — Daj mi spokój ’ — Ten pijus nawet nie wie, że ma takiego adwokata. To cudowne! Ewa znowu się zatrzymała. — Czego ty właściwie od niego chcesz? Obszczekujesz go jak rok długi. Robisz mu wśród studentów opinię pijaka i dziwkarza A idioci po tobie powtarzają. Pozwalasz sobie na to chyba tylko dlatego, że jest dla ciebie zbyt pobłażliwy. Niańczy cię, jakbyś był małym geniuszem. — Nie małym! Tylko nie małym! — Rzeczywiście, szkoda słów... — Nie uciekaj. Chcę ci coś poradzić. — Odczep się! — Na serio — śmiał się, ubawiony jej oburzeniem. — Dlaczego nie idziesz do nieco do domu? — Taka mądra to ja też jestem. Sekretarka nie chce mi dać adresu... Spojrzała na Artura z wahaniem. Wszyscy wiedzieli, że bywał u Janoty w domu. — Ulica Akacjowa 7, pierwsze piętro. To jest na Zwierzyńcu. Oczywiście nie przyszło ci do głowy, żeby zajrzeć do książki telefonicznej.

— Nie. Dziękuję — Leć, on lubi blondynki. — Tak? A ja myślałam, że woli blondynów. Natychmiast pożałowała, ze to powiedziała. Mój Boże! Co ja plotę! — Odeszła szybko, żeby nie słyszeć huraganowego wybuchu śmiechu „tego bufona”. Zanim dojechała na Zwierzyniec i odszukała ulicę Akacjowa, zrobiła się godzina trzecia. Co za upał — myślała w kółko, wypatrując numeru siódmego. Wreszcie stanęła przed ładną willą otoczoną bujną zielenią. — Jak na wsi — rozmarzyła się i weszła do starannie utrzymanego ogródka. Do domu prowadziła ścieżka wyłożona równiutkimi płytkami. Niewielka klatka schodowa robiła przyjemne wrażenie. Wisząca na ozdobnym łańcuszku lampa, w rogu kamienna donica z kwiatami, obok mała ławeczka, kolorowe kafle na ścianach. — Ki diabeł — mruknęła i podeszła do drzwi na lewo od wejścia, żeby przeczytać wizytówkę: H a n n a i Z b i g n i e w S e r c z y ń s c y . Na drzwiach po prawej stronie druga wizytówka: D o c . Z b i g n i e w S e r c z y ń s k i , n e u r o l o g . P r z y j m u j e p o n i e d z i a ł k i , ś r o d y , p i ą t k i o d g o d z . 1 7 - 2 0 ” . — Ano tak, jasna sprawa — obrzuciła klatkę schodową wzrokiem pełnym zrozumienia. Powoli weszła na pierwsze piętro. Kamienna posadzka zalana była słońcem, które wpadało tu przez oszklone dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na taras. Oczywiście przytknęła nos do szyby. Trochę z boku na materacu leżał chłopak i opalał plecy. Miał rude włosy. Twarzy nie było widać. — Szkoda, bo chłopak wygląda całkiem, całkiem... — roześmiała się w duchu z samej siebie. Wizytówka na drugich drzwiach świadczyła o tym, że znalazła się u celu swojej wędrówki. Nacisnęła dzwonek. Dopiero po dłuższej chwili coś zaszurało i w progu stanął upragniony Janota. Ewa zaczęła się natychmiast jąkać. Słuchał cierpliwie,

wreszcie powiedział zmęczonym głosem: — Proszę, niech pani wejdzie. Przez korytarz wprowadził ją do dużej, jasnej pracowni. — Przepraszam na chwilę. Muszę umyć ręce. Wskazał jej wolne krzesło i starannie zaczął wycierać palce szmatką nawilżoną w terpentynie. Potem wyszedł do łazienki. Ewa rozejrzała się ciekawie. Na sztalugach rozpoczęty obraz, długi stół z heblowanych desek zarzucony farbami, półki, na których leżało nie wiadomo co, jeden zdezelowany fotel, jedno krzesło, jakaś kolorowa zasłona, obrazy ustawione pod ścianą. Bałagan. Dużo wolnej przestrzeni. W tym momencie zadzwonił telefon. — Może pani odbierze, bardzo proszę — zawołał z łazienki. — Halo, słucham? — powiedziała Ewa niepewnie. — Halo? — powtórzyła. Po chwili milczenia odezwał się schrypnięty głos — Czy to mieszkanie Grzegorza Janoty? — Tak, proszę chwilę zaczekać. Janota rzucił ręcznik na fotel. — Halo?... Tak, słucham — przez chwilę milczał, wreszcie powiedział: — Nie rozumiem, kim pan jest?... Tak... tak... dobrze, będę na pana czekał o piątej. Nie, wcześniej nie mogę. Dobrze, będę sam. — I rzucił słuchawkę na widełki. Ewa doszła do wniosku, że Artur chyba miał rację: „mistrz” był albo chory, albo ciężko skacowany. Jego szaroblada, wymięta twarz nie wyrażała nic poza zmęczeniem. Taki przystojny mężczyzna, a wygląda jak szmata — pomyślała. Usiadł w fotelu i przez chwilę patrzył na Ewę ze zdziwieniem, jakby zapomniał, co ona tutaj robi. Potem wyciągnął rękę po indeks. Przejrzał go powoli, wreszcie zaczął szukać czegoś do pisania. Sprawiał wrażenie, jakby myślał zupełnie o czymś innym. Gdzieś w mieszkaniu trzasnęły drzwi i nagle do pokoju wszedł jak zwykłe ironicznie uśmiechnięty Artur. Dopiero teraz Ewa zauważyła, że w pracowni są drugie drzwi.

— Cześć! — Artur nie bawił się w długie powitania. — Kuchenne wrota jak zwykle gościnnie otwarte. Czyżbyś jednak romansował z gosposią od doktorostwa? Prawdę mówiąc od dawna cię o to podejrzewałem.. Janota nie raczył odpowiedzieć. Spojrzał przeciągle na chłopca, potem uśmiechnął się do Ewy. — Przepraszam, że to tak długo trwało, ale nie mogłem znaleźć długopisu — i pochylił się nad indeksem. — Stary obłudnik. Nie wierz mu, Ewo. Chciał cię jak najdłużej zatrzymać w swojej jaskini. On przepada za blondynkami. — Artur, mam cię serdecznie dosyć — powiedział Janota, wręczając dziewczynie indeks. Ewa była zmieszana. Nie przypuszczała, że stosunki między panami są aż tak zażyłe. Jak najszybciej usiłowała schować indeks, ale jak to bywa, kiedy człowiek się śpieszy, nie mogła sobie poradzić z zamkiem w swojej myśliwskiej torbie. Bąkała „dziękuję” i „przepraszam”, tymczasem Artur stawał się coraz bardziej napastliwy. — Dosyć? — cedził powoli. — Nagoniłem ci taką ładną dziewczynę, a ty masz mnie dosyć? — Bardzo cię proszę, uspokój się. — Nieładna? — szarpnął ją za łokieć i naturalnie wszystkie rzeczy z torby wysypały się na podłogę. Ewa zaczęła je pośpiesznie zbierać. — Wyjdź stąd! — Janota podniósł głos. — Chyba nie mówisz tego do tej pani? — Mówię do ciebie. Prosiłem cię, żebyś tu nie przychodził. Oddaj klucz od pracowni i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — Jeszcze nie dokończyliśmy wczorajszej rozmowy Chciałbym... — Uważam ją za skończoną! Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia. I nie zmienię mojej decyzji! — Więc wyrzucasz mnie? Mnie też? — Co to znaczy „mnie też”? — głos Janoty niebezpiecznie się załamywał. Ewa złapała torbę pod pachę i już była przy drzwiach.

Kiedy szamotała się z zamkiem, usłyszała jeszcze krzyk Janoty: „Wynoś się!” Zbiegła szybko po schodach. Odetchnęła dopiero w schludnym ogródku doktora Serczyńskiego. Och, to nic... Co mnie to obchodzi — myślała, idąc w stronę przystanku tramwajowego. Miała jednak ochotę wrócić i wyrzucie Artura z pracowni przez okno. 6.VI. czwartek Na drugi dzień Ewa już o ósmej rano złożyła indeks w dziekanacie. Natychmiast poczuła się radośnie wolna. Zaczęty się wakacje! Kupiła kilogram truskawek i wróciła do akademika, gdzie przystąpiła do przepakowywania plecaka. Kryśka ćpała truskawki i od czasu do czasu rzucała w przestrzeń pytania: „Nici wzięłaś? ‘, „A nożyczki?”. O dziewiątej wpadł Rysiek. Cisnął swój worek na środek pokoju, przez chwilę krytycznie obserwował zabiegi Ewy wreszcie zakomunikował: — Dziewczyny, idziemy na kawę! I to natychmiast! Jeżeli ta furiatka po raz trzeci rozpakuje plecak, spóźnimy się na pociąg. — Zaraz, zaraz, muszę jeszcze zasznurować... — Daj, ofiaro, tylko żebyś już niczego nie wyjmowała. Kryska w sekundę była gotowa, ale Ewa dalej grzebała w swojej nieodstępnej torbie myśliwskiej. — Ewuniu, idziemy — Rysiek był nieugięty. — Zaraz! Szukam biletu kolejowego! — Masz czas, dziewczyno. Pociąg odjeżdża dopiero o dwunastej, nie panikuj! — Zaczekaj... Nie wiem, gdzie go wsadziłam... O Boże! — powiedziała Ewa i wysypała zawartość torby na łóżko. — No to cześć! — Rysiek usiadł na wolnym krześle i zapalił papierosa. — Tylko spokojnie. Przypomnij sobie, gdzie go schowałaś.

— Bo dowodu osobistego... ale dowodu też nie mam. Teraz już cala trójka przerzucała drobiazgi leżące na łóżku. Po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że Ewa „posiała” dowód w tramwaju albo w dziekanacie, albo na ulicy, albo u Teresy, albo zupełnie gdzie indziej. — Wiem! Kiedy byłam u Janoty, wysypałam graty z torby na podłogę. Dowód musiał u niego zostać! — Tylko spokojnie — powtórzył Rysiek. — Wsiadaj w taksę i jedź do Janoty. Kryska, leć do dziekanatu. Ja skoczę do Teresy. — A jak się nie znajdzie? Przecież bez dowodu nie wyjadę. W żadnym schronisku nie będę mogła się zameldować. — Nie martw się. W najgorszym razie dogonisz nas na trasie — pocieszyła ją przyjaciółka. — Ty znowu swoje! — Dziewczyny, nie ma o czym gadać. Lecimy. Spotkamy się u Michalika bez względu na porę. — No, niezupełnie... — powiedziała Kryśka. — Oczywiście do godziny jedenastej. Potem lecimy do akademika po rzeczy. W każdym razie o wpół do dwunastej wychodzimy na dworzec. Na pewno zdążysz. Ewa znowu stanęła pod willą państwa Serczyńskich. Cisza, spokój, upał jak wczoraj. W ogródku pusto. Wbiegła na pierwsze piętro. Nikt nie odpowiadał na dzwonek. Raz, drugi, trzeci... — cisza... Zeszła na dół. Zadzwoniła do Serczyńskich, potem do gabinetu doktora. Co jest u licha, wszyscy poumierali? — zaklęła w duchu. Stała rozglądając sic. bezradnie i Już jej się zdawało, że słyszy z daleka stukot odjeżdżającego pociągu... „Nic się. nie martw, dogonisz nas na trasie” — mówiła Kryśka machając do niej z okna. Larwa! — pomyślała ze złością i z furią zapukała do trzecich drzwi, na których nie było żadnej wizytówki. Oczywiście cisza. Nacisnęła klamkę. Weszła do wąskiego, długiego korytarza. Na lewo znowu jakieś drzwi, dalej wąskie schody, prowadzące prawdopodobnie na pierwsze

piętro i wreszcie u wylotu oszklone drzwi do ogrodu. „Kuchenne wrota” przypomniała sobie Artura i wyszła na dwór. Znalazła się w ogrodzie położonym na tyłach domu. — Pani kogoś simka? — odezwał się z boku kobiecy głos. Na trawniku, pod bujnym krzakiem jaśminu, siedziała na leżaku przystojna brunetka w średnim wieku. — Tak. Przepraszam, że aż tutaj zawędrowałam, ale szukam pana profesora Janoty. — Mieszka na pierwszym piętrze — stwierdziła obojętnie i nałożyła przeciwsłoneczne okulary. — Tak, byłam tam, ale nikt nie odpowiada na dzwonek. — Widocznie nie ma go w domu. — Czy pozwoliłaby mi pani skorzystać z telefonu? Brunetka nie ukrywała zdziwienia. Ewa w popłochu zaczną wyjaśniać „swoją tragiczną sytuację”. Pani słuchała z umiarkowanym zainteresowaniem. — Proszę zadzwonić do mieszkania na parterze. Otworzy pani gosposia. — Już dzwoniłam. Nie ma nikogo w domu. Pani Hanna Serczyńska (bo któż to mógł być inny) z westchnieniem wstała z leżaka. W dziekanacie nikt nie wiedział o Janocie, Sekretarka poirytowanym tonem wyjaśniła, że miał być, ale jeszcze nie przyszedł. „Od trzech dni się nie pokazuje”. Na pytanie, czy nie znaleziono wczoraj w dziekanacie dowodu osobistego Ewy Karskiej, odpowiedziała krótko: „Nie, proszę się poinformować u woźnego” i odłożyła słuchawkę. Ewa z rozpaczą spojrzała na zegarek. Było już piętnaście po dziesiątej. Pani Serczyńska poprawiła przed lustrem włosy i obojętnie stwierdziła; — Ma pani pecha, moja mała. W drzwiach spotkały gosposię wracającą z zakupów. Ryła to wysoka, dobrze zbudowana kobieta, o ponurym, zaciętym wyrazie twarzy. Spojrzała niechętnie na panią doktorową i obrzuciła ciekawym wzrokiem Ewę. — Zostawiła pani otwarte mieszkanie — rzuciła przez ramię pani Serczyńska. Ewa nie miała odwagi zapytać

gosposi o Janotę, wyszła więc przez frontowe drzwi i usiadła na kamiennej poręczy schodków. Siedziała może piętnaście minut, coraz częściej spoglądając na zegarek, kiedy na ścieżce prowadzącej od ulicy zobaczyła Artura. Tylko jego tu brakowało! — pomyślała ze złością, ale natychmiast się zmitygowała. Artur mógł jej pomóc! Wprawdzie serdecznie się ubawił jej kłopotami, jednak w końcu skinął wspaniałomyślnie ręką. — Chodź, mała. Stary na pewno jest w domu. Gdzie by go wyniosło o tak wczesnej porze. Skoro nie ma go na akademii, musi siedzieć w swojej jaskini. Walił prosto korytarzem do tylnego wejścia. — Jak będziesz tu częstym gościem, nauczysz się korzystać z tych schodów. Prowadzą wprost do pracowni, ku szalonej radości pani Marianny. Może poznałaś już tę wytworną damę, która dla niepoznaki zajmuje się gospodarstwem doktora, choć taktycznie oddaje się nieustannej adoracji mistrza? Plótł tak trzy po trzy, wspinając się lekkim krokiem po wąskich stopniach. Ewa miała ochotę odpowiedzieć mu coś takiego, żeby „zwaliło go z nóg”, ale postanowiła jednak nie odzywać się. Artur bez pukania nacisną! klamkę, a kiedy drzwi okazały się zamknięte, walnął w nie dwa razy pięścią. Potem odwrócił się do Ewy. — No i co teraz będzie? Zdaje się, że jednak nie wyjedziesz dzisiaj w te swoje Bieszczady. — Nie wiesz, gdzie on może być? — Nie. O tej porze powinien oddawać się „radosnej twórczości” albo kurować głębinowego kaca. Trzecia ewentualność nie wchodzi w rachubę. — Widocznie jednak wchodzi... Ja się zabiję... — Ewa usiadła z rozpaczą na schodach. — Cicho, mała, wujek Artur wie, co robi — powiedział stanowczym tonem i z rozmachem kopnął wycieraczkę. — Nie zostawił klucza — mruknął. — Tylko nie becz. Nie znoszę łez. A teraz popatrz na swojego Jamesa Bonda: — i otworzył małe okienko, przez które zwinnie wydostał się na zewnątrz.

— Coś ty! — krzyknęła Ewa. — Cii! Nie przeszkadzaj w akcji! — odpowiedział, trzymając się parapetu i zniknął. Ewa rzuciła się do okna. Odetchnęła z ulgą. Oczywiście nie było mowy o chodzeniu po gzymsie czy czymś w tym rodzaju. Po prostu stał spokojnie na niewielkim balkonie i przesyłał jej bezczelnego całusa. — Zaraz przyniosę ci ten twój dowód osobisty, żebyś mogła wyjechać z jakimś długowłosym troglodytą, zostawiając mnie z rozdartym sercem! — zawołał. Ewa znowu usiadła na schodach. Spojrzała na zegarek. Za kwadrans jedenasta! Szybko, szybko — dopingowała w myślach Artura. — Szybciej! Wtedy usłyszała brzęk tłuczonego szkła. — Idiota! — krzyknęła i ponownie rzuciła się do okna. Na balkonie nikogo już nie było. — Idiota — powtórzyła bezradnie, szybko obliczając w myślach, ile ją będzie kosztowało wprawienie nowej szyby. Przez dłuższą chwilę panowała idealna cisza, a potem zazgrzytał zamek w drzwiach Janoty. — Masz dowód? — zerwała się ze schodów. Ale Artur milczał i miał jakąś dziwną minę. Ironiczny grymas zniknął z jego twarzy. Wydawało się, że patrzy na dziewczynę z przerażeniem. Kiedy zrobiła ruch, jakby chciała wejść do środka, złapał ją z a ramię. — Raczej nie wchodź tam! — Coś ty?... — Nie wchodź... to nie jest widok dla ciebie... Ewa poczuła, że nagle robi jej się zimno... — Ktoś... ktoś go załatwił... i to na amen... Pchnęła drzwi gwałtownie. Wygłupia się jak zwykle — pomyślała ze złością i przez mały korytarzyk wbiegła do pracowni. Twarzą do ziemi, w kałuży czegoś czarnego, leżał Janota. Bujne szpakowate włosy na potylicy sklejone były czymś obrzydliwym... Otwarta dłoń o sinych paznokciach i czubkach palców.. Ewie zrobiło się niedobrze. Cofnęła się,

przerażona. — Mówiłem ci — powiedział cicho Artur. Stał tuż za nią. Na podłodze poniewierały się rozdeptane tuby ornych farb, nie dokończony obraz leżał obok wywróconych sztalug. — Chodźmy stąd, błagam cię, chodźmy stąd! — bełkotała Ewa. Zatrzymała się jednak w progu. — Zadzwoń na pogotowie, może on jeszcze... — Nie. Lekarz już mu nie pomoże. Zadzwonimy na milicję z dołu, od Serczyńskich. Ewa powoli wracała do siebie. Siedziała w niewielkim saloniku państwa Serczyńskich i mimo upału wiewającego się przez otwarte drzwi z tarasu, trzęsła się jak w febrze. Artur, rozwalony obok w fotelu, kopcił jak lokomotywa te swoje sporciaki, ale na szczęście przestał pyskować. Ewa zupełnie straciła rachubę czasu. Wydawało jej się, że siedzi tu już całe wieki. Kapitan Derko wysłuchał w milczeniu chaotycznej opowieści, zadał dwa, może trzy pytania, przyjrzał się jej bardzo uważnie i powiedział” — No, dobrze. Niechże się pani uspokoi. Potem jeszcze porozmawiamy — i zwrócił się do pani Serczyńskiej. — Może pani będzie tak uprzejma i da tej małej filiżankę herbaty albo kawy? — Ależ oczywiście! Czego się pani napije? — Niczego... dziękuję .. — No, śmiało, proszę posiedzieć. Kawy? — Tak. Kawy — zgodziła się Ewa potulnie. Pani doktorowa wstała i z wyraźną ulgą opuściła pokój. — Teraz proszę sobie tu spokojnie posiedzieć i już się nie denerwować. Musimy jeszcze raz wszystko dokładnie omówić, ale na razie niech pani odpocznie i postara się chwilowo o tym nie myśleć. Z panem — zwrócił się do Artura — również chciałbym porozmawiać, więc proszę nic opuszczać tego domu. Derko wyszedł, a w ślad za nim pośpieszył jak cień

podporucznik, który wydał się Ewie o wiele sympatyczniejszy od kapitana. Może dlatego, że był jeszcze bardzo młody i robił wrażenie „cywila”, który zupełnie przypadkowo trafił do tego domu i usiłuje w czymś pomóc, ale nie bardzo wie, w czym ani jak. Nawet nie był przystojny, tylko po prostu sympatyczny. Nachmurzona pani Marianna przyniosła dzbanek pełen gorącej kawy i dwie filiżanki. Z sąsiedniego pokoju dolatywały strzępy rozmowy telefonicznej. To Dani Serczyńska domagała się od męża natychmiastowego powrotu do domu. — Musisz jak najszybciej przyjechać! Dom pełen milicji... Stefan niedługo wróci ze szkoły... Ewa nasłuchiwała odgłosów krzątaniny dochodzącej z klatki schodowej. Potem zaczęła myśleć o Bieszczadach i ze zdziwieniem stwierdziła, że w ogóle nie ma ochoty na żaden obóz wędrowny. Chce jechać do domu... — Mówiłaś coś? — zapytał Artur. — Nie. — Wiesz, to się musiało stać jeszcze wczoraj. Może zaraz po naszym wyjściu? — Nie wyszliśmy razem. Ty zostałeś, żeby dalej męczyć tego człowieka. — Oczywiście! Dręczyłem go, dręczyłem, a potem chwyciłem jakiś ciężki przedmiot i rozwaliłem mu łeb. Stary drań. Nic mi go nie żal, — Czy nawet teraz musisz gadać takie głupstwa? — Pora na epitafium, moja mała, a on zasłużył sobie na najparszywsze. — Może mi zaoszczędzisz wysłuchiwania tego? — W porządku. Już nie powiem ani słowa. Koniec z mistrzem Janotą Finita la commedia. Artur nalał sobie kawy i trzymając filiżankę w jednej ręce, papierosa w drugiej, stanął w otwartych drzwiach do ogrodu. Pił odwrócony tyłem do pokoju, a potom postawił pustą filiżankę na parapecie i dalej patrzył w ogród. W prześwicie miedzy drzewami widać było fragment ulicy.

— Idzie synalek gospodarzy — powiedział. —Poznasz za chwilę wyjątkowego gnoja. Ale synalek jakoś się nie pokazywał. Ewa nagle podniosła głowę. — Telefon! — Co? Dzwoni? Nie słyszałem. — Nie, wtedy... — i przerwała. — No, mów do rzeczy — niecierpliwił się Artur. — Nic takiego... coś sobie przypomniałam... — Kiedy byłaś u Janoty, ktoś telefonował? — Nie, nie o to chodzi... — Ewa usiłowała nadać swojemu głosowi lekceważący ton. — Dobra, dobra, możesz nic mówić. — Znowu zapatrzył się w ogród — Po twoim wyjściu też ktoś zadzwonił. Ale się nie odezwał. Słyszałem, jak oddychał, ale nie chciał się odezwać. Po chwili się wyłączył. — Dlaczego ty podniosłeś słuchawkę? — Jak to dlaczego? — Artur odwrócił się i spojrzał z uwagą na Ewę. — Ach, rozumiem! — Roześmiał się, pierwszy raz od chwili ich fatalnego odkrycia, i usiadł z rozmachem w fotelu. — Janota nie mógł odebrać telefonu, bo w tym czasie leżał na podłodze z twarzą w kałuży krwi! Tak pomyślałaś? Jesteś pyszną dziewczyną! Coraz bardziej mi się podobasz! Weszła pani Marianna. Zebrała puste filiżanki. Była czymś zaniepokojona. Wyjrzała przez okno, potem zwróciła się do Artura. — Gdyby Stefcio wrócił, proszę mu powiedzieć... — spojrzała ponuro na Ewę — zresztą nic... Sama mu powiem. — Stefcio już żeglował w stronę chaty, ale biedy zobaczył wozy milicyjne, musiał dać nogę, bo go do tej pory nie widać, — Niby dlaczego miałby uciekać? Widocznie to nie był on. — On, on. Jestem tego pewien. — A jednak musiał się pan pomylić! — powiedziała patrząc na niego z wściekłością. W ogóle radzę panu, żeby dał mu pan spokój. Artur wzruszył ramionami.

— Nie obchodzi mnie ten smarkacz. — To dobrze. Cieszą się, że już pan nie będzie przychodził do tego domu. — Dlaczego? Nie mógłbym, żyć bez uroczych spotkań z panią! Pani Marianna zacisnęła wąskie usta i wyszła, z pasją strzelając drzwiami. — Wyobrażasz sobie, że to babsko jest jednak zdolne do ludzkich uczuć? Niestety, zlokalizowała swoje afekty dość niefortunnie. Jej pupilem jest Stefcio. Biedna dziecina! — Dlaczego biedna? — Jego mateczka nawiała od starego. Ojciec ożenił się powtórnie z panią Hanką, Zresztą chyba zauważyłaś, że ona jest za młoda na matkę dziewiętnastoletniego byka. — Czy Stefcio jest rudy? — Tak. Widziałaś go? — Nie... Tak mi przyszło do głowy. Kapitan Derko zainstalował się chwilowo w gabinecie doktora Serczyńskiego, który wrócił już ze szpitala i, zakłopotany, krążył po mieszkaniu. Kapitan do spółki z porucznikiem Bartkowskim przeprowadzał wstępne rozmowy z domownikami, których kolejno proszono do gabinetu. Najpierw gospodarze. Pani Hanka nie potrafiła niczego powiedzieć. Wczoraj od dziesiątej rano do osiemnastej była poza domem. Miała zamówioną wizytę u fryzjera i u kosmetyczki, potem wstąpiła z przyjaciółką na kawę. Po powrocie do domu nie widziała Janoty. Niczego nie słyszała. Wieczorem przyszli goście na brydża. Sześć osób. Siedzieli w saloniku, ale ze względu na wyjątkowo ciepłą noc zostawili szeroko otwarte drzwi Może ktoś z gości wychodził do ogrodu. Nie wie. Zeznania doktora Serczyńskiego były o wiele ciekawsze. Do godziny piętnastej czterdzieści był w szpitalu. Do domu wrócił o szesnastej. Na górny taras nie wychodził, do ogrodu również. Janoty tego dnia nie widział, to znaczy, owszem,

spotkał go wychodząc z domu, o ósmej rano. Janota wracał właśnie z zakupów, niósł w ręce torbę z bułkami. Minęli się w furtce ogrodowej, Janota zatrzymał się na chwilę i powiedział: ,.Panie doktorze, chciałbym z panem porozmawiać” i dodał natychmiast: „Nie, nie w tej chwili. Wpadnę, do pana po południu albo wieczorem”. — Czy wspomniał, w jakiej sprawie chce się z panem zobaczyć? zapytał Derko. — Nie. Nie zapytałem go o to. Bardzo się śpieszyłem, więc odpowiedziałem „proszę bardzo” czy coś w tym rodzaju i wsiadłem do samochodu. Po południu już go nie widziałem. — Nie przyszedł? — Nie. — A pan nie próbował się z nim skontaktować? Mógł mieć do pana jakiś ważny interes. — Panie kapitanie. Wczoraj miałem bardzo pracowity dzień. W środę, jak pan wie, przyjmuję prywatnych pacjentów. Po powrocie do domu zapytałem Mariannę, czy Janota sio nie zgłaszał, ale podobno nie było go. Widocznie zapomniał albo... — Serczyński zawahał się — albo już nie mógł przyjść... — No tak... proszę mi powiedzieć, ilu miał pan wczoraj pacjentów? — O ile dobrze pamiętam, siedmiu. Skończyłem za piętnaście ósma. Bardzo się śpieszyłem, ponieważ o ósmej mieli przyjść goście. Niestety, Hania urządziła brydża akurat w dniu, w którym przyjmuję prywatne wizyty. — Może pan będzie taki uprzejmy i jeszcze raz opowie dokładnie, o ile to możliwe, podając czas do minuty, co pan robił od momentu powrotu do domu. — Nie wiem, w czym to panu może pomóc, ale skoro pan sobie życzy... Więc jak już wspomniałem, wróciłem o godzinie czwartej. — Punktualnie? — No wie pan... Naprawdę nie posługuję się stoperem. Według mnie była czwarta, czyli szesnasta, jak pan woli — dodał z leciutką ironią.

— Słucham, słucham dalej. — Nie zastałem nikogo w domu. Żona wróciła dopiero o szóstej. Poszedłem do łazienki... — A pozostali domownicy? — Stefcio pojawił się tuż przed obiadem, a Marianna chyba była w kuchni. Zresztą nie wiem. Po wyjściu z łazienki zajrzałem do kuchni, ponieważ chciałem zapytać, kiedy będzie obiad, ale nie zastałem jej tam. — Gdzie mogła się znajdować? — Nie wiem. Może wyszła do ogrodu albo do swojego pokoju? — Długo był pan w łazience? — Jakieś dziesięć minut. Nie dłużej. — Więc mniej więcej koło godziny szesnastej dziesięć zajrzał pan do kuchni i stwierdził, że Marianna gdzieś wyszła? — Tak. Tylko niech pan z tego nie robi jakiegoś problemu. Mogła przecież... — Nie robię z tego żadnego problemu. Proszę mówić dalej. Co pan potem zrobił? — Usiadłem na małym tarasie na leżaku i czytałem gazetę. — Dlaczego pan przerwał? Nad czym się pan zastanawia? — Widzi pan, kiedy wyszedłem na taras, usłyszałem głosy dochodzące z góry. — Jak pan zapewne zauważał, nad naszym tarasem, trochę z boku, wychodzi duże okno z pracowni Janoty. Wczoraj, zresztą tak jak i dzisiaj, był potworny upał i okna zarówno w pokoju, jak i w pracowni Janoty były ot warte. U nas w mieszkaniu było cicho, więc bardzo dokładnie słyszałem, co się dzieje na górze. Zresztą oni mówili podniesionymi glosami. Po prostu kłócili się. — Oni? To znaczy kto? — Tego nie wiem. Janota i jakiś mężczyzna. — Nie rozpoznał pan tego głosu? — Nie... Naprawdę nie znam przyjaciół Janoty. — Na jakiej podstawie pan sądzi, że to był jego przyjaciel? — Ponieważ ten mężczyzna powoływał się na ich przyjaźń.

Nie pamiętam dokładnie, jak to powiedział, ale żądał czegoś w imię ich dawnej przyjaźni. — Nie potrafi pan powiedzieć, czego się domagał? — Chyba pieniędzy... Zresztą nie wiem... W każdym razie była mewa o pieniądzach, Kiedy wyszedłem na taras, ta kłótnia musiała już trwać od dłuższego czasu. Ten mężczyzna krzyczał: „Wiesz, że nie mam więcej pieniędzy. Chcesz mnie wykończyć?!” Janota odpowiedział mu również podniesionym głodem: „Dałem ci tygodniowy termin. Jutro mam dostać od ciebie całą sumę. Nic będę dłużej czekać!” Wtedy tamten coś powiedział o przyjaźni, i Janota po prostu ryknął: „Dajcie mi spokój z waszą przyjaźnią! Drogo każecie mi za nią płacić”. Być może nie powtarzam tego zbyt dokładnie, ale ta burzliwa wymiana zdań mniej więcej tak wyglądała. — Z tego wynika, że to Janota żądał pieniędzy, a nie ten nie rozpoznany przez pana mężczyzna? — Chyba tak... — I to było już wszystko? — Nie, mówił coś jeszcze, ale przestałem na nich zwracać uwagę. Byłem zły, że we własnym domu nie mogę trochę odpocząć. Usiłowałem czytać gazetę. W pewnym momencie usłyszałem, że jeden z nich głośno się śmieje. To nie był chyba Janota. Pomyślałem nawet, że teraz się wreszcie uspokoją, ale dopiero wtedy nastąpił prawdziwy wybuch. Ten mężczyzna, bo to on chyba się śmiał, powiedział: „A jednak nie dostaniesz ode mnie ani grosza. Jesteś fałszerzem, Janota!” Któryś z nich rzucił czymś ciężkim albo potrącił jakiś mebel i coś spadło na podłogę. Janota zaczął przeraźliwie krzyczeć: ,.Wynoś się, wynoś się, wyjdź stąd natychmiast!” Tamten śmiał się. Chyba zaczęli się szamotać. Byłem wściekły. Chciałem już wstać i iść na górę, zażądać bezwzględnego spokoju albo zamknąć się w swoim gabinecie i nie słuchać tego wszystkiego, ale nagle się uspokoili. Zapanowała cisza, którą powitałem z ulgą. Siedziałem na tarasie jeszcze przez chwilę, — Proszę mi powiedzieć, jak długo mogła trwać ta kłótnia?

— Nie wiem. Ja słyszałem tylko krótki fragment kontowy. Kiedy chciałem wstać z leżaka, spojrzałem na zegarek. Po prostu zacząłem się denerwować, że Marianna nie podaje jeszcze obiadu. Było piętnaście po czwartej. Zaraz potem zapanował na górze spokój, więc tylko przez pięć minut byłem mimowolnym świadkiem tej awantury. Potem czytałem gazetę i nie zwracałem już uwagi na to, co się dzieje u Janoty. — Czy na pewno Janota powiedział: „Dajcie mi spokój z waszą przyjaźnią?” Chodzi mi o to, czy użył liczby mnogiej? Powinien powiedzieć: „Daj mi spokój z twoją przyjaźnią”. — Tak. To samo wtedy pomyślałem. Ale jestem pewny, że użył liczby mnogiej. — Proszę się dobrze zastanowić. — Jestem przekonany, że tak powiedział. — Czy jest pan również pewien, że ten mężczyzna użył słowa „fałszerz”? Może powiedział: „jesteś oszustem”? Albo użył jakiegoś innego określenia? — Nie. Powiedział: „Jesteś fałszerzem, Janota”. — Długo pan jeszcze przebywał na tarasie? — Około dwudziestu minut. Pięć po wpół do piątej Stefcio wrócił ze szkoły. Widziałem go, jak przechodził przez pokój. Torbę z książkami cisnął na fotel i poszedł chyba do łazienki, ponieważ po kilku minutach wrócił z mokrą głową. Wtedy pojawiła się również Marianna i zaczęła nakrywać do stołu. Była godzina szesnasta czterdzieści. To wiem na pewno, ponieważ zacząłem robić Mariannie wyrzuty, że spóźnia się z obiadem. Tego dnia chciałem punktualnie zacząć przyjmować pacjentów. Jak już panu wspomniałem, śpieszyłem się, ponieważ o ósmej mieli przyjść goście. Doktor Serczyński nie potrafił niczego więcej powiedzieć. Lokatorem nie interesował się. Był zbyt zajęty: szpital, prywatna praktyka, dom i obowiązki towarzyskie, nie wykraczające zresztą poza środowisko lekarskie. Oczywiście sporządzi spis gości, wprawdzie jest mu bardzo nieprzyjemnie,

że jego znajomi będą przesłuchiwani przez milicję, ale trudno, rozumie, że nie da się tego uniknąć. Do Janoty przychodzili różni ludzie. Nie, nie zna jego przyjaciół. Owszem, Janota był u nich kilka razy w domu, ale właściwie nie utrzymywali z nim stałych stosunków towarzyskich. Czy pił? Chyba nie. Nie, nie było u niego żadnych pijackich burd. Chociaż ostatnio, odkąd pojawił się pan Artur, czasem dochodziły z góry odgłosy wesołej zabawy. Ale nic takiego. Głównie słychać było Artura i kilka razy jakieś dziewczyny. To bezczelny chłopak. Owszem, zna go, trudno było tego uniknąć. Zresztą w jakiś sposób skumał się z jego synem. Kiedy pojawił się Artur? Chyba ze dwa lata temu. Najpierw zachowywał się całkiem spokojnie. Nic było go prawie widać. Czasem doktor spotykaj go na klatce schodowej. Potem zaczął się wszędzie panoszyć. Opalał się w ogrodzie, chociaż ogród jest do wyłącznej dyspozycji państwa Styczyńskich. Czasem widywano go na górnym tarasie. Kto jeszcze przychodził? Przystojna pani w średnim wieku. Nazywa się... nazywa się chyba Skrzyska, Tak, poznał ją kiedyś. Podobno historyk sztuki. Nie, to nie był romans. W każdym razie nie wyglądało na to. To prostu przyjaciółka czy znajoma. Dawno jej nie widział. Nie pamięta, kiedy. — Niestety, nie potrafię panu powiedzieć, czy Janota miał jakąś... sympatię. Ale chyba nie miał nikogo. Wcześniej czy później musiałbym ja spotkać rano na schodach albo widziałbym, że wchodzi do domu. Niewiele mogę powiedzieć o prywatnym życiu mojego lokatora. To był spokojny człowiek. — Czy pański syn wrócił już ze szkoły? — Nie. Prawdopodobnie wstąpił do kolegi. Ale o czym chce pan z nim rozmawiać? On przecież nic nie wie. — Sam pan powiedział, że zaprzyjaźnił się z Arturem Kosterą. Sądzę, że bywał w pracowni pana Janoty? — Nie. Na pewno nie. Zresztą z Arturem nie łączyła go przyjaźń. Starałem się usunąć go nieco spod wpływów tego chłopca. To nie był odpowiedni kolega dla mojego syna. — Może spotykali się bez pańskiej wiedzy? Zresztą to nieistotne. Proszę mi podać nazwiska i adresy wczorajszych

pacjentów. Serczyński ostro zaprotestował. — To jest tajemnica gabinetu lekarskiego! — Co jest tajemnicą? Że byli u pana? Przecież prowadzi pan oficjalną praktykę prywatną. Nie wchodzi się do pana w czapce niewidce. — Ale nie mam obowiązku informować pana, że pani X leczy się u mnie. — Przecież nie pytam o diagnozę. Nic interesuje mnie, na co leczy się pani X, tylko jaki jest jej adres. — Panie kapitanie, proszę wyłączyć z tej sprawy moich pacjentów. Naprawdę nie chciałbym, żeby byli nachodzeni przez milicję. Oni nie mają z tym wszystkim nic wspólnego. — Niestety, nie mogę spełnić pańskiej prośby. W tym domu popełniono morderstwo. Któryś z pańskich pacjentów mógł widzieć osobę schodzącą z pierwszego pietra. Mógł spotkać się oko w oko z mordercą. Doktor Serczyński milczał zakłopotany. — Na klatce schodowej zauważyłem małą ławeczkę. Kto z niej korzysta? — Poczekalnia jest bardzo mała. Bywa w niej ciasno. Czasem pacjenci wychodzą na schody na papierosa. — Serczyński pokiwał głową. — No tak, dam panu spis pacjentów. — Dziękuję. To byłoby na razie wszystko Derko po wejściu doktora podszedł na chwilę do okna. — Ale upał — powiedział i spojrzał na podporucznika Zieję, który siedział z boku i z przejęciem coś notował. Derko mrugnął porozumiewawczo do porucznika Bartkowskiego, który lekko się uśmiechnął i powiedział półgębkiem: —Lubię pilnych uczniów. — Słucham? —Zieją zamrugał ze zdziwieniem swoimi niebieskimi oczami. — Mówię o Stefciu Serczyńskim, który tak niechętnie rozstaje się ze swoją szkołą. Derko chrząknął ostrzegawczo. — Dawaj tę gosposię — powiedział siadając za biurkiem.

Zanim jednak wezwano Mariannę Korneluk, drzwi się otworzyły i do gabinetu, wszedł lekarz sądowy. — Na razie skończyłem. Zabieram go. — Dobrze. No i co powiesz? — Nic nowego. Tylko to, do czego sam mogłeś dojść. Cios zadano tępym narzędziem, prawdopodobnie mosiężnym świecznikiem, który leżał pod stołem. Ofiara przed, uderzeniem musiała stać odwrócona plecami do napastnika, który był mniej więcej tego samego wzrostu, praworęczny i prawdopodobnie dosyć dobrze zbudowany albo działał pod wpływem silnego afektu. Śladów walki nie stwierdziłem, alkoholu we krwi denata również nie stwierdziłem. Zresztą dostaniesz protokół autopsji. Dokładny opis i resztę szczegółów po sekcji. — Kiedy? — Co kiedy? — Kiedy nastąpił zgon? — zapytał Derko i znając doktora Ligęzę dodał natychmiast — oczywiście w przybliżenia. — No myślę, że w przybliżeniu. Przed sekcją i przeprowadzeniem niezbędnych analiz nie pawiem ci nic konkretnego. Więc zgon nastąpił wczoraj między godziną jedenastą a siedemnastą trzydzieści. — Nie możesz uściślić? — Mogę, ale jutro. — A nie dzisiaj? — Nie żartuj! — doktor Ligęza zatrzymał się jeszcze w drzwiach. — Aha, ale cios mógł być zadany wcześniej. Bardzo możliwe, że facet leżał jakiś czas nieprzytomny, zanim się nie wykrwawił. — Ile wcześniej? — Skąd mogę wiedzieć? — A może później? — Co to znaczy: później? — Po godzinie siedemnastej trzydzieści. — Raczej nie. Jutro odpowiem ci na wszystkie pytania. Cześć! — I Ligęza wyszedł. Derko zwrócił się do podporucznika Ziei.

— Poruczniku, dopilnujcie, żeby ekipa odjechała stąd jak najszybciej. Niech sierżant Srocki zabierze nasz samochód spod domu i zaparkuje gdzieś dalej, powiedzmy, przy. ulicy Kasztanowej. Reszta wozów — odjazd. Może ten smarkacz, jak zobaczy, że samochody odjechały, wróci wreszcie do domu. A my — skinął na porucznika Bartkowskiego — zajrzymy jeszcze raz na górę. Kapitan Derko wszedł do saloniku, w którym siedziała Ewa i Artur. — Jak. się pani czuje? — Już dobrze... — utkwiła w nim pytające spojrzenie. — Chciałbym panią prosić i pana również, żebyście państwo poszli z nami na górę. — Po co? — zapytał arogancko Artur. — Pan był częstym gościem pana Janoty, a poza tym obydwoje byliście wczoraj w pracowni. Chciałbym, żebyście spokojnie obejrzeli pokój i powiedzieli, co się w nim zmieniło od wczoraj. — Czy to konieczne? Ja... — Ewa była bliska płaczu. — Bardzo bym panią prosił... Jego tam nie ma. Artur wstał bez pośpiechu. — Chodź, Ewo, Adam jest już w raju. Dziewczyna mruknęła coś pod nosem i zerwała się z fotela. W milczeniu poszli korytarzem i schodami w górę. Przed drzwiami Ewa zawahała się, ale Derko spokojnie powiedział: „Proszą, proszę dalej” i weszli wszyscy do pracowni. Ewa poczuła, że za chwilę jednak zemdleje. Starała się nie patrzeć na „to miejsce” na podłodze, obrysowane białą kredą. W pracowni panował nieład. Rozrzucone i rozdeptane przez kogoś tuby z farbami poniewierały się po parkiecie poznaczonym śladami stóp. Z przewróconych sztalug spadł nie wykończony obraz Janoty, podziurawiony jakimś ostrym narzędziem. Koło stołu leżał gliniany garnek, z którego wypadły pędzle. W całym pokoju unosił się zapach oleju, farb i terpentyny. — Sztalugi stoły tutaj — powiedziała słabym głosem —