Cezary Leżeński
Czy Bóg był po stronie Niemców
Wydawnictwo “Epoka”, Warszawa 1990
SPIS TREŚCI
Strachy na
cmentarzu……………………………………………………………………………………………
Aresztowanie…………………………………………………………………………………………
Nagana………………………………………………………………………………………………
Prawnuki………………………………………………………………………………………………
Nienawiść……………………………………………………………………………………………
„Korzeń”………………………………………………………………………………………………
A
oni……………………………………………………………………………………………………
29
Nigdy ci tego nie
zapomnę………………………………………………………………………………………………
33
Pomyłka………………………………………………………………………………………………
W gajówce
straszy…………………………………………………………………………………………………
„Leśne echa” podchorążego
„Satyra”………………………………………………………………………………………………
„Słoń”…………………………………………………………………………………………………
„Alm”…………………………………………………………………………………………………
Odsieczy nie
będzie…………………………………………………………………………………………………
Quasimodo……………………………………………………………………………………………
Tajemniczy
wybuch………………………………………………………………………………………………
Grzybobranie…………………………………………………………………………………………
73
Lepsza śmierć niż
chłosta…………………………………………………………………………………………………
Buty porucznika
„Piotra”………………………………………………………………………………………………
Czy Bóg był po stronie
Niemców……………………………………………………………………………………………
Tyle bohaterstwa na
nic……………………………………………………………………………………………………
111
Od
autora…………………………………………………………………………………………………
Nie poległym, lecz tym, co wbrew logice przeżyli — żołnierzom 7 Dywizji Piechoty Armii
Krajowej i innych formacji, którzy niespodzianie zaznali goryczy klęski miast słodyczy
zwycięstwa. I do dziś nie są pewni, po czyjej stronie był Bóg.
Strachy na cmentarzu
Ostatnie dni listopada 1939 roku zapowiadały ostrą i ciężką zimę. Wiatr targał drzewami,
przechylał krzewy, uderzał w okna, szarpał strzechami. Rzejowice przycichły. Mieszkańcy
niechętnie wychodzili z chałup, dzieci przestały bawić się na podwórkach, skulone z
zimna
psy pochowały się w budach. Szare, grube chmury przewalały się nisko nad ziemią,
starych
ludzi łamało w krzyżach — znak, że idzie odmiana pogody.
W taki to dzień kapral podchorąży Jan Kaleta, żołnierz kampanii wrześniowej, który
przybrał pseudonim „Postrach” i podporucznik rezerwy Stanisław Sojczyński „Zbigniew”
spotkali się w jednej z chałup. Było późne popołudnie. Zmierzch schodził między
zabudowania, pokrywał szarością drogę idącą przez wieś. Stojąca na stole lampa naftowa
z
nie przyciętym knotem filowała zaczerniając kopciem cylinder szkiełka. Nie zwracali na
to
uwagi.
— Więc to pewne? — zapytał „Postrach”.
— Tak. Wuj nigdy nie rozmijał się z prawdą. Zresztą po co by miał fantazjować? Zbyt
droga jest mu pamięć żony.
— A ten drugi?
— Przecież go znasz. To Stasiński, kierownik szkoły.
— No tak — zgodził się „Postrach”. — Mało to razy stawiał mnie do kąta. Ale nie
wiedziałem, że miał pistolet.
— Wojnar uśmiechnął się.
— Tylko głupie niedorostki chwalą się posiadaniem broni. Prawdziwy mężczyzna nigdy o
tym nie mówi.
— Szkoda, że tylko dwa — westchnął Kaleta.
— Nie. Gajewski też schował pod murem broń księdza proboszcza. Pistolet i flower.
— Też tam?
— Tak.
„Postrach” otrząsnął się.
— Chyba nie pójdziemy tam nocą?
Porucznik wstał i wyjrzał przez okno.
— Śnieg pada — stwierdził beznamiętnie. Zatarł ręce. — Pytasz, czy nocą. Oczywiście.
Ciemność to najlepsza osłona. Tylko ten śnieg…
— A cóż nam szkodzi? Przynajmniej nikt nie będzie się włóczył bez potrzeby. Każdy
butów oszczędza.
— Może i oszczędza — zgodził się porucznik — ale ślady zostaną. Łatwo będzie się
zorientować.
Podchorąży wzruszył ramionami.
— I co z tego? Uwiniemy się z robotą raz dwa. A potem szukaj wiatru w polu.
— Niby tak, ale lepiej, żeby nikt nic nie wiedział.
Następnego dnia biały puch pokrył okoliczne pola i łąki. Spiętrzył się niewielkimi
czapami na słupkach płotów, pokrył strzechy równymi, skrzącymi się płaszczyznami.
Każdy
krok rzeczywiście zostawiał wyraźny ślad, ale niepokalana biel miała także swoją dobrą
stronę: już z daleka widoczny był każdy niepożądany człowiek, który by chciał ich
śledzić.
Wyszli, kiedy zapadał wieczór. Lekki mróz szczypał w uszy. Na wszelki wypadek szli
osobno. Spotkali się dopiero przed bramą cmentarza. Pierwszy zjawił się porucznik
„Zbigniew”, zaraz za nim podchorąży „Postrach”, a potem Stefan Idziak „Astrzyc” i
Marian
Gajewski „Sompik”.
Krzyże i nagrobki ostro odcinały się od śnieżnej białości. Nikt z nich nie wierzył w
duchy, ale zakłócenie pokoju tego miejsca to było coś, przed czym każdy wewnętrznie się
wzdragał. Tak było i teraz, choć wiedzieli, że idzie o ważne sprawy. Bardziej odczuwając
niż
widząc wahanie kolegów, Sojczyński objął dowództwo. Zresztą i tak należało doń z racji
jego
stopnia.
— Ja i „Astrzyc” — powiedział krótko — wchodzimy na cmentarz. „Postrach”
ubezpiecza nas od strony wioski, „Sompik” od zachodu.
— Rozkaz! — „Postrach” i „Sompik” wyprężyli się na baczność. Wszak nadal byli w
wojsku. To nic, że w cywilnych ubraniach, bez koszar i bez broni. Najważniejsze, że mają
dowódców, broń jakoś zdobędą. Teraz wykopią pistolety, a resztę, choć nie dobrowolnie,
dadzą im Niemcy.
Brama cmentarna zaskrzypiała przeraźliwie. Wśród śnieżnej ciszy dźwięk ten zabrzmiał
w ich uszach jak wystrzał. Rozejrzeli się uważnie. W duchu błogosławili biel rozciągającą
się
jak okiem sięgnąć. Żaden ludzki kształt nie zakłócał jej nieskazitelnej czystości.
Ubezpieczający rozeszli się w przeciwne strony, a „Zbigniew” z „Astrzycem” podeszli do
grobu Eugenii Śliwowskiej, ciotki „Postracha”. To tu zakopane były dwa pistolety, jeden
jej
męża, drugi — kierownika szkoły.
Na pozór nic prostszego niż sięgnąć i wziąć. Ale tylko na pozór. Ziemia zmarznięta. Nie
ima się jej zwykła łopata ni najostrzejszy szpadel. Przewidzieli to. Wzięli z sobą dłuto i
ciężką
pałkę. „Astrzyc” ujmuje narzędzie, uderza raz i drugi. W ciszy wieczoru odgłos niesie się
daleko. Twarda, skuta mrozem ziemia dudni niczym wielki bęben.
Każdemu uderzeniu odpowiadało szczekanie rzejowickich psów. A i do ludzkich uszu
musiał docierać głośny stukot. Ale Kaleta nie martwił się o wioskę. Tam byli swoi —
Polacy.
Z niepokojem spoglądał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie rozsiadła się
niemiecka
kolonia Biestrzyków-Wilki. Stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo.
Aż do bólu natężał wzrok. Wpatrzony w stronę kolonii omal nie przeoczył ciemnej
sylwetki podążającej ścieżką z Rzejowic do Goszczowy. Mężczyzna to czy dziecko?
Jakieś
takie małe, a przy tym robi wrażenie jakby biegło.
Ki diabeł? Człowiek to, czy…? — pomyślał. Przetarł załzawione z wysiłku oczy. Dopiero
teraz rozpoznał. Ścieżką biegł duży pies. Jeszcze chwila a minie cmentarz i poleci dalej, w
sobie tylko wiadomych sprawach. Ale pies zatrzymuje się. Węszy. Czy nie ma z nim
nikogo?
Podchorąży rozejrzał się. Pies był sam. Zapewne jego niemiecki pan siedzi sobie
spokojnie
przy ciepłym piecu. Podchorąży wychylił się zza dużego kasztana, gdzie obrał sobie punkt
obserwacyjny, ugniótł solidną śnieżkę. Zamachnął się i rzucił. Kula trafiła psa w nogę,
zostawiając na sierści biały ślad. Burek szczeknął, uskoczył w bok, obejrzał się i szybkim
truchtem pobiegł dalej.
Tymczasem „Astrzyc” i „Zbigniew” na zmianę kuli ziemię. Huk uderzeń niósł się przez
mroźne powietrze wywołując fale psich naszczekiwań. Ziemia niechętnie ustępowała pod
dłutem. Pistoletów wciąż nie było widać, choć miały być płytko zakopane. „Postrach”
rzucił
okiem na zegarek. Nie do wiary. Minęło zaledwie parę minut, a jemu zdawało się, że
siedzą tu
już całe godziny.
Uniósł spojrzenie znad tarczy zegarka. Na śnieżnej płaszczyźnie zarysowała się mała,
czarna sylwetka. Tym razem niewątpliwie był to człowiek. Od strony Rzejowic ktoś
podążał
w stronę cmentarza. Podchorąży gwizdnął. Dla kopiących był to znak, że mają przerwać
robotę. Uderzenia zamilkły. Obcy minął kryjówkę podchorążego i był już na wysokości
bramy cmentarnej. Teraz Kaleta go rozpoznał: to Józef Mielczarek, gospodarz z pobliskiej
Goszczowy. Mielczarek wprawdzie wdowiec, ale kto by o tej porze wybierał się na
cmentarz,
nawet na grób żony.
Istotnie. Mielczarek pewnie poszedłby dalej, gdyby nie „Zbigniew”, który przez pomyłkę
czy też przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, uderzył parę razy pałką. Dźwięk ten,
nawet
w uszach podchorążego, wiedzącego w czym rzecz, zabrzmiał niesamowicie. Idący
zatrzymał
się i począł nasłuchiwać, stawać na palce, chcąc zajrzeć za mur cmentarny. Ale porucznik
też
połapał się, co narobił. Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na
własne
oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami.
Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie
należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć,
czego
tu szukają. Trzeba się go pozbyć. Ale jak? Może już raz wypróbowanym sposobem?
Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się
starannie i
rzucił.
Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi na plecach. Trafiony nawet nie pomyślał, że w
nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu
rąbnęła
go jakaś niewidzialna ręka. Nogi ugięły mu się z przerażenia. Ani chybi umarli wstali z
grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas.
Wyglądało to komicznie. Dorosły mężczyzna uciekał niczym wystraszony chłopak.
Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał
się i
znowu padał, mimo to gnał z chyżością, której Kaleta nie spodziewał się po starym
człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił
buty.
Oba, jeden niedaleko drugiego, czerniały na białej ścieżce. Uciekający nie zawrócił, nie
podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie
czuł
szczypiącego w stopy mrozu.
Ledwie znikł im z oczu, „Zbigniew” z „Astrzycem” ponownie zabrali się do roboty.
Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem.
Grób
Eugenii Śliwowskiej zwrócił im dwa pistolety. Niecierpliwie rozwinęli stare ręczniki i
koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń.
— Wspaniale — ucieszył się „Zbigniew” repetując pistolety. Złotawe naboje
wyskakiwały nieco w górę i bezgłośnie padały w śnieg. — Niewiele to, ale na początek
wystarczy.
„Astrzyc” z nabożnym skupieniem wziął jeden z pistoletów i obejrzał dokładnie.
Pozbierał naboje rozrzucone wokół. Rozwarł dłoń. Ładunki leżały na niej jak duże,
podługowate ziarna.
— Starczy amunicji? Nie ma więcej? — zapytywał zwracając się do porucznika. Ten
skrzywił się.
— Przecież mówię, że na początek… A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja.
Pod murem poszło już łatwiej. Flower i rewolwer leżały w wykutej w cegłach niszy,
przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w
szmaty,
ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej,
bo
było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości.
Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower
„Zbigniew” wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił
się
„Postrach” uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu.
— A ślady? — zauważył zafrasowany. — Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy
też zainteresują się, co tu straszy.
Porucznik, choć pierwszy martwił się o demaskujące odciski nóg, teraz zbagatelizował
całą sprawę.
— I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały,
albo uznają, że z rana przyszli jacyś gapie, żeby zobaczyć, co to takiego tłukło się po
cmentarzu. A my będziemy już daleko.
— Najważniejsze — wtrącił „Astrzyc” — że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie
zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli.
Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby
nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt
chyba
nic nie wiedział. A jeśli nawet, to nikomu nie przyszło do głowy, że te ciemne cmentarne
duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni.
Dopiero następnego dnia rozeszła się po Rzejowicach szokująca wieść: na cmentarzu
straszy. W nocy dobiegają stamtąd jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś coś rozbijał, a zjawy
materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi
gęba
się nie zamykała.
— Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak
poczułem mokrość na kapocie, pojąłem, że to pecyna śniegu sama się ulepiła, z ziemi
podskoczyła i buch mnie w plecy…
Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco.
— A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym?
Chłop oburzył się.
— Ani kropelki nie powąchałem. Niech skonam, jeśli łżę. Najpierw na cmentarzu coś
kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się
nie
bał. Ciekawość mnie jeno wzięła.
— A po coście na cmentarz wchodzili? — z głupia frant zagadnął Kaleta.
— Nawet nie próbowałem — oburzył się Mielczarek. — Akurat wtedy jęczeć między
grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem
gnał,
że buty pogubiłem.
— I nie znalazły się?
— Co by nie? Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu. Najlepszy dowód, że nie stworzenia
tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku.
Aresztowanie
Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja
przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski
powinien
udać się tam natychmiast, jako żołnierz Armii Krajowej, porucznik „Marcin”, powinien
jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz „Lis” miał przynieść dla
niego
konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego.
— Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia — powiedział do żony — ale przecież
się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi.
Roboty przy grobli, ze względu na śnieg i mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy
leśniczy wrócił, „Lisa” jeszcze nie było. Nie zaniepokoił się tym zbytnio, bo wiedział, że
gajowy lubił po drodze odwiedzić kolegów. Zresztą w domu był inny kłopot. Żonę nagle
rozbolał ząb. Pożyczywszy z folwarku sanie zawiózł ją do odległego o parę kilometrów
Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem.
Budziłłowicza nadal nie było. Dopiero wtedy „Marcin” zaniepokoił się. Poszedł po
służbową klacz inżyniera Zielińskiego, agronoma majątku Zielona Dąbrowa. Nim znalazł
siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz
ściskał
nie na żarty, zacinał ostry wiatr ze śniegiem. Ruszył wyciągniętym kłusem, pochylając się
nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem
odszukiwał
drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i
tam
widniały równo ułożone sągi.
Zaledwie minął polanę, od strony Raczkowic ukazały się światła jadącego z przeciwka
samochodu. Trzeba było zachować ostrożność. Mogli to być tylko Niemcy, a spotkanie z
nimi, szczególnie po nocy, mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Zjechał za sąg drewna i
ściągnął cugle. Auto z trudem przekopywało się przez biały puch. Trzeba było zaczekać.
Wychylając głowę zza sągu, by nie tracić z oczu odległych jeszcze świateł, dosłyszał
jakieś
przyciszone głosy. Skierował klacz w tę stronę. Ledwie widoczny w ciemności stał wóz z
koniem, a obko dwie postacie ludzkie.
— Kto wy? — zapytał ostro.
Głosy umilkły, a po chwili jedna z postaci lękliwie odparła:
— To my, Tyrek i Rak z Olbrachcic. Świniaka wieziemy, cośmy go w Raczkowicach
kupili, a że auto na drodze, tośmy się tu ukryli. To pan leśniczy?
Przytaknął i zapytał, czy nie widzieli gajowego Budziłłowicza. Może spotkali go na
drodze z Gidel.
— Nie, bośmy tylko w Raczkowicach byli po świniaka. A jak te żandarmy przyjechały, to
trza się było chować. Szczęście, że niedługo zabawili. Kogoś tam podobno złapali w
Cielętnikach.
— Nie wiecie kogo?
— Nie.
Czarny samochód przejechał koło nich. Światła omiotły polanę, sągi drewna, przez
chwilę zawisły na odległych drzewach, a potem z wolna zaczęły wspinać się pod górę, w
stronę wsi. „Marcin” przyglądał im się z napięciem — pójdą dalej, czy zatrzymają się
przed
dworską bramą. W domu została przecież żona i córka Marysia. Śnieg padał mniejszy,
wiatr
ustał i nie zacinał w oczy. Widoczność była dobra.
Tarchalski przypatrywał się uważnie czarnej limuzynie, a jednocześnie narastał w nim
niepokój. Czy w Cielętnikach aby nie aresztowali „Lisa”? To niemieckie auto jadące po
nocy
wśród zadymki mogłoby wtedy mieć jakiś związek z tym wydarzeniem. Jeśli samochód
skręci w bramę, będzie to znaczyło, iż jego obawy są słuszne.
Światła reflektorów zatrzymały się, potem zgasły. A może samochód po prostu wjechał na
podwórze? W każdym razie nie widać było, aby posuwał się dalej drogą prowadzącą do
wsi.
A więc stało się. Zawrócił konia i stępa ruszył w stronę dworu. Jeszcze pocieszał się, że
to, co przed chwilą wywnioskował z wieści o wizycie żandarmów, może być zbyt
pochopne.
Samochód wcale nie musi należeć do Gestapo czy żandarmerii. Mimo to zachował
ostrożność. Pod dwór podjechał dnem głębokiego rowu. Konia uwiązał przy czworakach.
Rozglądając się uważnie, przekradł się do bramy. Zwykle starannie zamknięta, teraz stała
otwarta na oścież. Na podwórzu widać było czarną limuzynę ze zgaszonymi światłami.
Gdzie
w końcu miała stać, jeśli widział jak wjeżdżała? Niepokojące było co innego. Ani
przybramie,
ani na podwórzu nie było nocnego stróża, któremu nie zdarzało się zaniedbać w służbie.
Nigdzie, nawet w głębi dziedzińca, gdzie na wysokim słupie paliła się lampa, nie widać
było
charakterystycznej sylwetki w obszernym kożuchu.
Dlaczego stróż zniknął ze swego posterunku?
Leśniczy cofnął się i poszedł na wieś, kierując się do chaty „Antoniego”. W największej
izbie akurat odbywał się wykład dla podchorążych. Przerwał zajęcia i nakazał wszystkim
wrócić do swoich wsi. Być w pogotowiu. Zabrawszy „Antoniego” i Edwarda Pietrasa,
podchorążego z kursu, na co dzień pracownika administracji dworskiej, z największą
ostrożnością ponownie zakradł się do obejścia dworskiego. Wszyscy trzej obejrzeli
dokładnie
stojące na podwórzu auto i skryli się za parterową oficynę, gdzie mieściło się biuro,
jadalnia i
mieszkanie „Marcina”. Świeciło się tylko w jadalni, w kuchni panowała zupełna
ciemność.
Próbowali zajrzeć. Przez zamarznięte szyby nie można było niczego dostrzec. Tarchalski
nacisnął klamkę od drzwi kuchennych. Były zamknięte, ale skrzypnięcie klamki sprawiło,
że
w ciemnym oknie ukazała się jakaś twarz. Zastukali. Kucharka uchyliła lufcik. Przezornie
wysunęli do przodu „Antoniego”, który zapytał stłumionym głosem:
— Co się dzieje?
— Niemcy! Po pana inżyniera — odpowiedziała szeptem kucharka i zatrzasnęła okienko.
Zawrócili pod jadalnię. Udało się im znaleźć jakiś nie oszroniony kawałek szyby, przez
który widać było dokładnie całe pomieszczenie. Wszyscy mieszkańcy oficyny stali pod
ścianą. Milczeli. Na ich twarzach malował się przestrach. Za stołem, tyłem do okna
siedział
Niemiec w mundurze. W ręku trzymał pistolet.
Sytuacja była jasna — przesłuchanie. Zawrócili ku oficynie. W samą porę. Na podwórzu
rozległy się gardłowe głosy. Niemcy. Szli w ich stronę świecąc latarkami. Tarchalski i obaj
jego towarzysze cofnęli się i błyskawicznie przesadzili niewysoki mur. Gestapowcy ich
nie
zauważyli. Wąskie snopy światła myszkowały na wszystkie strony.
— Co teraz robić? — zawahał się „Antoni”.
— Przede wszystkim — powiedział „Marcin” stanowczo — musimy zawiadomić
okoliczne placówki. Nie wiadomo, co się stało. Czy tylko „Lis” wpadł, czy jeszcze ktoś.
Niech Edzio zawiadomi i wraca tutaj. My z „Antonim” mamy jeszcze coś do załatwienia.
We dwóch wrócili do dworu. Samochód już odjechał, ale nocny stróż nadal był
niewidoczny. W jadalni i w mieszkaniu Tarchalskiego paliło się światło. Przez
zamarznięte
szyby widać było przesuwające się cienie. Jednak nikt nie wychodził na zewnątrz. Weszli
na
dach czworaków i stamtąd obserwowali podwórze i bramę. Ponad godzinę przeleżeli na
mrozie. Zmarzli na kość, ale na dziedzińcu nikt się nie zjawiał.
— Pewnie przeprowadzają rewizję — powiedział „Antoni”. „Marcin” zdrętwiał. W
mieszkaniu nie było nic kompromitującego. Ale przedwczoraj dostał parę zapalników do
granatów ręcznych. Miał je następnego dnia przekazać do magazynu. Ukryte w skrzynce z
bateriami telefonicznymi, leżały sobie spokojnie, wysoko pod sufitem jadalni.
Czy rzeczywiście spokojnie? Czy Niemcy nie odkryją ich przy rewizji?
Jak się później okazało, gestapowcy przyjechali aż z Częstochowy, aby aresztować
inżyniera Tarchalskiego. Wściekli, że im się wymknął, przetrząsnęli dwór i wszystkie
pomieszczenia. Zapalników nie znaleźli. Za to w pokoju zajmowanym przez dwóch
młodszych pracowników administracyjnych, Wiktora Jakubczaka i Jerzego
Jastrzębskiego,
znaleziono w szafie pistolety. Obydwu aresztowano. Byli prawdopodobnie żołnierzami
Narodowych Sił Zbrojnych.
O tym jednak „Marcin” jeszcze nie wiedział. Jednego wszakże był pewien — powinien
stąd zniknąć i ukryć się gdzieś na dobrej melinie.
— Może w młynie u „Dęba” — zaproponował „Antoni”.
Tarchalski znał to miejsce. Był tam kiedyś na odprawie. Znał także Jana Pytlewskiego z
Koniecpola. Wyraził więc zgodę. Tymczasem wrócił Edzio Pietras. Wszystko załatwił, a
teraz
miał towarzyszyć „Marcinowi” w drodze do „Dęba”. Sam też był spalony: pracował jako
trzeci w tym samym pokoju, w którym Niemcy znaleźli pistolet.
„Antoni” zawrócił do siebie na wieś. „Marcin” odwiązał klacz i puścił ją do stajni. Wraz z
Edziem ruszyli w kierunku Koniecpola. Nie była to łatwa droga. Na szosie zaspy, na
ścieżkach, którymi starali się iść, śnieg leżał grubą, sięgającą do kolan warstwą. Brnęli z
trudem wyciągając nogi, przewracając się i klnąc. W dodatku musieli omijać wioski i
osady.
Wiedzieli doskonale, że poza wgłębieniami na śniegu nie może zostać po nich jakikolwiek
ślad. Nikt nie ma prawa ich widzieć, nawet z daleka. Nawet psy w zagrodach nie powinny
ich
zwęszyć.
Potwornie zmęczeni, spoceni, z trudem łapiąc powietrze, około szóstej rano stanęli na
podwórzu młyna. Było jeszcze ciemno i pusto, choć przed domem i budynkiem paliło się
światło. Nie chcieli obydwaj pukać do drzwi. Nigdy nie wiadomo, kto otworzy. Po co
wzbudzać podejrzenia. Jeden obcy wystarczy. Ponieważ Edzio był niepozornie ubrany,
podszedł do wejścia, a „Marcin” w swym zakopiańskim kożuchu i futrzanej czapie skrył
się w
szopie.
Na pukanie drzwi się otworzyły. Z młyna wyszedł człowiek, który zabrał się do
odgarniania śniegu. Edzio zniknął w środku. Przez kilka minut nic się nie działo, słychać
było
tylko chrzęst łopaty na ścieżce. „Marcin” na wszelki wypadek cofnął się w głąb szopy.
Czekał
co będzie dalej. Nie wiadomo, czy gospodarz jest w domu lub czy wewnątrz nie czyha
ktoś w
zasadzce. Po pewnym czasie z młyna wyszedł „Dąb” i zatrzymał się przy odgarniającym
śnieg. Wysłał go z jakimś poleceniem do magazynu. Odczekawszy chwilę zawołał
Tarchalskiego i wprowadził go do domu.
Obaj z Edkiem, zmęczeni przeżyciami i ciężkim, nocnym marszem, przekąsili coś nie coś
i poszli spać. W południe obudził ich „Antoni”. Przywiózł trochę osobistych rzeczy
„Marcina” i wiadomość, że Niemcy wykryli pistolet i aresztowali obu żołnierzy NSZ.
Ocalały
natomiast zapalniki do granatów ukryte między bateriami telefonicznymi. Tarchalski
uspokoił
się i zaczął myśleć o własnym bezpieczeństwie. Jeszcze tego samego dnia pożegnawszy
„Dęba” wyruszył dalej.
Najpierw przerzucono go do młyna w Wąsoszy, stąd do młyna w Bogumiłce, a potem do
dworu w Raszkowie. W końcu trafił do majątku w Mieronicach, kiedyś należącego do
Jana
Chryzostoma Paska. Tutaj, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, gdzie zakonspirował się
na
stałe, przyszła przerażająca wiadomość: Niemcy mszcząc się za jego ucieczkę aresztowali
jego żonę.
W tym czasie ukochaną córkę „Marcina”, dziesięcioletnią Marysię, zabrał do siebie
inżynier Aleksander Zieliński „Włodek”, oficer AK. Jego żona, Irena, także żołnierz
Armii
Krajowej, surowo przykazała Marysi nie wychodzić z mieszkania: niech Bóg broni, żeby
rozpoznał ją jakiś interesant. Ale po paru tygodniach Niemcy i tak coś zwęszyli.
Zielińskiego
wezwano do Forstamtu w Częstochowie. Zawiadomił go o tym niemiecki administrator
majątku, Jensen.
Inżynier zastanawiał się: jechać, czy nie. Może to podstęp — myślał. — A nuż w
Częstochowie wiedzą już o wpadce Budziłłowicza, aresztowaniu nadleśniczego z Gidel,
inż.
Pomarańskiego i poszukiwaniu ojca Marysi? Wtedy wsadzą i mnie jak amen w pacierzu.
Miejscowa placówka AK i dowództwo obwodu także odradzały jazdę do Częstochowy.
Inżynier nie mógł się zdecydować. Jensen, aczkolwiek Niemiec, nie występował otwarcie
przeciwko Polakom i na wiele rzeczy patrzył przez palce. Zieliński postanowił
porozmawiać z
nim jeszcze raz. W pewnej chwili usłyszał: „Ręczę za pana bezpieczeństwo”. Jensen
zdawał
sobie sprawę, że jeśli Zielińskiemu coś się stanie, on może zapłacić za to głową.
Prawdopodobnie orientował się, co jest grane.
Za zgodą inspektora AK Zieliński udał się do niemieckiego urzędu. Na wszelki wypadek
pożegnał się jednak z rodziną.
Wizyta w Forstamcie była krótka. Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Inżynier znał
dobrze niemiecki, toteż rozmowa toczyła się w tym języku. Niemiec zapytał go o
samopoczucie. Zieliński zdziwił się: wstęp był dość niecodzienny.
— A jak się czuje Marysia? — usłyszał po chwili. — Powinna koniecznie zmienić klimat
— powiedział Forstmeister. — Koledze zaś życzę powodzenia. My, leśnicy, bez względu
na
to, gdzie jesteśmy, u siebie, jak ja w Austrii, czy pan tu, w Polsce, stanowimy jedną
rodzinę.
Opuszczając budynek urzędu leśnego, obok którego mieściło się Gestapo, Zieliński co
chwila oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie.
Marysię odesłano najpierw do majątku Jarosława Tymowskiego — ppor. „Sasa” — w
Klesiu, potem przerzucono ją w powiat włoszczowski. Wkrótce Jensen ostrzegł
Zielińskiego,
że Gestapo być może ma zamiar go aresztować. Marysia znów zmieniła miejsce pobytu.
Ale
nie na długo. Po trzech miesiącach aresztu żonie „Marcina” udało się wyjść na wolność.
Zawdzięczała to sprytnemu wybiegowi: jeszcze z więzienia, przez Gestapo wniosła do
kurii
biskupiej w Kielcach podanie o rozwód z mężem. Sprawę w konsystorzu załatwił
„Antoni”,
wyjaśniając, o co w gruncie rzeczy chodzi. Początkowo musiała raz na miesiąc meldować
się
w Gestapo. Było to denerwoujące i niebezpieczne. Dlatego po paru miesiącach uciekła.
Najpierw do Warszawy, a potem zdecydowała się dzielić z mężem jego konspiracyjne
losy.
Wpadka „Lisa” skończyła się wyjątkowo szczęśliwie i bez ofiar.
Nagana
Radomsko jest takie samo jak dziesiątki podobnych miast i miasteczek byłego zaboru
rosyjskiego. Murowane domy co najwyżej dwu- trzypiętrowe, poprzetykane gdzieniegdzie
parterowymi drewniakami. Wyższych wtedy nie budowano. Szanująca się panna z dobrej
rodziny niechętnie wychodziła za kogoś z drugiego piętra — za niski status społeczny.
Preferowani byli kawalerowie zamieszkujący apartamenty na pierwszym piętrze.
Teraz, w czasie okupacji, już prawie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Zresztą ludzie
nie mają głowy do ślubów. Czasami tego czy owego dopadnie nagła, szalona miłość, ale
przeważnie wszyscy myślą tylko o tym, żeby uniknąć łapanki, rewizji i aresztowania, a
przede wszystkim — spotkania z szefem Gestapo, Bergerem, i jego zastępcą Wagnerem.
Ci dwaj byli władcami życia i śmierci aresztowanych. Mało tego. W poczuciu absolutnej
bezkarności bez powodu strzelali czasem do przechodzących ulicą. Wystarczyło, że ktoś
wydał im się podejrzany: nie zadając sobie nawet trudu, żeby go wylegitymować, po
prostu
wyciągali pistolet i kładli nieszczęśnika trupem. W ten sposób zmniejszali liczbę
„nieposłusznych i buntowniczych elementów” na terenie miasta.
Nic dziwnego, że wszyscy z daleka rozpoznawali sylwetki obu gestapowców. Ich
pojawienie się na ulicy powodowało, że przechodnie kryli się po domach i bramach.
Jednak i tych okrutnych polowań było obu mordercom za mało. W całym tak zwanym
Generalnym Gubernatorstwie szerzyły się wieści o zamachach na Niemców, o
wykonywaniu
wyroków śmierci wydawanych przez podziemne sądy. By wybić z głowy podobne
pomysły
mieszkańcom Radomska, sterroryzować wszelkich potencjalnych zamachowców, Berger
wpadł na znakomity, jego zdaniem, pomysł.
W połowie maja w jednej z wiosek gminy Dmenin zabito w zwykłej pijackiej awanturze
jakiegoś Volksdeutscha. Berger postanowił to wykorzystać do akcji represyjnej przeciwko
Polakom. Nieważne, że zabójcą był również Volksdeutsch. Za karę szef Gestapo polecił
powiesić publicznie w Dmeninie dziesięciu przypadkowo zatrzymanych chłopców.
Na środku wsi ustawiono prowizoryczną szubienicę. Na poprzecznych belkach związano
fachowo pętle, pod nimi ustawiono dziewięć stołków. Gromada uzbrojonych żandarmów
wrzeszcząc i bijąc spędziła na mały placyk prawie całą wieś, nie wyłączając kobiet i
dzieci.
Przerażeni mieszkańcy patrzyli zmartwiałym wzrokiem na toporne, drewniane
rusztowanie,
na którym za chwilę miało zawisnąć dziewięciu ludzi. Nikt nie śmiał otworzyć ust. Ciszej
było niż w kościele. Tam jeszcze czasem przeleci jakiś szept, uniesie się westchnienie.
Tutaj
nie słychać było nawet oddechów.
Z jakiejś komórki wyprowadzono skazańców. Szli ze związanymi rękami, potykając się,
martwo jak roboty, na próżno szukając ratunku w otaczającej ich gromadzie. Ale wszyscy
byli
bezsilni wobec uzbrojonej po ząby przemocy.
Dziewięciu chłopców doprowadzono do szubienicy i siłą wpędzono na stołki. Ten i ów
opierał się, szarpał, nie chciał uczynić ostatniego kroku. Wreszcie ustawiono wszystkich,
założono im pętle na szyje, dociśnięto węzły. Stali niepewnie, jakby potrącani wiatrem,
choć
dzień był łagodny, bezwietrzny.
Jeden ze skazanych krzyknął raptem rozpaczliwie: „Ludzie, ratujcie!” Ale zaraz zagłuszył
go silniejszy, bardziej zdecydowany głos: „Niech żyje Polska!” Najstarszy stopniem
żandarm
kierujący egzekucją miał jeszcze odczytać wyrok i pouczenie skierowane do ludności, ale
zrezygnował. Skąd można wiedzieć, czy któryś ze skazańców nie zacznie wygłaszać
przemówienia bądź wznosić wrogich okrzyków. Wrzasnął coś po niemiecku, uniósł rękę
do
góry i gwałtownie ją opuścił. Dziewięciu żołnierzy stojących przy stołkach kopnięciem
wytrąciło je spod nóg skazańców. Ciała pozbawione oparcia wygięły się gwałtownie,
zadrgały
konwulsyjnie i zaczęły się huśtać, okręcając się wokół własnej osi.
Ledwie dosłyszalne westchnienie przemknęło nad tłumem. Matki zasłoniły dzieciom
oczy i same odwróciły wzrok. Ale gdziekolwiek spojrzały, wszędzie stali żołnierze i
żandarmi, sprawcy tego całego nieszczęścia. Ta świadomość była bezlitosna. Nie sposób
było
o tym zapomnieć.
Niemcy zwinęli szeregi nie troszcząc się tym razem o to, czy mieszkańcy pozostaną na
miejscu, podejdą do szubienic czy rozejdą się do domów. Jedyne polecenie, które
wykrzyczał
dowódca przy pomocy tłumacza, to aby „ukarani” przez trzy dni wisieli na szubienicy. Dla
odstraszenia i przestrogi.
— Jeżeli przed tym terminem ciała skazańców znikną — ostrzegł oficer — co dziesiąty
mieszkaniec Dmenina zostanie aresztowany i wysłany do obozu.
Wieść o egzekucji jeszcze tego samego dnia dotarła do Radomska. W komendzie obwodu
AK „Kuźnia” zapadła decyzja.
— Za zbrodnicze wybryki należy się odwet. Trzeba zlikwidować dziesięciu czołowych
przedstawicieli okupacyjnej władzy w powiecie, z Bergerem i Wagnerem na czele.
Do wykonania wyroku podporucznik „Zbigniew” wyznaczył podporucznika Bronisława
Skoczyńskiego „Robotnika”, syna chłopa z Rzejowic, bojowca Polskiej Partii
Socjalistycznej
z 1905 roku. Oficer ten idealnie nadawał się do podobnej akcji. Miał ze trzydzieści lat, był
wysportowany, silny, odważny i doskonale strzelał.
Rozkaz dotarł do niego prawie natychmiast. Jeszcze tego samego dnia, 2 maja 1943 roku,
„Robotnik” zjawił się w Radomsku. Obejrzał dokładnie przyszły teren działania, potem
spotkał z głęboko zakonspirowanym informatorem AK pracującym w radomszczańskim
Gestapo. Informator zjawił się w lokalu kontaktowym wcześniej niż porucznik, usiadł w
najciemniejszym kącie pokoju. Mówił głosem przyciszonym, chwilami przechodzącym w
szept.
— Bergera i Wagnera najłatwiej spotkać w południe, kiedy idą do domu na obiad. Trasa
prowadzi od budynku Gestapo przy Reymonta, przez skwerek do Strzałkowskiej i
STrzałkowską, po lewej stronie, prawie do rogu Wąwozowej. Zwykle towarzyszy im
dwóch
ludzi z obstawy. Obaj mają po dwa pistolety: w kaburze — „Parabellum”, w kieszeni
„walter”. Niekiedy, przy wyjazdach w teren, obaj wkładają pod mundur stalowy pancerz
ochronny, którego chyba nie przebije kula mniejsza niż 9 milimetrów.
Informacja była wręcz na wagę złota. Eliminowała jakiekolwiek zaskoczenie i
redukowała przeszkody. Mimo to podporucznik postanowił przejść się na trasę, którą
zwykle
chodzili gestapowcy, przyjrzeć się im z bliska, zapamiętać jak wyglądają, jak szybko idą,
słowem, rozpoznać warunki przyszłej akcji.
Mimo iż miało to być tylko rozpoznanie, przygotował się starannie: zimowy płaszcz
zawinął w papier i obwiązał sznurkiem, ubrał się z chłopska, chcąc wyglądać jak chłop ze
wsi, który właśnie idzie do krawca poprawić palto. Wolnym krokiem minął siedzibę
Gestapo.
Drzwi i okna willi były dokładnie zamknięte. Żadnego wartownika na zewnątrz —
wszyscy
musieli być wewnątrz budynku.
Odnotował w pamięci tę sprzyjającą okoliczność. Willa stała w głębi ogrodu, za
parkanem, w dodatku osłonięta z boków drzewami. Obserwacja ulicy z okien była
utrudniona,
jeśli nie wręcz niemożliwa. Minął willę i idąc dalej zaczął liczyć kroki. Kiedy doszedł do
trzydziestu, ujrzał obu gestapowców. To byli oni. Opis informatora był precyzyjny,
każdemu
towarzyszył jeden człowiek z obstawy. Wracali z obiadu.
Teraz „Robotnik” musiał możliwie najlepiej odegrać rolę przyjezdnego ze wsi. Twarz
przyoblókł w bestroski uśmiech, zwolnił nieco kroku i rozglądając się wokół szedł dalej.
Miał
do czynienia z nie byle kim: przeciwnik był wytrawny, o wyostrzonej, policyjnej
czujności.
Poczuł na sobie badawcze spojrzenia. Wytrzymał je z całym spokojem i poszedł dalej.
Wkrótce miał gotowy cały plan akcji. Przeprowadzi ją w wybranym przez siebie punkcie,
jakieś piętnaście metrów przed miejscem, w którym ich spotkał. Wszystkich czterech od
razu
zlikwiduje celnymi strzałami. Jego atutem będzie zaskoczenie. Broń, rzecz jasna, musi
być
pewna, sprawdzona. Najlepiej polski „vis”, który potrafi przebić ewentualny pancerz
ochronny.
Miejsce, które upatrzył do ataku, było wręcz idealne. Chodnik tuż przy samym płocie
uniemożliwiał ucieczkę na boki, zakręt ulicy zasłaniał widoczność od skwerku. Również
warunki do wycofania się były niemal idealne. Można było prawie natychmiast skręcić w
ulicę Wąwozową, a stamtąd już łatwo, przebiegłszy dwa, trzy podwórka, wydostać się na
pola
i okrężną drogą znaleźć się na drugim końcu miasta.
Plan nie wymagał zbyt licznej obstawy. Wystarczy sześciu. Jeden powinien strzelać z
przeciwległej strony ulicy. Drugi, stojący na rogu Strzałkowskiej i Wąwozowej, miał
ubezpieczać akcję od strony Wąwozowej i od willi, z której mogą się ruszyć wartownicy.
Trzeci, na punkcie odskoku, będzie pilnował rowerów i płaszczy, w które natychmiast
przebiorą się, aby utrudnić rozpoznanie. Trzech pozostałych będzie miało zadanie
szczególne.
Zaopatrzeni w „murowane” dokumenty, zaraz po zakończeniu akcji winni rozbiec się w
różne
strony, pozorując uciekających zamachowców. Zatrzymani, będą udawać przypadkowych
przechodniów, którzy przestraszyli się strzelaniny.
Przedstawiony plan zyskał akceptację „Zbigniewa”. Pozostawał jeszcze termin. Po
krótkiej dyskusji zgodzono się na 27 maja. Był to dzień targowy. Napływ ludzi do miasta i
wzmożony ruch uliczny miał utrudnić Niemcom kontrolę, a później pościg i
poszukiwania.
Ważny był także element propagandowy — naoczni świadkowie zamachu rozgłoszą w
całej
okolicy fakt zbrojnego wystąpienia AK, co na pewno podniesie na duchu społeczeństwo.
Bezpośrednio współdziałać z „Robotnikiem” miał podchorąży Zygmunt Czerwiński
„Staw”, pozostałych czterech stawiło się do akcji wraz z podporucznikiem Władysławem
Mazurkiewiczem „Zyndramem”, komendantem AK miasta Radomska. „Zyndram”
dostarczył
„Robotnikowi” i „Stawowi” po dwa pistolety „colt” i „vis” oraz cztery granaty zaczepne.
Byli gotowi.
W wyznaczonym dniu nie jedli śniadania. Nie z nerwów, ale przy pełnym żołądku
postrzał w brzuch to pewna śmierć. Przy pustym można się jakoś wylizać. Za piętnaście
dwunasta „Robotnik” i „Staw” zajęli stanowiska wyjściowe. Był ciepły, pogodny dzień.
Wokół świeża zieleń, pierwsze intensywne zapachy wiosny. Prawie natychmiast dostrzegli
umówiony sygnał. Spokojnym krokiem zaczęli posuwać się w stronę punktu, gdzie mieli
wymierzyć sprawiedliwość. Jeszcze przystanęli czekając aż zza zakrętu ukażą się
gestapowcy.
„Robotnik” odruchowo rzucił okiem na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt. Od rozpoczęcia
akcji
minęło ledwie pięć minut.
Napięcie, które trzymało ich jak w kleszczach, opadło, tylko serca biły przyspieszonym
rytmem. Alarm okazał się fałszywy: z willi wyszedł jakiś inny gestapowiec. Ludzie,
sądząc,
że to Berger, rzucili się do ucieczki; widząc to obstawa przekazała umówiony sygnał.
Nie było sensu tkwić dalej w tak eksponowanym miejscu. Zawrócili. Fałszywe alarmy
powtórzyły się jeszcze dwukrotnie. Dwa razy zamachowcy wychodzili na punkt i wracali.
Już
zaniepokoili się, czy nie zwróci to uwagi Niemców, gdy piętnaście po dwunastej wśród
przechodniów wybuchła prawdziwa panika. Na skwerze przed kościołem, z dawnej ulicy
POW, Reymonta i Strzałkowskiej ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Chłopi
zacinali
konie, po kocich łbach przeraźliwie turkotały żelazne obręcze kół.
Tym razem rzeczywiście Berger i Wagner szli na obiad. Na widok uciekających ironiczny
uśmiech wykrzywił ich twarze. Ulica Strzałkowska opustoszała. Tylko jakiś chłopak
pochylony nad rowerem coś przy nim manipulował. Pod szpitalem stała dorożka czekając
na
klientów. Na rogu Wąwozowej jacyś dwaj mężczyźni tokowali zapamiętale, nie świadomi,
co
się za chwilę stanie.
Na pierwszy rzut oka ani dorożka, ani rowerzysta nie mogli budzić podejrzeń. Jedynie ci
dwaj mężczyźni… Ale i to zostało przewidziane. Spostrzegłszy gestapowców „Staw”
szepnął:
— Uwaga, wychodzą.
„Robotnik” kiwnął głową.
— Teraz uwaga. Liczymy kroki. Przy trzydziestym rozdielamy się. Robisz jeszcze
dziesięć…
Przerwał, jakby się nad czymś zastanawiał i tonem swobodnej pogawędki ciągnął:
— Ten od rynsztoku, to Berger, ten przy parkanie to Wagner. Za nim szofer Gestapo, a ten
niski za Bergerem to Foks — Schmalz.
— Trzydzieści — mówi szeptem „Staw” i dla pewności powtarza — trzydzieści
kroków…
Z napięcia czują wewnętrzne drżenie. To niedobrze — myśli „Robotnik” — trzeba się
trzymać w garści.
— Powiedz jakiś kawał — zwraca się do „Stawa” wybuchając śmiechem.
Obaj rechoczą głośno, jakby przed chwilą usłyszeli coś niebywale śmiesznego.
Gestapowcy przyglądają się im badawczo. Idący naprzeciw mężczyźni mają na sobie
granatowe, odświętne garnitury, czyste koszule, żółte półbuty — typowy strój na
szczególne
okazje, do jakich zalicza się jarmark. Idą spokojnie, śmieją się… Chyba nie ma powodu
do
obaw. Znów zaczynają rozmawiać ze sobą po niemiecku.
Pięćdziesiąty piąty krok. „Staw” podaje „Robotnikowi” rękę.
— Cześć, muszę lecieć.
— Cześć — odpowiada „Robotnik” śmiejąc się i głośno dodaje: — przyjdź w niedzielę o
piątej. Uda się!
Jednocześnie udaje, że poprawia kołnierzyk koszuli ściągniętej nieco przy pożegnaniu.
Ręka wędruje dalej w dół. Niby wciska koszulę w spodnie i nagle, błyskawicznym ruchem
wyciąga wsadzonego za pasek „visa”. Składa się i strzela do Wagnera. Siodłata czapka z
trupią czaszką leci do tyłu. Niemiec wyciąga ręce w górę jakby usiłował złapać coś w
powietrzu, palce zwierają się kurczowo i pada na wznak.
Niemal równocześnie „Staw” strzela do Bergera i szofera. Schmalz kryje się za kierowcą.
Nie widać, aby był ranny. „Robotnik” zdaje sobie sprawę, czym to grozi. Paru skokami
mija
Bergera, który pochylony, trzymając się za pokrwawioną twarz, chwiejnie stara się dotrzeć
do
parkanu, jakby to mogło go uratować. Nie zaprząta sobie nim głowy. Berger jest
unieszkodliwiony, powinien paść lada chwila. Szofer, trafiony w ramię i szyję, przysiada
na
chodniku. Niemrawo grzebie przy kaburze. Najważniejsze, że odsłonił Schmalza, który
podnosi ręce do góry.
Nie zważając na to „Robotnik” strzela prawie nie celując z biodra. Chybia. Jednocześnie
z tyłu klaskają strzały „Stawa”. Pociski odrywają drzazgi z parkanu. A więc
niebezpieczeństwo za plecami. Odwraca się gwałtownie. Ranny w policzek Berger, w
mundurze umazanym krwią, bezwładnie oparty o parkan, mierzy wprost w niego.
Podporucznik jest szybszy. Przez ułamek sekundy celuje w pierś Niemca, kierując
muszkę ku sercu. Strzał jest celny. Gestapowiec osuwa się na ziemię. Ale teraz porusza się
leżący na chodniku Wagner. Usiłuje wyciągnąć pistolet. Jednym pociągnięciem spustu
„Staw”
wykańcza gestapowca.
Już po wszystkim — myśli, nie pamiętając o obstawie obu gestapowców.
Przypomina mu o tym strzał Schmalza. Pocisk niemal muska mu głowę. Jednak obstawa
już nie próbuje walki. Rejterują ku wnęce w parkanie. Porucznk składa się, mierzy
uważnie.
Nie ujdą mu. Naciska spust, ale strzał nie pada. Pistolet zaciął się.
— Odwrót — woła do „Stawa”. — Leć przodem, ja osłaniam tyły.
Szofer i Schmalz zniknęli za zakrętem. Ulica jest pusta. Mija ich dorożka. Siedzący w
niej mężczyzna robi porozumiewawczy znak. Jednocześnie chłopak, który dłubał przy
rowerze, wskakuje na siodełko i co sił w nogach pedałuje w przeciwnym kierunku.
Obydwaj
mają pilne sprawy do załatwienia. Jeden jedzie po lekarza dla chorej matki, drugi wiezie
ważne listy. Obydwa fakty łatwo sprawdzić.
Nikt nie próbuje zatrzymać zamachowców. Willa Gestapo milczy. Nikt nie wychyla z niej
nosa. „Staw” i „Robotnik” bez przeszkód docierają do Wąwozowej. W przechodnim
podwórku na chwilę się zatrzymują. Z trudem łapią oddech, ocierają pot z czoła. Z dala
słychać bezładną strzelaninę. Ludzie wychylają się z okien, zaczepiają ich.
— Panowie, co się dzieje?
Wzruszają ramionami.
Nie zaczepiani przez nikogo, dochodzą do ulicy Wilsona. Tu czekają na nich z rowerami i
płaszczami Jaworski „Żydek”, Kazimierz Tkacz „Karol” i Kazimiera Czerwińska
„Kalina”.
Zamachowcy nakładają palta. Wsiadają na rowery i odjeżdżają. Wyglądają jakby wracali z
jarmarku.
Skutki zamachu przeszły najśmielsze oczekiwania „Zbigniewa”. Zaledwie szofer i
Schmalz zameldowali przełożonym o tym, co się wydarzyło, wszystkim posterunkom
polecono natychmiast się zabarykadować.
— Miasto opanowali bandyci. Zachować najwyższe środki ostrożności — brzmiał
rozkaz.
Strzelanina, która tak przeraziła mieszkańców, a której odgłosy towarzyszyły
wycofywaniu się „Robotnika” i „Stawa” była kanonadą Panu Bogu w okno. Dopiero
kiedy
okazało się, że w mieście nie ma ani śladu partyzanckiego oddziału i nikt ich nie
ostrzeliwuje,
Niemcy urządzili łapankę, w której zatrzymano około czterystu osób.
Wszystko wskazywało na to, że represje dotkną sporą liczbę ludności. Zapewne tak by się
stało, gdyby akcja nie została przemyślana do końca, do najdrobniejszego szczegółu.
Zgodnie
z poleceniem „Zbigniewa”, dwie godziny po zamachu wszyscy Niemcy otrzymali
pisemne
zawiadomienia, że obaj gestapowcy zostali wyrokiem sądu Polski Podziemnej ukarani za
Dmenin, wszyscy adresaci listów będą traktowani jako zakładnicy i zastrzeleni, jeśli w
Radomsku dojdzie do jakichkolwiek represji. W efekcie wszyscy zatrzymani w łapankach
zostali po paru godzinach wypuszczeni.
Kilka godzin po akcji „Robotnik” zameldował „Zbigniewowi” o przebiegu zamachu. Szef
miejscowego Kedywu wysłuchał wszystkiego z uwagą, po czym zapytał:
— Przed akcją wypróbowaliście „visa”?
— Nie zdążyłem. Nie było kiedy.
— Za tę lekkomyślność należy się wam nagana — stwierdził krótko „Zbigniew”.
Prawnuki
U schyłku XIX wieku proboszcz Rzejowic, mąż zacny i bogobojny, prowadził kronikę.
Zapisywał w niej rzeczy błahe i ważne, codzienne i wyjątkowe. Skrupulatnie notował
odpusty, wizytacje biskupie, susze i nieurodzaje. Lecz wśród pożółkłych kart są także
historie
naprawdę dramatyczne i… nie najlepiej świadczące o ówczesnych parafianach. Ktoś, kto
zadałby sobie trud otworzenia starej, skrzypiącej szafy i pogrzebania w niej, w grubym,
oprawnym w pociemniałą skórę tomie odnalazłby pod marcową datą 1863 roku zapis
dziwny
i niepokojący.
Tego dnia przechodziła przez wieś partia złożona z kilkunastu powstańców. Dla
rozgrzewki, a może chcąc trochę zapomnieć o swej partyzanckiej niedoli, wstąpili do
karczmy. Ciepło rozchodzące się od zwalistego pieca i szklaneczka siwuchy sprawiły, że
świat nabrał jaśniejszych kolorów. Niestraszne zdały się sołdackie roty i carscy żandarmi.
Powstańcy odpasali pałasze, odłożyli pistolety, strzelby oparli o ścianę. Między stołami
krążył
arendarz, dolewał okowity, chwalił dzielność panów insurgentów, uśmiechał się
przymilnie.
Spostrzegłszy, że trunek na dobre rozebrał gości, wyszedł przed karczmę, gdzie stało
kilkunastu chłopów, jakby na coś oczekujących.
— Gotowi — powiedział — możecie ich brać.
Chłopi spojrzeli po sobie z wahaniem, tylko jeden, widać odważniejszy od innych,
wysunął się naprzód.
— Co z wami? Strach was obleciał? Do baby pod pierzynę chcecie zmykać?
Buntowszczyków się boicie?
Ruszyli za nim hurmem, dobywając ukryte za pazuchą powrozy. Nie spodziewający się
niczego, odurzeni wódką i ciepłem powstańcy prawie nie stawiali oporu. Walka, a
właściwie
rozpaczliwa szamotanina trwała ledwie parę chwil. Skrępowanych chłopi rzucili na
podłogę
pod ściany, sami zaś zasiedli do stołów. Dopili pozostawioną gorzałkę i zaczęli zamawiać
następne kolejki na poczet spodziewanej carskiej nagrody.
Wkrótce oczy zaszły im mgłą, mowa stała się bełkotliwa. Nie wiadomo, kto rzucił hasło.
W każdym razie skrzętny proboszcz-kronikarz nie odnotował nazwiska. Zresztą to
nieistotne.
Nikt nie zaprotestował. Zaczęto lżyć leżących, bić ich i kopać. Zwabione wrzaskami do
karczmy, ściągnęły kobiety. One także, jak rozjuszone furie, darły związanych za włosy,
szarpały za wąsy.
Nie koniec na tym. Powstańców przeszukano, zabierając im pieniądze, zegarki,
kosztowności. Łupy były mizerne, zdarto więc z pojmanych co lepszy przyodziewek i
łakomie spoglądano na buty. W końcu chłopi przypomnieli sobie o czekającej ich sowitej
nagrodzie. Pod karczmę zajechały furmanki. Przy wtórze radosnych pokrzykiwań i
trzaskania
z biczy wrzucono powstańców na wozy, niczym kłody drewna, by zawieźć ich wprost w
łapy
rosyjskich sołdatów.
Ale znalazł się we wsi jeden sprawiedliwy. Niestety wstrzemięźliwy proboszcz i jego
nazwisko pominął. Może obawiał się carskiej pomsty, a może własnych parafian. Ów
nieznany mieszkaniec Rzejowic powiadomił powstańczy obóz. Naczelnik zawrzał
gniewem.
Poderwał wypoczywający po potyczkach oddział i szybkim marszem udał się w kierunku
wioski. Zamierzał ją puścić z dymem, a winnych powiesić.
Ale i tym razem ktoś uprzedził bieg wypadków. W obawie przed odwetem chłopi pod
przewodem proboszcza uszli w las, kryjąc się na Chełmowej Górze. Sam proboszcz
wrócił do
wsi i wyszedł naprzeciw nadciągającego oddziału.
— Ukryłem chłopów — oświadczył uzbrojonym, przyodzianym w czamary i fantazyjne
rogatywki powstańcom — bo nie chcę, by ich zbrodniczy czyn zrodził wasz. Bóg
miłosierny
brzydzi się pomstą. Nie chcę, byście na swe szlachetne sumienia brali krew braci i grzech.
Żachnął się naczelnik i z iście szlachecką porywczością już miał wydać rozkaz, by
zuchwałemu klesze, który sprzeciwiał się wymierzeniu sprawiedliwości, wlepić na gołe
siedzenie dwadzieścia pięć batogów. Lecz nieulękły proboszcz nie zważał na
zniecierpliwienie dowódcy. Mówił o nieszczęsnej doli chłopów. O przerastających ludzkie
siły pańszczyźnianych ciężarach i powinnościach, o biedzie i głodzie doskwierającym nie
tylko na przednówku, o ciemnocie swych owieczek, na której żerował zaborca.
— Ojczyzna — zakończył — nie była im dotychczas matką, lecz najgorszą macochą. I to
weźcie, waszmościowie, pod uwagę.
Dostrzegł, iż słowa jego wywarły wrażenie nie tylko na dowódcy, lecz także na
powstańcach. Być może niektórzy nie tylko z opowieści znali beznadzieję chłopskiego
bytowania.
Naczelnik niepewnie spoglądał na proboszcza. Trudno było nie przyznać mu racji. Z
drugiej strony, jakże pogodzić się z utratą żołnierzy, którzy zostaną skazani na więzienie,
zesłanie bądź nawet na śmierćć Chłopi dopuścili się jawnej zdrady. Ale kogo zdradzili?
Siebie? Na pewno nie. Ten ksiądz miał rację — o taką ojczyznę nie mieli powodu
walczyć.
Spojrzał na podwładnych. Chyba żaden z nich teraz nie miał ochoty puszczać wsi z
dymem
ani wieszać mieszkańców. Serca powstańcze zmiękły.
— Dobrze — skinął głową, przekrzywiając na bakier rogatywkę. Był jeszcze bardzo
młody; tym ruchem chciał dodać sobie powagi. — Zgadzam się. Może ksiądz sprowadzić
chłopów. Włos im z głowy nie spadnie. Chcę tylko do nich przemówić.
W parę chwil stanęła przed nim zwarta, nieufna ciżba. Spode łba patrzyli na
powstańczego dowódcę. Proboszcz zapewniał, że nic im nie grozi. Czego więc od nich
chce
ten buntownik? Jeśli nie ma zamiaru chłostać, wieszać i palić, to po co ich wezwał? Żeby
oddali zrabowane pieniądze, zegarki, kosztowności i odzienie?
Naczelnik rozejrzał się. Naprzeciw niego stał wrogi, milczący mur. Czy potrafi przełamać
tę obojętność, trafić do serc, do umysłów?
— Bracia — zaczął wyciągając ku nim ręce jakby gestem pojednania — jesteście tak
samo Polakami jak i my. Jednaka mowa nasza i dusze takie same. Ojczyznę też mamy
jedną,
wspólną. O nią walczymy.
Mówił długo, pięknie i obrazowo. W słowach pełnbych bólu i goryczy przedstawił
tragiczne losy kraju, próbował wyjaśnić, że na skutek wyrządzanych mu od wieków
krzywd
lud otępiał i nie rozumie, o co toczy się walka.
— Podnosicie rękę — zakończył — na tych, którzy porwali się do nierównego boju o was
właśnie. O to, byście dostali ziemię na własność, byście nie zaznawali więcej nędzy i
głodu,
byście byli wolni. A wy? Tych, którzy za was krew przelewają, pojmaliście i nie zważając,
że
Cezary Leżeński Czy Bóg był po stronie Niemców Wydawnictwo “Epoka”, Warszawa 1990 SPIS TREŚCI Strachy na cmentarzu…………………………………………………………………………………………… Aresztowanie………………………………………………………………………………………… Nagana……………………………………………………………………………………………… Prawnuki……………………………………………………………………………………………… Nienawiść…………………………………………………………………………………………… „Korzeń”……………………………………………………………………………………………… A oni…………………………………………………………………………………………………… 29 Nigdy ci tego nie zapomnę……………………………………………………………………………………………… 33 Pomyłka……………………………………………………………………………………………… W gajówce straszy………………………………………………………………………………………………… „Leśne echa” podchorążego „Satyra”……………………………………………………………………………………………… „Słoń”………………………………………………………………………………………………… „Alm”………………………………………………………………………………………………… Odsieczy nie będzie………………………………………………………………………………………………… Quasimodo…………………………………………………………………………………………… Tajemniczy wybuch……………………………………………………………………………………………… Grzybobranie………………………………………………………………………………………… 73 Lepsza śmierć niż chłosta………………………………………………………………………………………………… Buty porucznika „Piotra”……………………………………………………………………………………………… Czy Bóg był po stronie
Niemców…………………………………………………………………………………………… Tyle bohaterstwa na nic…………………………………………………………………………………………………… 111 Od autora………………………………………………………………………………………………… Nie poległym, lecz tym, co wbrew logice przeżyli — żołnierzom 7 Dywizji Piechoty Armii Krajowej i innych formacji, którzy niespodzianie zaznali goryczy klęski miast słodyczy zwycięstwa. I do dziś nie są pewni, po czyjej stronie był Bóg. Strachy na cmentarzu Ostatnie dni listopada 1939 roku zapowiadały ostrą i ciężką zimę. Wiatr targał drzewami, przechylał krzewy, uderzał w okna, szarpał strzechami. Rzejowice przycichły. Mieszkańcy niechętnie wychodzili z chałup, dzieci przestały bawić się na podwórkach, skulone z zimna psy pochowały się w budach. Szare, grube chmury przewalały się nisko nad ziemią, starych ludzi łamało w krzyżach — znak, że idzie odmiana pogody. W taki to dzień kapral podchorąży Jan Kaleta, żołnierz kampanii wrześniowej, który przybrał pseudonim „Postrach” i podporucznik rezerwy Stanisław Sojczyński „Zbigniew” spotkali się w jednej z chałup. Było późne popołudnie. Zmierzch schodził między zabudowania, pokrywał szarością drogę idącą przez wieś. Stojąca na stole lampa naftowa z nie przyciętym knotem filowała zaczerniając kopciem cylinder szkiełka. Nie zwracali na to uwagi. — Więc to pewne? — zapytał „Postrach”. — Tak. Wuj nigdy nie rozmijał się z prawdą. Zresztą po co by miał fantazjować? Zbyt droga jest mu pamięć żony. — A ten drugi? — Przecież go znasz. To Stasiński, kierownik szkoły. — No tak — zgodził się „Postrach”. — Mało to razy stawiał mnie do kąta. Ale nie wiedziałem, że miał pistolet. — Wojnar uśmiechnął się. — Tylko głupie niedorostki chwalą się posiadaniem broni. Prawdziwy mężczyzna nigdy o
tym nie mówi. — Szkoda, że tylko dwa — westchnął Kaleta. — Nie. Gajewski też schował pod murem broń księdza proboszcza. Pistolet i flower. — Też tam? — Tak. „Postrach” otrząsnął się. — Chyba nie pójdziemy tam nocą? Porucznik wstał i wyjrzał przez okno. — Śnieg pada — stwierdził beznamiętnie. Zatarł ręce. — Pytasz, czy nocą. Oczywiście. Ciemność to najlepsza osłona. Tylko ten śnieg… — A cóż nam szkodzi? Przynajmniej nikt nie będzie się włóczył bez potrzeby. Każdy butów oszczędza. — Może i oszczędza — zgodził się porucznik — ale ślady zostaną. Łatwo będzie się zorientować. Podchorąży wzruszył ramionami. — I co z tego? Uwiniemy się z robotą raz dwa. A potem szukaj wiatru w polu. — Niby tak, ale lepiej, żeby nikt nic nie wiedział. Następnego dnia biały puch pokrył okoliczne pola i łąki. Spiętrzył się niewielkimi czapami na słupkach płotów, pokrył strzechy równymi, skrzącymi się płaszczyznami. Każdy krok rzeczywiście zostawiał wyraźny ślad, ale niepokalana biel miała także swoją dobrą stronę: już z daleka widoczny był każdy niepożądany człowiek, który by chciał ich śledzić. Wyszli, kiedy zapadał wieczór. Lekki mróz szczypał w uszy. Na wszelki wypadek szli osobno. Spotkali się dopiero przed bramą cmentarza. Pierwszy zjawił się porucznik „Zbigniew”, zaraz za nim podchorąży „Postrach”, a potem Stefan Idziak „Astrzyc” i Marian Gajewski „Sompik”. Krzyże i nagrobki ostro odcinały się od śnieżnej białości. Nikt z nich nie wierzył w duchy, ale zakłócenie pokoju tego miejsca to było coś, przed czym każdy wewnętrznie się wzdragał. Tak było i teraz, choć wiedzieli, że idzie o ważne sprawy. Bardziej odczuwając niż widząc wahanie kolegów, Sojczyński objął dowództwo. Zresztą i tak należało doń z racji jego
stopnia. — Ja i „Astrzyc” — powiedział krótko — wchodzimy na cmentarz. „Postrach” ubezpiecza nas od strony wioski, „Sompik” od zachodu. — Rozkaz! — „Postrach” i „Sompik” wyprężyli się na baczność. Wszak nadal byli w wojsku. To nic, że w cywilnych ubraniach, bez koszar i bez broni. Najważniejsze, że mają dowódców, broń jakoś zdobędą. Teraz wykopią pistolety, a resztę, choć nie dobrowolnie, dadzą im Niemcy. Brama cmentarna zaskrzypiała przeraźliwie. Wśród śnieżnej ciszy dźwięk ten zabrzmiał w ich uszach jak wystrzał. Rozejrzeli się uważnie. W duchu błogosławili biel rozciągającą się jak okiem sięgnąć. Żaden ludzki kształt nie zakłócał jej nieskazitelnej czystości. Ubezpieczający rozeszli się w przeciwne strony, a „Zbigniew” z „Astrzycem” podeszli do grobu Eugenii Śliwowskiej, ciotki „Postracha”. To tu zakopane były dwa pistolety, jeden jej męża, drugi — kierownika szkoły. Na pozór nic prostszego niż sięgnąć i wziąć. Ale tylko na pozór. Ziemia zmarznięta. Nie ima się jej zwykła łopata ni najostrzejszy szpadel. Przewidzieli to. Wzięli z sobą dłuto i ciężką pałkę. „Astrzyc” ujmuje narzędzie, uderza raz i drugi. W ciszy wieczoru odgłos niesie się daleko. Twarda, skuta mrozem ziemia dudni niczym wielki bęben. Każdemu uderzeniu odpowiadało szczekanie rzejowickich psów. A i do ludzkich uszu musiał docierać głośny stukot. Ale Kaleta nie martwił się o wioskę. Tam byli swoi — Polacy. Z niepokojem spoglądał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie rozsiadła się niemiecka kolonia Biestrzyków-Wilki. Stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo. Aż do bólu natężał wzrok. Wpatrzony w stronę kolonii omal nie przeoczył ciemnej sylwetki podążającej ścieżką z Rzejowic do Goszczowy. Mężczyzna to czy dziecko? Jakieś takie małe, a przy tym robi wrażenie jakby biegło. Ki diabeł? Człowiek to, czy…? — pomyślał. Przetarł załzawione z wysiłku oczy. Dopiero teraz rozpoznał. Ścieżką biegł duży pies. Jeszcze chwila a minie cmentarz i poleci dalej, w sobie tylko wiadomych sprawach. Ale pies zatrzymuje się. Węszy. Czy nie ma z nim nikogo?
Podchorąży rozejrzał się. Pies był sam. Zapewne jego niemiecki pan siedzi sobie spokojnie przy ciepłym piecu. Podchorąży wychylił się zza dużego kasztana, gdzie obrał sobie punkt obserwacyjny, ugniótł solidną śnieżkę. Zamachnął się i rzucił. Kula trafiła psa w nogę, zostawiając na sierści biały ślad. Burek szczeknął, uskoczył w bok, obejrzał się i szybkim truchtem pobiegł dalej. Tymczasem „Astrzyc” i „Zbigniew” na zmianę kuli ziemię. Huk uderzeń niósł się przez mroźne powietrze wywołując fale psich naszczekiwań. Ziemia niechętnie ustępowała pod dłutem. Pistoletów wciąż nie było widać, choć miały być płytko zakopane. „Postrach” rzucił okiem na zegarek. Nie do wiary. Minęło zaledwie parę minut, a jemu zdawało się, że siedzą tu już całe godziny. Uniósł spojrzenie znad tarczy zegarka. Na śnieżnej płaszczyźnie zarysowała się mała, czarna sylwetka. Tym razem niewątpliwie był to człowiek. Od strony Rzejowic ktoś podążał w stronę cmentarza. Podchorąży gwizdnął. Dla kopiących był to znak, że mają przerwać robotę. Uderzenia zamilkły. Obcy minął kryjówkę podchorążego i był już na wysokości bramy cmentarnej. Teraz Kaleta go rozpoznał: to Józef Mielczarek, gospodarz z pobliskiej Goszczowy. Mielczarek wprawdzie wdowiec, ale kto by o tej porze wybierał się na cmentarz, nawet na grób żony. Istotnie. Mielczarek pewnie poszedłby dalej, gdyby nie „Zbigniew”, który przez pomyłkę czy też przekonany, że niebezpieczeństwo minęło, uderzył parę razy pałką. Dźwięk ten, nawet w uszach podchorążego, wiedzącego w czym rzecz, zabrzmiał niesamowicie. Idący zatrzymał się i począł nasłuchiwać, stawać na palce, chcąc zajrzeć za mur cmentarny. Ale porucznik też połapał się, co narobił. Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na własne oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami. Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć, czego
tu szukają. Trzeba się go pozbyć. Ale jak? Może już raz wypróbowanym sposobem? Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się starannie i rzucił. Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi na plecach. Trafiony nawet nie pomyślał, że w nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu rąbnęła go jakaś niewidzialna ręka. Nogi ugięły mu się z przerażenia. Ani chybi umarli wstali z grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas. Wyglądało to komicznie. Dorosły mężczyzna uciekał niczym wystraszony chłopak. Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał się i znowu padał, mimo to gnał z chyżością, której Kaleta nie spodziewał się po starym człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił buty. Oba, jeden niedaleko drugiego, czerniały na białej ścieżce. Uciekający nie zawrócił, nie podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie czuł szczypiącego w stopy mrozu. Ledwie znikł im z oczu, „Zbigniew” z „Astrzycem” ponownie zabrali się do roboty. Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem. Grób Eugenii Śliwowskiej zwrócił im dwa pistolety. Niecierpliwie rozwinęli stare ręczniki i koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń. — Wspaniale — ucieszył się „Zbigniew” repetując pistolety. Złotawe naboje wyskakiwały nieco w górę i bezgłośnie padały w śnieg. — Niewiele to, ale na początek wystarczy. „Astrzyc” z nabożnym skupieniem wziął jeden z pistoletów i obejrzał dokładnie. Pozbierał naboje rozrzucone wokół. Rozwarł dłoń. Ładunki leżały na niej jak duże, podługowate ziarna. — Starczy amunicji? Nie ma więcej? — zapytywał zwracając się do porucznika. Ten skrzywił się. — Przecież mówię, że na początek… A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja. Pod murem poszło już łatwiej. Flower i rewolwer leżały w wykutej w cegłach niszy,
przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w szmaty, ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej, bo było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości. Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower „Zbigniew” wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił się „Postrach” uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu. — A ślady? — zauważył zafrasowany. — Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy też zainteresują się, co tu straszy. Porucznik, choć pierwszy martwił się o demaskujące odciski nóg, teraz zbagatelizował całą sprawę. — I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały, albo uznają, że z rana przyszli jacyś gapie, żeby zobaczyć, co to takiego tłukło się po cmentarzu. A my będziemy już daleko. — Najważniejsze — wtrącił „Astrzyc” — że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli. Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt chyba nic nie wiedział. A jeśli nawet, to nikomu nie przyszło do głowy, że te ciemne cmentarne duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni. Dopiero następnego dnia rozeszła się po Rzejowicach szokująca wieść: na cmentarzu straszy. W nocy dobiegają stamtąd jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś coś rozbijał, a zjawy materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi gęba się nie zamykała. — Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak poczułem mokrość na kapocie, pojąłem, że to pecyna śniegu sama się ulepiła, z ziemi podskoczyła i buch mnie w plecy… Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco. — A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym? Chłop oburzył się.
— Ani kropelki nie powąchałem. Niech skonam, jeśli łżę. Najpierw na cmentarzu coś kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się nie bał. Ciekawość mnie jeno wzięła. — A po coście na cmentarz wchodzili? — z głupia frant zagadnął Kaleta. — Nawet nie próbowałem — oburzył się Mielczarek. — Akurat wtedy jęczeć między grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem gnał, że buty pogubiłem. — I nie znalazły się? — Co by nie? Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu. Najlepszy dowód, że nie stworzenia tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku. Aresztowanie Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski powinien udać się tam natychmiast, jako żołnierz Armii Krajowej, porucznik „Marcin”, powinien jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz „Lis” miał przynieść dla niego konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego. — Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia — powiedział do żony — ale przecież się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi. Roboty przy grobli, ze względu na śnieg i mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy leśniczy wrócił, „Lisa” jeszcze nie było. Nie zaniepokoił się tym zbytnio, bo wiedział, że gajowy lubił po drodze odwiedzić kolegów. Zresztą w domu był inny kłopot. Żonę nagle rozbolał ząb. Pożyczywszy z folwarku sanie zawiózł ją do odległego o parę kilometrów Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem. Budziłłowicza nadal nie było. Dopiero wtedy „Marcin” zaniepokoił się. Poszedł po służbową klacz inżyniera Zielińskiego, agronoma majątku Zielona Dąbrowa. Nim znalazł siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz ściskał nie na żarty, zacinał ostry wiatr ze śniegiem. Ruszył wyciągniętym kłusem, pochylając się nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem odszukiwał
drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i tam widniały równo ułożone sągi. Zaledwie minął polanę, od strony Raczkowic ukazały się światła jadącego z przeciwka samochodu. Trzeba było zachować ostrożność. Mogli to być tylko Niemcy, a spotkanie z nimi, szczególnie po nocy, mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Zjechał za sąg drewna i ściągnął cugle. Auto z trudem przekopywało się przez biały puch. Trzeba było zaczekać. Wychylając głowę zza sągu, by nie tracić z oczu odległych jeszcze świateł, dosłyszał jakieś przyciszone głosy. Skierował klacz w tę stronę. Ledwie widoczny w ciemności stał wóz z koniem, a obko dwie postacie ludzkie. — Kto wy? — zapytał ostro. Głosy umilkły, a po chwili jedna z postaci lękliwie odparła: — To my, Tyrek i Rak z Olbrachcic. Świniaka wieziemy, cośmy go w Raczkowicach kupili, a że auto na drodze, tośmy się tu ukryli. To pan leśniczy? Przytaknął i zapytał, czy nie widzieli gajowego Budziłłowicza. Może spotkali go na drodze z Gidel. — Nie, bośmy tylko w Raczkowicach byli po świniaka. A jak te żandarmy przyjechały, to trza się było chować. Szczęście, że niedługo zabawili. Kogoś tam podobno złapali w Cielętnikach. — Nie wiecie kogo? — Nie. Czarny samochód przejechał koło nich. Światła omiotły polanę, sągi drewna, przez chwilę zawisły na odległych drzewach, a potem z wolna zaczęły wspinać się pod górę, w stronę wsi. „Marcin” przyglądał im się z napięciem — pójdą dalej, czy zatrzymają się przed dworską bramą. W domu została przecież żona i córka Marysia. Śnieg padał mniejszy, wiatr ustał i nie zacinał w oczy. Widoczność była dobra. Tarchalski przypatrywał się uważnie czarnej limuzynie, a jednocześnie narastał w nim niepokój. Czy w Cielętnikach aby nie aresztowali „Lisa”? To niemieckie auto jadące po nocy wśród zadymki mogłoby wtedy mieć jakiś związek z tym wydarzeniem. Jeśli samochód skręci w bramę, będzie to znaczyło, iż jego obawy są słuszne.
Światła reflektorów zatrzymały się, potem zgasły. A może samochód po prostu wjechał na podwórze? W każdym razie nie widać było, aby posuwał się dalej drogą prowadzącą do wsi. A więc stało się. Zawrócił konia i stępa ruszył w stronę dworu. Jeszcze pocieszał się, że to, co przed chwilą wywnioskował z wieści o wizycie żandarmów, może być zbyt pochopne. Samochód wcale nie musi należeć do Gestapo czy żandarmerii. Mimo to zachował ostrożność. Pod dwór podjechał dnem głębokiego rowu. Konia uwiązał przy czworakach. Rozglądając się uważnie, przekradł się do bramy. Zwykle starannie zamknięta, teraz stała otwarta na oścież. Na podwórzu widać było czarną limuzynę ze zgaszonymi światłami. Gdzie w końcu miała stać, jeśli widział jak wjeżdżała? Niepokojące było co innego. Ani przybramie, ani na podwórzu nie było nocnego stróża, któremu nie zdarzało się zaniedbać w służbie. Nigdzie, nawet w głębi dziedzińca, gdzie na wysokim słupie paliła się lampa, nie widać było charakterystycznej sylwetki w obszernym kożuchu. Dlaczego stróż zniknął ze swego posterunku? Leśniczy cofnął się i poszedł na wieś, kierując się do chaty „Antoniego”. W największej izbie akurat odbywał się wykład dla podchorążych. Przerwał zajęcia i nakazał wszystkim wrócić do swoich wsi. Być w pogotowiu. Zabrawszy „Antoniego” i Edwarda Pietrasa, podchorążego z kursu, na co dzień pracownika administracji dworskiej, z największą ostrożnością ponownie zakradł się do obejścia dworskiego. Wszyscy trzej obejrzeli dokładnie stojące na podwórzu auto i skryli się za parterową oficynę, gdzie mieściło się biuro, jadalnia i mieszkanie „Marcina”. Świeciło się tylko w jadalni, w kuchni panowała zupełna ciemność. Próbowali zajrzeć. Przez zamarznięte szyby nie można było niczego dostrzec. Tarchalski nacisnął klamkę od drzwi kuchennych. Były zamknięte, ale skrzypnięcie klamki sprawiło, że w ciemnym oknie ukazała się jakaś twarz. Zastukali. Kucharka uchyliła lufcik. Przezornie wysunęli do przodu „Antoniego”, który zapytał stłumionym głosem: — Co się dzieje? — Niemcy! Po pana inżyniera — odpowiedziała szeptem kucharka i zatrzasnęła okienko.
Zawrócili pod jadalnię. Udało się im znaleźć jakiś nie oszroniony kawałek szyby, przez który widać było dokładnie całe pomieszczenie. Wszyscy mieszkańcy oficyny stali pod ścianą. Milczeli. Na ich twarzach malował się przestrach. Za stołem, tyłem do okna siedział Niemiec w mundurze. W ręku trzymał pistolet. Sytuacja była jasna — przesłuchanie. Zawrócili ku oficynie. W samą porę. Na podwórzu rozległy się gardłowe głosy. Niemcy. Szli w ich stronę świecąc latarkami. Tarchalski i obaj jego towarzysze cofnęli się i błyskawicznie przesadzili niewysoki mur. Gestapowcy ich nie zauważyli. Wąskie snopy światła myszkowały na wszystkie strony. — Co teraz robić? — zawahał się „Antoni”. — Przede wszystkim — powiedział „Marcin” stanowczo — musimy zawiadomić okoliczne placówki. Nie wiadomo, co się stało. Czy tylko „Lis” wpadł, czy jeszcze ktoś. Niech Edzio zawiadomi i wraca tutaj. My z „Antonim” mamy jeszcze coś do załatwienia. We dwóch wrócili do dworu. Samochód już odjechał, ale nocny stróż nadal był niewidoczny. W jadalni i w mieszkaniu Tarchalskiego paliło się światło. Przez zamarznięte szyby widać było przesuwające się cienie. Jednak nikt nie wychodził na zewnątrz. Weszli na dach czworaków i stamtąd obserwowali podwórze i bramę. Ponad godzinę przeleżeli na mrozie. Zmarzli na kość, ale na dziedzińcu nikt się nie zjawiał. — Pewnie przeprowadzają rewizję — powiedział „Antoni”. „Marcin” zdrętwiał. W mieszkaniu nie było nic kompromitującego. Ale przedwczoraj dostał parę zapalników do granatów ręcznych. Miał je następnego dnia przekazać do magazynu. Ukryte w skrzynce z bateriami telefonicznymi, leżały sobie spokojnie, wysoko pod sufitem jadalni. Czy rzeczywiście spokojnie? Czy Niemcy nie odkryją ich przy rewizji? Jak się później okazało, gestapowcy przyjechali aż z Częstochowy, aby aresztować inżyniera Tarchalskiego. Wściekli, że im się wymknął, przetrząsnęli dwór i wszystkie pomieszczenia. Zapalników nie znaleźli. Za to w pokoju zajmowanym przez dwóch młodszych pracowników administracyjnych, Wiktora Jakubczaka i Jerzego Jastrzębskiego, znaleziono w szafie pistolety. Obydwu aresztowano. Byli prawdopodobnie żołnierzami Narodowych Sił Zbrojnych. O tym jednak „Marcin” jeszcze nie wiedział. Jednego wszakże był pewien — powinien
stąd zniknąć i ukryć się gdzieś na dobrej melinie. — Może w młynie u „Dęba” — zaproponował „Antoni”. Tarchalski znał to miejsce. Był tam kiedyś na odprawie. Znał także Jana Pytlewskiego z Koniecpola. Wyraził więc zgodę. Tymczasem wrócił Edzio Pietras. Wszystko załatwił, a teraz miał towarzyszyć „Marcinowi” w drodze do „Dęba”. Sam też był spalony: pracował jako trzeci w tym samym pokoju, w którym Niemcy znaleźli pistolet. „Antoni” zawrócił do siebie na wieś. „Marcin” odwiązał klacz i puścił ją do stajni. Wraz z Edziem ruszyli w kierunku Koniecpola. Nie była to łatwa droga. Na szosie zaspy, na ścieżkach, którymi starali się iść, śnieg leżał grubą, sięgającą do kolan warstwą. Brnęli z trudem wyciągając nogi, przewracając się i klnąc. W dodatku musieli omijać wioski i osady. Wiedzieli doskonale, że poza wgłębieniami na śniegu nie może zostać po nich jakikolwiek ślad. Nikt nie ma prawa ich widzieć, nawet z daleka. Nawet psy w zagrodach nie powinny ich zwęszyć. Potwornie zmęczeni, spoceni, z trudem łapiąc powietrze, około szóstej rano stanęli na podwórzu młyna. Było jeszcze ciemno i pusto, choć przed domem i budynkiem paliło się światło. Nie chcieli obydwaj pukać do drzwi. Nigdy nie wiadomo, kto otworzy. Po co wzbudzać podejrzenia. Jeden obcy wystarczy. Ponieważ Edzio był niepozornie ubrany, podszedł do wejścia, a „Marcin” w swym zakopiańskim kożuchu i futrzanej czapie skrył się w szopie. Na pukanie drzwi się otworzyły. Z młyna wyszedł człowiek, który zabrał się do odgarniania śniegu. Edzio zniknął w środku. Przez kilka minut nic się nie działo, słychać było tylko chrzęst łopaty na ścieżce. „Marcin” na wszelki wypadek cofnął się w głąb szopy. Czekał co będzie dalej. Nie wiadomo, czy gospodarz jest w domu lub czy wewnątrz nie czyha ktoś w zasadzce. Po pewnym czasie z młyna wyszedł „Dąb” i zatrzymał się przy odgarniającym śnieg. Wysłał go z jakimś poleceniem do magazynu. Odczekawszy chwilę zawołał Tarchalskiego i wprowadził go do domu. Obaj z Edkiem, zmęczeni przeżyciami i ciężkim, nocnym marszem, przekąsili coś nie coś
i poszli spać. W południe obudził ich „Antoni”. Przywiózł trochę osobistych rzeczy „Marcina” i wiadomość, że Niemcy wykryli pistolet i aresztowali obu żołnierzy NSZ. Ocalały natomiast zapalniki do granatów ukryte między bateriami telefonicznymi. Tarchalski uspokoił się i zaczął myśleć o własnym bezpieczeństwie. Jeszcze tego samego dnia pożegnawszy „Dęba” wyruszył dalej. Najpierw przerzucono go do młyna w Wąsoszy, stąd do młyna w Bogumiłce, a potem do dworu w Raszkowie. W końcu trafił do majątku w Mieronicach, kiedyś należącego do Jana Chryzostoma Paska. Tutaj, jeszcze przed wyjazdem do Krakowa, gdzie zakonspirował się na stałe, przyszła przerażająca wiadomość: Niemcy mszcząc się za jego ucieczkę aresztowali jego żonę. W tym czasie ukochaną córkę „Marcina”, dziesięcioletnią Marysię, zabrał do siebie inżynier Aleksander Zieliński „Włodek”, oficer AK. Jego żona, Irena, także żołnierz Armii Krajowej, surowo przykazała Marysi nie wychodzić z mieszkania: niech Bóg broni, żeby rozpoznał ją jakiś interesant. Ale po paru tygodniach Niemcy i tak coś zwęszyli. Zielińskiego wezwano do Forstamtu w Częstochowie. Zawiadomił go o tym niemiecki administrator majątku, Jensen. Inżynier zastanawiał się: jechać, czy nie. Może to podstęp — myślał. — A nuż w Częstochowie wiedzą już o wpadce Budziłłowicza, aresztowaniu nadleśniczego z Gidel, inż. Pomarańskiego i poszukiwaniu ojca Marysi? Wtedy wsadzą i mnie jak amen w pacierzu. Miejscowa placówka AK i dowództwo obwodu także odradzały jazdę do Częstochowy. Inżynier nie mógł się zdecydować. Jensen, aczkolwiek Niemiec, nie występował otwarcie przeciwko Polakom i na wiele rzeczy patrzył przez palce. Zieliński postanowił porozmawiać z nim jeszcze raz. W pewnej chwili usłyszał: „Ręczę za pana bezpieczeństwo”. Jensen zdawał sobie sprawę, że jeśli Zielińskiemu coś się stanie, on może zapłacić za to głową. Prawdopodobnie orientował się, co jest grane. Za zgodą inspektora AK Zieliński udał się do niemieckiego urzędu. Na wszelki wypadek
pożegnał się jednak z rodziną. Wizyta w Forstamcie była krótka. Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Inżynier znał dobrze niemiecki, toteż rozmowa toczyła się w tym języku. Niemiec zapytał go o samopoczucie. Zieliński zdziwił się: wstęp był dość niecodzienny. — A jak się czuje Marysia? — usłyszał po chwili. — Powinna koniecznie zmienić klimat — powiedział Forstmeister. — Koledze zaś życzę powodzenia. My, leśnicy, bez względu na to, gdzie jesteśmy, u siebie, jak ja w Austrii, czy pan tu, w Polsce, stanowimy jedną rodzinę. Opuszczając budynek urzędu leśnego, obok którego mieściło się Gestapo, Zieliński co chwila oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie. Marysię odesłano najpierw do majątku Jarosława Tymowskiego — ppor. „Sasa” — w Klesiu, potem przerzucono ją w powiat włoszczowski. Wkrótce Jensen ostrzegł Zielińskiego, że Gestapo być może ma zamiar go aresztować. Marysia znów zmieniła miejsce pobytu. Ale nie na długo. Po trzech miesiącach aresztu żonie „Marcina” udało się wyjść na wolność. Zawdzięczała to sprytnemu wybiegowi: jeszcze z więzienia, przez Gestapo wniosła do kurii biskupiej w Kielcach podanie o rozwód z mężem. Sprawę w konsystorzu załatwił „Antoni”, wyjaśniając, o co w gruncie rzeczy chodzi. Początkowo musiała raz na miesiąc meldować się w Gestapo. Było to denerwoujące i niebezpieczne. Dlatego po paru miesiącach uciekła. Najpierw do Warszawy, a potem zdecydowała się dzielić z mężem jego konspiracyjne losy. Wpadka „Lisa” skończyła się wyjątkowo szczęśliwie i bez ofiar. Nagana Radomsko jest takie samo jak dziesiątki podobnych miast i miasteczek byłego zaboru rosyjskiego. Murowane domy co najwyżej dwu- trzypiętrowe, poprzetykane gdzieniegdzie parterowymi drewniakami. Wyższych wtedy nie budowano. Szanująca się panna z dobrej rodziny niechętnie wychodziła za kogoś z drugiego piętra — za niski status społeczny. Preferowani byli kawalerowie zamieszkujący apartamenty na pierwszym piętrze. Teraz, w czasie okupacji, już prawie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Zresztą ludzie nie mają głowy do ślubów. Czasami tego czy owego dopadnie nagła, szalona miłość, ale
przeważnie wszyscy myślą tylko o tym, żeby uniknąć łapanki, rewizji i aresztowania, a przede wszystkim — spotkania z szefem Gestapo, Bergerem, i jego zastępcą Wagnerem. Ci dwaj byli władcami życia i śmierci aresztowanych. Mało tego. W poczuciu absolutnej bezkarności bez powodu strzelali czasem do przechodzących ulicą. Wystarczyło, że ktoś wydał im się podejrzany: nie zadając sobie nawet trudu, żeby go wylegitymować, po prostu wyciągali pistolet i kładli nieszczęśnika trupem. W ten sposób zmniejszali liczbę „nieposłusznych i buntowniczych elementów” na terenie miasta. Nic dziwnego, że wszyscy z daleka rozpoznawali sylwetki obu gestapowców. Ich pojawienie się na ulicy powodowało, że przechodnie kryli się po domach i bramach. Jednak i tych okrutnych polowań było obu mordercom za mało. W całym tak zwanym Generalnym Gubernatorstwie szerzyły się wieści o zamachach na Niemców, o wykonywaniu wyroków śmierci wydawanych przez podziemne sądy. By wybić z głowy podobne pomysły mieszkańcom Radomska, sterroryzować wszelkich potencjalnych zamachowców, Berger wpadł na znakomity, jego zdaniem, pomysł. W połowie maja w jednej z wiosek gminy Dmenin zabito w zwykłej pijackiej awanturze jakiegoś Volksdeutscha. Berger postanowił to wykorzystać do akcji represyjnej przeciwko Polakom. Nieważne, że zabójcą był również Volksdeutsch. Za karę szef Gestapo polecił powiesić publicznie w Dmeninie dziesięciu przypadkowo zatrzymanych chłopców. Na środku wsi ustawiono prowizoryczną szubienicę. Na poprzecznych belkach związano fachowo pętle, pod nimi ustawiono dziewięć stołków. Gromada uzbrojonych żandarmów wrzeszcząc i bijąc spędziła na mały placyk prawie całą wieś, nie wyłączając kobiet i dzieci. Przerażeni mieszkańcy patrzyli zmartwiałym wzrokiem na toporne, drewniane rusztowanie, na którym za chwilę miało zawisnąć dziewięciu ludzi. Nikt nie śmiał otworzyć ust. Ciszej było niż w kościele. Tam jeszcze czasem przeleci jakiś szept, uniesie się westchnienie. Tutaj nie słychać było nawet oddechów. Z jakiejś komórki wyprowadzono skazańców. Szli ze związanymi rękami, potykając się, martwo jak roboty, na próżno szukając ratunku w otaczającej ich gromadzie. Ale wszyscy byli
bezsilni wobec uzbrojonej po ząby przemocy. Dziewięciu chłopców doprowadzono do szubienicy i siłą wpędzono na stołki. Ten i ów opierał się, szarpał, nie chciał uczynić ostatniego kroku. Wreszcie ustawiono wszystkich, założono im pętle na szyje, dociśnięto węzły. Stali niepewnie, jakby potrącani wiatrem, choć dzień był łagodny, bezwietrzny. Jeden ze skazanych krzyknął raptem rozpaczliwie: „Ludzie, ratujcie!” Ale zaraz zagłuszył go silniejszy, bardziej zdecydowany głos: „Niech żyje Polska!” Najstarszy stopniem żandarm kierujący egzekucją miał jeszcze odczytać wyrok i pouczenie skierowane do ludności, ale zrezygnował. Skąd można wiedzieć, czy któryś ze skazańców nie zacznie wygłaszać przemówienia bądź wznosić wrogich okrzyków. Wrzasnął coś po niemiecku, uniósł rękę do góry i gwałtownie ją opuścił. Dziewięciu żołnierzy stojących przy stołkach kopnięciem wytrąciło je spod nóg skazańców. Ciała pozbawione oparcia wygięły się gwałtownie, zadrgały konwulsyjnie i zaczęły się huśtać, okręcając się wokół własnej osi. Ledwie dosłyszalne westchnienie przemknęło nad tłumem. Matki zasłoniły dzieciom oczy i same odwróciły wzrok. Ale gdziekolwiek spojrzały, wszędzie stali żołnierze i żandarmi, sprawcy tego całego nieszczęścia. Ta świadomość była bezlitosna. Nie sposób było o tym zapomnieć. Niemcy zwinęli szeregi nie troszcząc się tym razem o to, czy mieszkańcy pozostaną na miejscu, podejdą do szubienic czy rozejdą się do domów. Jedyne polecenie, które wykrzyczał dowódca przy pomocy tłumacza, to aby „ukarani” przez trzy dni wisieli na szubienicy. Dla odstraszenia i przestrogi. — Jeżeli przed tym terminem ciała skazańców znikną — ostrzegł oficer — co dziesiąty mieszkaniec Dmenina zostanie aresztowany i wysłany do obozu. Wieść o egzekucji jeszcze tego samego dnia dotarła do Radomska. W komendzie obwodu AK „Kuźnia” zapadła decyzja. — Za zbrodnicze wybryki należy się odwet. Trzeba zlikwidować dziesięciu czołowych przedstawicieli okupacyjnej władzy w powiecie, z Bergerem i Wagnerem na czele. Do wykonania wyroku podporucznik „Zbigniew” wyznaczył podporucznika Bronisława
Skoczyńskiego „Robotnika”, syna chłopa z Rzejowic, bojowca Polskiej Partii Socjalistycznej z 1905 roku. Oficer ten idealnie nadawał się do podobnej akcji. Miał ze trzydzieści lat, był wysportowany, silny, odważny i doskonale strzelał. Rozkaz dotarł do niego prawie natychmiast. Jeszcze tego samego dnia, 2 maja 1943 roku, „Robotnik” zjawił się w Radomsku. Obejrzał dokładnie przyszły teren działania, potem spotkał z głęboko zakonspirowanym informatorem AK pracującym w radomszczańskim Gestapo. Informator zjawił się w lokalu kontaktowym wcześniej niż porucznik, usiadł w najciemniejszym kącie pokoju. Mówił głosem przyciszonym, chwilami przechodzącym w szept. — Bergera i Wagnera najłatwiej spotkać w południe, kiedy idą do domu na obiad. Trasa prowadzi od budynku Gestapo przy Reymonta, przez skwerek do Strzałkowskiej i STrzałkowską, po lewej stronie, prawie do rogu Wąwozowej. Zwykle towarzyszy im dwóch ludzi z obstawy. Obaj mają po dwa pistolety: w kaburze — „Parabellum”, w kieszeni „walter”. Niekiedy, przy wyjazdach w teren, obaj wkładają pod mundur stalowy pancerz ochronny, którego chyba nie przebije kula mniejsza niż 9 milimetrów. Informacja była wręcz na wagę złota. Eliminowała jakiekolwiek zaskoczenie i redukowała przeszkody. Mimo to podporucznik postanowił przejść się na trasę, którą zwykle chodzili gestapowcy, przyjrzeć się im z bliska, zapamiętać jak wyglądają, jak szybko idą, słowem, rozpoznać warunki przyszłej akcji. Mimo iż miało to być tylko rozpoznanie, przygotował się starannie: zimowy płaszcz zawinął w papier i obwiązał sznurkiem, ubrał się z chłopska, chcąc wyglądać jak chłop ze wsi, który właśnie idzie do krawca poprawić palto. Wolnym krokiem minął siedzibę Gestapo. Drzwi i okna willi były dokładnie zamknięte. Żadnego wartownika na zewnątrz — wszyscy musieli być wewnątrz budynku. Odnotował w pamięci tę sprzyjającą okoliczność. Willa stała w głębi ogrodu, za parkanem, w dodatku osłonięta z boków drzewami. Obserwacja ulicy z okien była utrudniona, jeśli nie wręcz niemożliwa. Minął willę i idąc dalej zaczął liczyć kroki. Kiedy doszedł do trzydziestu, ujrzał obu gestapowców. To byli oni. Opis informatora był precyzyjny,
każdemu towarzyszył jeden człowiek z obstawy. Wracali z obiadu. Teraz „Robotnik” musiał możliwie najlepiej odegrać rolę przyjezdnego ze wsi. Twarz przyoblókł w bestroski uśmiech, zwolnił nieco kroku i rozglądając się wokół szedł dalej. Miał do czynienia z nie byle kim: przeciwnik był wytrawny, o wyostrzonej, policyjnej czujności. Poczuł na sobie badawcze spojrzenia. Wytrzymał je z całym spokojem i poszedł dalej. Wkrótce miał gotowy cały plan akcji. Przeprowadzi ją w wybranym przez siebie punkcie, jakieś piętnaście metrów przed miejscem, w którym ich spotkał. Wszystkich czterech od razu zlikwiduje celnymi strzałami. Jego atutem będzie zaskoczenie. Broń, rzecz jasna, musi być pewna, sprawdzona. Najlepiej polski „vis”, który potrafi przebić ewentualny pancerz ochronny. Miejsce, które upatrzył do ataku, było wręcz idealne. Chodnik tuż przy samym płocie uniemożliwiał ucieczkę na boki, zakręt ulicy zasłaniał widoczność od skwerku. Również warunki do wycofania się były niemal idealne. Można było prawie natychmiast skręcić w ulicę Wąwozową, a stamtąd już łatwo, przebiegłszy dwa, trzy podwórka, wydostać się na pola i okrężną drogą znaleźć się na drugim końcu miasta. Plan nie wymagał zbyt licznej obstawy. Wystarczy sześciu. Jeden powinien strzelać z przeciwległej strony ulicy. Drugi, stojący na rogu Strzałkowskiej i Wąwozowej, miał ubezpieczać akcję od strony Wąwozowej i od willi, z której mogą się ruszyć wartownicy. Trzeci, na punkcie odskoku, będzie pilnował rowerów i płaszczy, w które natychmiast przebiorą się, aby utrudnić rozpoznanie. Trzech pozostałych będzie miało zadanie szczególne. Zaopatrzeni w „murowane” dokumenty, zaraz po zakończeniu akcji winni rozbiec się w różne strony, pozorując uciekających zamachowców. Zatrzymani, będą udawać przypadkowych przechodniów, którzy przestraszyli się strzelaniny. Przedstawiony plan zyskał akceptację „Zbigniewa”. Pozostawał jeszcze termin. Po krótkiej dyskusji zgodzono się na 27 maja. Był to dzień targowy. Napływ ludzi do miasta i wzmożony ruch uliczny miał utrudnić Niemcom kontrolę, a później pościg i poszukiwania.
Ważny był także element propagandowy — naoczni świadkowie zamachu rozgłoszą w całej okolicy fakt zbrojnego wystąpienia AK, co na pewno podniesie na duchu społeczeństwo. Bezpośrednio współdziałać z „Robotnikiem” miał podchorąży Zygmunt Czerwiński „Staw”, pozostałych czterech stawiło się do akcji wraz z podporucznikiem Władysławem Mazurkiewiczem „Zyndramem”, komendantem AK miasta Radomska. „Zyndram” dostarczył „Robotnikowi” i „Stawowi” po dwa pistolety „colt” i „vis” oraz cztery granaty zaczepne. Byli gotowi. W wyznaczonym dniu nie jedli śniadania. Nie z nerwów, ale przy pełnym żołądku postrzał w brzuch to pewna śmierć. Przy pustym można się jakoś wylizać. Za piętnaście dwunasta „Robotnik” i „Staw” zajęli stanowiska wyjściowe. Był ciepły, pogodny dzień. Wokół świeża zieleń, pierwsze intensywne zapachy wiosny. Prawie natychmiast dostrzegli umówiony sygnał. Spokojnym krokiem zaczęli posuwać się w stronę punktu, gdzie mieli wymierzyć sprawiedliwość. Jeszcze przystanęli czekając aż zza zakrętu ukażą się gestapowcy. „Robotnik” odruchowo rzucił okiem na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt. Od rozpoczęcia akcji minęło ledwie pięć minut. Napięcie, które trzymało ich jak w kleszczach, opadło, tylko serca biły przyspieszonym rytmem. Alarm okazał się fałszywy: z willi wyszedł jakiś inny gestapowiec. Ludzie, sądząc, że to Berger, rzucili się do ucieczki; widząc to obstawa przekazała umówiony sygnał. Nie było sensu tkwić dalej w tak eksponowanym miejscu. Zawrócili. Fałszywe alarmy powtórzyły się jeszcze dwukrotnie. Dwa razy zamachowcy wychodzili na punkt i wracali. Już zaniepokoili się, czy nie zwróci to uwagi Niemców, gdy piętnaście po dwunastej wśród przechodniów wybuchła prawdziwa panika. Na skwerze przed kościołem, z dawnej ulicy POW, Reymonta i Strzałkowskiej ludzie rozbiegali się na wszystkie strony. Chłopi zacinali konie, po kocich łbach przeraźliwie turkotały żelazne obręcze kół. Tym razem rzeczywiście Berger i Wagner szli na obiad. Na widok uciekających ironiczny uśmiech wykrzywił ich twarze. Ulica Strzałkowska opustoszała. Tylko jakiś chłopak pochylony nad rowerem coś przy nim manipulował. Pod szpitalem stała dorożka czekając na
klientów. Na rogu Wąwozowej jacyś dwaj mężczyźni tokowali zapamiętale, nie świadomi, co się za chwilę stanie. Na pierwszy rzut oka ani dorożka, ani rowerzysta nie mogli budzić podejrzeń. Jedynie ci dwaj mężczyźni… Ale i to zostało przewidziane. Spostrzegłszy gestapowców „Staw” szepnął: — Uwaga, wychodzą. „Robotnik” kiwnął głową. — Teraz uwaga. Liczymy kroki. Przy trzydziestym rozdielamy się. Robisz jeszcze dziesięć… Przerwał, jakby się nad czymś zastanawiał i tonem swobodnej pogawędki ciągnął: — Ten od rynsztoku, to Berger, ten przy parkanie to Wagner. Za nim szofer Gestapo, a ten niski za Bergerem to Foks — Schmalz. — Trzydzieści — mówi szeptem „Staw” i dla pewności powtarza — trzydzieści kroków… Z napięcia czują wewnętrzne drżenie. To niedobrze — myśli „Robotnik” — trzeba się trzymać w garści. — Powiedz jakiś kawał — zwraca się do „Stawa” wybuchając śmiechem. Obaj rechoczą głośno, jakby przed chwilą usłyszeli coś niebywale śmiesznego. Gestapowcy przyglądają się im badawczo. Idący naprzeciw mężczyźni mają na sobie granatowe, odświętne garnitury, czyste koszule, żółte półbuty — typowy strój na szczególne okazje, do jakich zalicza się jarmark. Idą spokojnie, śmieją się… Chyba nie ma powodu do obaw. Znów zaczynają rozmawiać ze sobą po niemiecku. Pięćdziesiąty piąty krok. „Staw” podaje „Robotnikowi” rękę. — Cześć, muszę lecieć. — Cześć — odpowiada „Robotnik” śmiejąc się i głośno dodaje: — przyjdź w niedzielę o piątej. Uda się! Jednocześnie udaje, że poprawia kołnierzyk koszuli ściągniętej nieco przy pożegnaniu. Ręka wędruje dalej w dół. Niby wciska koszulę w spodnie i nagle, błyskawicznym ruchem wyciąga wsadzonego za pasek „visa”. Składa się i strzela do Wagnera. Siodłata czapka z trupią czaszką leci do tyłu. Niemiec wyciąga ręce w górę jakby usiłował złapać coś w
powietrzu, palce zwierają się kurczowo i pada na wznak. Niemal równocześnie „Staw” strzela do Bergera i szofera. Schmalz kryje się za kierowcą. Nie widać, aby był ranny. „Robotnik” zdaje sobie sprawę, czym to grozi. Paru skokami mija Bergera, który pochylony, trzymając się za pokrwawioną twarz, chwiejnie stara się dotrzeć do parkanu, jakby to mogło go uratować. Nie zaprząta sobie nim głowy. Berger jest unieszkodliwiony, powinien paść lada chwila. Szofer, trafiony w ramię i szyję, przysiada na chodniku. Niemrawo grzebie przy kaburze. Najważniejsze, że odsłonił Schmalza, który podnosi ręce do góry. Nie zważając na to „Robotnik” strzela prawie nie celując z biodra. Chybia. Jednocześnie z tyłu klaskają strzały „Stawa”. Pociski odrywają drzazgi z parkanu. A więc niebezpieczeństwo za plecami. Odwraca się gwałtownie. Ranny w policzek Berger, w mundurze umazanym krwią, bezwładnie oparty o parkan, mierzy wprost w niego. Podporucznik jest szybszy. Przez ułamek sekundy celuje w pierś Niemca, kierując muszkę ku sercu. Strzał jest celny. Gestapowiec osuwa się na ziemię. Ale teraz porusza się leżący na chodniku Wagner. Usiłuje wyciągnąć pistolet. Jednym pociągnięciem spustu „Staw” wykańcza gestapowca. Już po wszystkim — myśli, nie pamiętając o obstawie obu gestapowców. Przypomina mu o tym strzał Schmalza. Pocisk niemal muska mu głowę. Jednak obstawa już nie próbuje walki. Rejterują ku wnęce w parkanie. Porucznk składa się, mierzy uważnie. Nie ujdą mu. Naciska spust, ale strzał nie pada. Pistolet zaciął się. — Odwrót — woła do „Stawa”. — Leć przodem, ja osłaniam tyły. Szofer i Schmalz zniknęli za zakrętem. Ulica jest pusta. Mija ich dorożka. Siedzący w niej mężczyzna robi porozumiewawczy znak. Jednocześnie chłopak, który dłubał przy rowerze, wskakuje na siodełko i co sił w nogach pedałuje w przeciwnym kierunku. Obydwaj mają pilne sprawy do załatwienia. Jeden jedzie po lekarza dla chorej matki, drugi wiezie ważne listy. Obydwa fakty łatwo sprawdzić. Nikt nie próbuje zatrzymać zamachowców. Willa Gestapo milczy. Nikt nie wychyla z niej nosa. „Staw” i „Robotnik” bez przeszkód docierają do Wąwozowej. W przechodnim
podwórku na chwilę się zatrzymują. Z trudem łapią oddech, ocierają pot z czoła. Z dala słychać bezładną strzelaninę. Ludzie wychylają się z okien, zaczepiają ich. — Panowie, co się dzieje? Wzruszają ramionami. Nie zaczepiani przez nikogo, dochodzą do ulicy Wilsona. Tu czekają na nich z rowerami i płaszczami Jaworski „Żydek”, Kazimierz Tkacz „Karol” i Kazimiera Czerwińska „Kalina”. Zamachowcy nakładają palta. Wsiadają na rowery i odjeżdżają. Wyglądają jakby wracali z jarmarku. Skutki zamachu przeszły najśmielsze oczekiwania „Zbigniewa”. Zaledwie szofer i Schmalz zameldowali przełożonym o tym, co się wydarzyło, wszystkim posterunkom polecono natychmiast się zabarykadować. — Miasto opanowali bandyci. Zachować najwyższe środki ostrożności — brzmiał rozkaz. Strzelanina, która tak przeraziła mieszkańców, a której odgłosy towarzyszyły wycofywaniu się „Robotnika” i „Stawa” była kanonadą Panu Bogu w okno. Dopiero kiedy okazało się, że w mieście nie ma ani śladu partyzanckiego oddziału i nikt ich nie ostrzeliwuje, Niemcy urządzili łapankę, w której zatrzymano około czterystu osób. Wszystko wskazywało na to, że represje dotkną sporą liczbę ludności. Zapewne tak by się stało, gdyby akcja nie została przemyślana do końca, do najdrobniejszego szczegółu. Zgodnie z poleceniem „Zbigniewa”, dwie godziny po zamachu wszyscy Niemcy otrzymali pisemne zawiadomienia, że obaj gestapowcy zostali wyrokiem sądu Polski Podziemnej ukarani za Dmenin, wszyscy adresaci listów będą traktowani jako zakładnicy i zastrzeleni, jeśli w Radomsku dojdzie do jakichkolwiek represji. W efekcie wszyscy zatrzymani w łapankach zostali po paru godzinach wypuszczeni. Kilka godzin po akcji „Robotnik” zameldował „Zbigniewowi” o przebiegu zamachu. Szef miejscowego Kedywu wysłuchał wszystkiego z uwagą, po czym zapytał: — Przed akcją wypróbowaliście „visa”? — Nie zdążyłem. Nie było kiedy. — Za tę lekkomyślność należy się wam nagana — stwierdził krótko „Zbigniew”.
Prawnuki U schyłku XIX wieku proboszcz Rzejowic, mąż zacny i bogobojny, prowadził kronikę. Zapisywał w niej rzeczy błahe i ważne, codzienne i wyjątkowe. Skrupulatnie notował odpusty, wizytacje biskupie, susze i nieurodzaje. Lecz wśród pożółkłych kart są także historie naprawdę dramatyczne i… nie najlepiej świadczące o ówczesnych parafianach. Ktoś, kto zadałby sobie trud otworzenia starej, skrzypiącej szafy i pogrzebania w niej, w grubym, oprawnym w pociemniałą skórę tomie odnalazłby pod marcową datą 1863 roku zapis dziwny i niepokojący. Tego dnia przechodziła przez wieś partia złożona z kilkunastu powstańców. Dla rozgrzewki, a może chcąc trochę zapomnieć o swej partyzanckiej niedoli, wstąpili do karczmy. Ciepło rozchodzące się od zwalistego pieca i szklaneczka siwuchy sprawiły, że świat nabrał jaśniejszych kolorów. Niestraszne zdały się sołdackie roty i carscy żandarmi. Powstańcy odpasali pałasze, odłożyli pistolety, strzelby oparli o ścianę. Między stołami krążył arendarz, dolewał okowity, chwalił dzielność panów insurgentów, uśmiechał się przymilnie. Spostrzegłszy, że trunek na dobre rozebrał gości, wyszedł przed karczmę, gdzie stało kilkunastu chłopów, jakby na coś oczekujących. — Gotowi — powiedział — możecie ich brać. Chłopi spojrzeli po sobie z wahaniem, tylko jeden, widać odważniejszy od innych, wysunął się naprzód. — Co z wami? Strach was obleciał? Do baby pod pierzynę chcecie zmykać? Buntowszczyków się boicie? Ruszyli za nim hurmem, dobywając ukryte za pazuchą powrozy. Nie spodziewający się niczego, odurzeni wódką i ciepłem powstańcy prawie nie stawiali oporu. Walka, a właściwie rozpaczliwa szamotanina trwała ledwie parę chwil. Skrępowanych chłopi rzucili na podłogę pod ściany, sami zaś zasiedli do stołów. Dopili pozostawioną gorzałkę i zaczęli zamawiać następne kolejki na poczet spodziewanej carskiej nagrody. Wkrótce oczy zaszły im mgłą, mowa stała się bełkotliwa. Nie wiadomo, kto rzucił hasło. W każdym razie skrzętny proboszcz-kronikarz nie odnotował nazwiska. Zresztą to
nieistotne. Nikt nie zaprotestował. Zaczęto lżyć leżących, bić ich i kopać. Zwabione wrzaskami do karczmy, ściągnęły kobiety. One także, jak rozjuszone furie, darły związanych za włosy, szarpały za wąsy. Nie koniec na tym. Powstańców przeszukano, zabierając im pieniądze, zegarki, kosztowności. Łupy były mizerne, zdarto więc z pojmanych co lepszy przyodziewek i łakomie spoglądano na buty. W końcu chłopi przypomnieli sobie o czekającej ich sowitej nagrodzie. Pod karczmę zajechały furmanki. Przy wtórze radosnych pokrzykiwań i trzaskania z biczy wrzucono powstańców na wozy, niczym kłody drewna, by zawieźć ich wprost w łapy rosyjskich sołdatów. Ale znalazł się we wsi jeden sprawiedliwy. Niestety wstrzemięźliwy proboszcz i jego nazwisko pominął. Może obawiał się carskiej pomsty, a może własnych parafian. Ów nieznany mieszkaniec Rzejowic powiadomił powstańczy obóz. Naczelnik zawrzał gniewem. Poderwał wypoczywający po potyczkach oddział i szybkim marszem udał się w kierunku wioski. Zamierzał ją puścić z dymem, a winnych powiesić. Ale i tym razem ktoś uprzedził bieg wypadków. W obawie przed odwetem chłopi pod przewodem proboszcza uszli w las, kryjąc się na Chełmowej Górze. Sam proboszcz wrócił do wsi i wyszedł naprzeciw nadciągającego oddziału. — Ukryłem chłopów — oświadczył uzbrojonym, przyodzianym w czamary i fantazyjne rogatywki powstańcom — bo nie chcę, by ich zbrodniczy czyn zrodził wasz. Bóg miłosierny brzydzi się pomstą. Nie chcę, byście na swe szlachetne sumienia brali krew braci i grzech. Żachnął się naczelnik i z iście szlachecką porywczością już miał wydać rozkaz, by zuchwałemu klesze, który sprzeciwiał się wymierzeniu sprawiedliwości, wlepić na gołe siedzenie dwadzieścia pięć batogów. Lecz nieulękły proboszcz nie zważał na zniecierpliwienie dowódcy. Mówił o nieszczęsnej doli chłopów. O przerastających ludzkie siły pańszczyźnianych ciężarach i powinnościach, o biedzie i głodzie doskwierającym nie tylko na przednówku, o ciemnocie swych owieczek, na której żerował zaborca. — Ojczyzna — zakończył — nie była im dotychczas matką, lecz najgorszą macochą. I to weźcie, waszmościowie, pod uwagę.
Dostrzegł, iż słowa jego wywarły wrażenie nie tylko na dowódcy, lecz także na powstańcach. Być może niektórzy nie tylko z opowieści znali beznadzieję chłopskiego bytowania. Naczelnik niepewnie spoglądał na proboszcza. Trudno było nie przyznać mu racji. Z drugiej strony, jakże pogodzić się z utratą żołnierzy, którzy zostaną skazani na więzienie, zesłanie bądź nawet na śmierćć Chłopi dopuścili się jawnej zdrady. Ale kogo zdradzili? Siebie? Na pewno nie. Ten ksiądz miał rację — o taką ojczyznę nie mieli powodu walczyć. Spojrzał na podwładnych. Chyba żaden z nich teraz nie miał ochoty puszczać wsi z dymem ani wieszać mieszkańców. Serca powstańcze zmiękły. — Dobrze — skinął głową, przekrzywiając na bakier rogatywkę. Był jeszcze bardzo młody; tym ruchem chciał dodać sobie powagi. — Zgadzam się. Może ksiądz sprowadzić chłopów. Włos im z głowy nie spadnie. Chcę tylko do nich przemówić. W parę chwil stanęła przed nim zwarta, nieufna ciżba. Spode łba patrzyli na powstańczego dowódcę. Proboszcz zapewniał, że nic im nie grozi. Czego więc od nich chce ten buntownik? Jeśli nie ma zamiaru chłostać, wieszać i palić, to po co ich wezwał? Żeby oddali zrabowane pieniądze, zegarki, kosztowności i odzienie? Naczelnik rozejrzał się. Naprzeciw niego stał wrogi, milczący mur. Czy potrafi przełamać tę obojętność, trafić do serc, do umysłów? — Bracia — zaczął wyciągając ku nim ręce jakby gestem pojednania — jesteście tak samo Polakami jak i my. Jednaka mowa nasza i dusze takie same. Ojczyznę też mamy jedną, wspólną. O nią walczymy. Mówił długo, pięknie i obrazowo. W słowach pełnbych bólu i goryczy przedstawił tragiczne losy kraju, próbował wyjaśnić, że na skutek wyrządzanych mu od wieków krzywd lud otępiał i nie rozumie, o co toczy się walka. — Podnosicie rękę — zakończył — na tych, którzy porwali się do nierównego boju o was właśnie. O to, byście dostali ziemię na własność, byście nie zaznawali więcej nędzy i głodu, byście byli wolni. A wy? Tych, którzy za was krew przelewają, pojmaliście i nie zważając, że