uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Barbara Parker - Gail Connor 02 - Domniemana wina

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Barbara Parker - Gail Connor 02 - Domniemana wina.pdf

uzavrano EBooki B Barbara Parker
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 412 stron)

BARBARA PARKER

DOMNIEMANA WINA PRZEKŁAD PIOTR MAKSYMOWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU SUSPICION OF GUILT Dla Laury

PROLOG Althea Tillett wydała małe przyjęcie dla swoich najlepszych przyjaciółek tego wieczoru, gdy została zamordowana. W środy cała czwórka zwykle grywała w brydża, ale tamten wieczór był szczególny — ostami brydż przed wyjazdem Althie do Europy, gdzie miała spędzić cały miesiąc. Po pierwszym robrze panie zostawiły karty, wypiły trzy butelki wina, w końcu zebrały się przy fortepianie, śpiewając kawałki ze starych musicali. Zgodnie z instrukcją, punktualnie o dziesiątej zjawił się kierowca Jessiki, który cierpliwie czekał w foyer, podczas gdy kobiety wśród śmiechów i pisku starały się wcelować stopami w swoje pantofelki. Gdy tylko tylne światła samochodu zniknęły za tropikalnymi pnączami rosnącymi przy bramie, Althie wróciła do domu i zamknęła drzwi na zamek. W środku panowała teraz cisza i dziwna pustka. Przez wysokie okna widziała ciemne wody zatoki Biscayne, a dalej — po stronie Miami — linię świateł ulicznych, pobłyskujących między drzewami. Popatrzyła na bałagan, jaki zostawiły po sobie przyjaciółki: serwetki, talerze, kieliszki, pusta butelka na dywanie. Stary zegar dziadka wybił kwadrans po dziesiątej. Mrucząc do siebie, Althea ruszyła chwiejnym krokiem po schodach. Zeszła na dół ubrana w kimono i drewniane, japońskie sandały. Włączyła płytę kompaktową z Madame Butterfly, scenę, w której Pinkerton żeni się z Cho–Cho San. Złożyła ręce na piersiach niczym gejsza i zaczęła śpiewać po włosku razem z bohaterami opery. Kłaniając się nisko, uderzyła w gipsową replikę rzeźby skrzydlatej Nike — bogini zwycięstwa, ale w porę chwyciła kołyszącą się figurę i wybuchnęła śmiechem, patrząc na swoje odbicie w oknie. Starzejąca się kurtyzana w czerwonej szacie. Rozwiązała pasek i rozsunęła kimono. Kiedyś, gdy jej niedawno zmarły mąż Rudolph W. Tillett sprowadził ją do tego domu, stwierdziła, że największą zaletą budynku jest prywatność. Kiedy dzieci się wyprowadziły, razem z mężem często chodzili po domu nago i włączali muzykę tak głośno, że aż żyrandol się kołysał.

Poznali się w operze, gdzie przypadkiem zajmował miejsce obok niej. Podczas przedstawienia Cyganerii ujrzała łzy, które spływały po jego policzkach i wsunęła mu do ręki chusteczkę. Rok później, gdy zmarła jego chora żona, pobrali się. Dwójka jego dzieci — ciemnowłose bliźniaki, chłopiec i dziewczynka — były nieznośne, ale ona się tym nie przejmowała. Przyjaciele ostrzegali ją przed Rudolphem. Mówili, że jest egoistą i draniem, lecz ona słodkim głosem odpowiadała, żeby zamknęli buzie. Kochał ją przecież i tylko to się liczyło. Rudolph spełniał wszystkie jej zachcianki. Pozwolił zmienić wystrój całego domu; mogła robić, co tylko chciała. Pozbyła się francuskich mebli w stylu empire i pluszowych, zakurzonych zasłon, a ich miejsce zajęła mieszanina: art deco, nowoczesnych mebli włoskich, perskich dywanów, rzeźbionych chińskich paneli i pamiątek z wyjazdów zagranicznych. Krajobrazy powędrowały na strych i zostały zastąpione przez abstrakcyjne dzieła impresjonistów. W salonie Althie powiesiła wierną kopię nagiej Thaitanki pędzla Gauguina, a w sypialni oryginalny rysunek Picassa, przedstawiający diabła z ciemnymi, ciężkimi genitaliami. Nie przypuszczała, że w Rudolphie kryje się tyle namiętności. Gdy był w nastroju, wkładał smoking, siadał w fotelu i wypuszczając przez ramię kłęby dymu z cygara, wpatrywał się w Althie swymi szarymi, głęboko osadzonymi oczami. Przy delikatnych dźwiękach muzyki Mozarta, Bizeta lub Verdiego Althie lekko zsuwała z siebie ptasi kostium Pappageny, suknię w stylu flamenco, egipską perukę czy też cokolwiek innego, co miała na sobie. Jeśli nawet Rudolph zauważył, że z biegiem lat jego żona coraz bardziej ściemniała w takich chwilach światło, miał tyle taktu, że pomijał to milczeniem. Tanecznym krokiem bosa Althie podchodziła do niego, rozluźniała mu zawiązaną pod szyją muszkę, wyciągała spinki z koszuli… Na piętnastą rocznicę ślubu wyjechali do kurortu w Szwajcarii. On zrobił sobie implant w penisie, ona operację plastyczną. Potem spędzili tydzień w Paryżu w małym hotelu. Cały czas

padał deszcz — cudowny, szemrzący deszcz. Wspomnienia. Zawsze wywoływały pieczenie oczu. Althie podeszła do stolika brydżowego, zaczęła zbierać talerze i westchnęła. Niech Rosa posprząta to rano. Otworzyła przesuwne drzwi i wyszła na taras przy dźwiękach głośnego śpiewu chóru Metropolitan Opera. Zatoka była bardzo spokojna, powietrze ciężkie i lepkie. Zatrzepotała połami luźnej szaty, wywołując lekki powiew. Pomyślała, że w Miami lato nigdy się nie kończy. Zimą trzy i pół roku temu, gdy na niebie iskrzyły się gwiazdy, razem z Rudolphem włączyli nową płytę kompaktową z muzyką Wagnera, zrzucili szlafroki na leżankę i zabrali kufle z piwem do wanny z gorącą wodą. Rudolph usiadł na stopniu i wyciągnął do niej swoją dużą dłoń. Śmiejąc się jak głupiutka nastolatka, Althie poprzez mydlaną pianę zbliżyła, się by usiąść okrakiem na jego udach. Chwilę potem Rudolph zaczął ciężko dyszeć — ledwie go słyszała przez dochodzące z zewnątrz dźwięki muzyki. Wtulając się w jego ramiona pomyślała, że przeżywa silny orgazm. Ale nie — jego implant był nadal sztywny, lecz całe ciało stało się wiotkie, po czym ześliznął się ze stopnia i zniknął pod wodą. W poniedziałek poleci ostatni raz nad Morze Egejskie. Rudolph — gdziekolwiek jest — na pewno wybaczy jej tę małą rozrzutność. Już wkrótce będzie wyglądała raczej głupio, tańcząc w tawernie z mężczyzną o połowę młodszym od niej. Jeszcze jedna wycieczka na Mykonos, a potem wróci do domu i zajmie się działalnością charytatywną. Nigdy nie wyjdzie ponownie za mąż. Och, Rudolphie… mój mężczyzno, mój kochany, moja jedyna miłości… Althea gwałtownie ruszyła z powrotem przez ciemny taras, aż zatrzepotały fałdy jej kimona. Zamknęła drzwi od środka, przekręcając zamek. Orkiestra zaczynała grać Un Bel Di Vedremo. Ściszyła nieco muzykę i stukając drewnianymi sandałami przeszła do kuchni, mijając łukowato sklepione wejście. Rozległ się srebrzyście brzmiący głos sopranistki:

— …Vedi? E venuto! Io non gti scendo in contro… — Widzisz? On nadchodzi. Czując pragnienie, Althea przystawiła szklankę do kranika w lodówce i patrzyła, jak powierzchnia płynu zbliża się do krawędzi naczynia. — …Chedira? Chedira? Chiamera „Butterfly” dalla lontana… — On woła „Butterfly” z oddali. Althie śpiewała cicho sama do siebie. Nagle jej głos przeszedł w paniczny okrzyk strachu. Coś chwyciło ją za włosy i pociągnęło mocno do tyłu. Szklanka upadła na podłogę, lodowata woda opryskała jej stopy. Silne ramię ścisnęło ją za gardło. Ktoś wtargnął do jej domu. Obcy mężczyzna. Ale to niemożliwe, przecież system alarmowy… Próbowała krzyknąć, lecz z ust wydobył się jedynie charkot. Ramię jeszcze mocniej zacisnęło się na jej szyi. Chwyciła napastnika za nadgarstek, lecz jej dłonie ślizgały się po skórzanym rękawie. Uniósł ją z podłogi, a ona rozpaczliwie wierzgała nogami w powietrzu. Udało się jej kopnąć go drewnianym sandałem. Zaklął ciężko i obrócił nią tak, że zobaczyła przez chwilę w oknie własną twarz z wytrzeszczonymi oczami. Rzucił ją na blat i mocno przycisnął. Czuła ciężar jego ciała, czuła na skroniach gorący oddech. Gardło miała ściśnięte ramieniem napastnika, który wolną ręką chwycił ją za tył głowy. Dusiła się, charczała. Kręcił jej głową, wyginając szyję do granic możliwości. Kątem oka zobaczyła przedmioty leżące na blacie: miskę pełną brzoskwiń, filiżankę do kawy, powieść, którą niedawno zaczęła czytać. Nagle uświadomiła sobie z żalem, że nigdy nie pozna jej zakończenia. Sopranistka nadal śpiewała głosem czystym jak słońce…

1 W poniedziałek późnym popołudniem Gail Connor siedziała w gabinecie Larry’ego Blacka, czekając, aż skończy rozmowę telefoniczną. Już godzinę temu powinna była spakować teczkę i pojechać do domu, do córki, ale chciała jeszcze coś załatwić. Pewien bank, jeden z największych klientów firmy, zamierzał pozwać do sądu duże biuro maklerskie. Dwa lata temu Gail wygrała dla tego banku proces w sądzie federalnym, chciała więc otrzymać tę nową sprawę. Decyzja nie leżała całkowicie w gestii Larry’ego, ale on będzie wiedział, jakie ma szansę. Mógłby ją poprzeć. Gail przyniosła jeszcze jedne akta, dotyczyły one sprawy, która miała znaleźć się na wokandzie sądu hrabstwa Dade w przyszłym tygodniu. Udało się jej wynegocjować z przeciwnikami ugodę. Aprobata Larry’ego nie była konieczna, bo Gail miała wszelkie pełnomocnictwa, by doprowadzić do ugody, ale ta sprawa dała jej pretekst, żeby z nim porozmawiać. W ten sposób chciała osiągnąć swój główny cel. Prowadzenie sprawy banku to kolosalne zadanie związane z wyjazdami na spotkania poza stan, wymagające zorganizowania pracy młodszego personelu, wynajęcia dodatkowych pracowników do pomocy, nadzorowania sporządzania dziesiątków długich dokumentów. To byłoby naprawdę wielkie przedsięwzięcie dla kogoś, kto zasługuje na to, by zostać wspólnikiem w firmie. Wygranie takiej sprawy to wielka zasługa, bez dwóch zdań. Uśmiechnęła się, bo uświadomiła sobie nagle, że trochę się denerwuje przed rozmową z Larrym, choć to śmieszne. Jakby potrzebowała kuksańca dla kurażu. A przecież chodziło o zwykłą przysługę. Bawiła się pogiętym narożnikiem tekturowej teczki. Była poważną, trzydziestotrzyletnią kobietą, szczupłą, wzrostem dorównującą kolegom z pracy. Jej ciemne blond włosy omiatały kołnierzyk szytych na zamówienie żakietów. Nie miała problemu, by od razu po szkole prawniczej znaleźć pracę, częściowo dzięki znakomitym ocenom, ale głównie dzięki znajomościom. Rodzina Gail mieszkała w mieście od czterech pokoleń, co było rzadkością. Kiedyś istniała ulica ich imienia, ale jej miejsce

zajął nowoczesny biurowiec. Mały złoty zegar stojący na kredensie Larry’ego wydał łagodny dźwięk. Wpół do siódmej. Domyśliła się, że Larry rozmawia z prawnikiem reprezentującym pewną pozwaną firmę przewozową. Najwyraźniej miał go na widelcu; roześmiał się głucho, odchylając do tyłu w fotelu. Już dawno przekroczył czterdziestkę, miał lekką łysinkę na czubku głowy. Był ubrany jak angielski bankier i tworzył wokół swojej osoby atmosferę całkowitego zaufania. W przeciwieństwie do innych znanych jej prawników, Larry nie udawał. Jego dziadek założył tę firmę i pozycja wnuka była mocna jak skała. Położywszy akta na małym stoliku stojącym obok sofy, Gail wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Larry uniósł dłoń dając jej do zrozumienia, że zaraz skończy rozmowę. Oparła się o parapet okna i poczuła ciepło, które przenikało przez przyciemnione szyby. Większość dużych firm prawniczych w Miami była jak chmury, które tworzyły się nad południową Florydą o tej porze roku, a więc późnym latem. Pojawiały się znikąd, zlewały w wielką, ciężką, szarą masę, wywoływały wielką burzę, potem zaś rozmywały się w deszczu wzajemnej urazy i złej reputacji — a wspólnicy i pracownicy szukali pracy w innych firmach. Hartwell, Black i Robineau, założona w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, uniknęła podobnych turbulencji. Pracownicy pojawiali się i odchodzili, ale większość wspólników pozostawała na swoich stanowiskach, zadowolona z astronomicznych pensji. W siedzibie firmy przy ulicy Flagler pracowało sześćdziesięciu siedmiu prawników, z których siedemnastu było wspólnikami. Gail podjęła decyzję: po ośmiu latach pracy u Hartwella, Blacka i Robineau albo zostanie wspólniczką, albo odejdzie. Nie ma sensu tkwić tu i gnuśnieć, aż wszyscy zaczną zastanawiać się, na czym polega jej problem. Usłyszała stuk odkładanej przez Larry’ego słuchawki. Włożył okulary i wyszedł zza biurka. — Przepraszam, że to tyle trwało. Co przyniosłaś? — Spojrzał na akta. — Beltran–

Plastiki. Tak. O co chodzi? Znał tę sprawę, więc Gail od razu przeszła do rzeczy. — Przeciwnicy proponują ugodę. Ostatecznie dają sto siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów i każda ze stron pokrywa własne koszty. Myślę, że to rozsądne, jeśli wziąć pod uwagę całą sprawę. Czytałeś zeznanie Oscara Beltrana? Prosiłam Miriam, żeby przekazała ci kopię. — Gail wyjęła kartkę z teczki. Larry z niechęcią kiwnął głową w kierunku leżącej na biurku sterty dokumentów. — Jest tutaj, ale jeszcze nie miałem czasu przeczytać. — Facet kręci. Mamrocze coś monosylabami. Pracowałam nad nim, ale nie zrobi na przysięgłych wielkiego wrażenia. Oni oczekują takich wystąpień, jakie widzi się w kinie. Larry przerzucał kartki z zapisem zeznania. — Czy jesteśmy gotowi na proces? — Oczywiście. — O ile wnosimy w pozwie? — Czterysta tysięcy. — Ach! — skrzywił się. — Ale oni mają wzajemne roszczenie na dwieście pięćdziesiąt — odparła Gail. — Beltran mógłby tego nie przełknąć. — Co z honorarium? — Nasze odbieramy od klienta. Pobraliśmy już piętnaście tysięcy, w tej chwili jest nam jeszcze winien mniej więcej dwa tysiące. Mamy nadwyżkę, jeśli chodzi o depozyt na poczet kosztów. Myślę, że nie warto ryzykować procesu. — Uważasz, że to dobra propozycja? — Przyjęłabym ją, zanim oni się rozmyślą. — Dobrze. — Zdjął okulary. — Znasz sytuację lepiej ode mnie. Nie zapomnij tylko uzyskać aprobaty naszego klienta. Klienci często niechętnie przyznawali, że ich roszczenia są wzięte z sufitu, zwłaszcza gdy wypłacili już parę tysięcy dolarów firmie prawniczej za prowadzenie ich sprawy. W przededniu procesu, gdy adrenalina bije do głowy jak szalona, gotowi byli umrzeć dla samej zasady. — Już mu to wyjaśniłam — powiedziała. — On to rozumie.

— To dobrze. — Larry odwrócił się i spojrzał na zegar. — Oho, zapomniałem zadzwonić do Dee–Dee. Dzisiaj wieczorem idziemy na kolację. — Larry… Znieruchomiał, czekając, aż przejdzie do rzeczy. Nabrała głęboko powietrza. — Chodzi o bank Trans–State. Zdaje się, że nie są zadowoleni ze swojego maklera. — Zmarszczone czoło Larry’ego świadczyło o tym, że była to dla niego nowina. — Stracili na jakichś akcjach w Illinois niemal osiem milionów dolarów. Twierdzą, że miała miejsce malwersacja. Jeśli dojdzie do procesu, chciałabym to wziąć. — A, o to chodzi. — Złożył okulary i wrócił, stąpając po swoim orientalnym dywanie. — Tak, ktoś wspomniał o tym banku podczas ostatniej narady kierownictwa. Więc chcesz wziąć tę sprawę? — Dlaczego nie? Już kiedyś dla nich pracowałam. Znają mnie. Ale są klientami Paula. Może byłoby lepiej, żebyś z nim porozmawiał? Paul Robineau reprezentował banki, ale nie brał udziału w procesach sądowych. Rzadko rozmawiał z Gail, chyba że w sprawach zawodowych. Był jednym ze wspólników — dyrektorów firmy, stryjecznym wnukiem któregoś z założycieli. Gail nie bardzo wyobrażała sobie, że mogłaby wejść do jego wielkiego gabinetu na górze i jakby nigdy nic poprosić o sprawę wartą miliony dolarów. Larry zastanawiał się ze wzrokiem utkwionym gdzieś daleko za oknem. — Chcesz, żebym porozmawiał z Paulem w twoim imieniu? — Czy mógłbyś? — Poczuła jakąś niemoc w dłoniach. — Hmm… Będziemy tu mieli banki federalne, prawników spoza stanu, wzajemne roszczenia. Zakładałem, że Paul przekaże tę sprawę jednemu z wyższych rangą prawników, na przykład Jackowi. A co byś powiedziała, gdybyś została w tej sprawie adwokatem posiłkowym? Jack Warner kierował działem spraw sądowych. Nie był trudnym współpracownikiem, ale istniało ryzyko, że przypisałby całą zasługę sobie. — Nie. Dajcie mi parę osób do pomocy. Gdy w sprawie Beltrana nastąpi ugoda, będę miała czas na nowe zadanie. Ta sprawa jest mi potrzebna, Larry — dodała. Znowu

zmarszczył czoło. — Nie rozmawiaj z Paulem. Nie musisz. Znając go można domniemywać, że pomyśli, iż starałam się załatwić tę sprawę za jego plecami. Spojrzał na nią z wyrzutem. — Gail, jesteśmy przyjaciółmi, prawda? — Nie lubię prosić o przysługę, więc nie będę. Tylko… — Uśmiechnęła się z trudem. — Tylko ten jeden raz. Mogłabym wiele zdziałać w tej sprawie, Larry. Wiesz o tym. Skinął głową. — Na pewno zrobiłabyś świetną robotę. Miałaś pewne… problemy osobiste, ale to już przeszłość. — Tak, oczywiście. — Dobrze. Poproszę Paula, żebyś poprowadziła sprawę Trans–State. Chciała go uściskać, ale się powstrzymała. — Jesteś prawdziwym skarbem. Ale nie mów mu, że to mój pomysł. To brzmi okropnie, prawda? Powiedz mu, co chcesz. — Powiem, że sam na to wpadłem. Podeszła do stołu, żeby zebrać akta dotyczące sprawy Beltrana. — Lepiej zadzwoń do Dee–Dee. Robi się późno. — Zadzwonię. — Spojrzał na nią z bliska. — Nic ci nie jest? — Skądże. — Gdybyś czegoś potrzebowała… — Dotknął jej ramienia. — Larry, czuję się świetnie, naprawdę. — Zaczekała, aż kiwnął głową. — Jeśli Paul odmówi, posłucham twojej rady i porozmawiam z Jackiem Warnerem, dobrze? — Jesteś pewna? Roześmiała się. — Już teraz tak. W korytarzu przed jej biurem nie było nikogo, a w pokoju panował półmrok. Okno wychodziło na północ, słońce zdążyło się już schować za przyległy budynek. Gail stała przez chwilę w drzwiach, odtwarzając w myślach rozmowę z Larrym. — To głupie — mruknęła w końcu i włączyła światło. Miriam zostawiła na jej biurku kilka wiadomości. Była też informacja: „Zabrałam do domu wnioski w sprawie Acosta Realty.

Popracuję nad tym. Hasta manana!”. A dalej widniała śmiesznie powyginana litera „M” oraz wizerunek radosnej buzi. Gail uśmiechnęła się. Przejrzała wiadomości. Jeden z klientów prosił o zmianę jego zeznań. Dzwonił też któryś ze świadków. Pracowała w tej firmie niemal osiem lat. Mogła być już wspólnikiem, gdyby nie… problemy osobiste. Larry określił to bardzo łagodnie, ale jego słowa nie oddawały w pełni okoliczności śmierci i rozwodu. Te sprawy spadły na nią jak podwójne uderzenie wielkim młotem. Jej siostra Rence nie zmarła tak po prostu. Została pocięta nożem i pozostawiona, żeby się wykrwawiła, Gail zaś oskarżono o morderstwo. To było bardzo nieprzyjemne dla firmy Hartwell, Black i Robineau. Na czas śledztwa odebrano Gail prowadzone sprawy, oczywiście nie ze względu na jakość jej pracy. Chodziło o dobre imię firmy i uspokojenie zdenerwowanych klientów do czasu, gdy została oczyszczona z zarzutów. Może nie byłoby to takie straszne, gdyby Dave nie odszedł od niej dwa tygodnie wcześniej. W słoneczny sobotni poranek obudziła się i usłyszała od niego, że wszystko skończone. Nie wyjaśnił dlaczego, powiedział tylko, że połowa jego życia gdzieś uciekła i brakuje mu świeżego powietrza. A poza tym nigdy nie pasowali do siebie. Był pewien, że Gail da sobie radę, bo jest silną kobietą. Wyjdzie to także na dobre Karen, bo nie będzie słuchać, jak rodzice na siebie krzyczą. Można powiedzieć, że małżeństwo Gail też się wykrwawiło i w jakimś stopniu była to jej wina. Teraz Karen znajdowała się pod opieką psychologa, a Dave udzielał lekcji tenisa opalonym, czterdziestoletnim żonom biznesmenów, które spędzały wakacje w St. Thomas, St. Croix czy jakiejś innej miejscowości. Problemy osobiste. Larry Black nie wiedział, jak bliska była całkowitego załamania. Nikt tego nie wiedział. Teraz to brzmiało zabawnie. Wówczas były momenty, że nie wiedziała, dokąd jedzie albo nie mogła sobie przypomnieć imienia swojej córki. Potrafiła też siedzieć przez godzinę na podłodze w garderobie nie wiedząc, w co się ubrać. Rozpamiętywanie tych zdarzeń było stratą czasu. Gail przejrzała kilka następnych wiadomości. „Rzeczy w pralni chemicznej gotowe do odbioru”. „Przesłuchanie w czwartek — odwołane”. Zatrzymała się nad ostatnią, różową kartką. Miriam udekorowała jej margines

serduszkami przebitymi strzałą. „Anthony Q. Zadzwoń, kiedy będziesz mogła”. Rzuciła inne kartki na biurko, chwyciła słuchawkę i wybrała numer. Odezwała się automatyczna sekretarka: Esta es la oficina de Ferrery Quintana. Tu biuro firmy Ferrer i Quintana. ,Al sonido electrónico, deje su mensaje…” — Cholera. — Wyłączyła się i wybrała numer do jego domu. Po czterech sygnałach jego głos powiedział po angielsku, a potem po hiszpańsku, żeby zostawiła wiadomość. Roześmiała się. — Anthony, gdzie się podziewasz? Czy zasługuję tylko na jeden telefon od ciebie? Czy wiesz, kiedy się ostatnio widzieliśmy? Dwa tygodnie temu. Zadzwoń do mnie, gdy będę już wieczorem w łóżku, querido, to posłucham twoich namiętnych westchnień. — Cmoknęła, przekazując mu pocałunek i odłożyła słuchawkę. Na biurku leżały akta przygotowane przez Miriam. Włożyła je do teczki, podobnie jak terminarz. Nie miała czasu, by na bieżąco notować wszystkie dzisiejsze czynności: ile godzin i minut spędziła na sporządzeniu pisemnego oświadczenia lub odbyciu rozmowy telefonicznej w sprawie klienta. Będzie musiała odtworzyć w pamięci cały dzień albo wymyślić coś, jeżeli sobie nie przypomni. Gdy Gail wjechała do garażu, żaluzyjne drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się. Phyllis musiała usłyszeć dźwięk silnika i teraz czekała, stojąc na drugim schodku, z rękami skrzyżowanymi pod obfitym biustem. Phyllis Farrington miała niemal siedemdziesiąt lat i przychodziła do nich codziennie po południu, w razie potrzeby również w weekendy. Cierpiała na artretyzm w kolanach, więc nie mogła wykonywać cięższych czynności w domu Gail, za to miała odpowiednie podejście do Karen i potrafiła zmusić ją do właściwego zachowania. Gail uprzedziła Phyllis, że nie musi nosić mundurka, lecz ona odparła, że dzięki temu czuje się bardziej jak w pracy. Dzisiaj była ubrana na różowo, a na jej fartuszku widniał wzór w postaci pędów dzikich róż. Gail zamknęła automatyczne drzwi do garażu i wysiadła z auta, przeciskając się między

stertami kartonowych pudeł i innych rupieci, zajmujących niemal połowę garażu, przeznaczonego na dwa pojazdy. — Phyllis, przepraszam za spóźnienie. Musiałam kupić benzynę, inaczej nie dojechałabym do domu. Kobieta zeszła o schodek niżej. — Poczekaj. Muszę ci coś powiedzieć o Karen. Dzwonili dzisiaj ze szkoły i mówili, że nie mogą się z tobą skontaktować. Twoja córka pobiła się w szkolnym autobusie z chłopcem o imieniu Javier. Znokautowała go. — Boże! Dlaczego? — Mówiła, że się z nią drażnił. Rąbnęła go w brzuch, aż się przewrócił i uderzył głową w fotel. — Nic mu się nie stało? — Nie. Odzyskał przytomność, zanim wezwali pogotowie. Inaczej twoja córka miałaby poważne kłopoty. Chcą, żebyś jutro rano zjawiła się na rozmowie z dyrektorem szkoły. Akademia w Biscayne była jedną z najlepszych szkół prywatnych w hrabstwie Dade. Roczne czesne wynosiło dwanaście tysięcy dolarów i obejmowało koszt nauki, podręczników, wycieczek oraz innych rzeczy. W drzwiach nie było wykrywaczy metali, w szafkach dzieci nie spotykało się narkotyków. Uczniowie byli traktowani indywidualnie. Zbierali pieniądze dla dzieci z Bośni i śpiewali piosenki o Ziemi. A Karen właśnie pobiła kolejnego czwartoklasistę. Gail czuła, jak od ramion w górę ogarniają napięcie. — Jutro zadzwonię do doktora Feldmana. Phyllis skrzywiła się. — Doktor Feldman… Karen miała z nim rozmowę dwa tygodnie temu. Wróciłyśmy do domu, a ona mówi, że nie będzie sprzątać swojego pokoju, bo jest dzieckiem z rozbitej rodziny. Gail potrąciła rogiem teczki puszkę z piłkami tenisowymi. Puszka upadła na podłogę, wieczko odleciało i trzy żółte piłeczki potoczyły się — każda w inna stronę. — Kiedy uprzątniesz stąd te rzeczy? — spytała Phyllis.

— Dave powiedział, że zabierze je do końca miesiąca. — Uhu. Wypłynął w lipcu z Miami na czterdziestostopowym jachcie, pozostawiając w garażu to, co nie zmieściło się na łodzi: pudła z zimowymi ubraniami, małą przyczepę do holowania łodzi, narzędzia, kije golfowe, maszynę do naciągania rakiet tenisowych, jakieś inne graty. — Ma tu darmowy magazyn. Powinnaś dać mu tydzień na zabranie rzeczy. A po tym terminie zadzwoń po ludzi z dobroczynności i niech zabierają sobie to wszystko. Gail podniosła dwie piłki i wrzuciła je do puszki. — Nie mogę pozbyć się go z domu ostatecznie. Karen potrzebuje choć trochę odczuwać tu jego obecność. Już i tak obwinia mnie za odejście ojca. — Powiedział ci o tym doktor Feldman? — Phyllis… — Gail przycisnęła sobie dłoń do czoła. — Nie chcę teraz o tym mówić. — Ale przemyśl to sobie. — Przemyślę. Phyllis otworzyła drzwi i Gail weszła po stopniach do kuchni za opiekunką, postukującą ciężkimi pantoflami. Rzuciła teczkę i torebkę na blat, na którym leżała jakaś kartka. — Co to jest? — Był fachowiec od dachu. Gail wzięła do ręki kosztorys. — Dwa i pół tysiąca dolarów? Za uszczelnienie trzech przecieków? — On może je załatać, ale nie daje wtedy gwarancji. Twierdzi, że trzeba położyć nowy dach. — Świetnie. Powiedział ci, ile to wyniesie? Phyllis ściągnęła usta. — Około dwudziestu tysięcy, jeśli zdecydujesz się na takie same czerwone dachówki. Gonty z papy byłyby tańsze. — Gonty? Sąsiedzi by mnie zamordowali. — To zwykły oszust. — Phyllis spojrzała na zegarek i odwiązała fartuch. — Muszę iść. Dzisiaj jest zebranie stowarzyszenia. — Phyllis należała do stowarzyszenia właścicieli nieruchomości w Coconut Grove. Nie była to najlepsza dzielnica z szykownymi butikami i kawiarenkami, lecz stara, powstała na przełomie wieku, gdy dziadek Phyllis, Farrington,

przybył z Bahamów, by pomóc w budowie Miami. Włożyła starannie złożony fartuszek do torebki. — Jest taki zrujnowany dom, który chcemy zburzyć. Jeśli trzeba będzie, pójdziemy z pikietą pod ratusz, podamy wiadomość do telewizji. Nie chcemy takiej rudery w okolicy. — Słusznie, zabierz się do nich, Phyllis. — Gail nalała sobie trochę lodowatej wody i otworzyła szafkę, szukając aspiryny. — A gdzie się podziewa nasz słodki aniołek? — Siedzi w swoim pokoju. Powiedziałam, żeby odrobiła lekcje. Już się wykąpała i zjadła kolację. — Phyllis ruszyła w stronę drzwi, jeszcze na chwilę stanęła i obejrzała się na Gail. — Resztki kolacji są w mikrofalówce. Jeśli nie będziesz jadła, rozchorujesz się, słyszysz mnie? — Dziękuję, Phyllis. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Gail weszła do pokoju Karen. Dziewczynka siedziała za biurkiem i na widok matki szybko wsunęła magazyn dla dziewcząt pod książkę do matematyki. — Odrabiasz lekcje? — Tak. — Pokręciła ołówkiem w powietrzu. — Mogę zobaczyć? — Kiedy skończę. — Karen uderzyła tenisówkami o nogi krzesła. Palce stóp prześwitywały przez wytarty materiał, koronkowych ozdób nie było już widać. Gail usiadła na krawędzi łóżka pokrytego kołdrą z wyblakłym wizerunkiem dinozaura. — Słyszałam o twojej bójce z Javierem. Uniosła lekko jedno ramię. — Chcesz mi o tym opowiedzieć? Karen odwróciła się szybko twarzą do matki. — Javier to gnój. Wszystkie dziewczyny go nie cierpią. — I to jest powód, żeby go uderzyć tak mocno? Oczy dziewczynki zwęziły się. — Powiedział, że nie mam cycków i nigdy nie będę ich miała. — Nie możesz jednak bić każdego, kogo nie lubisz. Pozwól, że pani Johnson zajmie się Javierem. — Ona nic nie zrobi. Tylko wstawia mu jakieś gadki, a on śmieje się za jej plecami. Dureń.

— Wiesz, że zostałyśmy w tej sprawie wezwane do dyrektora. — Nie cierpię tej szkoły — powiedziała stanowczo Karen. — Nie zmuszaj mnie, żebym tam chodziła. — To świetna szkoła. — Obrzydlistwo. — Ani się waż używać takich słów, gdy będziesz w gabinecie pana Allistona. — Gail podniosła głos. — Musisz się zachowywać jak prawdziwa dama. Jeśli każe ci przeprosić Javiera, zrobisz to. Karen podrapała się w mały pieprzyk na ramieniu. Włosy częściowo zakrywały jej twarz, przebijało się przez nie światło z lampki stojącej na biurku. — Słyszałaś, co powiedziałam? — Wcale tego nie żałuję — mruknęła. — Nienawidzę chłopaków. To idioci. A zwłaszcza Javier. Jego ojciec występuje w głupiej telenoweli, a Javier przechwala się, że tatuś jest strasznie sławnym aktorem. Gail siedziała przez chwilę, trzymając dłonie na kolanach, po czym wstała i nabrała głęboko powietrza. — Dobrze. Porozmawiamy o tym później. Dokończ lekcje. — Uniosła podręcznik do matematyki, pod którym leżał magazyn. — To nie będzie ci potrzebne. — Tata powiedział, że może mogłabym chodzić do szkoły na Wyspach Dziewiczych. — Naprawdę? Karen spojrzała na nią swymi błękitnymi oczami ocienionymi jasnymi rzęsami. Takie same oczy miał Dave. — To znaczy nie na stałe. Tutaj też mogłabym mieszkać. Moja przyjaciółka, Marisol, mieszka w Bogocie i Miami, chodzi do szkoły i tutaj, i tam. A jej rodzice nawet nie mają rozwodu. — Szczęściara. Kiedy dzwonił twój ojciec? — W dniu Święta Pracy, pamiętasz? — To było trzy tygodnie temu. Karen wzruszyła ramionami. Gail nachyliła się, żeby ją pocałować. — Pójdę zobaczyć, co Phyllis zostawiła w mikrofalówce. Chcesz dokończyć lekcje w kuchni? Karen pokręciła przecząco głową.

— Więc przyjdź do mnie, kiedy skończysz. Wyszła z pokoju córki i zamknęła za sobą drzwi. Cholerny Dave. Rzadko dzwonił, ale przysyłał Karen pocztówki — plaże, śliczne hotele i widoczki zalanych słońcem nadmorskich miejscowości. Ale śmieszne. „Nie mogę się doczekać, kiedy do mnie przyjedziesz. Jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu”. Słodkie kłamstwa. Wydaje ci się, że kogoś znasz. A tu po dwunastu latach małżeństwa spotykają cię same niespodzianki. — Chciałbym porozmawiać z tobą na temat jej majątku — powiedział Patrick. Gail odparła, że wcześnie rano ma jedno spotkanie, ale zaprasza go na dziesiątą. — Miło cię będzie znowu zobaczyć, Gail. — Ciebie również. Rozłączyła się i siedziała, patrząc na telefon. Patrick Norris, po tylu latach. Ogarnęły ją wspomnienia. Leżąc na kanapie w dużym pokoju, Gail usłyszała dzwonek telefonu. Zaspana, otworzyła oczy i sięgnęła w kierunku, skąd dochodził dźwięk. Z kolan spadły jej jakieś papiery i rozsypały się na podłodze. To pewnie Anthony. Podniosła słuchawkę. — Halo. Odpowiedział jej jakiś nieznany głos. Uniosła się i usiadła. — Przepraszam, jak pan się nazywa? — Patrick Norris. — Na moment nastała cisza. — Gail? To ja. Patrick. Zamrugała zdezorientowana, starając się zebrać myśli. — Patrick? — Nie pamiętasz mnie? Jest mi głupio. Byłem pewien, że mnie pamiętasz. W końcu powiedziała, że oczywiście — przypomina go sobie. Ale niespodzianka. Dawne dzieje. Nie widzieli się od czasów studenckich. — Twoja matka była tak uprzejma, że podała mi numer do ciebie. Dzwoniłem wcześniej i prosiłem twoją córkę o przekazanie ci wiadomości. Chyba zapomniała. — Tak. — Gail wpatrywała się w zegarek. — Która godzina? — Koło wpół do dziesiątej. Spałaś już? — Niezupełnie.

— Chciałbym się z tobą spotkać jutro rano, jeśli to możliwe. Nie mogła sobie przypomnieć planu zajęć na następny dzień. — A w jakiej sprawie? — Chodzi o moją ciotkę, Altheę Tillett. W środę minęły dwa tygodnie od jej śmierci. — A, tak. Bardzo ci współczuję. Była jedną z najlepszych przyjaciółek mojej matki. — Gail przypomniała sobie Patricka, gdy dowiedziała się o śmierci pani Tillett, która była jego ciotką. Matka opowiedziała jej, co się stało. Tamtego wieczoru Irene Connor grała w brydża w domu Althei Tillett. Irene usłyszała o tym, co się wydarzyło od swojej przyjaciółki, Edith, która z kolei otrzymała relację od Jessiki. Policja znalazła panią Tillett u podnóża schodów w salonie. Dużo wypiła i musiała zaczepić drewnianym chodakiem o krawędź kimona, które miała na sobie.

2 Gail chyłkiem wymknęła się z pokoju, w którym trwało dłużące się spotkanie działu procesów sądowych i rozejrzała się po holu, żeby sprawdzić, czy Patrick już jest. Był. Stał w promieniach słońca i wyglądał przez okno na zatokę Biscayne. W szybie widniało jego odbicie, przypominające ducha: broda, okulary w drucianej oprawie, jasnobrązowe włosy opadające na uszy. Klienci lubili czekać w miejscu, w którym teraz stał Patrick. Lubili obserwować ruch uliczny czternaście pięter niżej albo statki płynące przez zatokę na trasie między miastem i portem w Miami. Patrick rozmyślał zapewne o kaprysach ekonomii, które sprawiały, że jedni ludzie mieli ekskluzywne apartamenty, a inni — kartonowe pudło pod wiaduktem autostrady. Jakoś dwa miesiące po rozpoczęciu nauki na ostatnim roku prawa na uniwersytecie stanowym, Patrick wyszedł z sali podczas zajęć, na których omawiano podatki dla firm. Studenci siedzieli przy długich amfiteatralnie ustawionych stołach. Kiedy profesor nagle przestał mówić, Gail uniosła wzrok znad notatek. Patrick właśnie wstał i wkładał pod pachę zebrane ze stołu książki. Bez słowa zszedł po schodkach i rzucił je — ułożone w równą stertę — tuż pod nogi profesora. Popatrzył w milczeniu po twarzach kolegów, jakby chciał ocenić ich reakcję i wyszedł, zasuwając za sobą głośno drzwi. Profesor uderzał miarowo ołówkiem w pulpit, bo na sali słychać było ściszone komentarze. — Czy ktoś jeszcze chciałby rzucić na matę swój ręcznik? Nie? A więc kontynuujemy. Według poprawionego kodeksu z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku… Gail błagała Patricka, żeby nie odchodził, ale bez skutku. Urodził się w Miami, lecz wyruszył w zupełnie inną stronę i znalazł się w jakimś rezerwacie dla Indian na południowym zachodzie kraju. Dzwonił do niej kilka razy. Pracował w hospicjum, na budowie, w wagonie restauracyjnym w Gallup. Przeniósł się do Kalifornii, a tymczasem Gail rozpoczęła pracę w

firmie Hartwell, Black i Robineau. Mniej więcej rok później Patrick przysłał jej list z Meksyku i kilka kartek z Ameryki Południowej. Jednak na żadnej nie było zwrotnego adresu. Potem nastała cisza. Patrick Norris powoli zacierał się w jej pamięci, stawał się jednym z wielu kolegów, jacy widnieli na pamiątkowych zdjęciach z uczelni, leżących gdzieś na dnie szuflady pośród innych fotografii. — Patrick? — Odwrócił się i popatrzył na nią pustym wzrokiem. Roześmiała się. — To ja. Jego koścista twarz o ostrych rysach rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. — Gail. — Uściskał ją i zatrzymał rękę na jej ramieniu. — To naprawdę ty. Elegancka i kwitnąca. Powinienem się domyślić. — Potargał lekko jej kędziory. — Obcięłaś włosy, ale tak mi się podoba. Są śliczne. Klepnęła go w pierś. — Wróciłeś tu na stałe i nie dałeś o sobie znać? — Jestem od ostatniej zimy. — Już tak długo? — Wiem, drań ze mnie. — Skrzywił się, jakby oczekiwał policzka. — Wróciłem na Florydę dwa lata temu, żeby pomóc imigrantom, zatrudnionym w Belle Glade, którym wytoczono sprawę w sądzie. Teraz reprezentuję ośrodek rehabilitacyjny dla narkomanów w Miami, a od czasu do czasu biorę jakąś dodatkową robotę. Nawet stolarkę. Nieźle sobie z tym radzę, aż wióry lecą. — Uśmiechnął się znowu. — Musimy kiedyś poopowiadać sobie o tym, co robiliśmy przez te lata. — Obawiam się, że moja opowieść na pewno nie będzie tak ciekawa, jak twoja. — Gail wskazała głową zdobione drewnem z orzecha drzwi za recepcją. — Chodź, pokażę ci moje biuro. Patrick wziął z krzesła dużą kopertę i poszedł za nią. W lewo i w prawo ciągnęły się wyłożone dywanem korytarze. Idąc mijali odgrodzone szklanymi ścianami boksy, metalowe szafki, litografie w ramkach, słyszeli pomruk głosów. Drzwi gabinetu jednego z właścicieli

firmy były otwarte. Przechodząc obok nich, Patrick zwolnił i popatrzył na stożkowate, oszklone regały i gruby dywan. Gail zaczekała, aż do niej dołączył. — Teraz wchodzimy do samego brzucha tej bestii — odezwał się konspiracyjnym szeptem. — Nic się nie zmieniłeś. — Objęła go ramieniem w talii. Patrick był chudy niczym zagłodzony pustelnik. Przez niebieską koszulę wyczuwała pod palcami żebra. Na studiach kupował sobie ubrania w sklepach z używaną odzieżą. Poprowadziła go do swojego biura i zamknęła drzwi. Większość biurowych mebli sama wybrała; były wykonane z białego dębu. Na parapetach stały gliniane doniczki, a w nich kwitnące, różowe kwiaty. Patrick rozejrzał się i przejechał dłonią po grzbietach podręczników z dziedziny prawa, które stały na półce. Przyjrzał się napisom na wielkich teczkach z aktami różnych spraw, w końcu poklepał monitor komputera, znajdujący się na biurku. Otworzył na chwilę egzemplarz „Południowego Reportera”. — Wygląda na to, że powiodło ci się w życiu — powiedział. Spojrzał na wiszące na ścianie dyplomy i certyfikaty. — Nieźle powiodło. — Czy myślałeś kiedyś o powrocie? Nie przerywając czytania, pokręcił głową. — Nie. Wydział prawa to nie miejsce dla mnie. Nigdy nie umiałem w przekonujący sposób argumentować na rzecz żadnej ze stron. A oni są dobrzy w pozbawianiu człowieka moralności. — Uśmiechnął się do niej. — Nie wszyscy. Nie ty. — Usiadł na jednym z krzeseł przeznaczonych dla klientów i odgarnął włosy z czoła, które znowu opadły na twarz. Patrzył na Gail przez dłuższą chwilę. — Czytałem w gazecie o twojej siostrze. Cholera. Powinienem był wtedy zadzwonić do ciebie. Wzruszyła lekko ramionami. — A potem ta historia z Dave’em. Myślałem, że będziecie udanym małżeństwem. — Kto ci powiedział? — Twoja matka. Spotkałem się z nią na pogrzebie ciotki. Powiedziała, że masz się dobrze.

— Jego mina mówiła, że nie był tego zupełnie pewien. — U mnie wszystko w porządku, naprawdę. Rozwód i tak był za późno. Kiwnął głową. — Irene pokazała mi zdjęcia Karen. — Pamiętasz ją? — Jasne. Jest śliczna i pewnie równie twarda jak jej matka. — Czasami taka bywa. A co u ciebie? Ożeniłeś się? — Nie. Przez ostatnie lata prowadziłem takie życie, że byłoby to niemożliwe. Żona, dzieci i tak dalej. Nie dałbym rady. — Jego krzywy uśmiech częściowo skrywała broda. Czując lekki ucisk w dołku, Gail przypomniała sobie, jak niegdyś dotykała ją ustami. Była sprężysta, miękka. Za pierwszym razem czuła w niej dym z palącego się na jego podwórku drewna. Był jedynym mężczyzną mającym brodę, z którym się kochała. Mały, słodki romans, z lekką nutką wstydu i winy. Gail, wówczas studentka, uległa pokusie, dała się uwieść, ale potem wszystko szybko się skończyło. Dave nigdy się o tym nie dowiedział. — No cóż — odezwała się. — A więc wróciłeś. Sama nie wiem, dlaczego nie zadzwoniłam do twojej ciotki, żeby spytać o ciebie. Przecież mogłam to zrobić. — Ona i tak zazwyczaj nie wiedziała, gdzie jestem. — Nie byliście ze sobą blisko? — Gail szukała w pamięci. — Nigdy o niej nie wspominałeś. — Nie. Wtedy nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Ale potem nasze stosunki zacieśniły się. Można powiedzieć, że oboje dojrzeliśmy. — Oparł jedną stopę na kolanie. Nosił ciemnobrązowe sandały, a skóra na kostkach nóg była blada i delikatna. Pod spodem spostrzegła niebieskie żyły. Rozprostował nogawkę spodni. — Ciągle wydaje mi się, że gdy pojadę do domu Tillettów, spotkam ciotkę Althie, która rzuci kilka sprośnych kawałów i nastawi bardzo głośno muzykę. Jedno trzeba jej przyznać: nie miała żadnych zahamowań. — Chciałeś porozmawiać ze mną na temat jej majątku. Jak mogę ci pomóc? Patrick podał jej dużą kopertę, którą przyniósł ze sobą. — Zacznij od tego. Gail sięgnęła do środka. Było tam kilka dokumentów, każdy składał się z paru kartek spiętych spinaczem. Na górze pierwszej strony widniał napis: „Ostatnia wola i testament Althei Norris Tillett”.

— To egzemplarz testamentu twojej ciotki — odezwała się Gail. — A te inne? To poprzednie wersje? — Tak, datują się od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. — Patrick przysunął się bliżej biurka. — Ten, który leży na wierzchu, otrzymałem pocztą od Moniki po wielu prośbach z mojej strony. — Od Moniki? — Gail uniosła wzrok. — To moja kuzynka. Siostra Rudy’ego. Znasz ich oboje, chodziliście razem do szkoły średniej. Rudy i Monika Tillett. Brat i siostra. Czarne, kręcone włosy. Dwujajeczne bliźniaki. — Zdaje się, że byli dwie albo trzy klasy wyżej ode mnie w Ransom–Everglades — powiedziała w końcu. — Gdzie uczęszczają białe dzieciaki z bogatych rodzin, aby uniknąć kontaktów ze społecznymi mętami w publicznych szkołach hrabstwa Dade. Oczywiście wyłączając ciebie. — Nie mieszkaliście kiedyś razem? — Zgadza się. Po śmierci moich rodziców ciotka Althie wzięła mnie do siebie. Jego rodzice prowadzili mały kościół misyjny w Salwadorze. Gdy Patrick kiedyś opowiedział jej o nich, odniosła wrażenie, że jest mu wstyd i czuje się skrępowany. Rodzice Patricka nie byli ofiarami szwadronów śmierci. Nawet nie byli dobrymi misjonarzami. Podczas silnej ulewy ich samochód zderzył się z krową plączącą się po szosie i wypadł z drogi. Jedenastoletni wówczas Patrick został odesłany z powrotem do Miami. Zdjął okulary i sięgnął do kieszeni po chusteczkę, żeby przeczyścić szkła. — Czy byłaś kiedyś w domu ciotki Althie? — Pewnie tak — odparła powoli. Althea Tillett była przyjaciółką matki, lecz Gail nie znała jej zbyt dobrze. Patricka poznała dopiero wtedy, gdy znaleźli się w tej samej grupie na studiach. — Pamiętasz ulicę North Bay? — przyciągnął Patrick. — Dom w stylu śródziemnomorskim? Fontannę przy podjeździe? — Tak, przypominam sobie. — Była to jedna ze starszych dzielnic w Miami Beach.

Kiedyś z matką przyjechały po panią Tillett, aby razem udać się do opery. — Ale to było wiele lat temu. Patrick, mrużąc, oczy przyglądał się okularom, po czym starannie wytarł przeoczoną plamkę. — Pojechałem tam po pogrzebie. Rudy i Monika urządzili coś w rodzaju stypy — Był szampan i przystojni młodzieńcy z South Beach, którzy roznosili gościom drinki. Musiałem przy wejściu pokazać dokumenty, żeby wpuszczono mnie do środka. Włożył okulary i starannie umieścił druciki za uszami, odsuwając na bok opadające włosy. Gail kołysała się w swoim fotelu i cierpliwie czekała. — Pokłóciłem się z Rudym. Powiedziałem, że to nie jego dom, ale on twierdził coś przeciwnego. Mówił, że ciocia Althie zostawiła mu go w spadku. Jemu i Monice. A potem razem z kilkoma gorylami wyrzucili mnie za drzwi. — Masz na myśli właśnie ten testament? — Gail podniosła dokument. — Datowany trzeciego sierpnia? — Nie wiem, kiedy został podpisany — odparł cicho. — Ale wiem, że jest fałszywy. — Dlaczego tak uważasz? Patrick wstał. — Po pierwsze podpis. — Przerzucił kilka stron. — Podobny, ale nie identyczny. — Gail nie miała nawet możliwości go zobaczyć, bo Patrick szybko wrócił na początek dokumentu. — Teraz przeczytaj to: „Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów mojemu ukochanemu bratankowi, Patrickowi Norrisowi”. To niemożliwe. — Niemożliwe? Patrick wyjął spod spodu inny testament. — Chcesz prawdy? Posłuchaj: „Mojemu bratankowi, komuniście Patrickowi bilet w jedną stronę do Hawany, żeby mógł odwiedzić swojego bohatera, Fidela Castro”. Gail spojrzała na niego. — To było wtedy, gdy wziąłem udział w marszu protestacyjnym przeciwko embargu Stanów Zjednoczonych, nałożonemu na Kubę. Mieszkający w Miami Kubańczycy dali nam niezły wycisk. A wcześniej, gdy powiedziałem, że nie chcę iść na studia, ciocia Althie zostawiła dla mnie milion dolarów w funduszu powierniczym. Pieniądze miały być wypłacone po uzyskaniu przeze mnie dyplomu. Mam tu kopię tego testamentu. Kiedy