uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 859 889
  • Obserwuję815
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 529

Cliff Garnett - Piekielna burza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :795.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Cliff Garnett - Piekielna burza.pdf

uzavrano EBooki C Cliff Garnett
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

CLIFF GARNETT PIEKIELNA BURZA AMBER Tytuł oryginału TALON FORCE: HELLSTROM Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna ELŻBIETA ŻUK Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta EWALUBEREK Ilustracja na okładce MKEHERDER Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIftH- Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl English language edition Copyright © New American Library, 2000. Ali rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition is published by arrangement with Signet, a memberof Penguin Putnam Ltd. For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-689-5 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Tytuł oryginału TALON FORCE: HELLSTROM Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna ELŻBIETA ŻUK Redakcja techniczna ANDRZEJ WUKOWSKI Korekta EWALUBEREK Ilustracja na okładce MKEHERDER MiESi A BIBLIOTEKA PliBUGHiA w Zabrzu Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FON19K Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl English language'edition Copyright © New American Library, 2000. Ali rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edrtion is published by arrangement with Signet, a member of Penguin Putnam Ltd.

For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-689-5 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Mężczyźni, kobiety i dzieci śpią nocą spokojnie w swoich łóżkach tylko dlatego, że hardzi ludzie gotowi są użyć siły w ich imieniu. George Orwell Rozdział pierwszy 18 lipca, godzina 15.34 Tokio, Japonia Fłlatsuko Nakamori wbiegł za róg ulicy Ginza i pochylony przedarł się przez JL grupkę przedszkolaków. Mały chłopiec upadł na chodnik i wybuchnął płaczem. Siwowłosa wychowawczyni o pomarszczonej twarzy krzyknęła coś za nim, ale Tatsuko się nie zatrzymał. Goniący go policjanci utorowali sobie drogę wśród dzieci. Z podziemi metra dobiegł stłumiony hałas kół nadjeżdżającego pociągu. Wejście na stację było zaledwie trzydzieści metrów dalej. Jeśli tylko zdoła tam dobiec - a jego płuca nie eksplodują - będzie mógł zejść na peron i wskoczyć do wagonu, a potem wysiąść na następnej stacji, zanim gliny zdążą przekazać wiadomość o nim przez radio. Wpadł na stację i jednym susem zeskoczył pięć stopni w dół, trzymając się mosiężnej poręczy, by nie stracić równowagi. Pierwszy z policjantów był już u szczytu schodów. Tatsuko zbiegł na peron i rzucił się w stronę oddalonych o kilka metrów otwartych drzwi wagonu, oglądając się przez ramię. Policjanci byli tuż-tuż. Pociąg zadrżał i ruszył. Tatsuko wyciągnął ręce w stronę drzwi, gdy sześć krótkich, potężnych wybuchów wstrząsnęło tunelem, ogłuszając pasażerów. A potem tunel wypełnił się bezbarwnym gazem. Dziesiątki ludzi oderwały ręce od uszu, chwyciły się za gardła - i umarły. Tatsuko, policjanci, uczniowie wracający ze szkół - wszyscy zginęli w obrębie półtorej przecznicy od miejsca wybuchu. 7 Rozdział drugi 18 lipca, godzina 9.27 San Antonio, Teksas Travis. Tu Sam. - Cześć, Sam. Mów, o co chodzi. - Kłopoty w Tokio. Kolejny zamach z użyciem sarinu. - Myślałem, że już pozamykali tych sukinsynów. - Może to robota naśladowcy. Na razie niczego nie da się wykluczyć. - Domyślam się, że mamy tam jechać? - Zgadłeś, Travis. Major armii amerykańskiej Travis Beauregard Barrett uśmiechnął się uspokajająco do leżącej na trawniku dziewczyny w tenisowych szortach, ale jego uwagę bez reszty absorbował trzymany przez niego telefon. - Sam, to byłaby nasza pierwsza akcja po długiej przerwie. Dostałeś rozkazy? - Jeszcze nie, Travis, ale wkrótce nadejdą. To do takich zadań stworzona została TALON Force. - Jeśli w grę wchodzą amerykańskie interesy. A ty lepiej módl się, żeby ten sygnał był pewny, Sammy. - Sam go zaprojektowałem - odparł Sam z irytacją. - No to módl się, żebyś był tak dobry, za jakiego się uważasz.

- Jestem. - Sam... - Czekaj sekundkę. - Kapitan Sam Wong z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa odwrócił się od jasno oświetlonego pulpitu, by podpisać kwit trzymany przez posłańca, po czym wziął przesyłkę. Poprawił na głowie słuchawkę z mikrofonem i otworzył paczkę. Rzuciwszy okiem na znajdujący się w środku plik papierów, powiedział do Travisa: - Właśnie przyszły rozkazy. Yakuza wysłała do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa wiadomość, w której twierdzi, że to, co stało się dzisiaj, jest tylko próbą generalną przed atakiem na ambasadę amerykańską. - Japońska mafia? A co oni z tego będą mieli? - Trzeba będzie ich o to spytać. - Już jadę. Dziewczyna w szortach rąbnęła pięścią w kępę chwastów. - A niech to szlag! Travis uśmiechnął się z szorstką wyrozumiałością. Wszystko w nim było szorstkie, jakby wyrzeźbiono go z granitu, za to poruszał się zwinnie, z pewnością siebie. 8 Rozdział drugi 18 lipca, godzina 9.27 San Antonio, Teksas Travis. Tu Sam. - Cześć, Sam. Mów, o co chodzi. - Kłopoty w Tokio. Kolejny zamach z użyciem sarinu. - Myślałem, że już pozamykali tych sukinsynów. - Może to robota naśladowcy. Na razie niczego nie da się wykluczyć. - Domyślam się, że mamy tam jechać? - Zgadłeś, Travis. Major armii amerykańskiej Travis Beauregard Barrett uśmiechnął się uspokajająco do leżącej na trawniku dziewczyny w tenisowych szortach, ale jego uwagę bez reszty absorbował trzymany przez niego telefon. - Sam, to byłaby nasza pierwsza akcja po długiej przerwie. Dostałeś rozkazy? - Jeszcze nie, Travis, ale wkrótce nadejdą. To do takich zadań stworzona została TALON Force. - Jeśli w grę wchodzą amerykańskie interesy. A ty lepiej módl się, żeby ten sygnał był pewny, Sammy. - Sam go zaprojektowałem - odparł Sam z irytacją. - No to módl się, żebyś był tak dobry, za jakiego się uważasz. - Jestem. - Sam... - Czekaj sekundkę. - Kapitan Sam Wong z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa odwrócił się od jasno oświetlonego pulpitu, by podpisać kwit trzymany przez posłańca, po czym wziął przesyłkę. Poprawił na głowie słuchawkę z mikrofonem i otworzył paczkę. Rzuciwszy okiem na znajdujący się w środku plik papierów, powiedział do Travisa: - Właśnie przyszły rozkazy. Yakuza wysłała do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa wiadomość, w której twierdzi, że to, co stało się dzisiaj, jest tylko próbą generalną przed atakiem na ambasadę amerykańską. - Japońska mafia? A co oni z tego będą mieli? - Trzeba będzie ich o to spytać. - Już jadę. Dziewczyna w szortach rąbnęła pięścią w kępę chwastów. - A niech to szlag!

Travis uśmiechnął się z szorstką wyrozumiałością. Wszystko w nim było szorstkie, jakby wyrzezbiono go z granitu, za to poruszał się zwinnie, z pewnością siebie. 8 - Takie jest życie w Zielonych Beretach, złotko. - Zielone Berety, też coś! Przychodzą do tej bazy, odkąd skończyłam czternaście lat, i nigdy jeszcze nie widziałam komandosa z tak nowoczesnymi środkami łączności. Travis uśmiechnął się szerzej, a chłód bijący z jego oczu zniknął w cieniu daszka czapki. - Żyjemy w nowym tysiącleciu, Sandro. Mam telewizor zasilany energią słoneczną... - wskazał nowiutki odbiornik pokazujący teledyski z TNN, ustawiony obok siatki - .. .kompakt na pięć płyt i antenę satelitarną... - I zdezelowanego pikapa chevy, rocznik sześćdziesiąty trzeci. - A poza tym właściwie wszystko, co mógłbym sobie wymarzyć... włącznie z tobą, kochanie. - Objął ją ramieniem w talii i przyciągnął do siebie. Próbowała udawać obrażoną, ale bez powodzenia. - Dopiero co wróciłeś z obozu szkoleniowego. Myślałam, że spędzimy razem trochę czasu. - Wyszkolono nas tak, żebyśmy mogli wykonać wyznaczone zadania. Gdzie i kiedy - to zależy od bandytów, z którymi mamy do czynienia. Sandra poruszyła się w jego objęciach. - Wiem, Travis, ale kiedy cię nie ma, czuję się taka samotna. - Nie bardziej niż ja, skarbie. Ale mam już jedną żonę... - Byłą żonę. - Nie szkodzi. Nie chcę robić moim dzieciom mętliku w głowach. - Wielu facetów żeni się po raz drugi. Nawet tych z dziećmi. - Ja nie jestem taki jak wielu facetów. 18 lipca, godzina 10.36 Ellesmere, Grenlandia - Stan! Toja-Sam. Komandor podporucznik Stanislaus Michael Powczuk, członek SEAL, znieruchomiał wśród błękitu, dziewięć metrów pod bladym lodem arktycz-nym. Muskularne ramiona Powczuka, niemal dorównujące szerokością jego wzrostowi, wynoszącemu metr siedemdziesiąt pięć, przestały nieść go przez świat, który niewielu ludzi widziało, czy chciało widzieć. Słyszał bicie własnego serca i głos płynący z odbiornika, który nosił w uchu, jak zawsze, gdy nie miał przy sobie telefonu komórkowego. System łączności satelitarnej spisywał się bez zarzutu nawet tu, pod lodem. Powczuk musiał to przyznać Samowi - facet był cholernym geniuszem. Stan burknął coś pod nosem i odwrócił się, by popłynąć z powrotem do przerębli, oddalonej o trzydzieści metrów. - Co, jesteś pod wodą? Nie możesz mówić, bo trzymasz w ustach rurę z powietrzem? - Hmmm. - No to jak, opowiadałem ci już, jak byłem z Angełą? Zawsze miałem słabość do wysokich, apetycznych kobiet, no i proszę bardzo! Ledwie pojechałeś na północ, a ja już byłem w twoim domu. Angela miała na sobie coś małego i białego, ale tylko przez chwilę... pewnie przy tobie tego nie nosiła... - Sam, na widok twojego żałosnego chudego tyłka moja żona zaczęłaby tarzać się ze śmiechu. - O, cześć, Stan. Szybki jesteś. - Jak mówią wszystkie kobiety, które naprawdę miałeś. - „Stan, szybki jesteś"?! No wiesz, gdybyś ich nie nauczył, że taka jest norma... - Sam, chodzi o TALON Force? Dali nam sygnał do wymarszu? - Ach. - Głos Sama nagle przycichł. - Sam? - Wybacz, stary, ale właśnie przypomniałem sobie o tysiącu zabitych ludzi.

- Tysiącu? - Kiedy Sam nie odpowiedział, Stan mówił dalej: - Skoro nie żyją, możemy ich pomścić, ale nie ma co zaprzątać sobie nimi głowy. Trzeba patrzeć w przód, nie oglądać się za siebie. Podaj szczegóły tej sprawy. Kiedy Sam przedstawiał sytuację, Stan wsłuchiwał się uważnie w każde jego słowo. Potem wyskoczył z przerębla prosto w arktyczną śnieżycę, otoczony wzburzoną wodą morską. Zdjął zbiornik z tlenem i płetwy, po czym rzucił się biegiem w stronę bazy. - Już idę! - krzyknął w niebo. Cholera, aż chce się żyć. 18 lipca, godzina 11.43 Brazylia - Sarah. Mówi Sam. Kapitan armii amerykańskiej Sarah Greene klęczała w błocie przy starym omszałym drzewie, w sercu dżungli amazońskiej. Krótkie czarne włosy Amerykanki kontrastowały z rozciągającą się wokół zielenią. Korę drzewa porastały nieznane Sarah porosty, które, sądząc z wyglądu paproci w dole strumienia, bardziej nadawały się na okład niż na truciznę. Pewnie byłyby dobre na krzepnięcie krwi. - Sarah? Słyszysz mnie? 10 Jej zadarty nos zmarszczył się, gdy wyjmowała z plecaka telefon komórkowy. - O co chodzi, Sam? - Mamy robotę. - Naprawdę? A może powinnam powiedzieć: no tak, naturalnie. Teraz, kiedy jestem na zupełnym odludziu. Gdzie reszta? - No cóż, Stan jest dalej na północ niż ty na południe. Na razie rozmawiałem tylko z nim i Travisem. - Dlaczego? Przecież nie jestem trzecia w hierarchii. - To prawda. Jakby to powiedzieć... do nich musiałem zadzwonić najpierw, bo są numerem jeden i dwa. Ale potem... potem pomyślałem, że ty powinnaś dowiedzieć się następna. Przykro mi, Sarah. To ci się nie spodoba. Serce podskoczyło jej do gardła tylko raz. Usiadła na liściu bananowca i powiedziała bardzo spokojnie: - Powiedz, o co chodzi. , - Kolejny zamach w Tokio. Terroryści posłużyli się sarinem. Sarah nie odzywała się przez dobre pół minuty. Krople potu spływały jej po podbródku i kapały na liść. Wreszcie powiedziała głosem jeszcze spokojniejszym niż poprzednio: - Mogę wydostać się z Jaburu samolotem? - Będzie tam na ciebie czekał śmigłowiec. Zabierze cię do Manaus, a stamtąd polecisz odrzutowcem do Utah. - Ruszam w drogę. Aha, Sam... dziękuję. - Za co? - Za to, jak mi o tym powiedziałeś. Sam niepewnie wzruszył ramionami. - Diabła tam, Sarah, nie wiem, o czym mówisz. Sarah Greene wstała i spróbowała się uśmiechnąć, ale jej się nie udało. 18 lipca, godzina 8.51 Grants, Nowy Meksyk - Hunter. Tu Sam. Kapitan sił powietrznych Hunter Evans Blake III zmrużył oczy za ciemnymi okularami. Właśnie szybował na czerwonej lotni nad swoim kolorowym ranczem w sercu gór Nowego Meksyku, wśród głuchego wycia wiatru. Kiedy jednak usłyszał w hełmofonie głos Sama, natychmiast przestał zwracać uwagę na zachwycający pejzaż. - Hunter. - Yakuza zagazowała sarinem tysiąc ludzi w Tokio. 11

Rześkie, czyste górskie powietrze wypełniło płuca Huntera. - Masowe morderstwo na cywilach?! - Lotnia wpadła w prąd zstępujący i Hunter automatycznie wziął poprawkę na zmianę ciśnienia atmosferycznego. - Zabójstwo z zimną krwią. Zdarza się to coraz częściej. Somalia, Bośnia, Kosowo, Timor Wschodni... pamiętasz czasy, kiedy wojny prowadziło się zgodnie z pewnymi zasadami? - Szczerze mówiąc, nie. Nie jestem zawodowym wojskowym jak wy wszyscy. Ale wiem, o co ci chodzi. - Żyjemy w epoce, w której wojny między mocarstwami sanie do pomyślenia, więc wszyscy maluczcy, dawniej stojący na uboczu i dopingujący jedną ze stron, nie wiedzą, co zrobić z rozpierającą ich energią. A ponieważ do tej pory byli tylko kibicami, nie mają doświadczenia w tej grze. - Czyli, twoim zdaniem, zwycięstwo nad Sowietami było niekorzystne? - Każde działanie ma swoje konsekwencje, niektóre z nich są niezamierzone. - Prawdziwy z ciebie filozof, Hunter. - Spędzam mnóstwo czasu, unosząc się nad światem. Wtedy nachodzą człowieka różne refleksje. Wracając do tematu, konsekwencje naszych czynów też mają swoje konsekwencje. To dlatego stworzono TALON Force, zgadza się? Wkrótce zobaczysz na własne oczy, jaki los czeka ludzi, którzy zabijają gazem cywili. - Powoli zaczął opadać ku ziemi. 18 lipca, godzina 11.02 4 Nowy Jork - Hej, Jen. Mówi Sam. Kapitan amerykańskiej marynarki wojennej Jennifer Margaret Olsen wy-buchnęła śmiechem. Stoi sobie w środku sklepu Saksa na Piątej Alei, ludzie zwracają się do niej per „pani Jayne Weatherford Breckinridge", a tu nagle jej torebka zaczyna gadać. - Przepraszam na chwilę, moja droga - powiedziała do ekspedientki. Przeszła po wyfroterowanej podłodze w stronę nie budzącej zainteresowania klientów wystawy z fartuszkami kuchennymi. Każdy z nich, co prawda, kosztował pięćset dolarów, ale to nie wystarczało, by przyciągnąć tabuny snobów z Manhattanu. Kto wpadł na pomysł, żeby je produkować? - No dobra, Sam, znalazłam w miarę odludne miejsce, ale pospiesz się. - Kurczę, wy kobiety ciągle to powtarzacie. - Co? Nie słyszę. - Jen, w Tokio został przeprowadzony zamach terrorystyczny przy użyciu sarinu. Właściwie to nie twoja broszka, ale pomyślałem sobie... 12 - Sam, za nic w świecie nie opuściłabym żadnej misji. Przecież wiesz. - Chodzi mi o to, że to nie jest robota dla szpiega, nie zanosi się na żadne operacje wywiadowcze... - No to będę patrzyła na was z zachwytem. Sam parsknął śmiechem. - Już to widzę! - Dzięki, Sam. Do zobaczenia. Jennifer wrzuciła telefon satelitarny z powrotem do torebki. Patrząc na nią, postronny obserwator przez chwilę widziałby piękną młodą kobietę o jasnych włosach ciasno spiętych w kok, która zaraz potem przeistoczyłaby się w jego oczach w starzejącą się z wdziękiem damę ze Wschodniej Sześćdziesiątej Szóstej, podążającą dostojnym krokiem w stronę działu z jedwabiami. Głosem o całą oktawę niższym od tego, który Sam słyszał przez telefon, Jennifer powiedziała do ekspedientki: - A to dopiero, obawiam się, że zapomniałam o spotkaniu zarządu Metropolitan. - Opery? - Muzeum.

- Och, oczywiście, pani Breckinridge. - Bardzo, ale to bardzo pani dziękuję za okazaną mi pomoc. - Cała przyjemność po mojej stronie. Jennifer wyszła frontowymi drzwiami z wyniosłą miną. Przecznicę dalej wskoczyła w zaułek. Gdy dotarła na drugi jego koniec, jej włosy były już rozpuszczone, a kołyszące się biodra przyciągały spojrzenia wszystkich mężczyzn. Wciskając następny guzik na migoczącym pulpicie, Sam widział to wszystko oczami duszy. 18 lipca, godzina 8.11 Twentynine Palms, Kalifornia - Sto piętnaście... sto szesnaście... - Jack. Tu Sambo. Kapitan amerykańskiej piechoty morskiej Jacąues Henri DuBois znieruchomiał kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą, podparty na lewej ręce. Otaczający go tłumek młodych marines dopingował go: - Dalej, panie kapitanie! DuBois potrząsnął lekko głową i przerzucił nogi do przodu, wciąż trzymając się na jednej ręce. Jeśli Travis wyglądał jak wyrzeźbiony z kamienia, Jack zdawał się stworzony z bicepsa samego Boga. Powoli opuścił się na pośladki i rozejrzał się wokół surowym wzrokiem. 13 - Dość pompek na dzisiaj, chłopaki. Pora wziąć się do roboty. Młodzi komandosi, zawiedzeni i pełni podziwu zarazem, wyszli ze spartańskiej kwatery Jacka na teren Ośrodka Szkoleniowego Piechoty Morskiej w Twentynine Palms w stanie Kalifornia, skąpanego w ostrym blasku wiszącego nad pustynią słońca. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, kapitan wziął telefon komórkowy. - Tak, Sam? - Kolejny zamach w Tokio. - I TALON Force rusza w bój? - Chciałbyś, co? - Zabijanie morderców to moja specjalność. Uprzątanie pomyłek cywilizacji. - Morderców już znamy. Yakuza... - Japońska mafia? - Sam miał wrażenie, że słyszy, jak twarz Jacka wykrzywia drapieżny uśmiech. Sam skinął głową, oświetloną z dołu migoczącymi światełkami pulpitu. - Nic dodać, nic ująć. Rozdział trzeci 18 lipca, godzina 14.15 Crow Basin, Utah Dawno temu na pustyni w stanie Nevada znajdowała się tajna baza nazywana Area 51, Dreamland, czy też Groom Lakę. Problem polegał na tym, że nie pozostała tajna na długo. Po wielu latach zaprzeczania istnieniu bazy, o której wiedzieli wszyscy, armia amerykańska przeniosła swoje mroczne tajemnice do dwóch innych, położonych na terenie bardziej sprzyjającego celom wojskowym stanu Utah. Jedna z nich leży na połaci ziemi przylegającej do starego Dugway Proving Grounds, niegdyś stanowiącego ośrodek badań nad bronią chemiczną i biologiczną. Właściwe operacje jednak przygotowywane są po drugiej stronie stanu, w miejscu o mylącej nazwie Sweet Water Canyon (Kanion Słodkiej Wody). Obszar ten leży z dala od głównych szos i dochodzą do niego tylko wyboiste, piaszczyste drogi, które rozwidlają się raz po raz, aż przypadkowy podróżny traci poczucie kierunku. To w tej drugiej bazie, znanej pod nazwą Crow Basin, stawić się miała na odprawę grupa Eagle oddziału TALON Force. 14 Siedmioro członków grupy przybywa kolejno. Travis, który przyjechał z Teksasu, zjawił się - o dziwo - wcześniej od Huntera z Nowego Meksyku i Jacka z Kalifornii, ale to było w jego

stylu; dowódca TALON Force nie miał prawa być drugi. Jako następni do bazy zawitali Jen z Nowego Jorku i Sam z Waszyngtonu. Stan miał przylecieć z bieguna północnego o 15.30, a zaraz po nim spodziewano się Sarah, wracającej z Ameryki Południowej. Sam Wong stał wpatrzony w góry widoczne w oddali, wznoszące się nad okolicą niczym wielobarwni giganci skąpani w różowej poświacie zmierzchu. Utah było doskonałym miejscem do oglądania skał. Sam jednak nie zachwycał się wspaniałym widokiem. Jak człowiek widział jedną skałę, to tak jakby widział je wszystkie - myślał. Zresztą Wong lepiej się czuł w swoim boksie z komputerem i butelką Mountain Dew, a nasycanie oczu majestatem natury nie było mu potrzebne do szczęścia. Znudzony, skierował kroki do globemastera C-l 17, który miał przewieźć oddział do Japonii, pokazał strażnikom kartę identyfikacyjną i wszedł do środka, by obejrzeć ekwipunek oddziału. W tym czasie Jack DuBois wałęsał się po wielobarwnej pustyni i dla zabicia czasu polował z kijem na grzechotniki. Nauczył się tego, gdy przeniesiono go na zachód, do Twentynine Palms. Tak bardzo mu się to spodobało, że od tamtej pory robił to nawet w czasie wizyt w swojej rodzinnej Georgii. A górskie grzechotniki były wredne. W porównaniu z nimi węże pustynne to koty domowe. Travis, który przyglądał się Jackowi z daleka, nie widział jeszcze czegoś tak niesamowitego. Jack skradał się po pustyni z brązową płócienną torbą pełną grzechotni-ków. Wyjaśnił Travisowi, że węże potrafią wyczuć drżenie ziemi spowodowane ludzkimi krokami, co zmusza łowcę do ostrożnego stąpania, ale są zdezorientowane, gdy słyszą odgłosy grzechotek ich pobratymców. Za każdym razem Jack podchodził do grzechotnika, długiego na przeszło metr i grubego jak jego nadgarstek, wygrzewającego się na kamieniu bądź na piachu. Wąż, zaskoczony nadejściem człowieka, ale nie spostrzegający na razie żadnego zagrożenia, nie ruszał się z miejsca - gotowy walczyć w razie potrzeby, ale zachowujący ostrożność. Wtedy Jack przykucał pół metra przed nim i wyciągał w jego stronę solidny, czarny, powykrzywiany kij, który znalazł pod bramą zamieszkanej części bazy. Wsuwał go pod brzuch węża i podnosił do góry. Grzechotnik zachowywał spokój; zwisał z kija, gotowy do ataku. Do chwili, kiedy Jack wrzucał go do torby. - Chyba nie powiesz mi, że te paskudztwa mają smak kurczaka, co? -spytał Travis. - Wszystko smakuje jak kurczak. Nie wiesz? Na przykład aligatory. Słyszałem, że ludzie też - odparł Jack. - Dlatego jadam wołowinę. 15 - Czyli nie zjesz tych swoich koleżków? - Pewnie, że nie. Uwolnię ich przed wyjazdem. - To znaczy, że zostawisz w pobliżu bazy mnóstwo wkurzonych grze-chotników. - To będzie dobre ćwiczenie dla personelu, stary. Właśnie dlatego to robię: dla treningu. Koordynacja wzrokowo-ruchowa, spokój pod presją. - Jak dużą presją? - Sam spróbuj. - Nie, dzięki, tak tylko pytam. Ale te węże wydają się trochę ospałe od słońca. Czy nie jest tak, że tak naprawdę nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo? Jack spojrzał na niego. - Zaraz się przekonamy. Podniósł syczącą torbę i ruszył w stronę gór. Travis szedł tuż za nim. Nagle Jack się zatrzymał, położył torbę na ziemi i przywołał majora gestem ręki. Travis podszedł na odległość półtora metra i zobaczył grzechotnika, jakiego jeszcze w życiu nie widział. Trudno było oszacować jego długość, ponieważ leżał zwinięty na płaskim głazie, osłoniętym dwoma innymi. Ale był gruby jak bochenek chleba.

- Ten koleś leży na gorącym kamieniu i padająna niego promienie odbijające się od skał, więc bardziej ugotowany już chyba być nie może - powiedział Jack i wyciągnął kij tak samo, jak robił to za każdym razem. Ale gdy koniec kija wbił się w łeb grzechotnika, rozdrażniony wąż rzucił się w stronę ręki Jacka. Zanim Travis zdążył odskoczyć, DuBois przygwoździł węża kijem do głazu. Długi*na niemal metr osiemdziesiąt grzechotnik wił się i trzepotał o kamień. Jego potężne mięśnie marszczyły się w słońcu, a ogon grzechotał w szaleńczym rytmie. - To prawdziwy zabójca - powiedział Jack. - Wielki, stary i wredny. Jednym dźgnięciem tępego kija przeszył szyję węża. Było to może niezbyt subtelne, raczej brutalne, ale za to skuteczne rozwiązanie. Krew rozlała się po powierzchni skały, wypełniając suche powietrze metalicznym zapachem. Zdychający grzechotnik rzucał się coraz słabiej na wszystkie strony, aż wreszcie zastygł w bezruchu. - Skąd wiedziałeś, że cię zaatakuje? - spytał Travis. - Można to było poznać po jego zachowaniu. - Ale mimo to nie cofnąłeś ręki. - To właśnie jest sprawdzian siły woli, no nie? - Może dla ciebie. Ja wolę służbę patrolową w Bośni. - Był tam, a także w Somalii i Iraku. Nic, co ludzkie, nie mogło przestraszyć Travisa Barretta, ale podobnie jak Indiana Jones i każdy, komu Bóg dał tyle oleju w głowie, co 16 gęsiom, nie znosił węży. - Wolałbym przyjść tu z dubeltówką i rozwalić te paskudztwa na drobne kawałki. - I tak właśnie wychowują ludzi w Teksasie... - Jack urwał w pół zdania. Usłyszał coś, Travis zresztą też. Przez chwilę stali nieruchomo w blasku popołudniowego słońca i czekali, aż wiatr znów przyniesie dźwięk, który tak ich zaniepokoił. Wkrótce usłyszeli to znowu - turkot małych kamyków spadających po kamiennej ścianie kolorowego wąwozu, około pięćdziesięciu metrów na wschód. Jack położył na ziemi syczącą torbę i razem z Travisem zaczęli przekradać się w stronę, z której dobiegł dźwięk. Weszli do wąwozu. Wielobarwne skały strzelały w górę z ziemi, dając początek wzniesieniu, przechodzącemu w oddali w długi grzbiet. Przecinała je szczelina, wystarczająco szeroka, by dać oparcie nogom. Jack i Travis zaczęli się piąć, podciągając się na występach. Skała parzyła ich dłonie. Dzięki latom szkolenia w zwiadzie i siłach specjalnych, wiedzieli, że muszą omijać obluzowane kamienie, co najwyraźniej nie udało się komuś innemu. Wspiąwszy się pięć metrów po pochyłej skale przysunęli się do krawędzi rozpadliny, tak by mieć siebie nawzajem w zasięgu wzroku, a jednocześnie móc spojrzeć w dół. Po trzydziestu sekundach zobaczyli dwóch młodych ludzi, zdążających w stronę pustyni. - Ale super! - szepnął blondyn, który miał około dwudziestu lat. - Mój brat kiedyś zakradł się do Area pięćdziesiąt jeden - powiedział ciemnowłosy chłopak, który prawdopodobnie był w tym samym wieku, co jego kolega, ale miał już przerzedzone włosy. - Ale to pestka w porównaniu z... Nagle odskoczył do tyłu i ziemia uciekła mu spod nóg. W mgnieniu oka wyrósł przed nim Jack, z połyskującym w słońcu nożem w dłoni. - Hej! Co u...? - wyjąkał brunet, leżący na plecach. - Jaki to kraj? - spytał Jack. Jego zimny głos niósł się echem po rozpadlinie. - Co? - Jaki to kraj? - To... to Ameryka - powiedział blondyn. - Kraj ludzi wolnych!

- I niskiego poziomu analfabetyzmu - stwierdził Jack. - Dlatego zakładam, że potraficie przeczytać, co jest napisane na tablicach porozstawianych po drugiej stronie tej góry. Wiecie, o które chodzi. „Obszar zastrzeżony, zakaz wstępu". No i: „W stosunku do intruzów może zostać użyta siła". - Przecież to... to wolny kraj! - upierał się blondyn. - Ale nie panuje w nim anarchia. W każdym państwie obowiązują pewne przepisy. Ten, kto je łamie, musi za to zapłacić. - Jack ruszył w stronę chłopaka. 2 - Piekielna burza 17 - My... my nie chcieliśmy zrobić nic złego! - powiedział jego kolega. -My tylko chcieliśmy... chcieliśmy tego dokonać! Wejść i wyjść! Żeby się potem chwalić! Żeby... - Tak też myślałem - odparł Jack. - Nie rozumiem tylko, dlaczego miałoby mnie to obchodzić. Ta baza jest tajna nie bez powodu, i od tego, by taką pozostała, zależy o wiele więcej niż wasze życie. Znaliście karę, wchodząc na nasz teren... - Wystarczy, kapitanie - powiedział Travis, który bezszelestnie przekradł się za plecy dwóch młodych ludzi. Nie zamierzał w tej sytuacji zwracać się do Jacka po imieniu. - Ależ majorze, to jaskrawe... - Wystarczy. - Travis stanął u boku Jacka i zwrócił się do chłopaków. -Panowie, mój przyjaciel nie żartuje. On wierzy w prawo, a zasada, którą wyznaje najgorliwiej, to mojżeszowe „oko za oko, ząb za ząb". Jesteście na środku pustkowia i łamiecie przepisy. Widać was tylko z lotu ptaka. Myślicie, że znajdą się jacyś świadkowie tego, co was za chwilę spotka? - Prze... przepraszamy - wyjąkał brunet. - Pożałujecie tego jeszcze bardziej, kiedy zapłacicie siedemset pięćdziesiąt dolarów grzywny - od łebka. - Siedemset pięćdziesiąt dolarów?! - Tyle wynosi oficjalnie ustalona grzywna. - Wytłumaczycie się ochronie - powiedział Travis. - Zjawi się tu za dwie minuty, by odstawić panów do waszego wozu i uzyskać wszystkie informacje niezbędne do wyegzekwowania kary. Rozdział czwarty 18 lipca, godzina 20.47 Crow Basin, Utah Globemaster C-117 wystartował z Crow Basin dwie minuty po lądowaniu samolotu, którym Sarah przyleciała z Ameryki Południowej. Ludzie starszego sierżanta McKenny'ego szybko i sprawnie przewieźli ją i jej bagaże z jednej maszyny do drugiej. Reszta ekwipunku była już na pokładzie. C-l 17, zwany cadillakiem samolotów transportowych, wzniósł się nad pustynną ziemią Utah, po czym skręcił ku zachodzącemu słońcu. - Cześć, Sarah. 18 - Cześć, Stan. Witam wszystkich. - Masz brudne kolana - zauważył Sam. - Ojej, nawet nie zauważyłam. - Od medycyny homeopatycznej do trujących gazów - powiedział Tra-vis. - To dopiero przeskok. - Widziałam takie piękne porosty... Pogawędka trwała dalej, ale Hunter się wyłączył i powiódł wzrokiem po twarzach swoich towarzyszy. Minęło wiele miesięcy, odkąd widział ich razem, ale teraz, kiedy tu byli, wydawało się, że ani na chwilę się ze sobą nie rozstawali. Travis Barrett zawsze wygląda jak chodzące ogłoszenie o rekrutacji, myślał Hunter. Ani jeden krótko obcięty włos nie odstawał od pozostałych, kanty spodni były ostre jak brzytwy, zielony

beret czysty i wyprasowany. Sam Tra-vis był niemal niewiarygodnie umięśniony, dzięki trzystu pompkom, które robił każdego dnia. „Niemal" - ponieważ JackthiBois był od niego o pięć centymetrów wyższy i ważył piętnaście kilo więcej, a do tego potrafił zrobić pięćset pompek na każdej ręce. Hunter przekonał się o tym na własne oczy. Jakby tego było mało, w trakcie ćwiczeń Jack spokojnie czytał Sztukę wojenną. Miał też drugą, łagodniejszą stronę. Trzymał w domu psa i świetnie grał na bębnach -specjalizował się w jazzie i rocku - ale Hunter wiedział, że kiedy robiło się gorąco, Jack potrafił zmienić się w prawdziwego świra. Każdy członek TALON Force bywał czasami nie do zniesienia. Ale Du-Bois potrafił w chwili zagrożenia wyzbyć się wszelkich skrupułów, o czym w kwietniu przekonało się dwóch ślepych czy po prostu głupich bandytów. Gdyby nie miał naprawdę wysoko postawionych przyjaciół... Ludzie tacy jak Travis i Jack byli od urodzenia gotowi do działania. To samo Stan - myślał Hunter. Komandor Powczuk, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, odczuwał napoleońską potrzebę pokazania wszystkim wokół, że to on jest tu największym twardzielem. Problem polegał na tym, że Hunter też nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Kiedy byli razem, prędzej raczej niż później, skakali sobie do gardeł. Gdyby obaj nie przedkładali wyznaczonych im zadań nad sprawy osobiste, któryś z nich już dawno wylądowałby w szpitalu. Sam... był Samem. Wyglądał jak łajza, dopóki nie zauważało się jego żylastych rąk. W czasie pierwszego szkolenia wyćwiczył na swojej drobnej sylwetce tyle mięśni, ile się dało. A jeśli nawet mimo to wciąż pozostawał najsłabszym fizycznie członkiem oddziału, nie miało to znaczenia, ponieważ obdarzony był najtęższym umysłem. To od Sama wychodziły wszystkie pomysły. Był tak łebski, że wiedział, co planują szefowie połączonych sztabów wcześniej od nich samych. Traktował swój udział w TALON Force jak grę komputerową, dziesięć razy ciekawszą od tych tradycyjnych. 19 No i były jeszcze dwie kobiety - które nie mogły bardziej się od siebie różnić. Jen, urodzona aktorka, piękna, utalentowana, zrezygnowała z kariery, którą mogła zrobić w Vegas czy Hollywood. Jednak sama tego chciała. Sarah, właśnie odwracająca się w stronę przedniej części kabiny, była jedyną, o którą Hunter naprawdę niepokoił się na początku. Jednak sprostała wszystkim wymaganiom szefów sztabów, mimo że przy swoim wzroście metr sześćdziesiąt wyglądała jak chochlik. Piegowata, zielonooka, była najlepszym lekarzem, jakiego Hunter spotkał w swoim życiu, a spotkał wielu. Nie jej winą było to, że miała matkę hipiskę, ale wydaje się, że w czasie ostatniej misji przemogła wyniesione z dzieciństwa słabości i dowiodła, że jest żołnierzem pełną gębą. Tymczasem Stan przyglądał się, jak jego partner obserwuje pozostałych. Hunter lubił trzymać się na uboczu i patrzeć. Albo ta cecha obudziła w nim pociąg do latania, albo to latanie ją w nim wyzwoliło. Tak czy inaczej, Stan miał wrażenie, że Hunter często widzi siebie jako człowieka stojącego ponad resztą grupy, patrzącego na innych z góry. Był przez to wyniosły i tajemniczy, co podobało się kobietom. Stan osobiście uważał Huntera za zwykłego dupka, który w dodatku był jedynym synem generała sił powietrznych i jakiejś nadzianej suki. Powczuk senior natomiast harował w hucie w Aliąuippa w stanie Pensylwania i zginął, kiedy jego syn był jeszcze dzieckiem. Stan i Hunter musieli pracować razem, bo szefowie sztabów wybrali ich do TALON Force, tak jak i pozostałych. Na ogół potrafili się ze sobą dogadać, ale nigdy nie zostaną przyjaciółmi. Travis wyszedł na środek sali odpraw. - Panie. Panowie. Wiecie już od Sama o groźbie skierowanej pod adresem ambasady amerykańskiej. Zważywszy na wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, szefowie połączonych sztabów traktują ją z najwyższą powagą. Generał Krauss powiadomił mnie, że

japoński wojskowy, major Yuki Kurimoto, od dłuższego czasu stara się przeniknąć do struktur Yakuza. Major Kurimoto złoży raport po naszym przyjeździe, a jego ocena sytuacji będzie miała wpływ na moją decyzję co do dalszych kroków. Naturalnie, zrobię to, co uznam za najbardziej korzystne dla naszych interesów. - Tak trzymać! - krzyknął Stan. - Spokojnie, kowboju - wycedził Travis. - W styczniu poświęciliśmy tydzień na przypomnienie sposobu postępowania w razie ataku przy użyciu gazu i środków paraliżujących. Mam nadzieję, że wszyscy pamiętacie, co 20 wówczas zostało powiedziane, ale na wszelki wypadek poprosiłem Sarah, by w czasie lotu nad Pacyfikiem zorganizowała nam krótki kurs dla odświeżenia najważniejszych informacji. Sarah wcisnęła między policzek a dziąsło przywieziony z Amazonii czerwonawy liść, mający przeciwdziałać zmęczeniu wywołanemu podróżą przez kilka stref czasowych. Następnie zastukała w ścianę. Kiedy skupiła na sobie uwagę wszystkich, przywołała na twarz swój charakterystyczny krzywy uśmiech, jeszcze bardziej skrzywiony niż zwykle z powodu umieszczonego w ustach liścia. - Witam. Mam nadzieję, że w czasie, jaki upłynął od naszego ostatniego spotkania, wszyscy mieli się dobrze. Pozostali odwzajemnili uśmiech, mimo że woleliby darować sobie ten przydługi wstęp. Chcieli wiedzieć tyle, ile musieli, nie więcej. Z drugiej strony, to Sarah była tu ekspertem i dlatego ją ściągnięto, więc wykona swoje zadanie tak, jak uzna za stosowne. Wcisnęła guzik w ścianie i obok jej głowy pojawił się slajd. Nie mogła nadziwić się operatywności wojskowych: dawno temu przygotowała slajdy na taką okazję jak ta, przed rokiem przekazała je generałowi brygady Jackowi Kraussowi, a teraz, kiedy ich potrzebowała, miała je pod ręką, uaktualnione co do minuty. Taka kompetencja i zaangażowanie było w TALON Force na porządku dziennym, a to robiło wrażenie. Slajd ukazywał scenę jak z nieudanego filmu: mężczyźni, kobiety i dzieci, leżący bezładnie na tokijskiej ulicy. Wydawało się, że lada chwila pojawi się tam Godzilla. Sarah odwróciła się i wskazała zdjęcie dwoma palcami. - Dwudziestego marca 1995 roku sekta Aum Shinri Kyo uwolniła sarin w metrze tokijskim. Gaz został wyprodukowany w wannie i tylko nieudolności terrorystów zawdzięczamy to, że zginęło zaledwie jedenaście osób, a obrażenia odniosło pięć i pół tysiąca. Następstwa zamachu widziałam na własne oczy -były one katastrofalne, tak pod względem fizjologicznym, jak i ekologicznym. - A ta znowu swoje - prychnął Stan. Sarah spojrzała na niego spod oka i zaczęła mówić dalej. - W czasie ostatniego ataku sarin został rozproszony o wiele skuteczniej. Według danych sprzed siedemnastu minut zginęło tysiąc sto dziewięćdziesię-cioro dwoje ludzi, a to nie koniec. - Przecież bomby zostały zdetonowane w tunelu metra - wtrącił Travis. - Czy nie zapobiegło to rozprzestrzenianiu się gazu, tak jak poprzednio? - Tym razem wybuchło sześć bomb, każda umieszczona w pobliżu wyjścia bądź otworu wentylacyjnego. Więcej ludzi zginęłoby, gdyby terroryści podłożyli ładunki na powierzchni ziemi, ale prawdopodobnie chodziło o wywołanie większej paniki. Bombę leżącą na chodniku można zauważyć, ale nigdy nie wiadomo, co kryje się w ziemi. - Rozumiem - powiedział Travis. 21 - Gdyby bomba wybuchła wewnątrz ambasady amerykańskiej, prawdopodobnie nie zabiłaby wszystkich osób tam się znajdujących, ponieważ gaz nie zdołałby się rozprzestrzenić po

całym budynku, ale to mała pociecha. Z pewnością umieszczono by ją w takim miejscu, by było jak najwięcej ofiar, a wystarczy, że zginie jeden człowiek... Sarah wzięła głęboki oddech. - Sarin to bezbarwny i bezwonny środek paraliżujący. Śmiertelna dawka dla dorosłego człowieka wynosi pół miligrama. To dwadzieścia sześć razy mniej niż w przypadku cyjanowodoru. Opary są nieco cięższe od powietrza. Deszcz i wilgotne powietrze przyspieszają rozkład sarinu, ale ze wzrostem temperatury jego trwałość się zwiększa, bez względu na warunki atmosferyczne. Środki paraliżujące, nazywane tak z powodu ich wpływu na przesyłanie impulsów nerwowych, mogą być wytwarzane przy wykorzystaniu stosunkowo prostych procesów chemicznych. Składniki są tanie i ogóbiie dostępne. Najważniejsze objawy zatrucia to zwężenie źrenic, niewyraźne widzenie, ból oczu i głowy, trudności w oddychaniu, kaszel, mdłości, wymioty, zwiotczenie mięśni i pobudzenie. Jeśli nie zostanie udzielona pomoc medyczna, dochodzi do uduszenia wywołanego zablokowaniem dróg oddechowych przez nadmiar wydzielin oskrzelowych i zwiotczenie mięśni odpowiedzialnych za oddychanie. Dzięki wspomaganej wentylacji i udrożnieniu tchawicy człowiek może przeżyć przyjęcie kilku dawek środka paraliżującego, ale nie radzę próbować tego na własnej skórze. Wcisnęła guzik i pojawiło się następne zdjęcie, tym razem przedstawiające nazistowskie laboratorium chemiczne. - Środki paraliżujące po drugiej wojnie światowej zdominowały działania wojenne. Sarin został wynaleziony przez Niemców w 1938 roku. W czasie wojny wytwarzano też dwa inne środki, tabun i soman. Szerokie zastosowanie trujących gazów mogło przyczynić się do łatwego zwycięstwa Niemców, ale Hitler polecił wstrzymać ich produkcję. Minister uzbrojenia i amunicji Rzeszy, Albert Speer, powiedział później: „Wszyscy rozsądni wojskowi wykluczyli użycie gazu, uznając to za istne szaleństwo, które, w obliczu amerykańskiej dominacji w przestworzach, skończyłoby się ściągnięciem potwornego kataklizmu na niemieckie miasta". Podczas wojny iracko-irańskiej w latach osiemdziesiątych, Saddam Hu-sąjn użył przeciwko Irańczykom tabunu i innych środków paraliżujących. Potem pojawiła się sekta Aum Shinri Kyo. Nieczęsto się wspomina, że jej wpływy wykraczały daleko poza granice Japonii. W samej Rosji miała trzydzieści tysięcy członków. Wciąż uznaje sieją za istotne zagrożenie. - No to co Yakuza ma z tym wszystkim wspólnego? - spytała Jennifer. - Na razie nie wiemy - powiedziała Sarah. - Ale japońska mafia znana jest z tego, że za pieniądze zrobi wszystko. 22 - Wysadzanie ambasad w powietrze to mało opłacalny interes - zauważył Hunter. - Kiedyś zapytano sędziwego mędrca o sens życia - odparła Sarah. -Odpowiedział: „Nie wiem, stary, nie ja to wymyśliłem". - Wszyscy wybuch-nęli śmiechem. - Mówię wam tylko to, co wiem - ciągnęła. - A teraz słuchajcie uważnie. Te informacje mogą uratować wam życie. Pojawił się następny slajd, podzielony na cztery części. - Ochrona przed środkami paraliżującymi opiera się na czterech podstawach. Im ich więcej, tym większe są szansę przeżycia. Są to: po pierwsze, ochrona fizyczna, po drugie, ochrona medyczna, po trzecie, wczesne wykrycie, po czwarte, odkażanie. Na ochronę fizyczną składa się ochrona ciała i układu oddechowego. Do tego celu służy specjalny kombinezon. Co się tyczy ochrony medycznej, jeszcze przed rozpoczęciem właściwej kuracji można podać choremu pewne leki, minimalizujące skutki działania środka trującego. Kanadyjczycy wyprodukowali specjalną mieszankę związków chemicznych, którą można aplikować w postaci kremu ochronnego. Nie jest to jeszcze lek doskonały. Mimo jego stosowania, po wojnie w Zatoce Perskiej wielu żołnierzy miało poważne kłopoty ze zdrowiem.

Kombinezon ochronny, w tym przypadku mówimy o poziomie A, składa się z maski, stroju okrywającego całe ciało, butów i rękawic, oraz zestawu odkażającego zawierającego odtrutki. Wśród nich jest mieszanka wapna chlorowanego i tlenku magnezu. Ten środek odkażający w postaci proszku absorbuje substancje ciekłe i uwalnia chlor, który niszczy sarin. Skutecznie zwalcza też zagęszczone czynniki, powodując zbrylenie lepiącej substancji i tym samym ułatwiając jej usunięcie. Z drugiej strony, wapno chlorowane drażni skórę, dlatego w ciągu kilku godzin po jego zastosowaniu należy wziąć prysznic lub kąpiel. Dawniej używaliśmy płynnych środków odkażających - fenolanu lub kre-zolatu sodowego w roztworze alkoholu - ale odkażanie na sucho daje lepsze wyniki. Jeśli podejrzewacie, że wasza skóra weszła w kontakt z sarinem i nie jesteście w stanie użyć przygotowanych środków ochronnych, musicie przeprowadzić odkażenie w ciągu jednej minuty. Z naszych doświadczeń wynika, że czas jest kluczowym czynnikiem. Skutecznie zadziałać mogą mydło i woda, talk czy nawet mąka. Od niedawna w miejscach wielkich katastrof ekologicznych ustawia się prysznice. Najwięcej trudności sprawić może rozebranie pacjenta. Trzeba to bowiem zrobić tak, by nie został on ponownie narażony na działanie środka paraliżującego. Konieczne jest przejście drobiazgowego szkolenia w reagowaniu na zagrożenie chemiczne. Choć wszyscy macie je za sobą i dysponujecie najlepszym na świecie sprzętem ochronnym, po wystawieniu na działanie trującego 23 gazu sprawność człowieka się pogarsza. Nietrudno o przegrzanie organizmu. Sprzęt ochronny jest stosunkowo nieporęczny, dlatego wykonanie wielu czynności trwa dłużej niż w normalnych okolicznościach. Pogarsza się wytrzymałość, utrudnione jest komunikowanie się. To by było na razie tyle. Radzę wam, żebyście sobie to wszystko powtórzyli, zanim wylądujemy w pięknym Tokio. - Głos Sarah nagle załamał się na wspomnienie tego miasta. Uśmiechnęła się, próbując to ukryć. Opuściła oczy, jakby chciała zajrzeć do notatek, ale tym, co widziała, było wspomnienie... Rozdział piąty 21 marca 1995, godzina 4.16 Nad środkową Syberią On chce z panią porozmawiać, pani porucznik. Sarah Greene - kilka lat młodsza Sarah Greene - podniosła głowę znad „New England Journal of Medicine" i spojrzała na majora Danninga, stojącego w przejściu między siedzeniami. - „On"? - spytała. - Tak. Zerwała się z fotela, ochlapując sobie lewą nogę herbatą z cynamonem; całe szczęście, że napój wystygł, kiedy Sarah była pochłonięta lekturą. - Jeszcze tylko... tego... pójdę do toalety - powiedziała i pochyliła się, by wytrzeć nogę dłonią, po czym ruszyła za Danningiem. Nie odezwał się ani słowem, ale uśmiech igrał mu na ustach. Po dwóch minutach, z kroplami herbaty wciąż połyskującymi na kostce, porucznik Greene została wprowadzona do kabiny dowódcy w tylnej części samolotu transportowego. Zasalutowała, zameldowała się i stanęła prosto. - Spocznij. - Tak jest. - Teraz stała już tylko prosto. - Wie pani, kim jestem. - To nie było pytanie. - Tak jest, generale Krauss. - Chciałem panią poznać, pani porucznik. - Mnie, panie generale?

- Tak. Zamierzałem zajrzeć do pani w czasie mojego pobytu w Niemczech, korzystając z tego, że stacjonowała pani nad Renem, ale, jak widać, los chciał, żebyśmy oboje wsiedli do tego samego samolotu lecącego do Tokio. 24 - Tak jest. - Niech pani spocznie, pani porucznik. Boję się, że coś sobie pani zrobi, stojąc tak. Sarah z ulgą usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł ustawionych przodem do generała. Ponieważ miała raptem metr sześćdziesiąt wzrostu, musiała przesunąć się na samą krawędź siedzenia, by jej stopy sięgnęły podłogi. Generał Jack Krauss, dowódca Sił Atlantyckich, przejrzał akta, które trzymał w ręce. - Sarah Greene. Bez drugiego imienia. - Moi rodzice nie widzieli potrzeby nadawania dzieciom drugiego imienia, panie generale. Steve Allen... wie pan, ten komik i pisarz, kiedyś opowiedział pewną historię... - Zamilkła, uprzytamniając sobie, że paple bez ładu i składu. - Proszę dalej. - Czy... jest pan pewien, że chce pan usłyszeć tę historię, panie generale? - Nie dowiem się tego, dopóki pani nie skończy, nieprawdaż? - Tak jest. Chodzi o to, panie generale, że po narodzinach jednego z synów Steve Allen musiał wypełnić specjalny formularz, w którym była rubryka przeznaczona na drugie imię dziecka. Uznał, że chłopakowi nie będzie ono do niczego potrzebne, więc wpisał „Brak". Potem przyszło mu do głowy, że ktoś może pomyśleć, iż tak właśnie brzmi drugie imię syna. Na wszelki wypadek umieścił je więc w nawiasach. - Nakreśliła dłońmi w powietrzu zakrzywione linie. - Kiedy w końcu dostał urzędowy akt urodzenia, widniało w nim drugie imię „Obraki". Rozumie pan, pierwszy nawias uznali za niepełne „o", a drugi... O Boże! Cóż ona plecie? - Ale pani rodzice jakoś rozwiązali ten problem. Nie ma pani na imię „Obraki" czy coś w tym rodzaju. - Nie, panie generale. - Domyślam się, że niekonwencjonalne imiona nie były aż tak niekonwencjonalne tam, gdzie pani się wychowywała. - No cóż, panie generale, Vermont to dziwny stan. Ten, kto się tam urodzi, mój tata tak jak i ja, na zawsze pozostaje Vermontczykiem. Moja mama pochodzi z Bostonu i choć mieszka w Vermoncie od przeszło trzydziestu lat, na zawsze pozostanie kimś z zewnątrz. - Społeczność klanowa. - Tak jest. Vermontczykom dziwne wydaje się to, że ktokolwiek z ich grona mógłby z własnej nieprzymuszonej woli chcieć opuścić rodzinny stan. Na przykład, kiedy wyjechałam do West Point... - To właśnie mnie zastanawia, pani porucznik. Studiowała pani w West Point, choć pani matka była, z braku lepszego określenia, hipiską. 25 - No cóż, to prawda, panie generale. Ale nie nazwała mnie Tęczą czy Słonecznikiem. Po prostu nie zawracała sobie głowy drugimi imionami. - Nie miałem zamiaru krytykować pani matki. Po prostu zastanawiam się, jak zareagowała, kiedy postanowiła pani pójść do wojska. - Była bardzo zaskoczona, panie generale. To prawda. Ale rodzice nauczyli mnie, że mam być wierna swoim przekonaniom, i uszanowali moją decyzję. - A co skłoniło panią do jej powzięcia? - Vermont to dziwny stan, panie generale. Obowiązuje tam, chyba od zawsze, swego rodzaju hipisowski etos: życie z uprawy roli, szacunek dla natury... - Narkotyki.

- Nic mi o tym nie wiadomo, panie generale. - Pani porucznik, proszę nie chrzanić. Chce mi pani wmówić, że nigdy się nie zaciągała? - No... tego... nigdy, panie generale. - Wie pani, pani porucznik, bardzo bym się rozzłościł, gdyby okazało się, że okłamuje mnie jeden z moich oficerów. Nawiasem mówiąc, jesteśmy w rosyjskiej przestrzeni powietrznej, poza zasięgiem jurysdykcji Agencji do spraw Zwalczania Narkotyków. - I na pokładzie amerykańskiego samolotu wojskowego, panie generale. - To prawda. No to co pani sądzi o kokainie? - Jestem jej przeciwna. Uszkadza mózg. - A o heroinie? - Boże, nie! - Podniosła się. - Panie generale, czy prowadzi się przeciwko mnie jakieś dochodzenie? - Nie w takim sensie, jak się pani wydaje, pani porucznik. Proszę usiąść. Próbuję po prostu lepiej panią poznać. - Jeśli chodzi o kolczyki, które noszę po służbie, panie generale, to wiem, że jest ich pięć, ale są tylko przypinane. I... i mam prawo do prywatnego życia. .. Zaczekał, aż skończy. - Zdaje się, że mówiła pani o Vermoncie i West Point. Przez chwilę siedziała w milczeniu, niezdecydowana. - Tak jest, panie generale. Styl życia mieszkańców Vermontu jest hipisowski - z narkotykami czy bez - ale jednocześnie konserwatywny. Może powinnam raczej powiedzieć „libertariański". Tak daleko na północy raczej nie spotyka się typowych, za przeproszeniem, buraków. A jak panu zapewne wiadomo, mój tata jest weterynarzem. Weterynarze nie są skazani na współpracę z kasą chorych jak normami lekarze. Muszą osobiście składać wizyty swoim pacjentom. Po długich przemyśleniach poukładałam sobie to wszystko 26 po swojemu i uznałam, że powinnam pomagać ludziom na całym świecie jako lekarz służący w wojsku, które dociera wszędzie. - Czy potrafiłaby pani zabić człowieka? - Jako lekarz? - Jako żołnierz. Na przykład gdyby w czasie operacji Pustynna Burza pani jednostka znalazła się pod ostrzałem nieprzyjaciela. - Hmmm... tak, panie generale. - Nie jest pani pewna. - No cóż, szczerze mówiąc, wolałabym tego uniknąć. Ale gdyby od tego zależało życie moich żołnierzy, zrobiłabym to. Oczywiście, przeszłam odpowiednie szkolenie, panie generale. - Ma pani skrupuły. - Panie generale, dlaczego zadaje mi pan takie pytania? Przyznaję, że ma pan wspaniałe podejście do Iu3zi, że czują się przy panu bardzo pewnie, tak jak ja w tej chwili. Ale jestem młodszym oficerem... - Ma pani moje zezwolenie na szczere wyrażenie swojej opinii, pani porucznik. Nic, co pani powie, nie wyjdzie poza ściany tej kabiny ani nie znajdzie się w oficjalnych dokumentach. Daję pani na to moje słowo. - No to... tak, panie generale, zabiłabym człowieka, gdybym musiała. Ale mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. - Jak my wszyscy. Ale, niestety, czasami nie można tego uniknąć. - Wiem. - Jej usta skrzywiły się w smutnym uśmiechu. - Teraz widzi pan, jakie rozterki przeżywa mieszkaniec Vermontu. - To prawda.

- Ale nie powiedział mi pan jeszcze, dlaczego zadaje mi te wszystkie pytania...? - Och, chodzi o pewien projekt, nad którym pracuję. - Nie spełniam wymogów, prawda? Uśmiechnął się. - Obawiam się, że nie. - Dlatego, że nie lubię zabijać? - Niewielu ludzi to lubi. - Ale o to chodzi, prawda? O moje skrupuły. - Na pani miejscu nie zawracałbym sobie tym głowy. Niewiele osób sprosta moim wymaganiom. Muszę jednak przyznać, że pani akta zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Lekarka, która otrzymała najwyższe oceny od wszystkich przełożonych, od góry do dołu. Dyplomowany chirurg i mikrobiolog. Specjalistka od chorób zakaźnych i broni biologicznej. I wszystko to osiągnęła pani w tak młodym wieku. - Cóż, mam do tego zacięcie, panie generale. Dlatego tu jestem. Przez terrorystów, którzy wypuścili sarin w metrze tokijskim. 27 Rozdział szósty 19 lipca, godzina 14.05 Baza lotnicza Yokota, Japonia Podwozie samolotu transportowego uderzyło w asfalt. Maszyna potoczyła się po zewnętrznym pasie startowym bazy lotniczej Yokota, nie zwalniając bardziej, niż to było konieczne, po czym wjechała do ostatniego hangaru. Brama o wysokości pięciu pięter zamknęła się. Kiedy członkowie TALON Force wysiedli z samolotu, powitał ich tylko jeden człowiek - Japończyk o krótko przystrzyżonych włosach i w płaszczu zapiętym na ostatni guzik mimo panującego upału. Miał najsmutniejszą twarz, jaką Travis widział w swoim życiu. Pod jego oczami wisiały duże worki. Mówił jednak z precyzją wojskowego. - Major Yuki Kurimoto - przedstawił się, robiąc krok do przodu i salutując. Travis oddał salut w imieniu całego oddziału. - Cieszę się z naszego spotkania, majorze. - Przedstawił swoich podkomendnych. Kurimoto uważnie przyjrzał się każdemu z nich, ale swoje przemyślenia zachował dla siebie. - Coś nie tak, majorze? - spytał Travis z chłodną uprzejmością. - Ależ skąd, majorze Barrett. Rzecz w tym, że wasze akta, a nawet nazwa waszej jednostki, trzymane są w ścisłej tajemnicy. Moi przełożeni pozwolili mi je przejrzeć i, muszę przyznać, byłem pod wrażeniem. Teraz pragnę osobiście poznać ludzi, o których tyle dobrego wyczytałem. Uśmiechnął się lekko, jakby tylko dla formalności, prawie nie poruszając mięśniami twarzy. - No i oczywiście powodem do chwały całego zachodniego świata jest stworzenie oddziału, w którego skład wchodzą przedstawiciele obu płci i wszystkich ras. - Tak, jesteśmy uosobieniem braterstwa między ludźmi - powiedział Stan. - No to jak, ma pan dla nas coś ciekawego? Przymilny uśmiech zniknął z twarzy Kurimoto. - Poruczniku Powczuk, zdaje pan sobie sprawę, że jesteście tu, by pomóc mojemu krajowi. - Oczywiście, majorze - powiedział Stan. - Nie znajdzie pan lepszych pomocników od nas. Hunter uśmiechnął się ciepło. - Mój kolega ma na myśli to, że... - On wie, co mam na myśli, Hunter! - warknął Stan. 28 Kurimoto zrobił krok do tyłu. - Wiem, że wasza siódemka teoretycznie stanowi śmietankę armii amerykańskiej. - Nie tylko teoretycznie, Kurimoto-san - rzekł Stan. Japończyk skłonił się lekko, na znak, że zrozumiał, ale niekoniecznie się z tym zgadza.

- Zostaliście wybrani przez szefów połączonych sztabów i otrzymujecie rozkazy kolejno od każdego z nich, na zasadzie rotacji. Podobno jesteście tak dobrzy, że gdy któreś z was wpadnie w ręce wroga, rząd Stanów Zjednoczonych zrobi wszystko, by przyjść wam z pomocą, bo to bardziej opłacalne, niż szukanie waszych następców. - To nie wystarczy? - spytał Stan. - Nie - odparł Kurimoto. - Znam kulturę amerykańską. Ranga i reputacja nie zawsze idą w parze z zasługami. Zaczekam, aż zobaczę was w akcji. - I tego właśnie się spodziewamy - odparł Hunter. - W akcji. - Co innego, gdy ktoś z dowództwa miał jakieś wątpliwości co do jego towarzyszy broni, a co innego człowiek z zewnątrz. - Jesteśmy po jednej stronie - uciął Travis tonem, który dawał do zrozumienia, że ta dyskusja została zakończona. - Naszym wrogiem jest grupa, która podłożyła bomby. Majorze, ma pan jakieś dowody przeciwko Yaku-za? - Z przykrością muszę powiedzieć, że nie. Mimo ogromnych wysiłków - Kurimoto najwyraźniej uznał, że musi to dodać. - Ale spodziewam się, że jeszcze dziś wieczorem będę coś miał. Zwołane zostało nadzwyczajne spotkanie Yakuza, w którym będę uczestniczył. - Myślałem, że Yakuza jest zbyt hermetyczną grupą, by dało sięjązinfil-trować - zauważył Jack. - Zdaje się, że jej członkowie mają tatuaże i obcięte... Kurimoto podniósł prawą rękę. Mały palec był pozbawiony czubka. - Od trzech lat jestem wakashu w Yamaguchi-gumi - powiedział. - Spotykamy się w tym odciętym od świata hangarze nie tylko przez wzgląd na wasze sekrety. - Teraz rozumiem, po co mu ten płaszcz - mruknęła Jen. - Yamaguchi-gumi to najwyższy rangą klan - wyjaśnił Sam. - Wszystkie klany funkcjonują jako „rodziny", a szefowie znani są jako „ojcowie". Dalej w hierarchii są „wujowie", „bracia", „młodsi bracia", „synowie"... „Wakashu" znaczy „syn". - Jestem tylko trybikiem w maszynie, dzięki czemu nie rzucam się w oczy - powiedział Kurimoto. - Ale czasami musisz odwalać brudną robotę - zauważyła Jen. 29 - Zabiłem w imieniu Yakuza, to fakt. Ofiara była człowiekiem, z którego policja nie miała żadnego pożytku, jeśli jest to jakieś usprawiedliwienie. Ale musiałem to zrobić, by nie zostać zdemaskowanym. Mimo to, okazałem się wystarczająco nieudolny, by zasłużyć na karę... - Kurimoto znów zademonstrował swój okaleczony palec -.. .i teraz pracuję pięściami - gurentai - więc nie zanosi się na to, żebym znów miał kogokolwiek zabić. - Jak masz bić, skoro kaleczą ci ręce? - spytał Travis. - Nazwa „Ya-ku-za" oznacza „osiem-dziewięć-trzy", najgorszy możliwy układ w hanafuda, grze w karty podobnej do waszego blackjacka. Słowo „Yakuza" najpierw odnosiło się do kart - „bezużyteczny układ", a potem zaczęło sieje tłumaczyć jako „bezużytecznego człowieka" - wyrzutka społeczeństwa. Z czasem jednak symbolem członkostwa w Yakuza stała się dłoń. „Okaleczona dłoń" to znak popełnionego błędu. - Czyli Yakuza zabijają z zimną krwią - powiedziała Sarah. Kurimoto skrzywił się. - To właśnie nie daje mi spokoju - rzekł. - Yakuza nie zabijają kogo popadnie. Mają swój honor. Nie jestem pewien, czy to naprawdę oni wysłali groźbę pod adresem waszej ambasady. Ale nawet jeśli nie mają z tym nic wspólnego, prawdopodobnie wiedzą, kto to zrobił, albo dowiedzą się dzisiejszego wieczoru. Sam skinął głową. - No dobra. To już coś. Jen i ja pójdziemy z tobą. Kurimoto wyglądał na zirytowanego tą propozycją. - Zachowuje się pan, jakby rozumiał Yakuzę, kapitanie Wong.

- Bo ich rozumiem. Ściągnąłem masę materiałów z Internetu. Poza tym mówię po japońsku, a Jen jest mistrzynią kamuflażu. Nie musisz się obawiać zdemaskowania. - Oczywiście, że nie. Tylko że to jest operacja dla jednego człowieka. Z całym szacunkiem, ale chciałbym przypomnieć... - Taa, taa. Nie jesteśmy w swoim kraju. Nie zapomnieliśmy o tym - powiedział Sam. - Ale co będzie, jeśli ten Jeden człowiek" nie wróci? Wtedy niczego się nie dowiemy. - Bezpieczniej będzie, jeśli pójdziemy tam we trójkę - dodała Jen. - Nie możemy pozwolić sobie na pozostanie w tyle za terrorystami. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem. - Ja zajmę się makijażem, a ty powiesz mi, czy wyglądamy jak należy. Ale Kurimoto nie dawał za wygraną. - A w ogóle mówisz po japońsku? - Ty znasz naszą kulturę, a ja znam kulturę Yakuzy - odparła słodkim głosem. - Jestem kobietą, nie wolno mi się odzywać. 30 Rozdział siódmy 19 lipca, godzina 20.45 Tokio Troje młodych Japończyków szło skąpaną w blasku świateł ulicą w dzielnicy Asakusa. Dwaj mężczyźni byli typowymi Yakuza - modne garnitury, krótkie włosy, ciemne okulary noszone nawet po zmroku. Spod ich kołnierzy i mankietów wyłaniały się wymyślne tatuaże, które najpewniej pokrywały ich ciało od stóp do głów. Chudzielec wyglądał, jakby w jego żyłach płynęło trochę chińskiej krwi, ale patrząc na niego odnosiło się wrażenie, że zabiłby każdego, kto o tym wspomni... albo choć przelotnie spojrzy na trzymającą go pod ramię piękną, ale zbyt krzykliwie ubraną Japonkę. Z jej kształtnego brązowego ramienia zwisała duża torebka. Drugi, lepiej zbudowany mężczyzna wyglądał na lekko wkurzonego, jakby nie znosił tej dziewczyny, ale wbrew sobie musiał wziąć ją ze sobą. Tajemniczy młodzi ludzie skręcili w boczną ulicę, starając się trzymać z dala od świateł. Kluczyli jeszcze przez pewien czas, by upewnić się, że nikt ich nie śledzi, po czym weszli do małej restauracji. Kurimoto poprosił o stolik i wykonał dyskretny ruch ręką. Kelner zaprowadził nowo przybyłych do małej, pustej salki i dopilnował, by nikt nie zobaczył, jak znikają w ukrytych za kontuarem drzwiach. Za nimi znajdowało się obszerne niskie pomieszczenie, oświetlone lampami ustawionymi we wnękach. Przy stołach do gry stało około stu ludzi. Nie było wśród nich ani jednej kobiety. - Kto to jest, do cholery? - spytał mężczyzna o ogromnych barach i niemal niezauważalnych biodrach, stojący przed Kurimoto i wskazujący Sama palcem pokrytym zrogowaciałym naskórkiem. - Mój kuzyn Seiji z Osaki, Yakamen-san - powiedział Kurimoto. - Właśnie do nas przyjechał i naturalnie jest ciekaw, co się tu dzieje. Mężczyzna, wciąż blokujący przejście, przyjrzał się Samowi. - Komu podlegasz w Osace? - Tetsuo Nogami, fuku-honbucho Masaru Takumiego - odparł Sam butnym tonem. - Słuchaj no, jeśli w Tokio giną setki ludzi, to nie zamierzam siedzieć w barze-sake jak zasrany turysta. - Masz dużo palców jak na kogoś z tak niewyparzoną gębą. - W rodzinie Takumiego nie popełnia się błędów - powiedział Sam i spojrzał znacząco na okaleczony palec potężnego mężczyzny. Mężczyzna patrzył na Sama przez długą chwilę. W normalnych okolicznościach wziąłby go na stronę i zadzwonił do Osaki... ale to nie był zwykły 31 wieczór. Spotkanie zostało zwołane nagle, a on ufał Kurimoto... Potężny mężczyzna bez słowa odsunął się na bok.

Jen równie dobrze mogłoby tam nie być. A przynajmniej do chwili, kiedy przeszła obok barczystego członka triady. Yakamen długo wpatrywał się w jej opięte jedwabiem ponętne biodra. Taki zgrabny tyłeczek u japońskiej dziewczyny to prawdziwa rzadkość. Trójka nowo przybyłych przeszła przez salę. Po drodze Kurimoto witał się ze znajomymi. Do pomieszczenia napływali kolejni członkowie Yakuza. Nie minęło pięć minut, a w sali zapanował potworny ścisk i zrobiło się niezwykle gorąco. Dwaj nie znani nikomu uczestnicy spotkania zginęli w tłumie i szybko o nich zapomniano. Na środek pomieszczenia wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Natychmiast zapadła cisza. Schludnie ubrany, wyglądał jak finansista, którym zresztą był przez ostatnie dziesięć lat. Japońskie banki utrzymują ścisłe związki z Yakuza, a mafia japońska jest najbardziej dochodowym przedsiębiorstwem w kraju. Co roku wykazuje osiem razy większe zyski niż Toyota. Mówcą był Masahisa Takenaka, „ojciec" Yamaguchi-gumi. - Szanowni panowie, zebraliśmy się tu dziś w obliczu poważnego zagrożenia naszego kraju... jak się jednak okazuje, nasi wrogowie darzą nas dużym szacunkiem. Ludzie, którzy zdetonowali bomby z sarinem, nawiązali ze mną kontakt. W sali rozległy się stłumione szepty. Sam i Kurimoto popatrzyli po sobie. Jen nie miała pojęcia, co zostało powiedziane, ale zauważyła, że obaj są bardzo poruszeni. - Nie udało mi się skłonić tych ludzi do ujawnienia swojej tożsamości. Kontaktowali się ze mną przez pośrednika. Przedstawili jednak niezbity dowód, że to oni są odpowiedzialni za zamach. Chcieli poinformować mnie, że za dwa dni przeprowadzą kolejny. Jego celem będzie Ministerstwo Finansów. Uprzedzili mnie o tym, by nikt z nas nie ucierpiał. - Możemy zabrać stamtąd naszych ludzi przed wybuchem - powiedział gruby mężczyzna o chrapliwym oddechu. Był to Nakanishi, główny doradca Takenaki. - Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy dopuścić do kolejnego zamachu. - Nie zgadzam się - oznajmił Kishimoto, szef kwatery głównej, który wyglądał w swoim ciemnym, prążkowanym garniturze jak zwiewny cień. -Po takim wybuchu otworzą się przed nami ogromne możliwości na czarnym rynku i w branży ochroniarskiej. A ponieważ nie będziemy odpowiedzialni za to, co się stanie, nie przewiduję żadnych komplikacji. - Zginie wielu mężczyzn oraz kobiety i dzieci - odparł Nakanishi z oburzeniem. - Yakuza jest od tego, żeby czerpać korzyści z cudzego nieszczęścia. 32 - To prawda - powiedział spokojnie Takenaka. - Ci szaleńcy zostaną w końcu schwytani. Nic ich z nami nie łączy. Trzeba wykorzystać nadarzającą się okazję. - A jeśli przypadkowo zabiją któregoś z członków „rodziny"? Bez względu na ich intencje, ci ludzie nie mogą przewidzieć, kto zginie w zamachu -zauważył Nakanishi. Nikt nie zaprotestował; jego zadaniem było szukanie luk w planach „ojca". - Wówczas - powiedział Takenaka - będziemy musieli ich zabić. Jednak fakt, że skontaktowali się ze mną, świadczy o tym, że nie obawiają się tego. Powiódł wzrokiem po twarzach swoich podwładnych. - Przekażcie pozostałym, co następuje: niech we wtorek nikt nie zbliża się do Ministerstwa Finansów na odległość mniejszą niż piętnaście przecznic. Po zamachu upłynnimy na czarnym rynku nasze zapasy wapna chlorowanego i tlenku magnezu, czyli czynników odkażających. Zgadzacie się? - Tak! - odkrzyknęli wszyscy jak jeden mąż. Takenaka usiadł i zebrani zaczęli się rozchodzić; spotkanie zakończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Wśród Yakuza zapanowało poczucie ulgi i pewności siebie. Tylko Kurimoto, Sam i Jen nie mieli powodów do zadowolenia. Wyszli do zaułka biegnącego za restauracją. Udali się w stronę, w którą podążało najmniej osób.

- Co mówili... - zaczęła Jen, ale Kurimoto gestem nakazał jej milczenie. Nie wiedziała, dlaczego to zrobił, ale wyjaśniło się to w chwili, gdy po wejściu w kolejny wąski zaułek stanęli twarzą w twarz z Yakamenem. Jenni-fer zerknęła kątem oka na Kurimoto. Skąd wiedział? Potężny mężczyzna położył ogromną dłoń na ramieniu Jen. - Może napijecie się ze mną sake... jak zasrani turyści. - Uśmiechnął się do niej. Choć chciał zaskarbić sobie jej przychylność, udało mu się tylko ją zaniepokoić. Mimo że nie rozumiała słów potężnego Japończyka, ten uśmiech aż za wyraźnie zdradzał jego zamiary. - Przykro mi, że muszę sprawić ci zawód - powiedział Sam, kładąc dłoń na ręce mężczyzny - ale teraz, kiedy już wiem, co dzieje się w Tokio, wyjedziemy stąd tak szybko, jak tylko się da. Yakamen puścił jego słowa mimo uszu. Wpijał się oczami w twarz Jen. - Zwiedziłaś już Tokio, moja droga? Są tu miejsca, które powinna zobaczyć każda dziewczyna z Osaki. - Idziemy - powiedział Sam bardziej hardym tonem i oderwał rękę natręta od ramienia Jen, wykorzystując swoje doświadczenie w sztukach walki. - Będzie mi musiała to sama powiedzieć - stwierdził Yakamen. Jen uśmiechnęła się i skłoniła głowę. Jak długo jeszcze mogła sobie radzić, nie odzywając się aprSj&5?jjm? Była cholernie dobrą aktorką, ale pod warunkiem, 3 - Piekielna burza 33 że znała swoje kwestie. Chciała mieć to nieprzyjemne zajście już za sobą. O tej porze aleją powinno przechadzać się wiele osób, ale z jakiegoś powodu nie było na niej żywej duszy. Wszyscy trzymali się z dala od lokali Yakuza. - Której części słowa „nie" nie rozumiesz, Yakamen? - spytał Sam, stając między potężnym mężczyzną a Jen. Kurimoto zrobił krok do przodu. - Z całym szacunkiem, „starszy bracie", ale powinieneś zostawić tę kobietę w spokoju. Yakamen złapał Kurimoto za rękę i wyprostował jego okaleczony palec. - Z całym szacunkiem - prychnął pogardliwie - ale nie będziesz mi mówił, co mam robić. Sam nie musiał być szachowym arcymistrzem, by przewidzieć kolejne ruchy Yakamena. Było jasne, czym ta wymiana zdań musi się skończyć. Bez namysłu odepchnął Kurimoto na bok. - Nie mieszaj się w to! - warknął na tajniaka. - Ty nie masz z tym nic wspólnego. Idź daleko stąd, gdzieś, gdzie ludzie będą cię widzieli, a ja wyrównam porachunki z tym knurem! Oczy potężnego mężczyzny rozbłysły. Jego ręka opadła do biodra i pochwyciła automatycznego glocka kaliber 40. W tej samej chwili Sam wyciągnął z dużej torebki Jennifer karabin Tec-9. - Pokażę ci Tokio, jakiego jeszcze nie widziałeś - powiedział do Yakamena. - Oglądane spod ziemi. A teraz łapy precz od mojej kobiety! W tej chwili z balkonu na piętrze padła seria z karabinu. Sam miał szczęście, że stał blisko Yakamena. Snajper musiał strzelać w bok, licząc na to, że spłoszona ofiara sama wyjdzie mu pod lufę. Ale tak się nie stało. Sam kopnął Yakamena w krocze, a gdy ten zgiął się wpół, Wong przykucnął, odwrócił karabin i puścił serię w balkon. Jen przywarła plecami do ściany budynku i wyjęła z torebki glocka. Kurimoto grzebał po kieszeniach marynarki, szukając broni. - Spadaj stąd! - krzyknął Sam. - Masz zadanie do wykonania! Kurimoto zawahał się. - Czegoś nie zrozumiałeś?! Kurimoto rzucił się do ucieczki, osłaniany przez Sama i Jen. Yakamen klęczał na ziemi, próbując dojść do siebie po bolesnym ciosie. Wyciągnął rękę i złapał Sama za nogę, po czym rzucił go jak lalkę na środek alei. Kapitan, zaskoczony, wylądował na plecach, wypuszczając karabin z ręki. Do jego uszu dobiegł zbliżający się świst

przecinających powietrze pocisków. Widząc, co się stało, Jennifer wyskoczyła na środek zaułka i wystrzeliła cały magazynek w stronę balkonu. Rozległ się zduszony okrzyk, a potem łoskot metalu upadającego na podłogę. Snajper przechylił się przez poręcz i runął na bruk z głuchym odgłosem rozbijanego o ziemię dojrzałego melona. 34 Jen dostała potężny cios w głowę i upadła. Yakamen wpadł z całym impetem na Sama i zacisnął dłonie na jego chudym gardle. Nie zamierzał tracić czasu na tego wypierdka: skręci mu kark i o jednego palanta z Osaki będzie mniej. Sam uderzył prawą ręką w bruk. Nóż myśliwski wyskoczył z ukrytej pochwy i wylądował w jego dłoni. Wtedy Wong wbił ostrze w brzuch napastnika i pociągnął w stronę mostka. Kiedy poczuł, że leje się na niego ciepła krew i wysuwają się wnętrzności, zakotłowało mu się w żołądku. Yakamen jednak zdawał się niczego nie zauważać. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i napiął mięśnie ramion, przygotowując się do skręcenia przeciwnikowi karku. Kapitan starał się trzymać szyję prosto, ale uścisk był zbyt silny. I nagle ustał. Yakamen spojrzał w dół, zdezorientowany, po czym zwymiotował krwią. Oderwał ręce od szyi Sama i zwalił się całym ciężarem na ostrze noża. Przy pomocy Jennifer Sam zrzucił z siebie potężne cielsko. Teraz, kiedy było już po wszystkim, czuł, jak dygoczą mu nogi. - Cholera, Sam! - powiedziała Jen. - Ale z ciebie gość! - Uścisnęła go z radością. Sam wtulił się w nią, zadowolony, że udało mu się zatrzymać w żołądku kolację mimo makabrycznego widoku, który wciąż miał przed oczami. Wtedy usłyszał dochodzący z daleka głos Kurimoto. - To było gdzieś tutaj! Szybko! - Ściąga tu więcej bojowników Yakuza - powiedział Sam. - Nie może dopuścić, żeby go zdemaskowali, ale jednocześnie nie chce nas złapać. Dlatego tak krzyczy. Jennifer skinęła głową. Puściła Sama i przebiegła oczami po zaułku, sprawdzając, czy zostawili po sobie jakieś ślady. Nie dostrzegła żadnych. Zabrawszy Tec-9, uciekli z Samem w tokijską noc. Rozdział ósmy 19 lipca, godzina 23.30 Baza lotnicza Yokota Siedmioro członków grupy Eagle oddziału TALON Force stało w kręgu w kwaterze oficerskiej Jednej z przydzielonych im na czas pobytu w Yokota. Sam powtórzył im niemal słowo w słowo to, co usłyszał na spotkaniu. Ani on, ani Jennifer, nie powiedzieli, co stało się potem, ponieważ nie miało to znaczenia dla ich misji. 35 To nie Yakuza podłożyli bomby w metrze. To nie oni wysłali do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa list zawierający groźbę zamachu na ambasadę amerykańską. - Czyli - skwitował Travis - wciąż nie wiemy, kim jest nasz przeciwnik. - O ile to nasz przeciwnik - powiedział Stan. - Jeśli interesy amerykańskie nie są zagrożone, nic tu po nas. - Ale ktoś groził wysadzeniem naszej ambasady - zaoponowała Sarah. -Może nie jest tym, za kogo się podawał, ale groźba pozostaje groźbą. - Może - odparł Stan. - Ale co, jeśli to wszystko jest żartem jakiegoś chorego świra? - Czyli jesteś gotów zostawić tak tę sprawę, Stan? - spytał Hunter. - Chodzi mi tylko o to, że w tej sytuacji nie wiadomo, po co tu jesteśmy. - Musimy się więc tego dowiedzieć - powiedział Travis. - Wiemy, że ci prawdziwi terroryści będą za trzydzieści sześć godzin w Ministerstwie Finansów. To nasza największa szansa. - Może to być atak pozorowany, mający odwrócić uwagę od ambasady -zasugerowała Jen.

- To prawda - przyznał Travis. - Ale ochroną ambasady zajmuje się piechota morska. Dopilnujemy, żeby żołnierze byli w stanie najwyższej gotowości i zostawimy z nimi Sama i Jen, bo oni już się napracowali. - Wskazał głową plamy krwi na ich ubraniach. - Najbardziej wiarygodną groźbą jest ta przekazana Yakuza, ponieważ nie ma powodu, dla którego miałaby być fałszywa. A nikt bez potrzeby nie igra z japońską mafią. Dlatego reszta oddziału będzie w ministerstwie. - Zwrócił się do Sama. - W tym czasie ty uruchomisz swój twardy dysk i sprawdzisz, kto wysłał tę wiadomość do Narodowej Agencji Bezpieczeństwa. Nikt nie będzie wodził USA za nos. - Z najwyższą przyjemnością, Trav - odparł Sam. Rozdział dziewiąty 21 lipca, godzina 9.00 Tokio We wtorkowy poranek w powietrzu wisiała jasna, drażniąca oczy mgła, unosząca się z zakorkowanych ulic. Spaliny i kłęby dymu z niezliczonych kuchni wydawały się równie nieskore do opuszczenia miasta, jak jego przeciętni mieszkańcy. Nic dziwnego, że w Japonii na osobę przypada więcej 36 par okularów przeciwsłonecznych niż gdziekolwiek na świecie, wliczając w to pustynne królestwa bliskowschodnie. Pięcioro gaijinów o wyglądzie biznesmenów, snujących się przy Ministerstwie Finansów, również nosiło okulary, tyle że takie, które pozwalały im niepostrzeżenie rozglądać się na wszystkie strony. Pozostawali ze sobą w kontakcie głosowym za pomocą wyposażonych w mikrobioprocesory aparatów wszczepionych w ich szczęki. Implant był nadajnikiem głosu, który pozwalał członkom TALON Force rozmawiać ze sobą bez potrzeby używania zewnętrznego mikrofonu. Wysyłał i przyjmował sygnały, wykorzystując optyczną transmisję w zasięgu tysiąca metrów. Przy innych okazjach, kiedy żołnierze mieli na sobie zestawy bojowe, mogli rozmawiać przez satelitę bezpośrednio z kwaterą główną Połączonych Sił Specjalnych. Wszyscy wchodzący do siedziby ministerstwa znajdowali się w polu widzenia jednej lub więcej par okularów. Najważniejszą częścią tej operacji była obserwacja - członkowie TALON Force przez ostatnie dwa dni w pocie czoła uczyli się na pamięć twarzy i cech charakterystycznych wszystkich najważniejszych postaci świata przestępczego, nie związanych z Yakuza. Pojawienie się kogoś, kto wzbudził więcej niż tylko przelotne zainteresowanie było sygnalizowane niemal niezauważalnym gestem ręki w stronę ludzi Kurimoto. Jeden z japońskich agentów podchodził wówczas do delikwenta i prosił go na krótką rozmowę. Każdy z tak zagadniętych musiał przejść przed dwoma ukrytymi aparatami fotograficznymi robiącymi zdjęcia en face i z profilu, a następnie przesyłającymi je do komputerów Narodowego Wydziału Identyfikacji. Po upływie sześciu minut do rąk Kurimoto, ulokowanego na półpiętrze, trafiał pełny raport na temat podejrzanego osobnika. Od chwili otwarcia gmachu ministerstwa do godziny 14.47 do środka weszło czterysta trzydzieści dwoje ludzi. Z tego czterdziestu sześciu zostało sprawdzonych i oczyszczonych z podejrzeń. Potem zjawił się numer czterdzieści siedem. Na pierwszy rzut oka niczym nie różnił się od innych osób, które tego dnia odwiedziły ministerstwo: schludny mężczyzna, nieco zaokrąglony pod wpływem wygodnego stylu życia, ale ubrany w wart tysiąc dolarów garnitur, który niemal skutecznie maskował jego wydatny brzuch. W ręku niósł teczkę ze skóry aligatora, która przeszła przez rentgen bez żadnych problemów w czasie, gdy jej właściciel prowadził pogawędkę ze strażnikiem. Jednak Travis, stojący w pobliżu, zauważył, że wpisując się do księgi gości, mężczyzna podniósł wzrok. Była to stara sztuczka, którą major poznał w czasie niezliczonych przesłuchań w Delta Force: jeśli oczy delikwenta wędrowały w górę i w lewo, oznaczało to, że usiłował coś sobie

przypomnieć. Natomiast gdy kierowały się w górę i w prawo, kłamał. Ten człowiek miał oczy kłamcy. 37 Travis kiwnął palcem wskazującym, niczym baseballista sygnalizujący, jak rzucić piłkę. Jeden z ludzi Kurimoto natychmiast wyrósł przed nieznajomym. - Przepraszam pana. Może mi pan poświęcić chwilę? Mężczyzna wyprostował się. - Jestem już spóźniony. Może kiedy indziej. Japoński agent wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To potrwa dosłownie momencik. Proszę tędy. - Wziął mężczyznę za łokieć i ścisnął lekko. Nie było w tym geście nic, co mogłoby wywołać oburzenie, ale każdy zaczepiony w ten sposób osobnik natychmiast zdawał sobie sprawę, że uścisk może lada chwila stać się mocniejszy i zdecydowanie bardziej bolesny. Dlatego też nikt nie stawiał oporu. Dwaj mężczyźni weszli do wnęki usytuowanej z boku holu. Wokół nich stały trzy wazony ze świeżymi kwiatami, tak że w którąkolwiek stronę zwróciłby się podejrzany, miał jeden przed sobą, a drugi z boku. - To rutynowa sprawa - powiedział członek jednostki specjalnej. - Rozumie pan, to przez te zamachy. Gdyby był pan łaskaw podać swój adres domowy albo nazwę hotelu, w którym pan mieszka... Tymczasem do gmachu weszła kobieta. Ona też była schludnie ubrana i spokojna, ale torebka, którą niosła na prawym ramieniu, zdawała się wisieć dziwnie nisko. Travis bacznie przyglądał się nieznajomej, kiedy zdejmowała torebkę przy strażniku, i zauważył, że jej ramię pozostało pochylone. Nie był zaskoczony, gdy rentgen nie wykazał niczego podejrzanego. Mimo to, znów kiwnął palcem. Jeśli to nie torebka tak jej ciążyła, to ta kobiet?, albo była zdeformowana... albo spędziła wiele czasu z czymś ciężkim przewieszonym przez ramię. Na przykład karabinem. Objaw taki występował u wielu żołnierzy i rewolucjonistów. Drugi japoński agent zaprosił nieznajomą na krótką rozmowę. W tym czasie pierwszy rozstał się z wcześniej zatrzymanym podejrzanym. Po chwili kobieta też została zwolniona. Jeśli któreś z nich miało coś na sumieniu, siły porządkowe dowiedzą się o tym za niecałe dziesięć minut. To za mało czasu, by dotrzeć w którykolwiek z newralgicznych punktów ministerstwa i opuścić budynek. Jak dotąd pomyliliśmy się czterdzieści sześć razy - pomyślał Travis, spoglądając na kolejnego człowieka wchodzącego do budynku. Nie przejmował się jednak. Był gotów pomylić się jeszcze sto czterdzieści sześć razy - ba, tysiąc czterdzieści sześć. Będzie tkwił na swoim stanowisku cały dzień, czujny i cierpliwy, i zrobi, co konieczne, by ochronić to miasto. - TALON. Implant odezwał się po raz pierwszy od dwóch godzin. Travis odpowiedział cichym szeptem. Kości czaszki przeniosły do mikrofonu dźwięk, niesłyszalny z odległości większej niż pół metra. 38 - Co jest, Saval? - odzywały się inne głosy. - Właśnie padły komputery. Może to przeciążenie systemu. Za minutę będę mądrzejszy. Ale na razie będziecie musieli sami radzić sobie z podejrzanymi. Travis nie odrywał oczu od wejścia, pogrążony w zamyśleniu. - TALON... przed chwilą miałem tu dwoje podejrzanych. Co u was? - Z tej strony nic. - Przez ostatnie dziesięć minut był spokój. Kolejne odpowiedzi również były negatywne. - Stan, Jack, spotykamy się przy windzie. - Travis machnął ręką na Ku-rimoto, który już zrywał się do biegu. Japoński major wskazał na jednego ze swoich ludzi. - Przejmujesz dowodzenie. - Rzucił się pędem za Travisem.

Stan i Jack już biegli przez hol. Wszyscy razem dopadli do szeregu wind, przy których utworzyły się grupki oczekujących. Travis stanął w drzwiach tej, która właśnie przyjechała,^ nie pozwolił nikomu do niej wejść. - Wygoń ich stąd, Kurimoto-san! Japończyk wydał polecenia uprzejmym, ale stanowczym tonem i ludzie w pośpiechu wysiedli z windy. Następnie grzecznie ukłonił się tym, którzy czekali na swoją kolej, i wraz z trzema członkami TALON Force wszedł do kabiny. - Dokąd wybierał się ostatni przesłuchiwany mężczyzna? - spytał Tra-vis, zwracając się do Kurimoto. - Biuro patentowe, czternaste piętro. - Pewnie akurat tam go nie znajdziemy, ale trzeba sprawdzić. - Travis wcisnął guzik i winda ruszyła do góry. Po drodze wyjaśnił, co go zaniepokoiło. - Dwie podejrzane osoby jedna po drugiej, a my nie możemy ich sprawdzić? Nie wierzę, że to przypadek. - A co z tym drugim podejrzanym? - spytał Jack. - To była kobieta. Nie sprawdziłem, dokąd poszła. Mój błąd - przyznał Kurimoto. Travis zaczął mówić przez implant. - Sarah, idź na moje stanowisko i spytaj stojącego tam agenta, dokąd wybierała się kobieta, którą sprawdzał. Bierz Huntera i znajdźcie ją. - Już idę. Drzwi otworzyły się na czternastym piętrze. Kurimoto wyskoczył na korytarz i zamienił kilka słów z recepcjonistką, po czym wrócił do windy. - Nie widziała żadnego z tych dwojga. - Powiedz jej, żeby miała oczy otwarte. - Już to zrobiłem. - No to wsiadaj z powrotem. 39 Travis wcisnął guzik dwudziestego drugiego piętra. Winda wystrzeliła w górę. Po chwli powiedział: - Jack, wysiądziesz tutaj i sprawdzisz wszystkie piętra do szesnastego włącznie. My zaczniemy od piętnastego i obejdziemy pozostałe aż do parteru, po pięć każdy. Kurimoto, powiedz nam, jak ci ludzie wyglądają. Japoński major podał dokładne rysopisy podejrzanych, po czym Jack wysiadł z windy. Machnął recepcjonistce kartą, którą dostał od Kurimoto i, nie czekając na jej reakcję, otworzył podwójne drzwi. Natychmiast zagrodzili mu drogę ochroniarze. Jak się okazało, był to gabinet ministra finansów. Potężnie zbudowani mężczyźni nie potrzebowali nic mówić, by dać do zrozumienia, o co im chodzi. Jack też nie. Karta od Kurimoto załatwiła to za niego. Tyle że nie znając japońskiego, nie mógł spytać ochroniarzy, czy widzieli podejrzanych. - Czy w ciągu ostatnich trzech minut był tu jakiś mężczyzna albo kobieta? Est-ce que un homme ou unefemme est arrive dans trois minutes? Ha llegado un hombre o una mujer entre tres minutos? - Ministerstwo Finansów utrzymywało kontakty z organizacjami finansowymi na całym świecie. Ktoś musiał znać jakiś obcy język. - Jeparlefrancais - powiedziała recepcjonistka, drobna kobieta, ale czy są w Japonii inne? Miała ładne, inteligentne oczy. Weszła za Jackiem do gabinetu ministra. - Venez, ma belle - odparł DuBois i ujął ją delikatnie, ale stanowczo za ramię, po czym razem ruszyli w głąb ministerstwa. - Vite! Wytłumaczył jej, dla kogo pracuje. Powiedziała, że nie widziała nikogo obcego. Jack mimo to zabrał ją ze sobą schedami awaryjnymi piętro niżej, gdzie wypytała wszystkich przebywających tam pracowników o podejrzanych. Pokręcili głowami, więc DuBois zszedł z nią na dwudzieste piętro.