Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
ClLIFF GARNETT
OPERACJA
„OGIEŃ MORSKI”
PRZEKŁAD
MACIEJ PINTARA
Prolog
5 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Moskwa,
Federacja Rosyjska
Dimitrij Lenkow szedł wzdłuż wschodniego muru Kremla. Nie zwracał uwagi
na wspaniałą architekturą Moskwy. Chodził tędy zbyt często, by doceniać
piękno kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego, zachwycać się dzwonnicą
Iwan Wielki wewnątrz murów Kremla, czy podziwiać inne atrakcje turystyczne
w swoim rodzinnym mieście. Zmarszczył nos, gdy poczuł smród śmieci
niesiony wiatrem od GUM-u. Zwykle dokuczał tylko latem, ale teraz była
krótka odwilż. Spojrzał na zachód za GUM i wzdrygnął się. Za domem towa-
rowym, na placu Dzierżyńskiego, wznosiła się dawna centrala KGB.
Spędził tam stanowczo zbyt dużo czasu jako agent niskiego szczebla.
Grzebał w aktach po dwanaście godzin dziennie za psie pieniądze. Kiedy
KGB przerodziło sig w Federalną Służbę Bezpieczeństwa, jego sytuacja nie
poprawiła się ani trochę. Lenkow zasłonił twarz lichym szalikiem z gryzącej
wełny, żeby ochronić się przed zimnym południowym wiatrem i ukryć
uśmiech satysfakcji.
Niedługo będzie bogaty. Niedługo będzie go stać na dziwki spod hotelu
Rossija. Jak cudzoziemca. Jak aroganckich Amerykanów, Niemców i Fran-
cuzów. Nienawidził ich za to, że mają pieniądze. Ale niedługo on też będzie je
miał. Wybierze sobie najładniejsze dziewczyny spośród prostytutek hote-
lowych. Koniec z kobietami cuchnącymi barszczem i z brudem pod paznok-
ciami. Koniec z dwupokojowym mieszkaniem, które dzielił z matką, dopóki pół
roku temu nie umarła na źle leczone zapalenie płuc.
Dotknął kartki papieru w kieszeni palta i jego ponurą słowiańską twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech. Harować dla komunistów czy dla Putina i całej
reszty - co za różnica. Dobrze jadają, wożą się. czarnymi mercedesami i
ochlapują błotem przechodniów. Mają najładniejsze kobiety. Ale po dzisiejszej
sprytnej kradzieży i on do nich dołączy.
Skulił się pod uderzeniem ostrego listopadowego wiatru. Mroźne podmuchy
przynajmniej wywiały odór śmieci. Minął hotel Rossija i wszedł ostrożnie na
most nad rzeką Moskwą. Mimo że świeciło słabe słońce, woda już zamarzała.
- Bahamy - powiedział głośno, bo słowa tłumił gruby szalik. - Tam jest ciepło.
Tam pojadę, kiedy...
Urwał i rozejrzał się podejrzliwie. Całe życie szpiegował innych i sam był
szpiegowany. Nic nie znaczył. Ale nawet ludzkie zera mają swoje miecz-ty,
marzenia. Teraz jest kimś, bo ma w kieszeni ważne informacje. Przysięgł
sobie, że teraz będzie zarozumiały jak Amerykanie, wyniosły jak Francuzi i jak
Niemcy, będzie zostawiał po sobie skórki pomarańczy.
Przystanął po drugiej stronie mostu i przyjrzał się ulicy. Piesi zmagali się z
wichurą. Mijali go obojętnie. Przejeżdżały drogie zagraniczne samochody i
dychawiczne rosyjskie furgonetki. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Ale Lenkow wiedział, że władza potrafi obserwować. Popatrzył na ołowiane
niebo i śniegowe chmury w poszukiwaniu helikoptera albo samolotu
szpiegowskiego. Potem przeklął własną głupotę.
Przecież nic nie wiedzą, pomyślał. Dziś rano nawet nie podejrzewał, że
znajdzie się w gabinecie admirała. Okazja czyni złodzieja. Od razu się zo-
rientował, co leży w grubej tekturowej teczce na biurku admirała Kuznieco-wa,
który dowodził atlantycką flotą okrętów podwodnych. Kiedy oficer wyszedł do
toalety, Lenkow zadziałał, jakby sam demoniczny duch Rudolfa Abla
skierował go przeciwko byłym przełożonym.
Poklepał się po kieszeni i ledwo dosłyszał poprzez szum wiatru uspokaja-j ący
szelest papieru.
Ruszył szybko w stronę parku Riepina między dwiema odnogami rzeki. Co za
szczęście, że kiedyś szpiegował Amerykanów. Dzięki temu wiedział, gdzie
zadzwonić, gdy skopiował ściśle tajny dokument. I słyszał o akcji terrorystów
przeciw jego znienawidzonym przełożonym. Wszystko poszło zaskakująco
gładko. Przedstawiciela Sinn Fein w Moskwie bardzo zainteresowała jego
oferta. Nawet się nie targował, kiedy usłyszał astronomiczną sumę.
Powinienem był zażądać więcej, pomyślał Lenkow. Ale co tam. I tak zarobi
więcej niż przez całe życie harówki w Rosji. Po sprzedaniu dokumentu Sinn
Fein da łapówkę komu trzeba i wsiędzie do pierwszego samolotu odla-
tującego z Moskwy. Skorzysta z nieuwagi strażników na lotnisku i ostempluje
sobie zezwolenie na wyjazd z kraju.
- Bahamy - powtórzył i rosyjska zima wydała się przez chwilę mniej sroga.
W parku zwolnił. Nie bardzo wiedział, z kim ma się spotkać. Z politycznym
przedstawicielem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Ale jak ten ktoś wygląda?
Zaczął zabijać ramiona dla rozgrzewki. Palto było ciepłe, ale czuł chłód
samotności. W parku było coraz mniej ludzi. Setki butów zamieniły gruby
śnieg na ścieżkach w ohydne błoto. Ohydne jak Moskwa. Jak cała Rosja.
Lenkow splunął. Ślina zamarzła, zanim dotknęła ziemi. Arktyczny mróz.
Prawdziwa rosyjska zima.
Znalazł ławkę, usiadł i owinął się szczelniej paltem. Jeśli będzie trzeba,
posiedzi tu nawet całą noc. Forsa. Chce być bogaty. Odmrożone palce u nóg
to niska cena za późniejsze wylegiwanie się na plaży wśród pięknych kobiet w
topless.
Usłyszał skrzypiące kroki na świeżym śniegu. Obejrzał się przez ramię. Przez
śnieg brnęła pochylona i skulona z zimna kobieta. Jej samotne ślady
pasowały do jego samotności. Przy ławce podniosła wzrok i spojrzała mu
prosto w oczy. Rozpromienił się. To nie Rosjanka. Za ładna. I ten oryginalny
kolor włosów. Lenkow rzadko widywał kobiety o włosach w kolorze miedzi i o
tak bladej twarzy. Zaczerwienione od zimna policzki podkreślały regularność
jej rysów.
Lodowate spojrzenie zielonych oczu sprowadziło go na ziemię.
- Masz towar? - zagadnęła po angielsku z silnym irlandzkim akcentem.
- Bez żadnej wymiany haseł? - zapytał trochę zaskoczony.
- Ty masz kody, a ja to, czego pragniesz - odparła i rozchyliła płaszcz. Miała
wspaniałą figurę. Nie to, co rozepchane ziemniakami Rosjanki. Tam, gdzie
jego znajome były grube, ona była szczupła. Tam, gdzie one były szorstkie,
ona była gładka jak jedwab i pociągająca do bólu. Ale nie rozchyliła płaszcza
po to, żeby pochwalić się swoim ciałem. Z jej ramienia zwisała skórzana
torba. Zapewne z pieniędzmi.
- Chcę to najpierw zobaczyć - zażądał Lenkow.
- Oczywiście, Dimitrij.
Przysunęła się bliżej, żeby mógł sięgnąć do torby. Zajrzał do środka i chciwie
wytrzeszczył oczy. Odsunęła się.
- Teraz pokaż swoje - powiedziała.
W pośpiechu nie wyczuł jej drwiącego tonu.
Wyciągnął z kieszeni kartkę i chwycił mocno, żeby wiatr nie wyrwał mu jego
przyszłości. Położyła na jego ręce dłoń w rękawiczce i uważnie przyjrzała się
treści. Lenkow myślał przez moment, że kobieta uczy się na pamięć kolumn
liter i cyfr. Potem dotarło do niego, że porównuje je ze znanymi już wzorcami,
żeby sprawdzić, za co płaci grubą forsę.
- W porządku - odezwała się i usiadła przy nim na zimnej ławce. Przez
warstwy ubrań oddzielające ich ciała, poczuł jej ciepłe udo. Przyspieszyło mu
serce.
Może po załatwieniu interesu nawiążą romans? W końcu wystarczy wylecieć
dziś wieczorem z Rosji.
- Daj mi kody uzbrajające - powiedziała - i możesz wziąć forsę z mojej torebki.
Odwróciła się trochę, żeby znów mógł sięgnąć do pieniędzy. Było mu
niewygodnie, spieszył się. Chciał być bogaty jak Amerykanin. Natychmiast.
Zabrała mu kartkę i trzymała w bezpiecznej odległości. Lenkow chwytał
nieporęczne paczki funtów brytyjskich w banknotach o wysokich nominałach.
Kobieta przyłożyła mu za uchem pistolet tokariew kupiony na czarnym rynku i
wpakowała w głowę kulę kaliber 7,62.
Wystrzał zagłuszył wiatr. Zapakowała pieniądze z powrotem do torby i zapięła
płaszcz. Potem odepchnęła ciało Lenkowa. Osunęło się na bok na ławkę.
„Zło jest daleko od ciebie, gdy śnisz i marzysz" - zacytowała ironicznie
świętego Patryka. Wydała dziki okrzyk radości i odeszła po swoich śladach.
6 listopada, godzina 8.05 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie
Kapitan Anatolij Urbanów zacisnął pięści i wetknął ręce do kieszeni munduru,
żeby inni oficerowie nie zauważyli jego irytacji. Nie przejmował się
podoficerami i marynarzami. Był ze starej szkoły, która nakazywała utrzymy-
wać we flocie radzieckiej żelazną dyscyplinę. Na starzejącym się atomowym
okręcie podwodnym klasy Tajfun, typ 941, jego rozkazy znaczyły więcej niż
prawo. Nawet Bóg, w którego nagle uwierzyło tylu członków załogi, nie miałby
szans, gdyby chciał się z nim kłócić. Urbanów był więc tym bardziej ziryto-
wany, że namierzyły go brytyjskie niszczyciele.
Bogu na tronie lepiej się nie sprzeciwiać.
- Dziób trzy stopnie w dół - rozkazał.
Pierwszy oficer przekazał rozkaz dalej. Urbanów ryzykował, ale nie widział
innego wyjścia niż zanurzenie u południowego wybrzeża Irlandii. „Górski"
wyruszył ze schronów dla okrętów podwodnych Rosyjskiej Floty Północnej w
Litsa Guba i przemknął się przez Atlantyk na wschód. Płynął do Anglii wzdłuż
południowego wybrzeża Irlandii w nadziei, że przechytrzy wyrafinowane
urządzenia obserwacyjne, które marynarka brytyjska wypożyczyła od
Amerykanów.
Urbanów usłyszał powtarzające się ping, ping, ping i już wiedział, że nie
zejdzie na czas do płytkiego dna. Pierwszy oficer spojrzał na niego pytająco,
ale przezornie wolał trzymać język za zębami. Sasza Borken wykorzystywał
każdą okazję, żeby poderwać autorytet kapitana wśród załogi. Marzyło mu się
przejęcie dowództwa. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Niech komandor
porucznik Borken rządzi sobie na tej kupie złomu. Urbanów miał na oku coś
innego: jeden z okrętów podwodnych czwartej generacji z pociskami strate-
gicznymi. Admirał Gromów już wiele lat temu zapowiedział wprowadzenie
tych jednostek. Stępkę „Jurija Dołgorukiego" położono w stoczni Państwo-
wego Ośrodka Budowy Atomowych Okrętów Podwodnych „Siewmasz" w
Siewierodwińsku w listopadzie 1996 roku. Urbanów był na tej uroczystości.
Przysięgł sobie, że kiedy „Jurij Dołgorukij" wypłynie w morze, on będzie na
jego pokładzie jako kapitan.
Jeśli pozna taktykę przeciwnika, Brytyjczycy nie złapią go w pułapkę, gdy
będzie dowodził okrętem klasy Borej.
- Panie kapitanie - zawołał operator sonaru - proszę spojrzeć.
Urbanów stanął za marynarzem i uśmiechnął się. Południowe wybrzeże
Irlandii obejmowała niczym czuła kochanka warstwa ciepłej wody. To dziwne
zjawisko powodował Prąd Zatokowy, który rozdzielał się wokół wyspy.
- Schodzimy, schodzimy - przynaglił kapitan.
Dwie siedmiołopatowe śruby tajfuna skierowały okręt pod ciepłą warstwę, by
ukryć go przed sonarem i zakłócić jego ślad termiczny.
- Kurs dziewięćdziesięt pięć stopni, cała naprzód - dodał Urbanów.
Borken chciał zaprotestować, ale przekazał rozkazy. Płynięcie z pełną mocą
przez nieznane wody nie było bezpieczne. Zwłaszcza blisko dna. Urbanów
słyszał zgrzyt śmieci ocierających się o stusiedemdziesięciodwumetrowy ka-
dłub.
- Niepotrzebnie nas pan naraża, kapitanie - odezwał się sztywno Borken. - To
tylko ćwiczenia.
- Na które się nie zgodziłem - przypomniał Urbanów. - Polityka, cholera! Co
mnie obchodzą stosunki międzynarodowe? To sprawa polityków z tłustymi
tyłkami. Ja chciałem tylko poznać taktykę Brytyjczyków. Z sześcioma
przestarzałymi tajfunami musimy zmaksymalizować wysiłki i znaleźć słabe
punkty przeciwnika.
- Mówi pan tak, jakby to była wojna - odparł Borken. Ciemnymi oczami
świdrował swojego niebieskookiego dowódcę.
- W każdej chwili może być wojna. Problem na Bałkanach to próbka tego, co
się może stać gdzie indziej. NATO zaatakowało suwerenne państwo. A gdyby
zamiast Jugosławii wybrało Czeczeno-Inguszetię?
- Wybuchłaby wojna!
- Oczywiście, komandorze - odrzekł sarkastycznie Urbanów. - Oni są
nieprzewidywalni. Musimy być przygotowani. Cały czas musimy strzec się
zdrady.
- Nigdy nie odważą się na pierwszy krok. Mamy na „Górskim" pociski
balistyczne.
- Nieuzbrojone pociski balistyczne - poprawił cierpko Urbanów. - Moskwa boi
się dać nam kody uzbrajające. Dźwigamy dwadzieścia najlepszych rakiet z
biura projektowego Makajewa. Każda ma dziesięć głowic nuklearnych. I co?
Równie dobrze moglibyśmy mieć na okręcie stalowe słupy z betonowymi
blokami na szczycie.
- Admiralicja nie chce, żeby wpadły w ręce Brytyjczyków - odpowiedział
Borken.
Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Co za naiwność. Moskwa boi się, że
zostaną odpalone w rosyjskie cele, jeśli w Dumie zmieni się władza. Po chwili
spoważniał. Borken nie jest naiwny. Komandor niczego nie mówi bez powodu.
Trzeba o tym pamiętać. Idzie do celu po trupach. Nie będzie miał wyrzutów
sumienia, jeśli awansuje kosztem swojego dowódcy.
Urbanów żałował, że nie mogą się wynurzyć i skorzystać z radaru po-
wierzchniowego. Musiał dokładnie namierzyć niszczyciele brytyjskie, żeby się
im wyniknąć. Co więcej, chciał zobaczyć, czy obserwują ich samoloty. Tak
blisko wybrzeża Irlandii mogłaby wystarczyć obserwacja z lądu, żeby
zlokalizować „Gorskiego". Ale amerykańskie satelity szpiegowskie nie mogły
go wykryć. TK13 i jego TK17 miały specjalne oprzyrządowanie komputerowe
do zakłócania radaru. Nie była to tak zaawansowana technologia, jak w
amerykańskich samolotach stealth F-117, czy nawet lockheed sea shadow,
ale wystarczyła, by uniknąć wykrycia z orbity.
Miał dwa peryskopy, ale wolał nie ryzykować ich użycia. Brytyjski sonar był
skuteczny, o czym świadczyły powtarzające się ping, ping, ping. Sonar
aktywno-pasywny na kadłubie „Gorskiego" blisko dziobowego przedziału
torpedowego pokazywał obecność co najmniej trzech okrętów brytyjskich. Ale
wszystkie zostały za rufą. Gdyby znów namierzyły „Gorskiego", Urbanów
mógł spróbować manewru „szalony Iwan". Rozważał też atak torpedowy. Miał
cztery sześciusettrzydziestomilimetrowe „cygara", ale chyba lepsze byłyby
miny. W razie potrzeby mógł jeszcze wykorzystać zakłócacze echa, choć
czuł, że Królewska Marynarka Wojenna nie da się oszukać. Co gorsza,
mógłby zwrócić na siebie uwagę niszczycieli, jeśli dzięki jego unikom szuka-
łyby go w złych miejscach. Mimo to warto było sprawdzić ich reakcję. Miał
rozkazy wybadać Brytyjczyków pod każdym względem.
Podrapał się po gęstej brodzie.
- Przygotować się do odpalenia torpedy - zdecydował. - Dla zmylenia
przeciwnika...
Przerwały mu dzwonki alarmowe. Aż podskoczył. Rozbłysły czerwone światła
ostrzegawcze. Serce omal nie rozerwało mu piersi.
- Awaria reaktora! Promieniowanie! - nadeszło potwierdzenie, którego się
spodziewał.
Spojrzał na sonar. Żadnych sygnałów. Wykołował Brytyjczyków. Świetnie. Po
co mająwiedzieć o problemach technicznych Rosjan. Zwłaszcza o kłopotach z
napędem atomowym. Może się wynurzyć, skontaktować z jednym z okrętów
podwodnych Delta IV na Morzu Pomocnym i nie przyznawać się do niczego.
Wzdrygnął się na myśl, jakie zniszczenia w Irlandii mogłoby spowodować
uszkodzenie reaktora o mocy stu dziewięćdziesięciu megawatów, gdyby nie
udało się go naprawić. Dwaj przyjaciele Urbanowa, starzy podwodniacy, tak
właśnie zginęli. Jeden okręt uratowano, drugi spoczął na dnie morza pięć
kilometrów pod powierzchnią. „Górskiemu" to się nie zdarzy. Nie tak blisko
brzegu.
- Wynurzenie, wynurzenie - warknął Urbanów. - Wszyscy przygotować się do
opuszczenia okrętu.
Zachwiał się, gdy „Górski" przebił dziobem powierzchnię morza. Po każdej
stronie kiosku była klapa ewakuacyjna. Gdyby kazał je otworzyć, uratowaliby
się tylko oficerowie. Musiał działać tak, żeby nie stanąć przed sądem
wojskowym. Panika w korpusie oficerskim byłaby prostą drogą do tego, żeby
do końca życia rąbał lód na Syberii.
Na całym okręcie rozbrzmiewały odgłosy otwieranych klap i tupot nóg na
metalowych drabinkach. Urbanów podszedł do konsoli kontrolnej i oblizał
suche wargi. Poziom promieniowania w prawym reaktorze drastycznie
wzrastał. Operator wyłączył go, ale sytuacja stawała się dramatyczna.
Urbanów otworzył usta, żeby wydać rozkaz wyłączenia drugiego reaktora, gdy
nagle zauważył coś dziwnego. Odczyty promieniowania w drugiej jednostce
były normalne. Przy awarii jednego reaktora i skażeniu całej rufy
promieniowanie powinno być tak samo silne na całym okręcie.
- Borken, co jest...
Urbanów odwrócił się i zobaczył tłumek podoficerów i marynarzy stojących za
jego zastępcą. Borken celował do niego z pistoletu. Kapitan „Gorskiego"
słyszał, jak załoga opuszcza okręt. Jego ludzie odeszli.
Ich miejsce zajęli nowi.
Rozdział pierwszy
6 listopada, godzina 8.30 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon,
Waszyngton
Henry Scanlon, starszy analityk z DIA - Agencji Wywiadowczej Obrony,
otworzył laptop i podłączył go do systemu briefingu komputera Sun
SPARCstation. Podniósł wzrok, gdy do pokoju wszedł generał George H.
Gates, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Generał roz-
mawiał po drodze z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego i podse-
kretarzem stanu. Analityk z DIA westchnął ciężko. Działał w zawoalowanym
świecie szarości i półprawd. Jego zadaniem było wyłożyć wszystko czarno na
białym, żeby inni mogli podjąć decyzje.
Żałował, że wie tylko to, co przekazali mu inni analitycy z DIA. Nikt nie potrafił
dodać nic więcej. Ani NSA - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, ani NRO
- Krajowe Biuro Rekonesansu, ani nawet zagraniczne agencje zajmujące się
ELINT, czyli wywiadem elektronicznym, czy HUMINT - zbieraniem informacji
od swoich szpiegów. Wpatrzył się w ekran laptopa, uruchomił program
prezentacyjny PowerPoint i otworzył okno Adobe FrameMaker na wypadek,
gdyby potrzebował coś wynotować. Na briefingach zawsze wrzeszczano na
niego, żeby podawał więcej informacji. Czasami zastanawiał się, po co
przychodzi na te spotkania i słucha obelg. Mógłby robić prezentacje w sieci
wewnętrznej Pentagonu i odpowiadać na pytania przez komórkę. Jeśli będą
chcieli więcej - zwykle nieistotnych - szczegółów technicznych, niech
przysyłają faksy z żądaniami.
Nienagannie ubrany analityk z CIA Mitchell Todd, siedział już przy stole z
drewna wiśniowego. Zawsze był wyluzowany i Scanlon nienawidził go za to.
To briefmg techniczny. Nie chodzi o problemy polityczne czy kulturowe.
Przynajmniej na razie. Scanlon nie czuł satysfakcji, że Todda też szybko
wezmą w obroty. Nie miał klucza do rozwiązania zagadki. Dyrektor wywiadu
centralnego ledwo zdążył wysłać raport. Scanlon wątpił, by dyrektorowi star-
czyło czasu na dokładne zapoznanie Todda z sytuacją. Wydarzenia następo-
wały zbyt szybko.
- Zaczynajmy - powiedział Gates, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu
obrotowym na prawo od Scanlona. Górne światło odbiło się w czterech
gwiazdkach na naramiennikach generała i zamieniło je w srebrzyste konste-
lacje. Baretki na jego piersi przypominały ogród Szalonego Kapelusznika z
Alicji w krainie czarów. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Łysiejący gene-
rał odchylił się do tyłu, zaplótł mocne dłonie na szerokim torsie i przybrał minę
władcy, który czeka, żeby wydać rozkaz egzekucji.
- Dziękuję panom - powiedział Scanlon i zaprzągł do roboty komputer. Światła
przygasły i na ekranie za nim pojawił się pierwszy slajd. Scanlon poprawił
ostrość, wziął głęboki oddech i spróbował uporządkować myśli.
- Niewiele wiemy o sytuacji, jaka zaistniała na pokładzie rosyjskiego okrętu
podwodnego „Górski" pięć godzin temu. Pierwsze meldunki pochodzą od
członków załogi, którzy przybili do brzegów Irlandii. Około czternastu z nich
poprosiło o azyl, reszta o kontakt z ich przełożonymi i natychmiastowe
odesłanie do domu.
- „Górski"? To ten, co brał udział w manewrach z Brytyjczykami? - zapytał
doradca z NSC, Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przerzucił głośno plik
papierów, co zirytowało Scanlona. Facet dostał wszystkie dane, podobnie jak
wiceprezydent. Powinien był przynajmniej zajrzeć do dokumentacji albo
poprosić swoich ludzi, żeby wprowadzili go w sprawę.
- Tak, sir. SSBN. Z napędem atomowym i systemem D-19, czyli dwu-
dziestoma pociskami MIRV'd RSM-52. To trzystopniowe rakiety na paliwo
stałe. Każda ma dziesięć dwustukilotonowych głowic nuklearnych. Są po-
dobne do naszych W-88. Na okręcie jest jeszcze inne uzbrojenie,
przeznaczone do walki podwodnej, ale to w tej chwili mało ważne.
- Coś poszło nie tak z ich sprzętem? - zapytał generał Gates.
Scanlon był wściekły, że gość się wtrąca i zdradza, co będzie dalej. Chciał
przedstawić problem bez robienia sensacji, ale teraz przepadło. Znał generała
i powinien był to przewidzieć.
- Rzekomo opuścili okręt z powodu awarii prawego reaktora. Potwierdzili to
wszyscy marynarze. Jednak nie wykryliśmy żadnego wycieku radio-
aktywnego.
Scanlon wyświetlił kilka odczytów satelitarnych.
- Obejrzeliśmy dokładnie powierzchnię okrętu, wodę dookoła i za rufą. Ani
śladu zwiększonego promieniowania. Wszystko w normie.
- Może część załogi, która została na pokładzie, zatkała dziurę skarpetką? -
zażartował Todd. Przestał się uśmiechać, gdy Scanlon pokazał następne
zdjęcie satelitarne. Kilka szybkich zbliżeń ujawniło niewyraźne powiększenie
komputerowe trzech pontonów. Ciągnęły za sobą czwarty, mocno obłado-
wany.
- Rosjanie zostawili okręt w zupełnym porządku. Ale tu mamy dowód, że na
pokład weszło co najmniej piętnastu innych ludzi. Być może porywaczy.
- Nie można tak po prostu przejąć rosyjskiego okrętu- zaprotestował szef
operacji morskich. Właśnie przyszedł i usadowił się przy drugim końcu
dużego owalnego stołu. Jego złote galony rozjaśniły mrok. Scanlon przyćmił
światło o jeden stopień.
Zanim zdążył odpowiedzieć, do pokoju wszedł pospiesznie wiceprezydent.
Wymamrotał przeprosiny za spóźnienie, usiadł obok szefa operacji morskich i
rozłożył papiery.
- Panowie wybaczą. Jestem na bieżąco, przynajmniej do tego momentu.
Proszę kontynuować, panie Scanlon.
Rozejrzał się, żeby zobaczyć, kto jest. Scanlon wziął głęboki oddech. Kątem
oka dostrzegł, że Todd zesztywniał. Obecność wiceprezydenta wszystko
zmieniła. Mógł zdecydować, że należy użyć sił zbrojnych i przekazać prezy-
dentowi, co sugerują zebrani w tym pokoju. A prezydent mógł im dać zielone
światło albo powiedzieć, żeby wsadzili sobie swoje pomysły gdzieś. Sprawy
nabierały tempa.
- Jeśli kapitan „Gorskiego" lub część oficerów i załogi współpracowała z
porywaczami - zaczął Scanlon - okręt mógł zostać uprowadzony. Wystarczył
fałszywy alarm o awarii reaktora, pozbycie się lojalnych marynarzy z oficerem
politycznym włącznie i wpuszczenie terrorystów na pokład.
Generał Gates pokręcił głową.
- Po co? Nie, przepraszam, głupie pytanie. Dla forsy. Ich marynarze od
miesięcy nie dostają żołdu.
Zerknął na analityka z CIA i Todd zrozumiał, że robi się gorąco. Sytuacja
społeczna i ekonomiczna w Rosji i jej siłach zbrojnych była jego specjalno-
ścią.
- Nie jest tajemnicą, że warunki życia w Rosji są tragiczne - odrzekł Todd.
Chciał zablokować wszelką krytykę pod swoim adresem i pokazać, jaki z
niego ekspert. To on powinien prezentować ten materiał, nie jakiś analityk z
DIA. To jego agencja wywiadowcza nazywa się Centralna.
- Każdego można tam kupić - mówił - ale ten kapitan to nie każdy... Zajrzał do
papierów i znalazł potrzebne informacje.
- Anatolij Urbanów ma swoje ambicje, ale to gorący patriota. Robiliśmy kilka
podejść do niego i nic. Wolałby raczej zginąć niż sprzedać ojczyznę.
Obojętnie, za jaką sumę. Znamy przebieg jego kariery. O ile wiemy, jest prze-
widziany na dowódcę jednego z nowych okrętów podwodnych klasy Borej.
- Nie wiemy, kto wszedł na „Gorskiego" - kontynuował Scanlon. - Ale załoga
liczyła stu sześćdziesięciu ludzi. Po odjęciu tych, którzy zeszli na ląd, na
pokładzie musiało pozostać około dwudziestu. Między nimi mogą być zabici i
ranni. Ale również tacy, którzy potrafią obsługiwać cały okręt. Zwłaszcza pod
dowództwem Urbanowa. Może mu chodzić o coś, o czym nie mamy pojęcia.
- A co z głowicami nuklearnymi? - zapytał doradca z NSC i zerknął na
wiceprezydenta. - Nie zdetonują ich?
Wiceprezydent nie odzywał się, tylko uważnie słuchał. Scanlon zauważył, że
marszczy czoło, jakby zastanawiał się nad kierunkiem działań.
- Kody uzbrajające są dobrze strzeżone w moskiewskim biurze admirała
Jewgienija Kuzniecowa - wtrącił się Todd. - Urbanów na pewno ich nie dostał,
skoro „Górski" brał udział we wspólnych manewrach z Marynarką Królewską.
- Jeśli Rosjanie bali się, że poznamy ich tajemnice, to po co zostawili na
okręcie pociski? - zapytał doradca z NSC.
- To były ćwiczenia taktyczne, więc nie spodziewali się obcych na pokładzie.
Poza tym, „Górski" patrolował pomocny Atlantyk, zanim dostał rozkaz
przyłączenia się do operacji „Morze Celtyckie".
Todd wydawał się cholernie zadowolony z siebie, że tak zgrabnie to wyjaśnił.
Scanlon pokazał na ekranie dokładne dane o wspólnych manewrach, choć
wątpił, by kogoś zainteresowały. Za dużo szczegółów. Nawet dla szefa opera-
cji morskich, byłego podwodniaka.
- Jak powiedział pan Todd, podejrzewam, że Urbanów ma kody odpalające
pociski, ale na nic mu się nie przydadzą bez kodów uzbrajających głowice.
Scanlon zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Dlaczego nie wziął urlopu, jak
chciała żona? Szusowałby teraz w Yermont po świeżym śniegu, zamiast wić
się tutaj jak piskorz. To ten palant Keyes musiałby się teraz gimnastykować w
tej sytuacji bez wyjścia.
Znów wziął głęboki oddech i uspokoił się. Nie, lepiej to załatwić osobiście.
Keyes spieprzyłby sprawę. Sytuacja jest wyjątkowo paskudna. Prezydent
chciałby, żeby tym problemem zajął się najlepszy.
Nawet jeśli ten najlepszy ma za mało informacji. Półprawdy, kłamstwa,
niejasności. Nic pewnego. I musi to wszystko właściwie zinterpretować, bo
inaczej zginą ludzie. Mnóstwo ludzi.
- Nie ma zatem wycieku radioaktywnego i sposobu na uzbrojenie głowic.
Nawet, gdyby Urbanów zdecydował się odpalić pociski. W czym więc
problem? Chce pan wysłać holownik po „Gorskiego"? - roześmiał się doradca
z NSC i zaczął zbierać papiery, jakby szykował się do wyjścia.
- Problemem są ludzie, sir. Kto wszedł na okręt? Kto na nim rządzi? Człowiek
z CIA wzruszył ramionami. Generał Gates spojrzał na doradcę. Z końca stołu
odezwał się szef operacji morskich.
- Tamci w pontonach to nie Rosjanie.
- Czekali na odpowiedni moment i przypłynęli z irlandzkiego kutra -odrzekł
Scanlon. - Próbujemy ustalić, kto jest jego właścicielem. Może mieć
powiązania z IRA.
- Więc „Gorskiego" porwano - stwierdził autorytatywnie szef operacji
morskich. - Kto ma okręt podwodny, nie potrzebuje odpalać pocisków nukle-
arnych, żeby narobić niezłego bigosu. Pamiętam, co było z Yankee K-219 u
wybrzeży Bermudów w 1986. Przypadkiem otworzyła się klapa wyrzutni,
woda zalała pocisk, połączyła się z paliwem stałym i okręt wypełnił trujący
gaz. Kapitan zatopił jednostkę i stanął przed sądem wojskowym.
- Tak, sir - zgodził się Scanlon. - To podobna sytuacja. Równie niebez-
pieczna. Głowice są źródłem materiału radioaktywnego. Jest tak samo zabój-
czy, jak trujące paliwo rakietowe. Celowe uszkodzenie obu reaktorów spo-
wodowałoby skażenie całego wybrzeża irlandzkiego. Gdyby stało się to dalej
na północ, powiedzmy na wysokości Dublina, mogłyby zginąć dziesiętki ty-
sięcy ludzi.
- Namierzamy okręt, więc niech Angole go zatrzymają - warknął doradca z
NSC. Nagle zrozumiał, że problem jest poważniejszy, niż myślał.
- Jeśli „Górski" się zanurzy, zgubimy go - odparł Scanlon. - Rosjanie nie mają
technologii „niewidzialności" stealth, ale wymyślili jakieś nowe urządzenie
zapobiegające wykryciu tajfunów przez satelity.
Doradca zmiażdżył wzrokiem szefa operacji morskich.
- Więc dopadnijcie go, póki jest na powierzchni. Na co czekacie?
- Nie mamy tam żadnej jednostki... - zaczął szef, urwał i spojrzał na analityka
z DI A. - Coś jeszcze? Czegoś pan nie powiedział?
- Sir, jeśli to terroryści opanowali okręt, mogli również zdobyć kody uzbra-
jające. Dwanaście godzin temu w Moskwie zamordowano niskiego rangą
funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Sprawa pozornie bez
znaczenia, ale ten fakt bardzo zainteresował biuro admirała Kuzniecowa. To
nietypowe. Wywiad elektroniczny NSA kontroluje jego łączność. Warto
zwrócić uwagę na aktywność floty z Archangielska. Kuzniecow wysłał w
morze sporo okrętów. Nie znamy powodu. Chyba, że wie o porwaniu
„Gorskiego" i kradzieży kodów uzbrajających przez terrorystów.
- Jakich terrorystów? - zapytał ostro wiceprezydent. - Nie mogę iść do
prezydenta z mglistymi domysłami.
- Groźba skażenia wybrzeża Irlandii jest bardzo realna, sir - odparł Scanlon. -
Wystrzelenie pocisków w miasta europejskie również. Te rakiety mają zasięg
ośmiu tysięcy trzystu kilometrów, czyli pięciu tysięcy dwustu mil.
Scanlon zaczekał, aż cywile zrobią sobie obliczenia. Najlepszy z matematyki
okazał się podsekretarz stanu.
- Mogą spaść na Nowy Jork!
Zbladł i wstrzymał oddech. Scanlon bał się, że facet zemdleje. Byłoby
niedobrze. Problem był nie tylko techniczny i wojskowy. Również polityczny. I
dotyczył Rosji.
- I na Waszyngton, sir. „Górski" normalnie patroluje z bliska nasze wschodnie
wybrzeże. Można przypuszczać, że ma w zasięgu wszystkie miasta od
Bostonu do Miami.
- Chce pan powiedzieć, doktorze Scanlon, że może wystrzelić nad Stany
Zjednoczone dwieście głowic nuklearnych? - zapytał doradca z NSC. Wy-
glądał, jakby potrzebował mocnego drinka albo garści tabletek na nadkwasotę
żołądka.
- Sir, przypuszczamy, że okręt i kody uzbrajające są w rękach IRA. Terroryści
mogą się zadowolić skażeniem wybrzeża Irlandii. To byłby akt buntu.
Tymczasowe skrzydło Irlandzkiej Armii Republikańskiej nie jest zadowolone z
rozmów pokojowych w Irlandii Północnej. Ale CIA wie więcej na ten temat.
Scanlon zobaczył zmarszczone czoła i zagryzanie ołówków. Nawet skrajny
sceptycyzm.
- Jeśli to robota IRA, nie będziemy długo czekać na odpowiedź.
- Zatopić ich - powiedział doradca z NSC. - Środki są. Nie mamy w tamtym
rejonie okrętów wojennych, ale Angole mają. Możemy też wysłać F-15 strike
Orzeł z bazy lotniczej w Anglii. Zrobić chirurgiczne cięcie, żeby nie wysadzić
w powietrze głowic albo reaktorów.
- A jeśli na pokładzie nie ma IRA, sir? Jeśli Rosjanie próbują naprawić
uszkodzenie albo stłumić bunt, żeby odpłynąć na południe i uratować okręt?
Tak czy inaczej, na pewno nie chcą, żebyśmy się wtrącali. Skutki polityczne
byłyby bardzo poważne.
Scanlon przełknął z trudem.
- Ale jest zagrożenie! - zaprotestował szef operacji morskich, człowiek czynu.
- Jeśli „Górski" się zanurzy, możemy go nie znaleźć. Ma te cholerne gadżety
do niewykrywalności. A jeśli na pokładzie jednak są terroryści z IRA, wpłyną
do ujścia Tamizy, zaparkują przed drzwiami królowej i rozwalą reaktory? Nie
możemy do tego dopuścić!
- W tej chwili „Górski" jest dla nas zagadką- odrzekł Scanlon. - Nie znamy
sytuacji na pokładzie. Rosjanie nie informują nas, co się dzieje. To śliska
sprawa polityczna.
- Jeśli ci terroryści są z IRA, nie możemy pozwolić, żeby Angole sami
rozwiązali ten problem. To przekreśliłoby na dobre rozmowy pokojowe. Sinn
Fein podniosłaby krzyk o zakulisowych działaniach. Lata starannych zabiegów
dyplomatycznych poszłyby na marne.
Podsekretarz stanu doszedł już trochę do siebie. Scanlon widział, jak mruży
oczy i wyobraża sobie przykre skutki porwania okrętu.
O ile to porwanie. Dlaczego tak mało wiadomo, do cholery?
- Więc co robimy? Przecież nie zostawimy „Gorskiego" własnemu losowi. Jeśli
się zanurzy, a rosyjska załoga jest zbuntowana, może dopłynąć do naszych
brzegów i podjąć jakąś samodzielną akcję. A jeśli okręt opanowała IRA, nie
możemy dopuścić, żeby Brytyjczycy wyparowali w chmurze pyłu
radioaktywnego, albo żeby ci cholerni terroryści skazili wybrzeże Irlandii.
Generał Gates miał zawziętą minę.
Scanlonowi waliło serce i wyschło mu w ustach. Odkaszlnął.
- Kody uzbrajające dają im nowe możliwości. Mogą odpalić pociski przeciwko
nam, Brytyjczykom albo dowolnemu państwu europejskiemu. To byłby
największy akt terroryzmu w historii.
- Więc jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - podsumował szef operacji morskich.
- Załatwimy „Gorskiego" przy użyciu F-15, możemy spowodować wyciek
radioaktywny albo nawet eksplozję dwustu głowic nuklearnych na wodach
między Irlandią i Anglią. Jeśli nie zrobimy nic, może zdarzyć się to samo.
- Rosjanom na pewno nie spodobałaby się nasza interwencja, jeślistara-ją się
zachować swój problem w tajemnicy, a na zdjęciach pana Scanlona jest ekipa
ratownicza, a nie porywacze - zauważył podsekretarz stanu. Dostał
nerwowego tiku i mrugał lewym okiem. Scanlon czuł się niepewnie, kiedy na
to patrzył. Oto człowiek, który za dużo w sobie tłamsi.
Generał Gates przeszył Mitchella Todda groźnym spojrzeniem.
- Co powiedzieli Rosjanie?
- Nic - odrzekł analityk z CIA. - Siedzą wyjątkowo cicho. O jedynej aktywności
wojskowej wspomniał już doktor Scanlon. Nietypowe ćwiczenia floty z
Archangielska.
- A kto chciałby się przyznać do poważnego problemu z reaktorem na
manewrach? Albo do porwania przez terrorystów najbardziej potężnego ele-
mentu swojej floty? Jeśli podejmiemy złą decyzję, panowie, mogą być miliony
ofiar - powiedział ponuro generał Gates.
- Cokolwiek zrobimy, Brytyjczycy muszą mieć czyste ręce podczas rozmów
pokojowych w Irlandii Pomocnej - dodał podsekretarz stanu. Wróciły mu
kolory i już nie wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Najwyraźniej podjęcie
jakiejkolwiek decyzji dobrze na niego podziałało. Scanlon uważał go za
człowieka, któremu trudno podjąć decyzję, ale jeśli w końcu to zrobi, trzyma
się tego.
Ale co doradzić prezydentowi? W pokoju panowało milczenie. Słychać było
tylko szum klimatyzacji.
Scanlon prawie żałował, że nie wrzeszczą na niego. Cisza rozdzierała mu
duszę niczym ostry nóż. Na Amerykę lub Europę mogło spaść dwieście gło-
wic nuklearnych. Terroryści mieli mocny argument. Nawet gdyby na
„Gorskiego" nie dotarły kody uzbrajające, uszkodzenie reaktorów i skażenie
radioaktywne byłoby bez porównania groźniejsze niż wyciek ropy z „Exxona
Yaldeza".
Nie zginęłoby trochę ptaków morskich, lecz dziesiętki lub setki tysięcy ludzi.
Po wystrzeleniu rakiet z uzbrojonymi głowicami - miliony. W samych Stanach
Zjednoczonych.
Czas działał przeciwko nim i nie było łatwych rozwiązań. Wiceprezydent
zebrał papiery, wetknął je pod pachę i wstał.
- Sytuacja jest wyjątkowo poważna, panowie. Panie Todd, niech pan przy-
gotuje pełny raport dla prezydenta na wypadek, gdybym tego potrzebował.
Generale Gates, proszą natychmiast opracować plan akcji. Nie ma chwili do
stracenia.
- Tak jest, sir- odrzekł Gates. - Uważam, że to zadanie dla jednostki TALON.
Jeśli zgadza się pan ze mną, będziemy potrzebowali maksymalnego wsparcia
logistycznego.-
Wiceprezydent wziął głęboki oddech.
- Niech pan działa. Byle szybko.
Odwrócił się i zostawił ich, żeby mogli wziąć się do pracy.
Rozdział drugi
6 listopada, godzina 10.55 czasu wschodnioamerykańskiego, Agencja
Bezpieczeństwa Narodowego, Frederick, Maryland
Sam Wong siedział na zimnej kamiennej ławce przed pomnikiem krypto-
grafów NSA. Na ziemi przed nim i po obu jego stronach leżały wysokie sterty
pękatych teczek z papierami. Od czasu do czasu poprawiał okulary, brał
głęboki, powolny oddech i patrzył na czarną granitową ścianę. Miała ponad
trzy i pół metra szerokości i prawie dwa i pół wysokości. Pod jej trójkątną
głowicą widniały sto pięćdziesięt dwa nazwiska wojskowych i cywilnych
kryptografów, którzy zginęli za ojczyznę. Patrząc na nie, miał poczucie
przynależności, jedności z przeszłością i determinacji, żeby służyć krajowi tak
dobrze jak oni.
Mimo pretensji szefa, że znów zapomniał o porannym zebraniu personelu.
Mimo że przegapił dwa ostateczne terminy złożenia idiotycznych formularzy,
ile ołówków zużyje w następnym roku finansowym, który właśnie zaczął się
pierwszego listopada. Mimo...
Wzruszył ramionami. Po prostu zapomniał. Choć termin zebrania zaznaczył w
kalendarzu na swoim biurku, a sekretarka wydziału przypominała mu trzy razy
o zaległym zapotrzebowaniu na ołówki. Miał dobrą wymówkę. Nawet jeśli nikt
mu nie wierzył. Sprawdzał swój rozkład zajęć tylko pierwszego każdego
miesięca. Potem nie chciało mu się wygrzebywać go spod góry papierów na
biurku.
Ugryzł wilgotną kanapkę z masłem orzechowym i galaretką. Nazywał ją
lunchem. Żałował, że to nie pizza nowojorska, na której się wychował we
Flushing. Otworzył tekturową teczkę i przerzucił wydruki. Zatrzymał się przy
tajnych szczegółach technicznych zastosowania bitów kwantowych - tak zwa-
nych gubitów - w komputerze skonstruowanym w ośrodku badawczym ja-
pońskiej firmy NEC w Tsukubie. Szybko zapisał w notesie elektronicznym, jak
to się może wiązać z komputerem optycznym, budowanym przez pewnego
profesora na Uniwersytecie Kolorado. Jeszcze nie wiedział, po co mu ta
informacja, ale w końcu większość danych spływających na jego biurko ni-
czym wezbrana rzeka była uważana przez szefa i wszystkich w wydziale za
śmiecie. Miał inne zdanie. Uśmiechnął się. Nigdy nie wiadomo, co może się
przydać i kiedy. Poza tym w pracy głównie się nudził. A tak mógł udawać, że
robi coś ważnego.
Odłożył dane techniczne i wziął odtajniony raport o rosyjskich radarach
pracujących w paśmie K. Dawno wyszły z użycia i rdzewiały. Materiał był
spóźniony o całe lata, ale interesujący. Dobry analityk powinien wiedzieć jak
najwięcej.
Sam dokończył kanapkę i spojrzał na napis na pomniku. „Pełnili cichą służbę".
Ciekawe, jak każdy z nich pracował i zginaj... Z zamyślenia wyrwał go cichy
sygnał i wibracje przy pasku. Chciał wyłączyć przywoływacz, ale powstrzymał
się. Najpierw odczytał cyfry na wyświetlaczu. Wcisnął przycisk potwierdzający
przyjęcie wiadomości, zebrał papiery i wyszedł na ulicę. Musiał wrócić do
biura i zadzwonić z bezpiecznego telefonu. Czuł przyspieszone bicie serca.
Wiedział, że wreszcie będzie mógł odłożyć na bok rutynowe zajęcia.
Był potrzebny generałowi Kraussowi i drużynie Orzeł z jednostki TALON.
Poszedł szybko Emory Road. Tak przebierał krótkimi, chudymi nogami, że
prawie biegł. Minął zadrzewiony teren, gdzie czasem jadał lunch. Bez po-
ciągania za „elektroniczną smycz" nie mógł go tu znaleźć żaden przekładacz
papierków. Skręcił w prawo w Canine Road i uśmiechnął się. Wielu ludzi
wyśmiewało nazwy ulic w Fort Meade, ale Sam wiedział, skąd się wzięły.
Canine Road nie oznaczało „psiej drogi", jak się niektórym zdawało. Generał
porucznik Ralph Canine został w roku 1952 pierwszym dyrektorem NSA.
Przedtem kierował Agencją Bezpieczeństwa Sił Zbrojnych, poprzedniczką
Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Za jego rządów NSA rozkwitła i stała
się ważnym elementem obrony kraju. Sam był dumny, że idzie po śladach
generała, gdy jego własne pospieszne kroki zaprowadziły go po schodach na
trzecie piętro do jego gabinetu w trzecim wydziale operacyjnym. Innym ana-
litykom nie podobało się, że ma osobny gabinet, kiedy oni gnieżdżą się w klit-
kach. Ale zasłużył na niego i go potrzebował. Choćby przy takich okazjach,
jak teraz.
- Sam - zawołała od drzwi sekretarka. - Musisz...
- Zajmę się tym - odkrzyknął, choć nie wiedział, o co chodzi. Miał pilną robotę.
Generał Krauss musiał zebrać drużynę Orzeł. Sam usadowił się na krześle,
popracował kilka minut na komputerze, potem połączył się bezpieczną linią z
biurem generała w Pentagonie. Krauss zgłosił się osobiście po drugim
sygnale. Bardziej warknął niż się przywitał.
- Dzień dobry, panie generale - powiedział Sam.
- Jak najszybciej - rzucił szorstko Krauss. - Całość. Zbiórka tutaj. Wszystko
załatwione. Kryptonim „Ogień Morski".
Wyłączył się. Sam delikatnie odłożył słuchawkę na widełki. Generał nigdy nie
był zbyt rozmowny, ale dziś mówił krócej niż zwykle. Co oznaczało, że nie ma
chwili do stracenia. Żadnego „za pięć minut" czy „ona tego nie zrozumie".
Sam spojrzał na monitor komputera. Jego wezwanie już poszło. Dostało
najwyższy priorytet i wszyscy je odebrali. Czasem zastanawiał się, skąd wie
przed faktem, co trzeba zrobić? A gdyby generał chciał tylko przedyskutować
jakieś szczegóły techniczne przed spotkaniem w Białym Domu? Nieraz tak
było, bo Sam potrafił wykorzystać swój wszczepiony biochip do podłączenia
się do komputerów NSA. Ale nie tym razem. Instynkt? Nieważne, jak to
nazwie. Wystarczy, że ma jakiś sposób. Do roboty. I do diabła z za-
potrzebowaniami na ołówki i nudnymi zebraniami personelu.
Zabezpieczył komputer, schował południową lekturę do dolnej szuflady i
zawiadomił sekretarkę wydziału, że nie będzie go do odwołania. Potem po-
biegł na służbowy parking. Nie powinien tu parkować, ale miał układ ze star-
szym sierżantem. Kablówka w domu za odwracanie głowy, kiedy wjeżdża.
Waliło mu serce. Czym będzie „Ogień Morski"?
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Fort Detrick, Maryland
Sara Greene siedziała przy komputerze. Obracała wolno trójwymiarowy obraz
na monitorze, żeby zobaczyć go w rzucie przestrzennym. Potrząsnęła głową i
krótkie ciemne kosmyki podskoczyły lekko. Potem utkwiła zielone oczy w
odrażającej komórce nowotworowej, którą modelowała.
Krępy biolog w białym fartuchu laboratoryjnym zajrzał jej przez ramię.
- I co pani o tym myśli, pani kapitan? Jest pani ekspertem.
- Doceniam pańską wiarę we mnie, panie majorze, ale jeszcze nie widziałam
czegoś takiego. Skąd to się wzięło?
Sara odwróciła bladą twarz do drugiego naukowca. Major Clayton pracował w
Dowództwie Badań Medycznych i Materiałów Wojennych w Fort Detrick od
trzech lat. Kierował projektami, którymi nikt inny nie chciał się zajmować.
Rozgryzł dwie odmiany ulubionej broni biologicznej terrorystów z Bliskiego
Wschodu. Obie wywoływały wąglika. Wynalazł też metodę zwalczania wirusa
ebola. Udało mu się zmniejszyć śmiertelność do osiemdziesięciu procent.
Dzięki tym sukcesom awansował na naukowca numer dwa w Ośrodku Biologii
Eksperymentalnej i Obliczeniowej.
Claytonowi zabłysły oczy.
- Być może z jednego z meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Sara
uśmiechnęła się. Nabijał się z niej.
- A skąd jeszcze, poza Marsem, mogłoby to pochodzić? -zapytała.
Przez moment zastanawiała się, czy major ją podrywa. Nie była klasyczną
pięknością. Miała za mały biust i za dużo mięśni. Nie zawdzięczała ich
ćwiczeniom w siłowni, tylko ciężkiej pracy w dzieciństwie, które spędziła w
Burlington w Yermont. Odsunęła się od komputera i wstała. Przy wzroście
metr sześć-dziesięt dwa była niższa od Claytona o dobre piętnaście
centymetrów.
- Znaleźliśmy to w ciele greckiego marynarza. Przypłynął do portu w Nowym
Orleanie, poszedł do dzielnicy francuskiej i tam zmarł. Miał szybką śmierć.
Na widok skupionej miny majora, Sara zwątpiła, żeby jąpodrywał. Wpatrywał
się uważnie w model komórki rakowej na ekranie. Nie była pewna, czy to jej
się podoba. Nastroiła się zawodowo i skoncentrowała na problemie.
- Rak zabił go w ciągu niecałej doby?!
- Być może w ciągu kilku godzin. Coś przyspieszyło rozrost nowotworu. Może
jego szczególna sekwencja genowa albo jakiś katalizator chemiczny, co jest
bardziej prawdopodobne.
Sara pokręciła głową.
- Katalizator rakowy? Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Sztuczny mógłby
być użyty jako broń.
Aż podskoczyła na dźwięk pagera. Co za irytujący sygnał! Zerknęła na
wyświetlacz. Słowo „TALON" zelektryzowało ją.
- Przepraszam, sir. Jestem na dyżurze i muszę lecieć. Sytuacja alarmowa.
- Ależ pani kapitan, to...
Major Clayton mógł gadać do ściany. Kapitan Sara Greene już biegła, żeby
złapać wahadłowe połączenie między Narodowymi Instytutami Zdrowia i
stacją czerwonej linii kolei MetroRail. Musiała dostać się szybko do Shady
Grove, a stamtąd do Pentagonu. Badanie raka mogło być fascynujące,
zwłaszcza jego potencjał jako broni biologicznej. Jednostka TALON stawała
jednak przed większymi wyzwaniami.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego,
ONI - Biuro Wywiadu Marynarki, Pentagon, Waszyngton
- Daj się namówić, Jen. Będzie fajnie, pełny luz. Cały weekend na wodzie.
Popłyniemy w górę wybrzeża, zawiniemy do Cape Cod i...
Komandorze - odparła lodowato porucznik Jennifer Margaret Olsen
- mam chorobę morską. Przy najlżejszej bryzie zwrócę wszystko, co zjadłam
przez ostatni tydzień.
Utkwiła piękne niebieskie oczy w nudnym palancie, który myślał, że oboje
grają w jednej lidze. Jak go spławić? Nie jest w jej typie. Gdyby nie był starszy
stopniem, szybko by go zgasiła.
Ale chciała mu odmówić elegancko, nie robiąc afery. Mogły jej się przydać
jego kontakty. Biuro Wywiadu Marynarki było nie tylko centralą siatki
szpiegowskiej, ale również wydziałem dochodzeniowym.
Komandor znów gapił się na nią łakomie. Jennifer tylko się uśmiechnęła. Nie
mógł oderwać wzroku od jej pełnego biustu; rzadko patrzył jej w oczy. Nie
unikała seksu „rekreacyjnego", ale wolała bardziej muskularnych facetów.
Chłodnych, wyrafinowanych i...
Aż podskoczyła na dźwięk przywoływacza. Odczytała komunikat. Było tylko
jedno słowo. Spojrzała na zegar ścienny w swoim biurze. Mogła być w
gabinecie wojennym Pentagonu za dziesięć minut. Wystarczyło zejść na dół.
Wiedziała, że innym członkom drużyny Orzeł zajmie to, być może, godziny.
Ale zjawią się jak najszybciej, bez względu na to, gdzie się teraz znajdują.
- Muszę iść na odprawę - powiedziała szorstko.
Komandor cofnął się, gdy zgromiła go wzrokiem za to, że ją szpieguje.
- Dziwna wiadomość - wymamrotał zmieszany. - „Talon" to ten odrzutowiec
treningowy, tak? T-38?
- To typ suwaka do zapinania worka na zwłoki. Takiego, w jakim może się pan
znaleźć, jeśli będzie pan za dużo węszył, sir.
Wstała od biurka, pozamykała na klucz szuflady i wyszła bez słowa.
Cokolwiek chciał od niej generał Krauss, była gotowa. Miała dosyć szarej
codzienności w ONI.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego,
Ośrodek Lotnictwa Bojowego Marynarki nad rzeką Patuxent,
Maryland
- Mam cię, Trójka! - zaskrzeczało radio. Kapitan Hunter Evans Blake III
pokręcił głową, poprawił słuchawki i opuścił wyświetlacz. Obraz poligonu w
świetle dziennym zmienił się. Było teraz widać tylko przeciwnika. Blake nie
kalkulował; po prostu reagował.
Eksperymentalny helikopter bojowy poderwał się niczym rosyjski SU-29 przy
akrobacji nazywanej „kobrą". W końcu łopatom wirników zabrakło powietrza,
żeby utrzymać go w górze i stracił szybkość. Rozbłysły czerwone lampki i
rozległy się ostrzeżenia głosowe. Hunter wyłączył je wściekle. Rozpraszały
go, kiedy musiał się skoncentrować.
Nos maszyny zanurkował. Blake dał pełną moc. Kadłub wpadł w wibracje,
zaczęły odpadać części. Hunter nie widział w tym nic niebezpiecznego i
manewr się udał. Grumman F-14 tomcat zwolnił, ale i tak przeniknął za
szybko, żeby odpalić pocisk sidewinder lub użyć działka M-61.
XH-72 zakołysał się od podmuchu. Hunter wszedł na ogon odrzutowca i wziął
go na cel.
Wdusił kciukiem przycisk ogniowy i „wystrzelił" rakietę powietrze-po-wietrze.
Ścisnął drążek i „dołożył" tomcatowi z dwudziestomilimetrowego karabinu
maszynowego. Kiedy poczuł się bezpieczny, znów poderwał helikopter, dodał
gazu i poleciał za myśliwcem, waląc z eksperymentalnego działka laserowego
ALA-1.
- Dostałeś, dostałeś, dostałeś! - zachichotał. Wszystkie systemy uzbrojenia
działały prawidłowo. Każdy strzał trafiał w cel, pokazywały to kamery. Blake
udowodnił, że powolny śmigłowiec z ciężkim opancerzeniem może pokonać
najlepszy myśliwiec marynarki wojennej.
Hunter służył w lotnictwie. Jego dzisiejszy przeciwnik, George „Szpila" Silver,
w marynarce. Tym większa była satysfakcja ze zwycięstwa. Pilotom
marynarki zdawało się, że to oni rządzą w powietrzu.
- Hej, Szpila! Następnym razem wezmę cessnę i zestrzelę cię z wiatrówki!
- Chyba we śnie, Trójka! Po prostu dziś miałeś fart.
- Chcesz, żebym powiększył zdjęcia do wielkości plakatów? Wyślę je twojemu
dowódcy. I twoim tak zwanym dziewczynom, żeby zobaczyły, jaki z ciebie
cienias.
- XH-72 - zaskrzeczał w radiu głos kontrolera lotów.
Hunter mruknął pod nosem. „Góra" nie cierpiała pogawędek w powietrzu. Nie
obchodziło ich, że Blake jest w eksperymentalnej maszynie i zademonstrował
jej możliwości. Hunter wiedział, że powinien zaczekać z żartami do
wylądowania. Szpila postawiłby mu kolejkę w barze Szybka Lufa i wtedy by
pogadali. Ale rozpierało go zadowolenie. Dlaczego nie może się pochwalić
swoimi umiejętnościami właśnie teraz?
- Zgłasza się XH-72. Co jest, Buster?
- Mam dla ciebie wiadomość. Najwyższy priorytet. Odbiór.
- Nie wrócę do bazy tak szybko jak mój kumpel z marynarki. Powiedz, o co
chodzi. Odbiór.
- TALON - nadeszła elektryzująca odpowiedź. - Wiesz może, co to znaczy?
- Że masz mi załatwić transport do Pentagonu, jak tylko wyląduję. Nie
jutro. Natychmiast.
- Masz zezwolenie na lądowanie, XH-72. Przeskoczysz do tomcata, którego
„zestrzeliłeś" i komandor Silver podrzuci cię do Waszyngtonu.
- Niech będzie - odrzekł Hunter. - O ile się nie zgubi.
Wycisnął z silników pełną moc i wylądował zaledwie kilka minut po dużo
szybszym odrzutowcu Silvera, Lot z poligonu w Maryland do Pentagonu trwał
niewiele dłużej.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Szkoła Piechoty, obóz w
Lejeune, Karolina Północna
Facet z nożem Ka-Bar był wielki, szybki i bardzo sprawny. Atakował bez
dźwięku. Doskonale wyćwiczony zabójca.
Ale nie na tyle, by pokonać prawie dwumetrową górę mięśni, jaką był Jack
DuBois.
Błysnęło srebrzyste ostrze i Jack odskoczył, unikając pchnięcia w brzuch.
Złapał mocny nadgarstek, obrócił się zwinnie, niczym matador z muletą.
Ostrze przecięło mu koszulę. Obracał się dalej.
Nagle zacisnął palce jak stalowe obręcze. W ostatniej chwili szarpnął ramię
napastnika do tyłu i podciął mu nogi. Facet zwalił się ciężko na ziemię. Jack
natychmiast wylądował na nim i wygiął mu rękę tak, że ostrze zbliżyło się do
szyi przeciwnika.
- Mam cię - powiedział Jack.
Wściekły błysk w oczach faceta zmusił go do szybszej reakcji. Pochylił się do
przodu i naparł całym swoim ciężarem na nóż. Ostrze wbiło się w ziemię po
rękojeść tuż obok szyi napastnika. Jack wstał i cofnął się.
Spojrzał na grupę żołnierzy. Do zwiadu zgłosiło się wielu ochotników. Gapili
się na niego wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nie widzieli, żeby ktoś tak
łatwo pokonał ich instruktora.
Jack DuBois nie powiedział im, że to nie było łatwe. I że ma wroga w
sierżancie artylerii, który właśnie otrzepuje się z kurzu. Podoficer był kmiotem
z jakiejś dziury w Alabamie. A może w Arkansas. Nieważne. W każdym razie
uważał się za lepszego od każdego czarnego. Nawet od takiego jak Jack.
DuBois dowodził kompanią zwiadowczą. Walczył na polu bitwy wystarczająco
często, żeby wiedzieć, że w wojsku nie ma miejsca dla rasistów. Przez nich
ginęli ludzie. Zanotował sobie w pamięci, by powiedzieć dowódcy wy-
szkolenia, że ma u siebie zgniłe jabłko i im szybciej się go pozbędzie, tym
lepiej.
- Oto jak można przeżyć, drogie panie, i wykończyć żałosnego frajera, który
was atakuje - oświadczył Jack, obserwując wkurzonego sierżanta. Nie miał
pojęcia, jakim cudem ten facet został instruktorem. W pełni ufał przełożonym i
oficjalnej polityce. Uważał, że przysłali go tutaj, żeby wykopał artylerzystę.
- Dobrać się parami i ćwiczyć - warknął sierżant. - Tak, jak pokazał wam ten
czar... znaczy się... pan kapitan.
Jack już miał go wziąć na stronę, kiedy obok zahamował z poślizgiem
hunvee. Zza kierownicy wyskoczył kapral, podbiegł do Jacka i pospiesznie
zasalutował.
- Wiadomość z góry, sir - zameldował i wyciągnął pager Jacka. DuBois
spojrzał na słowo na wyświetlaczu, potwierdził przyciskiem odbiór i schował
pager do kieszeni koszuli.
- Muszę natychmiast dostać się na północ - powiedział.
- Wszystko załatwione, sir. Mam pana zawieźć prosto na lotnisko. Dopilnuję,
żeby pańskie rzeczy doleciały później.
- Doskonale, kapralu - pochwalił Jack i wsiadł do samochodu. Żołnierz odpalił
silnik i ruszył ostro, wzbijając tuman kurzu.
DuBois wolno pokiwał głową. Jednostka TALON wchodzi do akcji. Świetnie.
Potrzebował prawdziwego wyzwania.
- Radio jest ustawione na waszą kwaterę główną? - zapytał kierowcę.
- Tak jest, sir.
Jack połączył się z dowódcą bazy i złożył mu raport o instruktorze. Dowódca
nie był zachwycony sugestią kapitana, która zabrzmiała jak rozkaz.
Powiedział, że bardzo niechętnie pozbędzie się sierżanta, bo facet jest
cholernie dobry w swojej robocie. Jack miał wątpliwości, czy w ogóle to zrobi.
Postanowił, że za jakiś czas sprawdzi, czy instruktor został przeniesiony. Nie
zamierzał zostawić tej sprawy.
W korpusie marines służyli wartościowi żołnierze. Byłoby zbrodnią stracić
choćby jednego z powodu koloru skóry.
Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Morze niedaleko wyspy
Vieques
Przed komandorem porucznikiem Stanislausem Michaelem Powczukiem
rozciągało się bezkresne morze. Jak wielu jego poprzedników z morskich sił
specjalnych Navy SEAL, zmagał się z silnym prądem między Roosevelt Ro-
ads na Portoryko i wyspą Vieques. Siedem mil morskich od Roosy Roads.
Siedem mil morskich piekła, nawet jeśli nie płynie się z dwudziestodwukilo-
gramowym plecakiem na grzbiecie.
Stan był silny i miał skórę byka. Gdy walczył z wodą, na jego ciele odznaczały
się rozdarcia i rozcięcia. Komandosi z Navy SEAL już nie pływali tą trasą w
ramach ćwiczeń - wymiękli, jak uważał Stan. On musiał ją kiedyś zaliczyć,
żeby się zakwalifikować. I nadal to potrafił. Nawet z ciężkim plecakiem.
Bolał go każdy centymetr ciała. Paliło go w płucach, widział jak przez mgłę.
Ale nie zamierzał się poddać. Chciał sobie udowodnić, że jest takim samym
twardzielem jak dziesięć lat temu.
- Cieniasy - mruknął z pogardą. - Ich ćwiczenia są dobre dla panienek.
Wiedział, że to nieprawda. Ale wkurzał się celowo, żeby pobudzić mięśnie do
pracy i nie przestać płynąć. Jeszcze trochę.
Silny prąd cofnął go dalej niż był pięć minut wcześniej.
Zignorował zmęczenie i przyspieszył. Gdyby sobie odpuścił, prąd zniósłby go
z powrotem do Roads. Łatwe wyjście z sytuacji. Ale ciemny zarys wyspy
Vieques wskazywał, że do celu zostały dwie mile. Ponad dwie trzecie drogi za
nim. Mimo że na zmagania z morzem zmarnował już większość dnia. Ludzie
zawsze tu odpadali.
Nie byli tacy dobrzy, jak Stan Powczuk. Ani tacy zdeterminowani. Przy-
spieszył. Ramiona bolały go tak, że łzy napływały mu do oczu. Ale zaraz
zmywała je słona woda.
Nie musiał tego robić. Chyba że dla własnego spokoju ducha. Był in-
struktorem w SEAL i powinien potrafić tyle, ile wymagał od swoich ludzi.
Podpuścił go kolega; powiedział, że nie przepłynie Roads. Stan podwoił za-
kład. Potem oświadczył mocnemu w gębie skurwielowi, że zrobi to z
dwudziestodwukilowym plecakiem materiałów wybuchowych.
Stan usłyszał zbliżającą się motorówkę, ale nie przestał płynąć. Do wyspy
została mila. Mila mokrego piekła. Po całym dniu w wodzie tracił siły z każdym
ruchem.
- Komandor porucznik Powczuk? - zawołał ktoś. Stan płynął dalej. Gdyby
teraz zwolnił, przegrałby walke_ z prądem. Odwrócił się dla nabrania
powietrza i krzyknął:
- Zostaw mnie, człowieku! Została mi już tylko mila.
- Ma pan pilną wiadomość, sir.
- Odbiorę na wyspie.
Potężna pierś wznosiła się, gdy Stan chwytał życiodajny tlen. Jakby wciągał
napalm do płuc. Ale płynął dalej, nie odpuszczał. Musiał wygrać zakład.
- Nic z tego, sir. Rozkaz admirała. Mam upoważnienie, żeby wyciągnąć pana
z wody łodzią, jeśli będzie trzeba.
- O co chodzi?
- TALON, sir. Tylko to kazali mi przekazać.
Stan zauważył, że porucznik nie jest zachwycony perspektywą wleczenia go
za motorówką do Portoryko.
- To dlaczego nie mówisz od razu, do cholery?
Podpłynął do burty i spróbował się podciągnąć. Nie utrzymał siana zdrę-
twiałych ramionach i zsunął z powrotem do wody. Odpędził porucznika, którzy
rzucił się na pomoc i przy drugiej próbie wdrapał się do łodzi.
Porucznik gapił się na niego ze zgrozą.
- To prawda, sir, że płynął pan, żeby wygrać zakład?
- Prawda.
- Jaka była stawka? Ile jest wart taki sposób samobójstwa?
Stan uśmiechnął się krzywo, zrzucił plecak i usiadł na dnie motorówki.
- Dychę - zarechotał. ,- Dziesięć dolarów, sir?!
- Dziesięć centów. Dziesięć centów i miliard dolców. Tyle jest warte prawo do
chwalenia się.
Ruszyli w stronę portu. Stan spoważniał. Przegrał zakład i będzie musiał
zapłacić. Nieważne, że generał Krauss wezwał go do Pentagonu. Nie może
wyjaśnić, dlaczego nie dopłynął do celu. Jasna cholera! Ale bezpieczeństwo
operacji przede wszystkim. Jak zwykle.
Stan Powczuk pocieszał się tylko tym, że jego i resztę jednostki TALON czeka
zapewne udział w jakiejś akcji.
Godzina 10.14 czasu środkowoamerykańskiego, Teksas
- Tak jest, synu, nie spiesz się - szepnął Travis Barrett. - Patrz wzdłuż lufy i
przesuwaj strzelbę po linii lotu przepiórki. Kiedy będziesz miał ją na
celowniku, strzelaj. Ale nie przestawaj przesuwać broni.
- Wiem, tato.
Syn Travisa, Randall, uniósł strzelbę i przyłożył do ramienia. Kiedy ptak
poderwał się do lotu, zrobił wszystko dokładnie według instrukcji. Huknął
strzał i przepiórka runęła w dół.
Travis klepnął chłopca w ramię.
- Brawo! Sam bym tego lepiej nie zrobił.
Randall podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się z przymusem.
- Akurat!
Cieszył się z celnego strzału, ale wiedział, że ojciec przez ten czas strąciłby
całe stado. Niewielu chłopaków miało ojców, którzy byli takimi dobrymi
myśliwymi. E, tam - nikt nie miał!
- Chodź, zobaczymy, czy Alamo znalazł ptaka.
Spotkali psa kilka metrów dalej. Wypuścił z pyska przepiórkę i usiadł. Travis
poklepał go po łbie. Nigdy nie miał lepszego psa myśliwskiego i był cholernie
dumny z syna.
Żałował, że nie mogą spędzać razem więcej czasu. Ale jego była żona
Lavonne przy każdej okazji rzucała mu kłody pod nogi. Rozwód nie przebiegł
gładko. Robiła wszystko, żeby nastawić dzieci przeciwko ojcu.
Z córką, Betty Sue, udało się jej. Z Randallem nie.
- Szykuje się dobra wyżerka - powiedział Travis. - Zabierzemy ją do obozu i...
Urwał i sięgnął do paska po pager. Zerknął na wyświetlacz i pokręcił głową.
Potem spojrzał na Randalla. Synowi zrzedła mina.
- Musisz lecieć - domyślił się chłopiec.
- Niestety, synu - przyznał Travis. Potwierdził przyjęcie wiadomości i wyjął
specjalny telefon komórkowy, zaprojektowany przez NSA. Travis wystukał
numer. Miał nadzieję, że nie będzie musiał tego robić w czasie polowania z
Randallem.
- Tu major Travis Barrett z armii Stanów Zjednoczonych. Kod „Ikar", baza sił
powietrznych Kelly, za godzinę. Wyłączył się i schował komórkę.
- Muszę się pospieszyć, synu. Chcesz pojechać ze mną?
- Jasne! - ucieszył się Randall i zaraz zmarkotniał. - Ale mama nie będzie
zadowolona. Kelly jest na drugim końcu San Antonio.
- Myślisz, że jej powiem?
Travis położył rękę na ramieniu chłopca i poprowadził go do sfatygowanego
pikapa chevy rocznik 63. Samochód wyglądał jak ruina, ale chodził jak
rakieta. Miał potężny podrasowany silnik V-8 o pojemności siedmiu tysięcy
pięciuset centymetrów sześciennych.
Travis wcisnął swoje prawie dwumetrowe ciało za kierownicę i zaczekał, aż
Randall zapnie pasy. Kodeks drogowy Teksasu nie wymagał ich używania w
ciężarówkach, ale Travis zawsze się przy tym upierał. I żadnej jazdy z tyłu na
skrzyni. Poczekał, aż chłopiec posadzi Alamo między nimi i mocno obejmie.
Potężny silnik zaryczał, bieg wszedł z szarpnięciem i chevy wystrzelił na
drogę. Travisowi dopisało szczęście i po niecałej godzinie zahamował przed
bramą bazy.
- Sto dwadzieścia osiem kilometrów w czterdzieści osiem minut! - zachwycił
się Randall. - To była jazda!
- Muszę cię tu zostawić, synu. Naprawdę pilnie mnie potrzebują.
- Zaczekaj, tato. Musisz zadzwonić do mamy, żeby mnie zabrała. Travis
uśmiechnął się, rozejrzał i zniżył głos.
- Prowadziłem samochód w wieku czternastu lat. Ty też możesz. Stajesz się
mężczyzną. Wiem, że już jeździsz traktorem po ranczo dziadka. Ale jeśli
uważasz, że sobie nie poradzisz...
- Poradzę sobie. Wiesz, że dobrze prowadzę, tato.
- Jedź bardzo ostrożnie, słyszysz? I nie mów mamie. Zaparkuj za rogiem i
resztę drogi przejdź pieszo. Powiedz jej, że nie miałem ochoty na kolejną
kłótnię.
Chłopcu błyszczały oczy.
- Dobrze, będę uważał.
- Zadzwonię za kilka godzin i sprawdzę, czy dotarłeś do domu. Nie kręć się po
mieście i nie podrywaj panienek. I pamiętaj, żeby wyczyścić strzelby.
Uścisnął synowi rękę i zmierzwił mu włosy. Patrzył, jak Randall zawraca i
odjeżdża z psem na siedzeniu obok. Pomyślał, że chłopiec szybko dorasta.
Im więcej wiary wkłada w syna, im więcej oczekuje, tym więcej dostaje w za-
mian.
- Zabiorą pana, sir - powiedział sierżant pilnujący bramy i wskazał kciukiem
furgonetkę za sobą. Tylne drzwi otworzyły się i Travis zobaczył trzech
mężczyzn. Przygotowywali dla niego ciśnieniowy skafander wysokościowy.
Wsiadł. Pomogli mu zdjąć zniszczone ubranie myśliwskie i włożyć skafander.
- „Aurom" już tu jest? - zapytał.
- Tak, sir. Wycofali jaz operacji na południu. Będzie pan w Waszyngtonie,
zanim się pan obejrzy.
Furgonetka podwiozła go do samolotu szpiegowskiego „Aurora", który zastąpił
SR-71. Travis leciał nim już dwa razy i nie cierpiał tego. Kokpit był
zaprojektowany dla dwóch karzełków. Teksański olbrzym ledwo się w nim
mieścił.
Dzięki silnikowi wytwarzającemu pulsacyjną falę detonacyjną maszyna osię-
gała prędkość ośmiu machów - poruszała się ośmiokrotnie szybciej niż
dźwięk. Podobnie jak samolot rakietowy drużyny, X-37. Travis miał szansę
dotrzeć z Teksasu do Pentagonu przed innymi członkami zespołu, którzy byli
w Waszyngtonie.
Wylądował w stolicy po niecałych czterdziestu pięciu minutach lotu.
Drużyna Orzeł z jednostki TALON była w komplecie.
Rozdział trzeci
6 listopada, godzina 14.09 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon,
Waszyngton
Sam tak się spieszył, że zaparkował samochód w bazie lotniczej Bolling i
dojechał do Pentagonu metrem. Wyskoczył z wagonu, wbiegł na ruchome
schody i nagle uświadomił sobie, że gdzieś zapodział identyfikator. Na górze
stanął z boku, żeby przepuścić innych przez punkt kontrolny i zaczął grzebać
w kieszeniach. Nic. Przestraszył się, że zostawił plastikową kartę na biurku w
Fort Meade. Potem przypomniał sobie, że w drodze tutaj pokazywał
identyfikator przy wjeździe do bazy Bolling.
- Jakiś problem, sir? - zapytał wartownik, który górował nad Samem niczym
wieża.
- Nie, dlaczego... ja tylko... O, jest!
Sam triumfalnie pokazał kartę i wręczył wartownikowi. Facet uważnie
porównał zdjęcie z jego twarzą i wpuścił go niechętnie do części handlowej.
Sam rozejrzał się, zerknął na zegarek, potem popatrzył na stoisko z przeką-
skami na dziedzińcu Pentagonu. Był głodny. Na śniadanie zjadł tylko małą
torebkę chipsów, na lunch kanapkę. Znów zerknął na zegarek. Nie miał cza-
su. Chociaż generał Krauss skontaktował się najpierw z nim, Sam wiedział, że
jednostka TALON szybko zgłasza się na rozkaz.
I wysłał wszystkim wiadomość o najwyższym priorytecie.
Mogli być na drugim końcu świata, a mimo to zjawić się w gabinecie
wojennym w Pentagonie wcześniej niż on, choć miał do przejechania tylko
trasę z Frederick w Maryland. Ruszył przez tłum, przekroczył granicę strefy B
i znalazł właściwą windę do podziemi wielkiego budynku biurowego. Znów
musiał pokazać identyfikator.
Kontrola na dole była bardziej dokładna. Wzór siatkówki oka zgadzał się, ale
Sam jak zwykle miał problem z próbą głosu. Zastanawiał się nad lepszymi
sposobami wychwytywania w głosie oznak alergii, przeziębienia, czy nawet
stresu.
- Odciski palców, sir - powiedziała potężna kobieta w mundurze żandarmerii
wojskowej i oparła rękę na broni na wypadek, gdyby zaprotestował. Sam
zamrugał i zerknął na nią. W końcu się wydało, że nie zaliczył próby głosu.
Wyciągnął prawą dłoń. Kobieta z wprawą zdjęła jego odciski palców i wrzuciła
do komputera dla porównania.
- Kiedy będziecie tu sprawdzać DNA? - zapytał.
- Nic mi o tym nie wiadomo, sir - odparła szorstko. Pewnie, że nic o tym nie
wiedziała. Jak pół tuzina innych żandarmów patrolujących czujnie hol na
wypadek czegoś niezwykłego. Wykonywali tylko swoją robotę. Nigdy nie
kwestionowali rozkazów, nie żartowali i nie zastanawiali się, co może przy-
nieść jutro. Sam przeciwnie. Czytał tajne raporty o porównywaniu próbek
DNA. Superkomputer przyspieszał ten proces, ale jeszcze nie na tyle, żeby
znacząco skrócić czas kontroli wchodzących.
- Może pan wejść, sir - oświadczyła kobieta i wskazała trzecie drzwi na lewo.
Wyglądały najmniej imponująco ze wszystkich. Sam wszedł i drzwi zamknęły
się za nim. Poszedł wolno wąskim korytarzem. System ochrony znów się
zmienił. Kto zapuściłby się nielegalnie aż tutaj, musiałby być bardzo sprytny. I
zapewne chciałby kogoś zabić. Sam wiedział, że korytarz w ciągu kilku
sekund może się wypełnić superklejem, który zatrzymałby wszystko z
wyjątkiem czołgu. Mógłby nawet udusić intruza, gdyby zalepił mu usta i noz-
drza, ale nie o to chodziło. Wystarczyłoby spowolnić ewentualny atak. Po
włączeniu się alarmów zjawiłby się silny oddział wartowniczy i zlikwidował
każde zagrożenie.
Sam zwolnił, potem zatrzymał się na moment przed metalowymi drzwiami na
końcu korytarza. Przypominały wejście do skarbca bankowego. Usłyszał
ciche dźwięki odsuwających się rygli i po chwili przekroczył próg pokoju
odpraw. Natychmiast przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Mimo że
pierwszy dostał wezwanie, zjawił się ostatni.
Wśliznął się na krzesło obok swojego przyjaciela, Jacka DuBois. Black Jack
wyszczerzył zęby i uniósł kciuk. Wokół stołu siedzieli pozostali członkowie
drużyny Orzeł w różnych strojach. Jack miał na sobie odprasowany, choć
trochę poplamiony mundur polowy. Major Barrett był w lotniczym skafandrze
ciśnieniowym, kapitan Blake w kombinezonie pilota, Sara Gre-,ene w fartuchu
laboratoryjnym na cywilnym ubraniu. Komandor Powczuk wyglądał, jakby
wyłowiono go z akwarium; wciąż zwisały z niego wodorosty. Porucznik Olsen
przyszła w bardzo eleganckim mundurze marynarki wojennej. Przypominała
plakat werbunkowy. Gdyby Sam nie był jeszcze
członkiem drużyny, na widok Jennifer zgłosiłby się na ochotnika do każdej
operacji.
- Straszne korki - powiedział do generała Kraussa, chcąc usprawiedliwić
swoje spóźnienie. Uśmiechnął się słabo i wyjął notes elektroniczny, żeby w
razie potrzeby wszystko zapisać, a potem zorganizować.
- Wiem, jak pan tu podróżował - odrzekł generał brygady, Jack Krauss. -I
dziękuję, że nie tracił pan czasu najedzenie.
Odkaszlnął i zaczął odprawę. Był wysoki i oszczędny w słowach. Prawdziwy
dowódca. Prawy rękaw przypiął starannie, żeby ukryć brak ręki. Z jakiegoś
powodu nie miał dziś protezy, ale jego osobowość dominowała nad
ułomnością fizyczną. Siwe włosy nosił przycięte prawie tak krótko jak Travis
Barrett. Nie tracił czasu na głupstwa i szybko wprowadził ich w szczegóły.
- Generał Gates przekazał tę sprawę głównemu dowódcy operacji spe-
cjalnych. Generał Freedrnan wybrał drużynę Orzeł jako najlepszą do wyko-
nania operacji „Ogień Morski".
Światła przygasły i na ścianach pojawiły się slajdy. Pokazywały rosyjski okręt
podwodny klasy Tajfun, tajemnicze postacie wchodzące z pontonów na
pokład, a w oddali ciemne wybrzeże Irlandii.
Krauss spojrzał na Powczuka.
- To typowa operacja morska, komandorze. Jest pan naszym ekspertem.
Dobrze, że już pan ćwiczył taki manewr, bo na „Gorskiego" można się dostać
tylko z wody.
Travis Barrett popatrzył na podsumowanie faktów i pokiwał głową. Już
zaczynał planować. Podniósł wzrok, gdy generał się zawahał.
- Ile mamy czasu na ćwiczenia, sir?
- Gdybym mógł, wysłałbym was tam już wczoraj. Patrząc realistycznie,
możemy wam dać dwanaście godzin.
- Godzin, sir?!
Travis popatrzył na zebranych i zobaczył na ich twarzach pełną gotowość. Był
dumny ze swojej drużyny. Wszyscy utrzymywali najwyższą formę bojową i nie
bali się żadnego wyzwania.
- Czy to jakiś problem, majorze?
- Nie, sir. Oczywiście, że nie - odrzekł Travis i zauważył, że Powczuk szczerzy
zęby. Mógłby ruszać nawet zaraz.
- Jak mówi stare powiedzenie: Jedyny łatwy dzień był wczoraj" - odezwał się
Stan.
- Przekona się pan, że to prawda, komandorze - zapewnił ponuro Krauss. - Ta
operacja wymaga kontaktu nie tylko z materiałem radioaktywnym,
urządzeniami jądrowymi i być może z trującym gazem, ale również z
terrorystami z IRA i najgorszą z możliwych rzeczy.
- Z polityką, sir? - zapytał Jack.
- Tak. Zdradziecką i zabójczą. Gorszą niż skażenie całych Wysp Brytyjskich.
Angole nie mogą się tym zająć. Gdyby do akcji weszła SAS czy SBS, Sinn
Fein natychmiast zerwałaby rozmowy pokojowe. Odcięłaby się od wszelkiej
działalności terrorystycznej tymczasowego skrzydła IRA, albo znalazłaby inny
pretekst. Zajęcie przez SAS rosyjskiego okrętu zadziałałoby jak detonator.
- Rosjanie nam nie pomogą, prawda? - zapytała Sara. - Nie powiedzą nam o
ewentualnych problemach medycznych, z jakimi możemy się spotkać na
„Górskim"?
- Ich stanowisko jest do przewidzenia. Powiedzą: O co chodzi? To przecież
wspólne ćwiczenia marynarki rosyjskiej i brytyjskiej. Ruscy wysłali przez
Morze Pomocne tyle okrętów w tamtym kierunku, że mogliby zacząć wojnę.
Ale oczywiście wszystkiemu zaprzeczą.
- Co się dzieje z kodami uzbrajającymi? - zapytała Jen. Poprawiła się na
krześle i wpatrzyła uważnie w Kraussa. Kiedy chciała, wyglądała jak bezmó-
zga blondynka, ale Travis wiedział, że prawdopodobnie więcej wyłowi z tego,
czego generał nie powie, niż z tego, co od niego usłyszy. Żaden psycholog
nie dowiedziałby się z prostej odpowiedzi tyle, ile Jennifer Olsen.
- Wiadomo tylko, że zginęły z biura admirała Kuzniecowa. Podejrzewamy, że
są w rękach IRA, być może w drodze na „Gorskiego". Ale nie jesteśmy pewni.
Może to zbieg okoliczności. Wątpliwe, żeby IRA tak to zaplanowała.
- Chcieli tylko opanować okręt, sir? - zapytał Stan.
- To wystarczy. Nawet jeśli nie uzbroją głowic. Wyobraźmy sobie, że na
Londyn spada pocisk z dziesięcioma nieuzbrojonymi głowicami. Uderzenie
rozrzuciłoby pluton na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. Zagrożenie
utrzymywałoby się przez miesięce, zanim oczyszczono by teren. A gdyby
głowice eksplodowały, akcja terrorystów byłaby jeszcze bardziej udana.
Jen w zamyśleniu zagryzła dolną wargę.
- Tak czy inaczej, wygraliby.
- Poruczniku Olsen, ze względu na pani wywiadowcząprzeszłość i obecną
pracę w ONI, bardziej przyda się pani w Irlandii niż na „Gorskim". Przeniknie
pani do dowództwa IRA i zniszczy kody uzbrajające. Albo przynajmniej dowie
się, czy w ogóle je mają.
- Robota szpiegowska, sir?
- Dostanie pani taki sprzęt, jaki Sam uzna za najbardziej przydatny, kontakty i
wszystkie informacje o politycznych i terrorystycznych powiązaniach ERA,
jakie ma departament stanu i CIA.
- Tak jest, sir.
- Leciała pani kiedyś „Aurorą"?
- Nie, sir.
- Czeka na panią ta, którą przyleciał major Barrett. Pilot grzeje silnik. Start za
godzinę.
- Liczy się każda minuta, sir - odrzekła Jennifer i spojrzała na Sama. Podał jej
nowy notes elektroniczny. Wprowadził tam pospiesznie spis potrzebnego
sprzętu, kontakty do zapamiętania i wszystkie dane wyciągnięte z
komputerów Pentagonu, jakie przyszły mu do głowy. Jen wzięła małe urzą-
dzenie i wyszła. Starała się zapamiętać jak najwięcej, zanim ją wyposażą i
wyślą do Irlandii z ośmiokrotną szybkością dźwięku. Nie było tak źle. Nie mu-
siała zabierać żadnego sprzętu do operacji specjalnych.
- Jaki ma pan plan desantu i odwrotu? - zapytał Krauss w nadziei, że Travis
już opracował strategię.
- Potrzebujemy okrętu podwodnego do ćwiczeń, sir.
- Załatwione. U wybrzeży Connecticut czeka na was SSN „Albuąuerąue" klasy
Los Angeles. Travis rozejrzał się.
- Co powiecie na desant z powietrza?
Wszyscy skinęli głowami. Z wyjątkiem Sama. Pracował gorączkowo nad
zestawem wyposażenia.
- A ty, Sam? - zapytał Travis. - Dobrze skaczesz ze spadochronem? Analityk
z NSA podniósł głowę i przytaknął.
- To będzie cholernie niebezpieczna akcja - ostrzegł Krauss. - Czy ktoś z was
strzelał już wewnątrz okrętu podwodnego? Polecam tylko pistolety i strzelby.
Rykoszet z waszej broni mógłby być gorszy niż ogień przeciwnika.
Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl ClLIFF GARNETT OPERACJA „OGIEŃ MORSKI” PRZEKŁAD MACIEJ PINTARA
Prolog 5 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Moskwa, Federacja Rosyjska Dimitrij Lenkow szedł wzdłuż wschodniego muru Kremla. Nie zwracał uwagi na wspaniałą architekturą Moskwy. Chodził tędy zbyt często, by doceniać piękno kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego, zachwycać się dzwonnicą Iwan Wielki wewnątrz murów Kremla, czy podziwiać inne atrakcje turystyczne w swoim rodzinnym mieście. Zmarszczył nos, gdy poczuł smród śmieci niesiony wiatrem od GUM-u. Zwykle dokuczał tylko latem, ale teraz była krótka odwilż. Spojrzał na zachód za GUM i wzdrygnął się. Za domem towa- rowym, na placu Dzierżyńskiego, wznosiła się dawna centrala KGB. Spędził tam stanowczo zbyt dużo czasu jako agent niskiego szczebla. Grzebał w aktach po dwanaście godzin dziennie za psie pieniądze. Kiedy KGB przerodziło sig w Federalną Służbę Bezpieczeństwa, jego sytuacja nie poprawiła się ani trochę. Lenkow zasłonił twarz lichym szalikiem z gryzącej wełny, żeby ochronić się przed zimnym południowym wiatrem i ukryć uśmiech satysfakcji. Niedługo będzie bogaty. Niedługo będzie go stać na dziwki spod hotelu Rossija. Jak cudzoziemca. Jak aroganckich Amerykanów, Niemców i Fran- cuzów. Nienawidził ich za to, że mają pieniądze. Ale niedługo on też będzie je miał. Wybierze sobie najładniejsze dziewczyny spośród prostytutek hote- lowych. Koniec z kobietami cuchnącymi barszczem i z brudem pod paznok- ciami. Koniec z dwupokojowym mieszkaniem, które dzielił z matką, dopóki pół roku temu nie umarła na źle leczone zapalenie płuc. Dotknął kartki papieru w kieszeni palta i jego ponurą słowiańską twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Harować dla komunistów czy dla Putina i całej reszty - co za różnica. Dobrze jadają, wożą się. czarnymi mercedesami i ochlapują błotem przechodniów. Mają najładniejsze kobiety. Ale po dzisiejszej sprytnej kradzieży i on do nich dołączy. Skulił się pod uderzeniem ostrego listopadowego wiatru. Mroźne podmuchy przynajmniej wywiały odór śmieci. Minął hotel Rossija i wszedł ostrożnie na most nad rzeką Moskwą. Mimo że świeciło słabe słońce, woda już zamarzała. - Bahamy - powiedział głośno, bo słowa tłumił gruby szalik. - Tam jest ciepło. Tam pojadę, kiedy... Urwał i rozejrzał się podejrzliwie. Całe życie szpiegował innych i sam był szpiegowany. Nic nie znaczył. Ale nawet ludzkie zera mają swoje miecz-ty, marzenia. Teraz jest kimś, bo ma w kieszeni ważne informacje. Przysięgł sobie, że teraz będzie zarozumiały jak Amerykanie, wyniosły jak Francuzi i jak Niemcy, będzie zostawiał po sobie skórki pomarańczy. Przystanął po drugiej stronie mostu i przyjrzał się ulicy. Piesi zmagali się z wichurą. Mijali go obojętnie. Przejeżdżały drogie zagraniczne samochody i dychawiczne rosyjskie furgonetki. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale Lenkow wiedział, że władza potrafi obserwować. Popatrzył na ołowiane niebo i śniegowe chmury w poszukiwaniu helikoptera albo samolotu szpiegowskiego. Potem przeklął własną głupotę. Przecież nic nie wiedzą, pomyślał. Dziś rano nawet nie podejrzewał, że
znajdzie się w gabinecie admirała. Okazja czyni złodzieja. Od razu się zo- rientował, co leży w grubej tekturowej teczce na biurku admirała Kuznieco-wa, który dowodził atlantycką flotą okrętów podwodnych. Kiedy oficer wyszedł do toalety, Lenkow zadziałał, jakby sam demoniczny duch Rudolfa Abla skierował go przeciwko byłym przełożonym. Poklepał się po kieszeni i ledwo dosłyszał poprzez szum wiatru uspokaja-j ący szelest papieru. Ruszył szybko w stronę parku Riepina między dwiema odnogami rzeki. Co za szczęście, że kiedyś szpiegował Amerykanów. Dzięki temu wiedział, gdzie zadzwonić, gdy skopiował ściśle tajny dokument. I słyszał o akcji terrorystów przeciw jego znienawidzonym przełożonym. Wszystko poszło zaskakująco gładko. Przedstawiciela Sinn Fein w Moskwie bardzo zainteresowała jego oferta. Nawet się nie targował, kiedy usłyszał astronomiczną sumę. Powinienem był zażądać więcej, pomyślał Lenkow. Ale co tam. I tak zarobi więcej niż przez całe życie harówki w Rosji. Po sprzedaniu dokumentu Sinn Fein da łapówkę komu trzeba i wsiędzie do pierwszego samolotu odla- tującego z Moskwy. Skorzysta z nieuwagi strażników na lotnisku i ostempluje sobie zezwolenie na wyjazd z kraju. - Bahamy - powtórzył i rosyjska zima wydała się przez chwilę mniej sroga. W parku zwolnił. Nie bardzo wiedział, z kim ma się spotkać. Z politycznym przedstawicielem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Ale jak ten ktoś wygląda? Zaczął zabijać ramiona dla rozgrzewki. Palto było ciepłe, ale czuł chłód samotności. W parku było coraz mniej ludzi. Setki butów zamieniły gruby śnieg na ścieżkach w ohydne błoto. Ohydne jak Moskwa. Jak cała Rosja. Lenkow splunął. Ślina zamarzła, zanim dotknęła ziemi. Arktyczny mróz. Prawdziwa rosyjska zima. Znalazł ławkę, usiadł i owinął się szczelniej paltem. Jeśli będzie trzeba, posiedzi tu nawet całą noc. Forsa. Chce być bogaty. Odmrożone palce u nóg to niska cena za późniejsze wylegiwanie się na plaży wśród pięknych kobiet w topless. Usłyszał skrzypiące kroki na świeżym śniegu. Obejrzał się przez ramię. Przez śnieg brnęła pochylona i skulona z zimna kobieta. Jej samotne ślady pasowały do jego samotności. Przy ławce podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Rozpromienił się. To nie Rosjanka. Za ładna. I ten oryginalny kolor włosów. Lenkow rzadko widywał kobiety o włosach w kolorze miedzi i o tak bladej twarzy. Zaczerwienione od zimna policzki podkreślały regularność jej rysów. Lodowate spojrzenie zielonych oczu sprowadziło go na ziemię. - Masz towar? - zagadnęła po angielsku z silnym irlandzkim akcentem. - Bez żadnej wymiany haseł? - zapytał trochę zaskoczony. - Ty masz kody, a ja to, czego pragniesz - odparła i rozchyliła płaszcz. Miała wspaniałą figurę. Nie to, co rozepchane ziemniakami Rosjanki. Tam, gdzie jego znajome były grube, ona była szczupła. Tam, gdzie one były szorstkie, ona była gładka jak jedwab i pociągająca do bólu. Ale nie rozchyliła płaszcza po to, żeby pochwalić się swoim ciałem. Z jej ramienia zwisała skórzana torba. Zapewne z pieniędzmi. - Chcę to najpierw zobaczyć - zażądał Lenkow. - Oczywiście, Dimitrij. Przysunęła się bliżej, żeby mógł sięgnąć do torby. Zajrzał do środka i chciwie wytrzeszczył oczy. Odsunęła się. - Teraz pokaż swoje - powiedziała. W pośpiechu nie wyczuł jej drwiącego tonu.
Wyciągnął z kieszeni kartkę i chwycił mocno, żeby wiatr nie wyrwał mu jego przyszłości. Położyła na jego ręce dłoń w rękawiczce i uważnie przyjrzała się treści. Lenkow myślał przez moment, że kobieta uczy się na pamięć kolumn liter i cyfr. Potem dotarło do niego, że porównuje je ze znanymi już wzorcami, żeby sprawdzić, za co płaci grubą forsę. - W porządku - odezwała się i usiadła przy nim na zimnej ławce. Przez warstwy ubrań oddzielające ich ciała, poczuł jej ciepłe udo. Przyspieszyło mu serce. Może po załatwieniu interesu nawiążą romans? W końcu wystarczy wylecieć dziś wieczorem z Rosji. - Daj mi kody uzbrajające - powiedziała - i możesz wziąć forsę z mojej torebki. Odwróciła się trochę, żeby znów mógł sięgnąć do pieniędzy. Było mu niewygodnie, spieszył się. Chciał być bogaty jak Amerykanin. Natychmiast. Zabrała mu kartkę i trzymała w bezpiecznej odległości. Lenkow chwytał nieporęczne paczki funtów brytyjskich w banknotach o wysokich nominałach. Kobieta przyłożyła mu za uchem pistolet tokariew kupiony na czarnym rynku i wpakowała w głowę kulę kaliber 7,62. Wystrzał zagłuszył wiatr. Zapakowała pieniądze z powrotem do torby i zapięła płaszcz. Potem odepchnęła ciało Lenkowa. Osunęło się na bok na ławkę. „Zło jest daleko od ciebie, gdy śnisz i marzysz" - zacytowała ironicznie świętego Patryka. Wydała dziki okrzyk radości i odeszła po swoich śladach. 6 listopada, godzina 8.05 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie Kapitan Anatolij Urbanów zacisnął pięści i wetknął ręce do kieszeni munduru, żeby inni oficerowie nie zauważyli jego irytacji. Nie przejmował się podoficerami i marynarzami. Był ze starej szkoły, która nakazywała utrzymy- wać we flocie radzieckiej żelazną dyscyplinę. Na starzejącym się atomowym okręcie podwodnym klasy Tajfun, typ 941, jego rozkazy znaczyły więcej niż prawo. Nawet Bóg, w którego nagle uwierzyło tylu członków załogi, nie miałby szans, gdyby chciał się z nim kłócić. Urbanów był więc tym bardziej ziryto- wany, że namierzyły go brytyjskie niszczyciele. Bogu na tronie lepiej się nie sprzeciwiać. - Dziób trzy stopnie w dół - rozkazał. Pierwszy oficer przekazał rozkaz dalej. Urbanów ryzykował, ale nie widział innego wyjścia niż zanurzenie u południowego wybrzeża Irlandii. „Górski" wyruszył ze schronów dla okrętów podwodnych Rosyjskiej Floty Północnej w Litsa Guba i przemknął się przez Atlantyk na wschód. Płynął do Anglii wzdłuż południowego wybrzeża Irlandii w nadziei, że przechytrzy wyrafinowane urządzenia obserwacyjne, które marynarka brytyjska wypożyczyła od Amerykanów. Urbanów usłyszał powtarzające się ping, ping, ping i już wiedział, że nie zejdzie na czas do płytkiego dna. Pierwszy oficer spojrzał na niego pytająco, ale przezornie wolał trzymać język za zębami. Sasza Borken wykorzystywał każdą okazję, żeby poderwać autorytet kapitana wśród załogi. Marzyło mu się przejęcie dowództwa. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Niech komandor porucznik Borken rządzi sobie na tej kupie złomu. Urbanów miał na oku coś innego: jeden z okrętów podwodnych czwartej generacji z pociskami strate- gicznymi. Admirał Gromów już wiele lat temu zapowiedział wprowadzenie tych jednostek. Stępkę „Jurija Dołgorukiego" położono w stoczni Państwo- wego Ośrodka Budowy Atomowych Okrętów Podwodnych „Siewmasz" w
Siewierodwińsku w listopadzie 1996 roku. Urbanów był na tej uroczystości. Przysięgł sobie, że kiedy „Jurij Dołgorukij" wypłynie w morze, on będzie na jego pokładzie jako kapitan. Jeśli pozna taktykę przeciwnika, Brytyjczycy nie złapią go w pułapkę, gdy będzie dowodził okrętem klasy Borej. - Panie kapitanie - zawołał operator sonaru - proszę spojrzeć. Urbanów stanął za marynarzem i uśmiechnął się. Południowe wybrzeże Irlandii obejmowała niczym czuła kochanka warstwa ciepłej wody. To dziwne zjawisko powodował Prąd Zatokowy, który rozdzielał się wokół wyspy. - Schodzimy, schodzimy - przynaglił kapitan. Dwie siedmiołopatowe śruby tajfuna skierowały okręt pod ciepłą warstwę, by ukryć go przed sonarem i zakłócić jego ślad termiczny. - Kurs dziewięćdziesięt pięć stopni, cała naprzód - dodał Urbanów. Borken chciał zaprotestować, ale przekazał rozkazy. Płynięcie z pełną mocą przez nieznane wody nie było bezpieczne. Zwłaszcza blisko dna. Urbanów słyszał zgrzyt śmieci ocierających się o stusiedemdziesięciodwumetrowy ka- dłub. - Niepotrzebnie nas pan naraża, kapitanie - odezwał się sztywno Borken. - To tylko ćwiczenia. - Na które się nie zgodziłem - przypomniał Urbanów. - Polityka, cholera! Co mnie obchodzą stosunki międzynarodowe? To sprawa polityków z tłustymi tyłkami. Ja chciałem tylko poznać taktykę Brytyjczyków. Z sześcioma przestarzałymi tajfunami musimy zmaksymalizować wysiłki i znaleźć słabe punkty przeciwnika. - Mówi pan tak, jakby to była wojna - odparł Borken. Ciemnymi oczami świdrował swojego niebieskookiego dowódcę. - W każdej chwili może być wojna. Problem na Bałkanach to próbka tego, co się może stać gdzie indziej. NATO zaatakowało suwerenne państwo. A gdyby zamiast Jugosławii wybrało Czeczeno-Inguszetię? - Wybuchłaby wojna! - Oczywiście, komandorze - odrzekł sarkastycznie Urbanów. - Oni są nieprzewidywalni. Musimy być przygotowani. Cały czas musimy strzec się zdrady. - Nigdy nie odważą się na pierwszy krok. Mamy na „Górskim" pociski balistyczne. - Nieuzbrojone pociski balistyczne - poprawił cierpko Urbanów. - Moskwa boi się dać nam kody uzbrajające. Dźwigamy dwadzieścia najlepszych rakiet z biura projektowego Makajewa. Każda ma dziesięć głowic nuklearnych. I co? Równie dobrze moglibyśmy mieć na okręcie stalowe słupy z betonowymi blokami na szczycie. - Admiralicja nie chce, żeby wpadły w ręce Brytyjczyków - odpowiedział Borken. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Co za naiwność. Moskwa boi się, że zostaną odpalone w rosyjskie cele, jeśli w Dumie zmieni się władza. Po chwili spoważniał. Borken nie jest naiwny. Komandor niczego nie mówi bez powodu. Trzeba o tym pamiętać. Idzie do celu po trupach. Nie będzie miał wyrzutów sumienia, jeśli awansuje kosztem swojego dowódcy. Urbanów żałował, że nie mogą się wynurzyć i skorzystać z radaru po- wierzchniowego. Musiał dokładnie namierzyć niszczyciele brytyjskie, żeby się im wyniknąć. Co więcej, chciał zobaczyć, czy obserwują ich samoloty. Tak blisko wybrzeża Irlandii mogłaby wystarczyć obserwacja z lądu, żeby zlokalizować „Gorskiego". Ale amerykańskie satelity szpiegowskie nie mogły
go wykryć. TK13 i jego TK17 miały specjalne oprzyrządowanie komputerowe do zakłócania radaru. Nie była to tak zaawansowana technologia, jak w amerykańskich samolotach stealth F-117, czy nawet lockheed sea shadow, ale wystarczyła, by uniknąć wykrycia z orbity. Miał dwa peryskopy, ale wolał nie ryzykować ich użycia. Brytyjski sonar był skuteczny, o czym świadczyły powtarzające się ping, ping, ping. Sonar aktywno-pasywny na kadłubie „Gorskiego" blisko dziobowego przedziału torpedowego pokazywał obecność co najmniej trzech okrętów brytyjskich. Ale wszystkie zostały za rufą. Gdyby znów namierzyły „Gorskiego", Urbanów mógł spróbować manewru „szalony Iwan". Rozważał też atak torpedowy. Miał cztery sześciusettrzydziestomilimetrowe „cygara", ale chyba lepsze byłyby miny. W razie potrzeby mógł jeszcze wykorzystać zakłócacze echa, choć czuł, że Królewska Marynarka Wojenna nie da się oszukać. Co gorsza, mógłby zwrócić na siebie uwagę niszczycieli, jeśli dzięki jego unikom szuka- łyby go w złych miejscach. Mimo to warto było sprawdzić ich reakcję. Miał rozkazy wybadać Brytyjczyków pod każdym względem. Podrapał się po gęstej brodzie. - Przygotować się do odpalenia torpedy - zdecydował. - Dla zmylenia przeciwnika... Przerwały mu dzwonki alarmowe. Aż podskoczył. Rozbłysły czerwone światła ostrzegawcze. Serce omal nie rozerwało mu piersi. - Awaria reaktora! Promieniowanie! - nadeszło potwierdzenie, którego się spodziewał. Spojrzał na sonar. Żadnych sygnałów. Wykołował Brytyjczyków. Świetnie. Po co mająwiedzieć o problemach technicznych Rosjan. Zwłaszcza o kłopotach z napędem atomowym. Może się wynurzyć, skontaktować z jednym z okrętów podwodnych Delta IV na Morzu Pomocnym i nie przyznawać się do niczego. Wzdrygnął się na myśl, jakie zniszczenia w Irlandii mogłoby spowodować uszkodzenie reaktora o mocy stu dziewięćdziesięciu megawatów, gdyby nie udało się go naprawić. Dwaj przyjaciele Urbanowa, starzy podwodniacy, tak właśnie zginęli. Jeden okręt uratowano, drugi spoczął na dnie morza pięć kilometrów pod powierzchnią. „Górskiemu" to się nie zdarzy. Nie tak blisko brzegu. - Wynurzenie, wynurzenie - warknął Urbanów. - Wszyscy przygotować się do opuszczenia okrętu. Zachwiał się, gdy „Górski" przebił dziobem powierzchnię morza. Po każdej stronie kiosku była klapa ewakuacyjna. Gdyby kazał je otworzyć, uratowaliby się tylko oficerowie. Musiał działać tak, żeby nie stanąć przed sądem wojskowym. Panika w korpusie oficerskim byłaby prostą drogą do tego, żeby do końca życia rąbał lód na Syberii. Na całym okręcie rozbrzmiewały odgłosy otwieranych klap i tupot nóg na metalowych drabinkach. Urbanów podszedł do konsoli kontrolnej i oblizał suche wargi. Poziom promieniowania w prawym reaktorze drastycznie wzrastał. Operator wyłączył go, ale sytuacja stawała się dramatyczna. Urbanów otworzył usta, żeby wydać rozkaz wyłączenia drugiego reaktora, gdy nagle zauważył coś dziwnego. Odczyty promieniowania w drugiej jednostce były normalne. Przy awarii jednego reaktora i skażeniu całej rufy promieniowanie powinno być tak samo silne na całym okręcie. - Borken, co jest... Urbanów odwrócił się i zobaczył tłumek podoficerów i marynarzy stojących za jego zastępcą. Borken celował do niego z pistoletu. Kapitan „Gorskiego"
słyszał, jak załoga opuszcza okręt. Jego ludzie odeszli. Ich miejsce zajęli nowi. Rozdział pierwszy 6 listopada, godzina 8.30 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton Henry Scanlon, starszy analityk z DIA - Agencji Wywiadowczej Obrony, otworzył laptop i podłączył go do systemu briefingu komputera Sun SPARCstation. Podniósł wzrok, gdy do pokoju wszedł generał George H. Gates, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Generał roz- mawiał po drodze z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego i podse- kretarzem stanu. Analityk z DIA westchnął ciężko. Działał w zawoalowanym świecie szarości i półprawd. Jego zadaniem było wyłożyć wszystko czarno na białym, żeby inni mogli podjąć decyzje. Żałował, że wie tylko to, co przekazali mu inni analitycy z DIA. Nikt nie potrafił dodać nic więcej. Ani NSA - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, ani NRO - Krajowe Biuro Rekonesansu, ani nawet zagraniczne agencje zajmujące się ELINT, czyli wywiadem elektronicznym, czy HUMINT - zbieraniem informacji od swoich szpiegów. Wpatrzył się w ekran laptopa, uruchomił program prezentacyjny PowerPoint i otworzył okno Adobe FrameMaker na wypadek, gdyby potrzebował coś wynotować. Na briefingach zawsze wrzeszczano na niego, żeby podawał więcej informacji. Czasami zastanawiał się, po co przychodzi na te spotkania i słucha obelg. Mógłby robić prezentacje w sieci wewnętrznej Pentagonu i odpowiadać na pytania przez komórkę. Jeśli będą chcieli więcej - zwykle nieistotnych - szczegółów technicznych, niech przysyłają faksy z żądaniami. Nienagannie ubrany analityk z CIA Mitchell Todd, siedział już przy stole z drewna wiśniowego. Zawsze był wyluzowany i Scanlon nienawidził go za to. To briefmg techniczny. Nie chodzi o problemy polityczne czy kulturowe. Przynajmniej na razie. Scanlon nie czuł satysfakcji, że Todda też szybko wezmą w obroty. Nie miał klucza do rozwiązania zagadki. Dyrektor wywiadu centralnego ledwo zdążył wysłać raport. Scanlon wątpił, by dyrektorowi star- czyło czasu na dokładne zapoznanie Todda z sytuacją. Wydarzenia następo- wały zbyt szybko. - Zaczynajmy - powiedział Gates, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu obrotowym na prawo od Scanlona. Górne światło odbiło się w czterech gwiazdkach na naramiennikach generała i zamieniło je w srebrzyste konste- lacje. Baretki na jego piersi przypominały ogród Szalonego Kapelusznika z Alicji w krainie czarów. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Łysiejący gene- rał odchylił się do tyłu, zaplótł mocne dłonie na szerokim torsie i przybrał minę władcy, który czeka, żeby wydać rozkaz egzekucji. - Dziękuję panom - powiedział Scanlon i zaprzągł do roboty komputer. Światła przygasły i na ekranie za nim pojawił się pierwszy slajd. Scanlon poprawił ostrość, wziął głęboki oddech i spróbował uporządkować myśli. - Niewiele wiemy o sytuacji, jaka zaistniała na pokładzie rosyjskiego okrętu podwodnego „Górski" pięć godzin temu. Pierwsze meldunki pochodzą od członków załogi, którzy przybili do brzegów Irlandii. Około czternastu z nich poprosiło o azyl, reszta o kontakt z ich przełożonymi i natychmiastowe
odesłanie do domu. - „Górski"? To ten, co brał udział w manewrach z Brytyjczykami? - zapytał doradca z NSC, Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przerzucił głośno plik papierów, co zirytowało Scanlona. Facet dostał wszystkie dane, podobnie jak wiceprezydent. Powinien był przynajmniej zajrzeć do dokumentacji albo poprosić swoich ludzi, żeby wprowadzili go w sprawę. - Tak, sir. SSBN. Z napędem atomowym i systemem D-19, czyli dwu- dziestoma pociskami MIRV'd RSM-52. To trzystopniowe rakiety na paliwo stałe. Każda ma dziesięć dwustukilotonowych głowic nuklearnych. Są po- dobne do naszych W-88. Na okręcie jest jeszcze inne uzbrojenie, przeznaczone do walki podwodnej, ale to w tej chwili mało ważne. - Coś poszło nie tak z ich sprzętem? - zapytał generał Gates. Scanlon był wściekły, że gość się wtrąca i zdradza, co będzie dalej. Chciał przedstawić problem bez robienia sensacji, ale teraz przepadło. Znał generała i powinien był to przewidzieć. - Rzekomo opuścili okręt z powodu awarii prawego reaktora. Potwierdzili to wszyscy marynarze. Jednak nie wykryliśmy żadnego wycieku radio- aktywnego. Scanlon wyświetlił kilka odczytów satelitarnych. - Obejrzeliśmy dokładnie powierzchnię okrętu, wodę dookoła i za rufą. Ani śladu zwiększonego promieniowania. Wszystko w normie. - Może część załogi, która została na pokładzie, zatkała dziurę skarpetką? - zażartował Todd. Przestał się uśmiechać, gdy Scanlon pokazał następne zdjęcie satelitarne. Kilka szybkich zbliżeń ujawniło niewyraźne powiększenie komputerowe trzech pontonów. Ciągnęły za sobą czwarty, mocno obłado- wany. - Rosjanie zostawili okręt w zupełnym porządku. Ale tu mamy dowód, że na pokład weszło co najmniej piętnastu innych ludzi. Być może porywaczy. - Nie można tak po prostu przejąć rosyjskiego okrętu- zaprotestował szef operacji morskich. Właśnie przyszedł i usadowił się przy drugim końcu dużego owalnego stołu. Jego złote galony rozjaśniły mrok. Scanlon przyćmił światło o jeden stopień. Zanim zdążył odpowiedzieć, do pokoju wszedł pospiesznie wiceprezydent. Wymamrotał przeprosiny za spóźnienie, usiadł obok szefa operacji morskich i rozłożył papiery. - Panowie wybaczą. Jestem na bieżąco, przynajmniej do tego momentu. Proszę kontynuować, panie Scanlon. Rozejrzał się, żeby zobaczyć, kto jest. Scanlon wziął głęboki oddech. Kątem oka dostrzegł, że Todd zesztywniał. Obecność wiceprezydenta wszystko zmieniła. Mógł zdecydować, że należy użyć sił zbrojnych i przekazać prezy- dentowi, co sugerują zebrani w tym pokoju. A prezydent mógł im dać zielone światło albo powiedzieć, żeby wsadzili sobie swoje pomysły gdzieś. Sprawy nabierały tempa. - Jeśli kapitan „Gorskiego" lub część oficerów i załogi współpracowała z porywaczami - zaczął Scanlon - okręt mógł zostać uprowadzony. Wystarczył fałszywy alarm o awarii reaktora, pozbycie się lojalnych marynarzy z oficerem politycznym włącznie i wpuszczenie terrorystów na pokład. Generał Gates pokręcił głową. - Po co? Nie, przepraszam, głupie pytanie. Dla forsy. Ich marynarze od miesięcy nie dostają żołdu. Zerknął na analityka z CIA i Todd zrozumiał, że robi się gorąco. Sytuacja społeczna i ekonomiczna w Rosji i jej siłach zbrojnych była jego specjalno-
ścią. - Nie jest tajemnicą, że warunki życia w Rosji są tragiczne - odrzekł Todd. Chciał zablokować wszelką krytykę pod swoim adresem i pokazać, jaki z niego ekspert. To on powinien prezentować ten materiał, nie jakiś analityk z DIA. To jego agencja wywiadowcza nazywa się Centralna. - Każdego można tam kupić - mówił - ale ten kapitan to nie każdy... Zajrzał do papierów i znalazł potrzebne informacje. - Anatolij Urbanów ma swoje ambicje, ale to gorący patriota. Robiliśmy kilka podejść do niego i nic. Wolałby raczej zginąć niż sprzedać ojczyznę. Obojętnie, za jaką sumę. Znamy przebieg jego kariery. O ile wiemy, jest prze- widziany na dowódcę jednego z nowych okrętów podwodnych klasy Borej. - Nie wiemy, kto wszedł na „Gorskiego" - kontynuował Scanlon. - Ale załoga liczyła stu sześćdziesięciu ludzi. Po odjęciu tych, którzy zeszli na ląd, na pokładzie musiało pozostać około dwudziestu. Między nimi mogą być zabici i ranni. Ale również tacy, którzy potrafią obsługiwać cały okręt. Zwłaszcza pod dowództwem Urbanowa. Może mu chodzić o coś, o czym nie mamy pojęcia. - A co z głowicami nuklearnymi? - zapytał doradca z NSC i zerknął na wiceprezydenta. - Nie zdetonują ich? Wiceprezydent nie odzywał się, tylko uważnie słuchał. Scanlon zauważył, że marszczy czoło, jakby zastanawiał się nad kierunkiem działań. - Kody uzbrajające są dobrze strzeżone w moskiewskim biurze admirała Jewgienija Kuzniecowa - wtrącił się Todd. - Urbanów na pewno ich nie dostał, skoro „Górski" brał udział we wspólnych manewrach z Marynarką Królewską. - Jeśli Rosjanie bali się, że poznamy ich tajemnice, to po co zostawili na okręcie pociski? - zapytał doradca z NSC. - To były ćwiczenia taktyczne, więc nie spodziewali się obcych na pokładzie. Poza tym, „Górski" patrolował pomocny Atlantyk, zanim dostał rozkaz przyłączenia się do operacji „Morze Celtyckie". Todd wydawał się cholernie zadowolony z siebie, że tak zgrabnie to wyjaśnił. Scanlon pokazał na ekranie dokładne dane o wspólnych manewrach, choć wątpił, by kogoś zainteresowały. Za dużo szczegółów. Nawet dla szefa opera- cji morskich, byłego podwodniaka. - Jak powiedział pan Todd, podejrzewam, że Urbanów ma kody odpalające pociski, ale na nic mu się nie przydadzą bez kodów uzbrajających głowice. Scanlon zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Dlaczego nie wziął urlopu, jak chciała żona? Szusowałby teraz w Yermont po świeżym śniegu, zamiast wić się tutaj jak piskorz. To ten palant Keyes musiałby się teraz gimnastykować w tej sytuacji bez wyjścia. Znów wziął głęboki oddech i uspokoił się. Nie, lepiej to załatwić osobiście. Keyes spieprzyłby sprawę. Sytuacja jest wyjątkowo paskudna. Prezydent chciałby, żeby tym problemem zajął się najlepszy. Nawet jeśli ten najlepszy ma za mało informacji. Półprawdy, kłamstwa, niejasności. Nic pewnego. I musi to wszystko właściwie zinterpretować, bo inaczej zginą ludzie. Mnóstwo ludzi. - Nie ma zatem wycieku radioaktywnego i sposobu na uzbrojenie głowic. Nawet, gdyby Urbanów zdecydował się odpalić pociski. W czym więc problem? Chce pan wysłać holownik po „Gorskiego"? - roześmiał się doradca z NSC i zaczął zbierać papiery, jakby szykował się do wyjścia. - Problemem są ludzie, sir. Kto wszedł na okręt? Kto na nim rządzi? Człowiek z CIA wzruszył ramionami. Generał Gates spojrzał na doradcę. Z końca stołu odezwał się szef operacji morskich. - Tamci w pontonach to nie Rosjanie.
- Czekali na odpowiedni moment i przypłynęli z irlandzkiego kutra -odrzekł Scanlon. - Próbujemy ustalić, kto jest jego właścicielem. Może mieć powiązania z IRA. - Więc „Gorskiego" porwano - stwierdził autorytatywnie szef operacji morskich. - Kto ma okręt podwodny, nie potrzebuje odpalać pocisków nukle- arnych, żeby narobić niezłego bigosu. Pamiętam, co było z Yankee K-219 u wybrzeży Bermudów w 1986. Przypadkiem otworzyła się klapa wyrzutni, woda zalała pocisk, połączyła się z paliwem stałym i okręt wypełnił trujący gaz. Kapitan zatopił jednostkę i stanął przed sądem wojskowym. - Tak, sir - zgodził się Scanlon. - To podobna sytuacja. Równie niebez- pieczna. Głowice są źródłem materiału radioaktywnego. Jest tak samo zabój- czy, jak trujące paliwo rakietowe. Celowe uszkodzenie obu reaktorów spo- wodowałoby skażenie całego wybrzeża irlandzkiego. Gdyby stało się to dalej na północ, powiedzmy na wysokości Dublina, mogłyby zginąć dziesiętki ty- sięcy ludzi. - Namierzamy okręt, więc niech Angole go zatrzymają - warknął doradca z NSC. Nagle zrozumiał, że problem jest poważniejszy, niż myślał. - Jeśli „Górski" się zanurzy, zgubimy go - odparł Scanlon. - Rosjanie nie mają technologii „niewidzialności" stealth, ale wymyślili jakieś nowe urządzenie zapobiegające wykryciu tajfunów przez satelity. Doradca zmiażdżył wzrokiem szefa operacji morskich. - Więc dopadnijcie go, póki jest na powierzchni. Na co czekacie? - Nie mamy tam żadnej jednostki... - zaczął szef, urwał i spojrzał na analityka z DI A. - Coś jeszcze? Czegoś pan nie powiedział? - Sir, jeśli to terroryści opanowali okręt, mogli również zdobyć kody uzbra- jające. Dwanaście godzin temu w Moskwie zamordowano niskiego rangą funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Sprawa pozornie bez znaczenia, ale ten fakt bardzo zainteresował biuro admirała Kuzniecowa. To nietypowe. Wywiad elektroniczny NSA kontroluje jego łączność. Warto zwrócić uwagę na aktywność floty z Archangielska. Kuzniecow wysłał w morze sporo okrętów. Nie znamy powodu. Chyba, że wie o porwaniu „Gorskiego" i kradzieży kodów uzbrajających przez terrorystów. - Jakich terrorystów? - zapytał ostro wiceprezydent. - Nie mogę iść do prezydenta z mglistymi domysłami. - Groźba skażenia wybrzeża Irlandii jest bardzo realna, sir - odparł Scanlon. - Wystrzelenie pocisków w miasta europejskie również. Te rakiety mają zasięg ośmiu tysięcy trzystu kilometrów, czyli pięciu tysięcy dwustu mil. Scanlon zaczekał, aż cywile zrobią sobie obliczenia. Najlepszy z matematyki okazał się podsekretarz stanu. - Mogą spaść na Nowy Jork! Zbladł i wstrzymał oddech. Scanlon bał się, że facet zemdleje. Byłoby niedobrze. Problem był nie tylko techniczny i wojskowy. Również polityczny. I dotyczył Rosji. - I na Waszyngton, sir. „Górski" normalnie patroluje z bliska nasze wschodnie wybrzeże. Można przypuszczać, że ma w zasięgu wszystkie miasta od Bostonu do Miami. - Chce pan powiedzieć, doktorze Scanlon, że może wystrzelić nad Stany Zjednoczone dwieście głowic nuklearnych? - zapytał doradca z NSC. Wy- glądał, jakby potrzebował mocnego drinka albo garści tabletek na nadkwasotę żołądka. - Sir, przypuszczamy, że okręt i kody uzbrajające są w rękach IRA. Terroryści mogą się zadowolić skażeniem wybrzeża Irlandii. To byłby akt buntu.
Tymczasowe skrzydło Irlandzkiej Armii Republikańskiej nie jest zadowolone z rozmów pokojowych w Irlandii Północnej. Ale CIA wie więcej na ten temat. Scanlon zobaczył zmarszczone czoła i zagryzanie ołówków. Nawet skrajny sceptycyzm. - Jeśli to robota IRA, nie będziemy długo czekać na odpowiedź. - Zatopić ich - powiedział doradca z NSC. - Środki są. Nie mamy w tamtym rejonie okrętów wojennych, ale Angole mają. Możemy też wysłać F-15 strike Orzeł z bazy lotniczej w Anglii. Zrobić chirurgiczne cięcie, żeby nie wysadzić w powietrze głowic albo reaktorów. - A jeśli na pokładzie nie ma IRA, sir? Jeśli Rosjanie próbują naprawić uszkodzenie albo stłumić bunt, żeby odpłynąć na południe i uratować okręt? Tak czy inaczej, na pewno nie chcą, żebyśmy się wtrącali. Skutki polityczne byłyby bardzo poważne. Scanlon przełknął z trudem. - Ale jest zagrożenie! - zaprotestował szef operacji morskich, człowiek czynu. - Jeśli „Górski" się zanurzy, możemy go nie znaleźć. Ma te cholerne gadżety do niewykrywalności. A jeśli na pokładzie jednak są terroryści z IRA, wpłyną do ujścia Tamizy, zaparkują przed drzwiami królowej i rozwalą reaktory? Nie możemy do tego dopuścić! - W tej chwili „Górski" jest dla nas zagadką- odrzekł Scanlon. - Nie znamy sytuacji na pokładzie. Rosjanie nie informują nas, co się dzieje. To śliska sprawa polityczna. - Jeśli ci terroryści są z IRA, nie możemy pozwolić, żeby Angole sami rozwiązali ten problem. To przekreśliłoby na dobre rozmowy pokojowe. Sinn Fein podniosłaby krzyk o zakulisowych działaniach. Lata starannych zabiegów dyplomatycznych poszłyby na marne. Podsekretarz stanu doszedł już trochę do siebie. Scanlon widział, jak mruży oczy i wyobraża sobie przykre skutki porwania okrętu. O ile to porwanie. Dlaczego tak mało wiadomo, do cholery? - Więc co robimy? Przecież nie zostawimy „Gorskiego" własnemu losowi. Jeśli się zanurzy, a rosyjska załoga jest zbuntowana, może dopłynąć do naszych brzegów i podjąć jakąś samodzielną akcję. A jeśli okręt opanowała IRA, nie możemy dopuścić, żeby Brytyjczycy wyparowali w chmurze pyłu radioaktywnego, albo żeby ci cholerni terroryści skazili wybrzeże Irlandii. Generał Gates miał zawziętą minę. Scanlonowi waliło serce i wyschło mu w ustach. Odkaszlnął. - Kody uzbrajające dają im nowe możliwości. Mogą odpalić pociski przeciwko nam, Brytyjczykom albo dowolnemu państwu europejskiemu. To byłby największy akt terroryzmu w historii. - Więc jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - podsumował szef operacji morskich. - Załatwimy „Gorskiego" przy użyciu F-15, możemy spowodować wyciek radioaktywny albo nawet eksplozję dwustu głowic nuklearnych na wodach między Irlandią i Anglią. Jeśli nie zrobimy nic, może zdarzyć się to samo. - Rosjanom na pewno nie spodobałaby się nasza interwencja, jeślistara-ją się zachować swój problem w tajemnicy, a na zdjęciach pana Scanlona jest ekipa ratownicza, a nie porywacze - zauważył podsekretarz stanu. Dostał nerwowego tiku i mrugał lewym okiem. Scanlon czuł się niepewnie, kiedy na to patrzył. Oto człowiek, który za dużo w sobie tłamsi. Generał Gates przeszył Mitchella Todda groźnym spojrzeniem. - Co powiedzieli Rosjanie? - Nic - odrzekł analityk z CIA. - Siedzą wyjątkowo cicho. O jedynej aktywności wojskowej wspomniał już doktor Scanlon. Nietypowe ćwiczenia floty z
Archangielska. - A kto chciałby się przyznać do poważnego problemu z reaktorem na manewrach? Albo do porwania przez terrorystów najbardziej potężnego ele- mentu swojej floty? Jeśli podejmiemy złą decyzję, panowie, mogą być miliony ofiar - powiedział ponuro generał Gates. - Cokolwiek zrobimy, Brytyjczycy muszą mieć czyste ręce podczas rozmów pokojowych w Irlandii Pomocnej - dodał podsekretarz stanu. Wróciły mu kolory i już nie wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Najwyraźniej podjęcie jakiejkolwiek decyzji dobrze na niego podziałało. Scanlon uważał go za człowieka, któremu trudno podjąć decyzję, ale jeśli w końcu to zrobi, trzyma się tego. Ale co doradzić prezydentowi? W pokoju panowało milczenie. Słychać było tylko szum klimatyzacji. Scanlon prawie żałował, że nie wrzeszczą na niego. Cisza rozdzierała mu duszę niczym ostry nóż. Na Amerykę lub Europę mogło spaść dwieście gło- wic nuklearnych. Terroryści mieli mocny argument. Nawet gdyby na „Gorskiego" nie dotarły kody uzbrajające, uszkodzenie reaktorów i skażenie radioaktywne byłoby bez porównania groźniejsze niż wyciek ropy z „Exxona Yaldeza". Nie zginęłoby trochę ptaków morskich, lecz dziesiętki lub setki tysięcy ludzi. Po wystrzeleniu rakiet z uzbrojonymi głowicami - miliony. W samych Stanach Zjednoczonych. Czas działał przeciwko nim i nie było łatwych rozwiązań. Wiceprezydent zebrał papiery, wetknął je pod pachę i wstał. - Sytuacja jest wyjątkowo poważna, panowie. Panie Todd, niech pan przy- gotuje pełny raport dla prezydenta na wypadek, gdybym tego potrzebował. Generale Gates, proszą natychmiast opracować plan akcji. Nie ma chwili do stracenia. - Tak jest, sir- odrzekł Gates. - Uważam, że to zadanie dla jednostki TALON. Jeśli zgadza się pan ze mną, będziemy potrzebowali maksymalnego wsparcia logistycznego.- Wiceprezydent wziął głęboki oddech. - Niech pan działa. Byle szybko. Odwrócił się i zostawił ich, żeby mogli wziąć się do pracy. Rozdział drugi 6 listopada, godzina 10.55 czasu wschodnioamerykańskiego, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, Frederick, Maryland Sam Wong siedział na zimnej kamiennej ławce przed pomnikiem krypto- grafów NSA. Na ziemi przed nim i po obu jego stronach leżały wysokie sterty pękatych teczek z papierami. Od czasu do czasu poprawiał okulary, brał głęboki, powolny oddech i patrzył na czarną granitową ścianę. Miała ponad trzy i pół metra szerokości i prawie dwa i pół wysokości. Pod jej trójkątną głowicą widniały sto pięćdziesięt dwa nazwiska wojskowych i cywilnych kryptografów, którzy zginęli za ojczyznę. Patrząc na nie, miał poczucie przynależności, jedności z przeszłością i determinacji, żeby służyć krajowi tak dobrze jak oni.
Mimo pretensji szefa, że znów zapomniał o porannym zebraniu personelu. Mimo że przegapił dwa ostateczne terminy złożenia idiotycznych formularzy, ile ołówków zużyje w następnym roku finansowym, który właśnie zaczął się pierwszego listopada. Mimo... Wzruszył ramionami. Po prostu zapomniał. Choć termin zebrania zaznaczył w kalendarzu na swoim biurku, a sekretarka wydziału przypominała mu trzy razy o zaległym zapotrzebowaniu na ołówki. Miał dobrą wymówkę. Nawet jeśli nikt mu nie wierzył. Sprawdzał swój rozkład zajęć tylko pierwszego każdego miesięca. Potem nie chciało mu się wygrzebywać go spod góry papierów na biurku. Ugryzł wilgotną kanapkę z masłem orzechowym i galaretką. Nazywał ją lunchem. Żałował, że to nie pizza nowojorska, na której się wychował we Flushing. Otworzył tekturową teczkę i przerzucił wydruki. Zatrzymał się przy tajnych szczegółach technicznych zastosowania bitów kwantowych - tak zwa- nych gubitów - w komputerze skonstruowanym w ośrodku badawczym ja- pońskiej firmy NEC w Tsukubie. Szybko zapisał w notesie elektronicznym, jak to się może wiązać z komputerem optycznym, budowanym przez pewnego profesora na Uniwersytecie Kolorado. Jeszcze nie wiedział, po co mu ta informacja, ale w końcu większość danych spływających na jego biurko ni- czym wezbrana rzeka była uważana przez szefa i wszystkich w wydziale za śmiecie. Miał inne zdanie. Uśmiechnął się. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać i kiedy. Poza tym w pracy głównie się nudził. A tak mógł udawać, że robi coś ważnego. Odłożył dane techniczne i wziął odtajniony raport o rosyjskich radarach pracujących w paśmie K. Dawno wyszły z użycia i rdzewiały. Materiał był spóźniony o całe lata, ale interesujący. Dobry analityk powinien wiedzieć jak najwięcej. Sam dokończył kanapkę i spojrzał na napis na pomniku. „Pełnili cichą służbę". Ciekawe, jak każdy z nich pracował i zginaj... Z zamyślenia wyrwał go cichy sygnał i wibracje przy pasku. Chciał wyłączyć przywoływacz, ale powstrzymał się. Najpierw odczytał cyfry na wyświetlaczu. Wcisnął przycisk potwierdzający przyjęcie wiadomości, zebrał papiery i wyszedł na ulicę. Musiał wrócić do biura i zadzwonić z bezpiecznego telefonu. Czuł przyspieszone bicie serca. Wiedział, że wreszcie będzie mógł odłożyć na bok rutynowe zajęcia. Był potrzebny generałowi Kraussowi i drużynie Orzeł z jednostki TALON. Poszedł szybko Emory Road. Tak przebierał krótkimi, chudymi nogami, że prawie biegł. Minął zadrzewiony teren, gdzie czasem jadał lunch. Bez po- ciągania za „elektroniczną smycz" nie mógł go tu znaleźć żaden przekładacz papierków. Skręcił w prawo w Canine Road i uśmiechnął się. Wielu ludzi wyśmiewało nazwy ulic w Fort Meade, ale Sam wiedział, skąd się wzięły. Canine Road nie oznaczało „psiej drogi", jak się niektórym zdawało. Generał porucznik Ralph Canine został w roku 1952 pierwszym dyrektorem NSA. Przedtem kierował Agencją Bezpieczeństwa Sił Zbrojnych, poprzedniczką Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Za jego rządów NSA rozkwitła i stała się ważnym elementem obrony kraju. Sam był dumny, że idzie po śladach generała, gdy jego własne pospieszne kroki zaprowadziły go po schodach na trzecie piętro do jego gabinetu w trzecim wydziale operacyjnym. Innym ana- litykom nie podobało się, że ma osobny gabinet, kiedy oni gnieżdżą się w klit- kach. Ale zasłużył na niego i go potrzebował. Choćby przy takich okazjach, jak teraz. - Sam - zawołała od drzwi sekretarka. - Musisz... - Zajmę się tym - odkrzyknął, choć nie wiedział, o co chodzi. Miał pilną robotę.
Generał Krauss musiał zebrać drużynę Orzeł. Sam usadowił się na krześle, popracował kilka minut na komputerze, potem połączył się bezpieczną linią z biurem generała w Pentagonie. Krauss zgłosił się osobiście po drugim sygnale. Bardziej warknął niż się przywitał. - Dzień dobry, panie generale - powiedział Sam. - Jak najszybciej - rzucił szorstko Krauss. - Całość. Zbiórka tutaj. Wszystko załatwione. Kryptonim „Ogień Morski". Wyłączył się. Sam delikatnie odłożył słuchawkę na widełki. Generał nigdy nie był zbyt rozmowny, ale dziś mówił krócej niż zwykle. Co oznaczało, że nie ma chwili do stracenia. Żadnego „za pięć minut" czy „ona tego nie zrozumie". Sam spojrzał na monitor komputera. Jego wezwanie już poszło. Dostało najwyższy priorytet i wszyscy je odebrali. Czasem zastanawiał się, skąd wie przed faktem, co trzeba zrobić? A gdyby generał chciał tylko przedyskutować jakieś szczegóły techniczne przed spotkaniem w Białym Domu? Nieraz tak było, bo Sam potrafił wykorzystać swój wszczepiony biochip do podłączenia się do komputerów NSA. Ale nie tym razem. Instynkt? Nieważne, jak to nazwie. Wystarczy, że ma jakiś sposób. Do roboty. I do diabła z za- potrzebowaniami na ołówki i nudnymi zebraniami personelu. Zabezpieczył komputer, schował południową lekturę do dolnej szuflady i zawiadomił sekretarkę wydziału, że nie będzie go do odwołania. Potem po- biegł na służbowy parking. Nie powinien tu parkować, ale miał układ ze star- szym sierżantem. Kablówka w domu za odwracanie głowy, kiedy wjeżdża. Waliło mu serce. Czym będzie „Ogień Morski"? Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Fort Detrick, Maryland Sara Greene siedziała przy komputerze. Obracała wolno trójwymiarowy obraz na monitorze, żeby zobaczyć go w rzucie przestrzennym. Potrząsnęła głową i krótkie ciemne kosmyki podskoczyły lekko. Potem utkwiła zielone oczy w odrażającej komórce nowotworowej, którą modelowała. Krępy biolog w białym fartuchu laboratoryjnym zajrzał jej przez ramię. - I co pani o tym myśli, pani kapitan? Jest pani ekspertem. - Doceniam pańską wiarę we mnie, panie majorze, ale jeszcze nie widziałam czegoś takiego. Skąd to się wzięło? Sara odwróciła bladą twarz do drugiego naukowca. Major Clayton pracował w Dowództwie Badań Medycznych i Materiałów Wojennych w Fort Detrick od trzech lat. Kierował projektami, którymi nikt inny nie chciał się zajmować. Rozgryzł dwie odmiany ulubionej broni biologicznej terrorystów z Bliskiego Wschodu. Obie wywoływały wąglika. Wynalazł też metodę zwalczania wirusa ebola. Udało mu się zmniejszyć śmiertelność do osiemdziesięciu procent. Dzięki tym sukcesom awansował na naukowca numer dwa w Ośrodku Biologii Eksperymentalnej i Obliczeniowej. Claytonowi zabłysły oczy. - Być może z jednego z meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Sara uśmiechnęła się. Nabijał się z niej. - A skąd jeszcze, poza Marsem, mogłoby to pochodzić? -zapytała. Przez moment zastanawiała się, czy major ją podrywa. Nie była klasyczną pięknością. Miała za mały biust i za dużo mięśni. Nie zawdzięczała ich ćwiczeniom w siłowni, tylko ciężkiej pracy w dzieciństwie, które spędziła w Burlington w Yermont. Odsunęła się od komputera i wstała. Przy wzroście
metr sześć-dziesięt dwa była niższa od Claytona o dobre piętnaście centymetrów. - Znaleźliśmy to w ciele greckiego marynarza. Przypłynął do portu w Nowym Orleanie, poszedł do dzielnicy francuskiej i tam zmarł. Miał szybką śmierć. Na widok skupionej miny majora, Sara zwątpiła, żeby jąpodrywał. Wpatrywał się uważnie w model komórki rakowej na ekranie. Nie była pewna, czy to jej się podoba. Nastroiła się zawodowo i skoncentrowała na problemie. - Rak zabił go w ciągu niecałej doby?! - Być może w ciągu kilku godzin. Coś przyspieszyło rozrost nowotworu. Może jego szczególna sekwencja genowa albo jakiś katalizator chemiczny, co jest bardziej prawdopodobne. Sara pokręciła głową. - Katalizator rakowy? Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Sztuczny mógłby być użyty jako broń. Aż podskoczyła na dźwięk pagera. Co za irytujący sygnał! Zerknęła na wyświetlacz. Słowo „TALON" zelektryzowało ją. - Przepraszam, sir. Jestem na dyżurze i muszę lecieć. Sytuacja alarmowa. - Ależ pani kapitan, to... Major Clayton mógł gadać do ściany. Kapitan Sara Greene już biegła, żeby złapać wahadłowe połączenie między Narodowymi Instytutami Zdrowia i stacją czerwonej linii kolei MetroRail. Musiała dostać się szybko do Shady Grove, a stamtąd do Pentagonu. Badanie raka mogło być fascynujące, zwłaszcza jego potencjał jako broni biologicznej. Jednostka TALON stawała jednak przed większymi wyzwaniami. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, ONI - Biuro Wywiadu Marynarki, Pentagon, Waszyngton - Daj się namówić, Jen. Będzie fajnie, pełny luz. Cały weekend na wodzie. Popłyniemy w górę wybrzeża, zawiniemy do Cape Cod i... Komandorze - odparła lodowato porucznik Jennifer Margaret Olsen - mam chorobę morską. Przy najlżejszej bryzie zwrócę wszystko, co zjadłam przez ostatni tydzień. Utkwiła piękne niebieskie oczy w nudnym palancie, który myślał, że oboje grają w jednej lidze. Jak go spławić? Nie jest w jej typie. Gdyby nie był starszy stopniem, szybko by go zgasiła. Ale chciała mu odmówić elegancko, nie robiąc afery. Mogły jej się przydać jego kontakty. Biuro Wywiadu Marynarki było nie tylko centralą siatki szpiegowskiej, ale również wydziałem dochodzeniowym. Komandor znów gapił się na nią łakomie. Jennifer tylko się uśmiechnęła. Nie mógł oderwać wzroku od jej pełnego biustu; rzadko patrzył jej w oczy. Nie unikała seksu „rekreacyjnego", ale wolała bardziej muskularnych facetów. Chłodnych, wyrafinowanych i... Aż podskoczyła na dźwięk przywoływacza. Odczytała komunikat. Było tylko jedno słowo. Spojrzała na zegar ścienny w swoim biurze. Mogła być w gabinecie wojennym Pentagonu za dziesięć minut. Wystarczyło zejść na dół. Wiedziała, że innym członkom drużyny Orzeł zajmie to, być może, godziny. Ale zjawią się jak najszybciej, bez względu na to, gdzie się teraz znajdują. - Muszę iść na odprawę - powiedziała szorstko. Komandor cofnął się, gdy zgromiła go wzrokiem za to, że ją szpieguje.
- Dziwna wiadomość - wymamrotał zmieszany. - „Talon" to ten odrzutowiec treningowy, tak? T-38? - To typ suwaka do zapinania worka na zwłoki. Takiego, w jakim może się pan znaleźć, jeśli będzie pan za dużo węszył, sir. Wstała od biurka, pozamykała na klucz szuflady i wyszła bez słowa. Cokolwiek chciał od niej generał Krauss, była gotowa. Miała dosyć szarej codzienności w ONI. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Ośrodek Lotnictwa Bojowego Marynarki nad rzeką Patuxent, Maryland - Mam cię, Trójka! - zaskrzeczało radio. Kapitan Hunter Evans Blake III pokręcił głową, poprawił słuchawki i opuścił wyświetlacz. Obraz poligonu w świetle dziennym zmienił się. Było teraz widać tylko przeciwnika. Blake nie kalkulował; po prostu reagował. Eksperymentalny helikopter bojowy poderwał się niczym rosyjski SU-29 przy akrobacji nazywanej „kobrą". W końcu łopatom wirników zabrakło powietrza, żeby utrzymać go w górze i stracił szybkość. Rozbłysły czerwone lampki i rozległy się ostrzeżenia głosowe. Hunter wyłączył je wściekle. Rozpraszały go, kiedy musiał się skoncentrować. Nos maszyny zanurkował. Blake dał pełną moc. Kadłub wpadł w wibracje, zaczęły odpadać części. Hunter nie widział w tym nic niebezpiecznego i manewr się udał. Grumman F-14 tomcat zwolnił, ale i tak przeniknął za szybko, żeby odpalić pocisk sidewinder lub użyć działka M-61. XH-72 zakołysał się od podmuchu. Hunter wszedł na ogon odrzutowca i wziął go na cel. Wdusił kciukiem przycisk ogniowy i „wystrzelił" rakietę powietrze-po-wietrze. Ścisnął drążek i „dołożył" tomcatowi z dwudziestomilimetrowego karabinu maszynowego. Kiedy poczuł się bezpieczny, znów poderwał helikopter, dodał gazu i poleciał za myśliwcem, waląc z eksperymentalnego działka laserowego ALA-1. - Dostałeś, dostałeś, dostałeś! - zachichotał. Wszystkie systemy uzbrojenia działały prawidłowo. Każdy strzał trafiał w cel, pokazywały to kamery. Blake udowodnił, że powolny śmigłowiec z ciężkim opancerzeniem może pokonać najlepszy myśliwiec marynarki wojennej. Hunter służył w lotnictwie. Jego dzisiejszy przeciwnik, George „Szpila" Silver, w marynarce. Tym większa była satysfakcja ze zwycięstwa. Pilotom marynarki zdawało się, że to oni rządzą w powietrzu. - Hej, Szpila! Następnym razem wezmę cessnę i zestrzelę cię z wiatrówki! - Chyba we śnie, Trójka! Po prostu dziś miałeś fart. - Chcesz, żebym powiększył zdjęcia do wielkości plakatów? Wyślę je twojemu dowódcy. I twoim tak zwanym dziewczynom, żeby zobaczyły, jaki z ciebie cienias. - XH-72 - zaskrzeczał w radiu głos kontrolera lotów. Hunter mruknął pod nosem. „Góra" nie cierpiała pogawędek w powietrzu. Nie obchodziło ich, że Blake jest w eksperymentalnej maszynie i zademonstrował
jej możliwości. Hunter wiedział, że powinien zaczekać z żartami do wylądowania. Szpila postawiłby mu kolejkę w barze Szybka Lufa i wtedy by pogadali. Ale rozpierało go zadowolenie. Dlaczego nie może się pochwalić swoimi umiejętnościami właśnie teraz? - Zgłasza się XH-72. Co jest, Buster? - Mam dla ciebie wiadomość. Najwyższy priorytet. Odbiór. - Nie wrócę do bazy tak szybko jak mój kumpel z marynarki. Powiedz, o co chodzi. Odbiór. - TALON - nadeszła elektryzująca odpowiedź. - Wiesz może, co to znaczy? - Że masz mi załatwić transport do Pentagonu, jak tylko wyląduję. Nie jutro. Natychmiast. - Masz zezwolenie na lądowanie, XH-72. Przeskoczysz do tomcata, którego „zestrzeliłeś" i komandor Silver podrzuci cię do Waszyngtonu. - Niech będzie - odrzekł Hunter. - O ile się nie zgubi. Wycisnął z silników pełną moc i wylądował zaledwie kilka minut po dużo szybszym odrzutowcu Silvera, Lot z poligonu w Maryland do Pentagonu trwał niewiele dłużej. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Szkoła Piechoty, obóz w Lejeune, Karolina Północna Facet z nożem Ka-Bar był wielki, szybki i bardzo sprawny. Atakował bez dźwięku. Doskonale wyćwiczony zabójca. Ale nie na tyle, by pokonać prawie dwumetrową górę mięśni, jaką był Jack DuBois. Błysnęło srebrzyste ostrze i Jack odskoczył, unikając pchnięcia w brzuch. Złapał mocny nadgarstek, obrócił się zwinnie, niczym matador z muletą. Ostrze przecięło mu koszulę. Obracał się dalej. Nagle zacisnął palce jak stalowe obręcze. W ostatniej chwili szarpnął ramię napastnika do tyłu i podciął mu nogi. Facet zwalił się ciężko na ziemię. Jack natychmiast wylądował na nim i wygiął mu rękę tak, że ostrze zbliżyło się do szyi przeciwnika. - Mam cię - powiedział Jack. Wściekły błysk w oczach faceta zmusił go do szybszej reakcji. Pochylił się do przodu i naparł całym swoim ciężarem na nóż. Ostrze wbiło się w ziemię po rękojeść tuż obok szyi napastnika. Jack wstał i cofnął się. Spojrzał na grupę żołnierzy. Do zwiadu zgłosiło się wielu ochotników. Gapili się na niego wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nie widzieli, żeby ktoś tak łatwo pokonał ich instruktora. Jack DuBois nie powiedział im, że to nie było łatwe. I że ma wroga w sierżancie artylerii, który właśnie otrzepuje się z kurzu. Podoficer był kmiotem z jakiejś dziury w Alabamie. A może w Arkansas. Nieważne. W każdym razie uważał się za lepszego od każdego czarnego. Nawet od takiego jak Jack. DuBois dowodził kompanią zwiadowczą. Walczył na polu bitwy wystarczająco często, żeby wiedzieć, że w wojsku nie ma miejsca dla rasistów. Przez nich ginęli ludzie. Zanotował sobie w pamięci, by powiedzieć dowódcy wy- szkolenia, że ma u siebie zgniłe jabłko i im szybciej się go pozbędzie, tym lepiej. - Oto jak można przeżyć, drogie panie, i wykończyć żałosnego frajera, który was atakuje - oświadczył Jack, obserwując wkurzonego sierżanta. Nie miał
pojęcia, jakim cudem ten facet został instruktorem. W pełni ufał przełożonym i oficjalnej polityce. Uważał, że przysłali go tutaj, żeby wykopał artylerzystę. - Dobrać się parami i ćwiczyć - warknął sierżant. - Tak, jak pokazał wam ten czar... znaczy się... pan kapitan. Jack już miał go wziąć na stronę, kiedy obok zahamował z poślizgiem hunvee. Zza kierownicy wyskoczył kapral, podbiegł do Jacka i pospiesznie zasalutował. - Wiadomość z góry, sir - zameldował i wyciągnął pager Jacka. DuBois spojrzał na słowo na wyświetlaczu, potwierdził przyciskiem odbiór i schował pager do kieszeni koszuli. - Muszę natychmiast dostać się na północ - powiedział. - Wszystko załatwione, sir. Mam pana zawieźć prosto na lotnisko. Dopilnuję, żeby pańskie rzeczy doleciały później. - Doskonale, kapralu - pochwalił Jack i wsiadł do samochodu. Żołnierz odpalił silnik i ruszył ostro, wzbijając tuman kurzu. DuBois wolno pokiwał głową. Jednostka TALON wchodzi do akcji. Świetnie. Potrzebował prawdziwego wyzwania. - Radio jest ustawione na waszą kwaterę główną? - zapytał kierowcę. - Tak jest, sir. Jack połączył się z dowódcą bazy i złożył mu raport o instruktorze. Dowódca nie był zachwycony sugestią kapitana, która zabrzmiała jak rozkaz. Powiedział, że bardzo niechętnie pozbędzie się sierżanta, bo facet jest cholernie dobry w swojej robocie. Jack miał wątpliwości, czy w ogóle to zrobi. Postanowił, że za jakiś czas sprawdzi, czy instruktor został przeniesiony. Nie zamierzał zostawić tej sprawy. W korpusie marines służyli wartościowi żołnierze. Byłoby zbrodnią stracić choćby jednego z powodu koloru skóry. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Morze niedaleko wyspy Vieques Przed komandorem porucznikiem Stanislausem Michaelem Powczukiem rozciągało się bezkresne morze. Jak wielu jego poprzedników z morskich sił specjalnych Navy SEAL, zmagał się z silnym prądem między Roosevelt Ro- ads na Portoryko i wyspą Vieques. Siedem mil morskich od Roosy Roads. Siedem mil morskich piekła, nawet jeśli nie płynie się z dwudziestodwukilo- gramowym plecakiem na grzbiecie. Stan był silny i miał skórę byka. Gdy walczył z wodą, na jego ciele odznaczały się rozdarcia i rozcięcia. Komandosi z Navy SEAL już nie pływali tą trasą w ramach ćwiczeń - wymiękli, jak uważał Stan. On musiał ją kiedyś zaliczyć, żeby się zakwalifikować. I nadal to potrafił. Nawet z ciężkim plecakiem. Bolał go każdy centymetr ciała. Paliło go w płucach, widział jak przez mgłę. Ale nie zamierzał się poddać. Chciał sobie udowodnić, że jest takim samym twardzielem jak dziesięć lat temu. - Cieniasy - mruknął z pogardą. - Ich ćwiczenia są dobre dla panienek. Wiedział, że to nieprawda. Ale wkurzał się celowo, żeby pobudzić mięśnie do pracy i nie przestać płynąć. Jeszcze trochę. Silny prąd cofnął go dalej niż był pięć minut wcześniej. Zignorował zmęczenie i przyspieszył. Gdyby sobie odpuścił, prąd zniósłby go z powrotem do Roads. Łatwe wyjście z sytuacji. Ale ciemny zarys wyspy
Vieques wskazywał, że do celu zostały dwie mile. Ponad dwie trzecie drogi za nim. Mimo że na zmagania z morzem zmarnował już większość dnia. Ludzie zawsze tu odpadali. Nie byli tacy dobrzy, jak Stan Powczuk. Ani tacy zdeterminowani. Przy- spieszył. Ramiona bolały go tak, że łzy napływały mu do oczu. Ale zaraz zmywała je słona woda. Nie musiał tego robić. Chyba że dla własnego spokoju ducha. Był in- struktorem w SEAL i powinien potrafić tyle, ile wymagał od swoich ludzi. Podpuścił go kolega; powiedział, że nie przepłynie Roads. Stan podwoił za- kład. Potem oświadczył mocnemu w gębie skurwielowi, że zrobi to z dwudziestodwukilowym plecakiem materiałów wybuchowych. Stan usłyszał zbliżającą się motorówkę, ale nie przestał płynąć. Do wyspy została mila. Mila mokrego piekła. Po całym dniu w wodzie tracił siły z każdym ruchem. - Komandor porucznik Powczuk? - zawołał ktoś. Stan płynął dalej. Gdyby teraz zwolnił, przegrałby walke_ z prądem. Odwrócił się dla nabrania powietrza i krzyknął: - Zostaw mnie, człowieku! Została mi już tylko mila. - Ma pan pilną wiadomość, sir. - Odbiorę na wyspie. Potężna pierś wznosiła się, gdy Stan chwytał życiodajny tlen. Jakby wciągał napalm do płuc. Ale płynął dalej, nie odpuszczał. Musiał wygrać zakład. - Nic z tego, sir. Rozkaz admirała. Mam upoważnienie, żeby wyciągnąć pana z wody łodzią, jeśli będzie trzeba. - O co chodzi? - TALON, sir. Tylko to kazali mi przekazać. Stan zauważył, że porucznik nie jest zachwycony perspektywą wleczenia go za motorówką do Portoryko. - To dlaczego nie mówisz od razu, do cholery? Podpłynął do burty i spróbował się podciągnąć. Nie utrzymał siana zdrę- twiałych ramionach i zsunął z powrotem do wody. Odpędził porucznika, którzy rzucił się na pomoc i przy drugiej próbie wdrapał się do łodzi. Porucznik gapił się na niego ze zgrozą. - To prawda, sir, że płynął pan, żeby wygrać zakład? - Prawda. - Jaka była stawka? Ile jest wart taki sposób samobójstwa? Stan uśmiechnął się krzywo, zrzucił plecak i usiadł na dnie motorówki. - Dychę - zarechotał. ,- Dziesięć dolarów, sir?! - Dziesięć centów. Dziesięć centów i miliard dolców. Tyle jest warte prawo do chwalenia się. Ruszyli w stronę portu. Stan spoważniał. Przegrał zakład i będzie musiał zapłacić. Nieważne, że generał Krauss wezwał go do Pentagonu. Nie może wyjaśnić, dlaczego nie dopłynął do celu. Jasna cholera! Ale bezpieczeństwo operacji przede wszystkim. Jak zwykle. Stan Powczuk pocieszał się tylko tym, że jego i resztę jednostki TALON czeka zapewne udział w jakiejś akcji. Godzina 10.14 czasu środkowoamerykańskiego, Teksas - Tak jest, synu, nie spiesz się - szepnął Travis Barrett. - Patrz wzdłuż lufy i
przesuwaj strzelbę po linii lotu przepiórki. Kiedy będziesz miał ją na celowniku, strzelaj. Ale nie przestawaj przesuwać broni. - Wiem, tato. Syn Travisa, Randall, uniósł strzelbę i przyłożył do ramienia. Kiedy ptak poderwał się do lotu, zrobił wszystko dokładnie według instrukcji. Huknął strzał i przepiórka runęła w dół. Travis klepnął chłopca w ramię. - Brawo! Sam bym tego lepiej nie zrobił. Randall podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się z przymusem. - Akurat! Cieszył się z celnego strzału, ale wiedział, że ojciec przez ten czas strąciłby całe stado. Niewielu chłopaków miało ojców, którzy byli takimi dobrymi myśliwymi. E, tam - nikt nie miał! - Chodź, zobaczymy, czy Alamo znalazł ptaka. Spotkali psa kilka metrów dalej. Wypuścił z pyska przepiórkę i usiadł. Travis poklepał go po łbie. Nigdy nie miał lepszego psa myśliwskiego i był cholernie dumny z syna. Żałował, że nie mogą spędzać razem więcej czasu. Ale jego była żona Lavonne przy każdej okazji rzucała mu kłody pod nogi. Rozwód nie przebiegł gładko. Robiła wszystko, żeby nastawić dzieci przeciwko ojcu. Z córką, Betty Sue, udało się jej. Z Randallem nie. - Szykuje się dobra wyżerka - powiedział Travis. - Zabierzemy ją do obozu i... Urwał i sięgnął do paska po pager. Zerknął na wyświetlacz i pokręcił głową. Potem spojrzał na Randalla. Synowi zrzedła mina. - Musisz lecieć - domyślił się chłopiec. - Niestety, synu - przyznał Travis. Potwierdził przyjęcie wiadomości i wyjął specjalny telefon komórkowy, zaprojektowany przez NSA. Travis wystukał numer. Miał nadzieję, że nie będzie musiał tego robić w czasie polowania z Randallem. - Tu major Travis Barrett z armii Stanów Zjednoczonych. Kod „Ikar", baza sił powietrznych Kelly, za godzinę. Wyłączył się i schował komórkę. - Muszę się pospieszyć, synu. Chcesz pojechać ze mną? - Jasne! - ucieszył się Randall i zaraz zmarkotniał. - Ale mama nie będzie zadowolona. Kelly jest na drugim końcu San Antonio. - Myślisz, że jej powiem? Travis położył rękę na ramieniu chłopca i poprowadził go do sfatygowanego pikapa chevy rocznik 63. Samochód wyglądał jak ruina, ale chodził jak rakieta. Miał potężny podrasowany silnik V-8 o pojemności siedmiu tysięcy pięciuset centymetrów sześciennych. Travis wcisnął swoje prawie dwumetrowe ciało za kierownicę i zaczekał, aż Randall zapnie pasy. Kodeks drogowy Teksasu nie wymagał ich używania w ciężarówkach, ale Travis zawsze się przy tym upierał. I żadnej jazdy z tyłu na skrzyni. Poczekał, aż chłopiec posadzi Alamo między nimi i mocno obejmie. Potężny silnik zaryczał, bieg wszedł z szarpnięciem i chevy wystrzelił na drogę. Travisowi dopisało szczęście i po niecałej godzinie zahamował przed bramą bazy. - Sto dwadzieścia osiem kilometrów w czterdzieści osiem minut! - zachwycił się Randall. - To była jazda! - Muszę cię tu zostawić, synu. Naprawdę pilnie mnie potrzebują. - Zaczekaj, tato. Musisz zadzwonić do mamy, żeby mnie zabrała. Travis uśmiechnął się, rozejrzał i zniżył głos. - Prowadziłem samochód w wieku czternastu lat. Ty też możesz. Stajesz się
mężczyzną. Wiem, że już jeździsz traktorem po ranczo dziadka. Ale jeśli uważasz, że sobie nie poradzisz... - Poradzę sobie. Wiesz, że dobrze prowadzę, tato. - Jedź bardzo ostrożnie, słyszysz? I nie mów mamie. Zaparkuj za rogiem i resztę drogi przejdź pieszo. Powiedz jej, że nie miałem ochoty na kolejną kłótnię. Chłopcu błyszczały oczy. - Dobrze, będę uważał. - Zadzwonię za kilka godzin i sprawdzę, czy dotarłeś do domu. Nie kręć się po mieście i nie podrywaj panienek. I pamiętaj, żeby wyczyścić strzelby. Uścisnął synowi rękę i zmierzwił mu włosy. Patrzył, jak Randall zawraca i odjeżdża z psem na siedzeniu obok. Pomyślał, że chłopiec szybko dorasta. Im więcej wiary wkłada w syna, im więcej oczekuje, tym więcej dostaje w za- mian. - Zabiorą pana, sir - powiedział sierżant pilnujący bramy i wskazał kciukiem furgonetkę za sobą. Tylne drzwi otworzyły się i Travis zobaczył trzech mężczyzn. Przygotowywali dla niego ciśnieniowy skafander wysokościowy. Wsiadł. Pomogli mu zdjąć zniszczone ubranie myśliwskie i włożyć skafander. - „Aurom" już tu jest? - zapytał. - Tak, sir. Wycofali jaz operacji na południu. Będzie pan w Waszyngtonie, zanim się pan obejrzy. Furgonetka podwiozła go do samolotu szpiegowskiego „Aurora", który zastąpił SR-71. Travis leciał nim już dwa razy i nie cierpiał tego. Kokpit był zaprojektowany dla dwóch karzełków. Teksański olbrzym ledwo się w nim mieścił. Dzięki silnikowi wytwarzającemu pulsacyjną falę detonacyjną maszyna osię- gała prędkość ośmiu machów - poruszała się ośmiokrotnie szybciej niż dźwięk. Podobnie jak samolot rakietowy drużyny, X-37. Travis miał szansę dotrzeć z Teksasu do Pentagonu przed innymi członkami zespołu, którzy byli w Waszyngtonie. Wylądował w stolicy po niecałych czterdziestu pięciu minutach lotu. Drużyna Orzeł z jednostki TALON była w komplecie. Rozdział trzeci 6 listopada, godzina 14.09 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton Sam tak się spieszył, że zaparkował samochód w bazie lotniczej Bolling i dojechał do Pentagonu metrem. Wyskoczył z wagonu, wbiegł na ruchome schody i nagle uświadomił sobie, że gdzieś zapodział identyfikator. Na górze stanął z boku, żeby przepuścić innych przez punkt kontrolny i zaczął grzebać w kieszeniach. Nic. Przestraszył się, że zostawił plastikową kartę na biurku w Fort Meade. Potem przypomniał sobie, że w drodze tutaj pokazywał identyfikator przy wjeździe do bazy Bolling. - Jakiś problem, sir? - zapytał wartownik, który górował nad Samem niczym wieża. - Nie, dlaczego... ja tylko... O, jest!
Sam triumfalnie pokazał kartę i wręczył wartownikowi. Facet uważnie porównał zdjęcie z jego twarzą i wpuścił go niechętnie do części handlowej. Sam rozejrzał się, zerknął na zegarek, potem popatrzył na stoisko z przeką- skami na dziedzińcu Pentagonu. Był głodny. Na śniadanie zjadł tylko małą torebkę chipsów, na lunch kanapkę. Znów zerknął na zegarek. Nie miał cza- su. Chociaż generał Krauss skontaktował się najpierw z nim, Sam wiedział, że jednostka TALON szybko zgłasza się na rozkaz. I wysłał wszystkim wiadomość o najwyższym priorytecie. Mogli być na drugim końcu świata, a mimo to zjawić się w gabinecie wojennym w Pentagonie wcześniej niż on, choć miał do przejechania tylko trasę z Frederick w Maryland. Ruszył przez tłum, przekroczył granicę strefy B i znalazł właściwą windę do podziemi wielkiego budynku biurowego. Znów musiał pokazać identyfikator. Kontrola na dole była bardziej dokładna. Wzór siatkówki oka zgadzał się, ale Sam jak zwykle miał problem z próbą głosu. Zastanawiał się nad lepszymi sposobami wychwytywania w głosie oznak alergii, przeziębienia, czy nawet stresu. - Odciski palców, sir - powiedziała potężna kobieta w mundurze żandarmerii wojskowej i oparła rękę na broni na wypadek, gdyby zaprotestował. Sam zamrugał i zerknął na nią. W końcu się wydało, że nie zaliczył próby głosu. Wyciągnął prawą dłoń. Kobieta z wprawą zdjęła jego odciski palców i wrzuciła do komputera dla porównania. - Kiedy będziecie tu sprawdzać DNA? - zapytał. - Nic mi o tym nie wiadomo, sir - odparła szorstko. Pewnie, że nic o tym nie wiedziała. Jak pół tuzina innych żandarmów patrolujących czujnie hol na wypadek czegoś niezwykłego. Wykonywali tylko swoją robotę. Nigdy nie kwestionowali rozkazów, nie żartowali i nie zastanawiali się, co może przy- nieść jutro. Sam przeciwnie. Czytał tajne raporty o porównywaniu próbek DNA. Superkomputer przyspieszał ten proces, ale jeszcze nie na tyle, żeby znacząco skrócić czas kontroli wchodzących. - Może pan wejść, sir - oświadczyła kobieta i wskazała trzecie drzwi na lewo. Wyglądały najmniej imponująco ze wszystkich. Sam wszedł i drzwi zamknęły się za nim. Poszedł wolno wąskim korytarzem. System ochrony znów się zmienił. Kto zapuściłby się nielegalnie aż tutaj, musiałby być bardzo sprytny. I zapewne chciałby kogoś zabić. Sam wiedział, że korytarz w ciągu kilku sekund może się wypełnić superklejem, który zatrzymałby wszystko z wyjątkiem czołgu. Mógłby nawet udusić intruza, gdyby zalepił mu usta i noz- drza, ale nie o to chodziło. Wystarczyłoby spowolnić ewentualny atak. Po włączeniu się alarmów zjawiłby się silny oddział wartowniczy i zlikwidował każde zagrożenie. Sam zwolnił, potem zatrzymał się na moment przed metalowymi drzwiami na końcu korytarza. Przypominały wejście do skarbca bankowego. Usłyszał ciche dźwięki odsuwających się rygli i po chwili przekroczył próg pokoju odpraw. Natychmiast przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Mimo że pierwszy dostał wezwanie, zjawił się ostatni. Wśliznął się na krzesło obok swojego przyjaciela, Jacka DuBois. Black Jack wyszczerzył zęby i uniósł kciuk. Wokół stołu siedzieli pozostali członkowie drużyny Orzeł w różnych strojach. Jack miał na sobie odprasowany, choć trochę poplamiony mundur polowy. Major Barrett był w lotniczym skafandrze ciśnieniowym, kapitan Blake w kombinezonie pilota, Sara Gre-,ene w fartuchu laboratoryjnym na cywilnym ubraniu. Komandor Powczuk wyglądał, jakby wyłowiono go z akwarium; wciąż zwisały z niego wodorosty. Porucznik Olsen
przyszła w bardzo eleganckim mundurze marynarki wojennej. Przypominała plakat werbunkowy. Gdyby Sam nie był jeszcze członkiem drużyny, na widok Jennifer zgłosiłby się na ochotnika do każdej operacji. - Straszne korki - powiedział do generała Kraussa, chcąc usprawiedliwić swoje spóźnienie. Uśmiechnął się słabo i wyjął notes elektroniczny, żeby w razie potrzeby wszystko zapisać, a potem zorganizować. - Wiem, jak pan tu podróżował - odrzekł generał brygady, Jack Krauss. -I dziękuję, że nie tracił pan czasu najedzenie. Odkaszlnął i zaczął odprawę. Był wysoki i oszczędny w słowach. Prawdziwy dowódca. Prawy rękaw przypiął starannie, żeby ukryć brak ręki. Z jakiegoś powodu nie miał dziś protezy, ale jego osobowość dominowała nad ułomnością fizyczną. Siwe włosy nosił przycięte prawie tak krótko jak Travis Barrett. Nie tracił czasu na głupstwa i szybko wprowadził ich w szczegóły. - Generał Gates przekazał tę sprawę głównemu dowódcy operacji spe- cjalnych. Generał Freedrnan wybrał drużynę Orzeł jako najlepszą do wyko- nania operacji „Ogień Morski". Światła przygasły i na ścianach pojawiły się slajdy. Pokazywały rosyjski okręt podwodny klasy Tajfun, tajemnicze postacie wchodzące z pontonów na pokład, a w oddali ciemne wybrzeże Irlandii. Krauss spojrzał na Powczuka. - To typowa operacja morska, komandorze. Jest pan naszym ekspertem. Dobrze, że już pan ćwiczył taki manewr, bo na „Gorskiego" można się dostać tylko z wody. Travis Barrett popatrzył na podsumowanie faktów i pokiwał głową. Już zaczynał planować. Podniósł wzrok, gdy generał się zawahał. - Ile mamy czasu na ćwiczenia, sir? - Gdybym mógł, wysłałbym was tam już wczoraj. Patrząc realistycznie, możemy wam dać dwanaście godzin. - Godzin, sir?! Travis popatrzył na zebranych i zobaczył na ich twarzach pełną gotowość. Był dumny ze swojej drużyny. Wszyscy utrzymywali najwyższą formę bojową i nie bali się żadnego wyzwania. - Czy to jakiś problem, majorze? - Nie, sir. Oczywiście, że nie - odrzekł Travis i zauważył, że Powczuk szczerzy zęby. Mógłby ruszać nawet zaraz. - Jak mówi stare powiedzenie: Jedyny łatwy dzień był wczoraj" - odezwał się Stan. - Przekona się pan, że to prawda, komandorze - zapewnił ponuro Krauss. - Ta operacja wymaga kontaktu nie tylko z materiałem radioaktywnym, urządzeniami jądrowymi i być może z trującym gazem, ale również z terrorystami z IRA i najgorszą z możliwych rzeczy. - Z polityką, sir? - zapytał Jack. - Tak. Zdradziecką i zabójczą. Gorszą niż skażenie całych Wysp Brytyjskich. Angole nie mogą się tym zająć. Gdyby do akcji weszła SAS czy SBS, Sinn Fein natychmiast zerwałaby rozmowy pokojowe. Odcięłaby się od wszelkiej działalności terrorystycznej tymczasowego skrzydła IRA, albo znalazłaby inny pretekst. Zajęcie przez SAS rosyjskiego okrętu zadziałałoby jak detonator. - Rosjanie nam nie pomogą, prawda? - zapytała Sara. - Nie powiedzą nam o ewentualnych problemach medycznych, z jakimi możemy się spotkać na „Górskim"? - Ich stanowisko jest do przewidzenia. Powiedzą: O co chodzi? To przecież
wspólne ćwiczenia marynarki rosyjskiej i brytyjskiej. Ruscy wysłali przez Morze Pomocne tyle okrętów w tamtym kierunku, że mogliby zacząć wojnę. Ale oczywiście wszystkiemu zaprzeczą. - Co się dzieje z kodami uzbrajającymi? - zapytała Jen. Poprawiła się na krześle i wpatrzyła uważnie w Kraussa. Kiedy chciała, wyglądała jak bezmó- zga blondynka, ale Travis wiedział, że prawdopodobnie więcej wyłowi z tego, czego generał nie powie, niż z tego, co od niego usłyszy. Żaden psycholog nie dowiedziałby się z prostej odpowiedzi tyle, ile Jennifer Olsen. - Wiadomo tylko, że zginęły z biura admirała Kuzniecowa. Podejrzewamy, że są w rękach IRA, być może w drodze na „Gorskiego". Ale nie jesteśmy pewni. Może to zbieg okoliczności. Wątpliwe, żeby IRA tak to zaplanowała. - Chcieli tylko opanować okręt, sir? - zapytał Stan. - To wystarczy. Nawet jeśli nie uzbroją głowic. Wyobraźmy sobie, że na Londyn spada pocisk z dziesięcioma nieuzbrojonymi głowicami. Uderzenie rozrzuciłoby pluton na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. Zagrożenie utrzymywałoby się przez miesięce, zanim oczyszczono by teren. A gdyby głowice eksplodowały, akcja terrorystów byłaby jeszcze bardziej udana. Jen w zamyśleniu zagryzła dolną wargę. - Tak czy inaczej, wygraliby. - Poruczniku Olsen, ze względu na pani wywiadowcząprzeszłość i obecną pracę w ONI, bardziej przyda się pani w Irlandii niż na „Gorskim". Przeniknie pani do dowództwa IRA i zniszczy kody uzbrajające. Albo przynajmniej dowie się, czy w ogóle je mają. - Robota szpiegowska, sir? - Dostanie pani taki sprzęt, jaki Sam uzna za najbardziej przydatny, kontakty i wszystkie informacje o politycznych i terrorystycznych powiązaniach ERA, jakie ma departament stanu i CIA. - Tak jest, sir. - Leciała pani kiedyś „Aurorą"? - Nie, sir. - Czeka na panią ta, którą przyleciał major Barrett. Pilot grzeje silnik. Start za godzinę. - Liczy się każda minuta, sir - odrzekła Jennifer i spojrzała na Sama. Podał jej nowy notes elektroniczny. Wprowadził tam pospiesznie spis potrzebnego sprzętu, kontakty do zapamiętania i wszystkie dane wyciągnięte z komputerów Pentagonu, jakie przyszły mu do głowy. Jen wzięła małe urzą- dzenie i wyszła. Starała się zapamiętać jak najwięcej, zanim ją wyposażą i wyślą do Irlandii z ośmiokrotną szybkością dźwięku. Nie było tak źle. Nie mu- siała zabierać żadnego sprzętu do operacji specjalnych. - Jaki ma pan plan desantu i odwrotu? - zapytał Krauss w nadziei, że Travis już opracował strategię. - Potrzebujemy okrętu podwodnego do ćwiczeń, sir. - Załatwione. U wybrzeży Connecticut czeka na was SSN „Albuąuerąue" klasy Los Angeles. Travis rozejrzał się. - Co powiecie na desant z powietrza? Wszyscy skinęli głowami. Z wyjątkiem Sama. Pracował gorączkowo nad zestawem wyposażenia. - A ty, Sam? - zapytał Travis. - Dobrze skaczesz ze spadochronem? Analityk z NSA podniósł głowę i przytaknął. - To będzie cholernie niebezpieczna akcja - ostrzegł Krauss. - Czy ktoś z was strzelał już wewnątrz okrętu podwodnego? Polecam tylko pistolety i strzelby. Rykoszet z waszej broni mógłby być gorszy niż ogień przeciwnika.