uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i kamień filozoficzny - Max McCoy (1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :581.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i kamień filozoficzny - Max McCoy (1).pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Indiana Jones
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

7 Miasto umar³ych Honduras Brytyjski, 21 marca 1933 roku S³oñce, przypominaj¹ce dysk koloru p³ynnego ¿elaza, pojawi- ³o siê w szczelinie pomiêdzy dwoma ciemnymi i bezimiennymi szczytami gór Majów i sk¹pa³o le¿¹c¹ u ich stóp, spowit¹ mg³¹ do- linê w upiornym pó³cieniu. Indiana Jones patrzy³, jak z oparów wy- ³aniaj¹ siê kontury miasta. Zlepek przysadzistych, kredowobia³ych budynków otacza³ imponuj¹c¹, czworoboczn¹ piramidê schodko- w¹ i przylegaj¹cy do niej akropol. – Zaginione miasto Cozan – szepn¹³ Indy bardziej do siebie ni¿ do towarzysz¹cego mu gwatemalskiego przewodnika. – Ostatnio ogl¹da³ je sir Richard Francis Burton w tysi¹c osiemset szeœædzie- si¹tym siódmym roku, a póŸniej znów poch³onê³a je d¿ungla. Bur- ton siê wydosta³, ale jego przyjacielowi, Tobiasowi, siê nie uda³o. – To z³e miejsce – odezwa³ siê Bernabe. – Wszystkie te miejsca s¹ z³e – odpar³ Indy. Promienie s³oñca przeœlizgiwa³y siê ju¿ ponad akropolem i pa- da³y na Œwi¹tyniê Wê¿a stoj¹c¹ na szczycie piramidy, ponad po- w³ok¹ mg³y. Œwiat³o przefiltrowane przez stele – pionowe p³yty kamienne zdobione hieroglifami upamiêtniaj¹cymi wa¿ne daty i w³adców – malowa³o na szczycie schodów z boku piramidy fali- sty wzór, ³udz¹co przypominaj¹cy wê¿a, który zaczyna zsuwaæ siê po Wielkich Schodach ku Œwiêtej Studni. Zgodnie z legend¹, gdy w¹¿ dotrze do podstawy piramidy, zostanie wyjawiona kryjówka bogini œmierci. – ChodŸ – powiedzia³ Indy, przedar³ siê przez resztki poszycia d¿ungli i wkroczy³ na teren miasta. – Pozosta³o nam dziesiêæ, mo¿e Prolog

8 dwanaœcie minut do chwili, gdy w¹¿ dotrze do podnó¿a piramidy. Pospiesz siê. Bernabe pod¹¿y³ za nim niechêtnie. ¯a³owa³, ¿e przyj¹³ od tego gringo pieni¹dze za doprowadzenie go do zakazanego miasta swoich przodków; ¿a³owa³, ¿e nie pozosta³ w wiosce ze swoj¹ ¿on¹ o pyzatej twarzy i z trójk¹ dzieci. Ciarki przesz³y mu po plecach na myœl, ¿e mo¿e ich ju¿ nigdy wiêcej nie zo- baczyæ. – Señor! – zawo³a³. – Czy nie zapomnia³ pan o naszej umo- wie, ¿e nie bêdê schodzi³ pod ziemiê... Nawet jeœli Indy go us³ysza³, nie da³ tego po sobie poznaæ. Aby dotrzeæ do tej zapomnianej doliny, przez dwa tygo- dnie wêdrowali przez gêst¹ d¿unglê po sacbobie, staro¿ytnych dro- gach Majów brukowanych bia³ymi kamieniami. Wczeœniej Indy spêdzi³ wiele miesiêcy prowadz¹c badania naukowe i wyda³ po- kaŸn¹ kwotê z pieniêdzy muzeum na ³apówki dla archiwistów i la- tynoamerykañskich urzêdników. Teraz pozosta³o mu zaledwie kil- ka minut. Nie by³o czasu, ¿eby dzia³aæ zgodnie z jakimkolwiek planem. Nale¿a³o po prostu iœæ tam i mieæ nadziejê, ¿e siê uda... albo czekaæ trzydzieœci trzy lata na przesilenie wiosenne w 1966 roku. Gdy szli spiesznie Ulic¹ Umar³ych, g³ówn¹ arteri¹ miasta, Indy pomyœla³ o tysi¹cach ludzi, którzy ¿yli i umierali w tych ponurych, kamiennych budynkach; zak³adali rodziny, czcili swoich bogów w cieniu piramidy i patrzyli, jak ich krew sp³ywa z kamiennego o³tarza na jej szczycie. Trzykrotnie w ci¹gu ka¿dego stulecia wi- dzieli, jak bóg-w¹¿ schodzi po schodach piramidy, tak jak on ob- serwowa³ to teraz. A¿ pewnego dnia przepadli. Ca³a cywilizacja po prostu zniknê³a, a pozosta³y jedynie... duchy? Indy zatrzyma³ siê. Na œcianach piramidy, na dachach innych budynków i na dzie- dziñcu coœ siê porusza³o. S³ychaæ by³o szepty i ciche pomrukiwa- nia, a od czasu do czasu poranne powietrze przeszywa³ pisk przy- pominaj¹cy szczekniêcie jaguara. W¹¿ pokona³ jedn¹ trzeci¹ d³ugoœci schodów piramidy i miasto o¿y³o ponownie. Bernabe dogoni³ Indy’ego i prze¿egna³ siê. – Dusze moich przodków – powiedzia³ z czci¹. Indy rozeœmia³ siê. Wyjaœnienie by³o proste. – O ile twoi przodkowie to ma³py – stwierdzi³, przedzieraj¹c siê dalej. – To tylko wyjce.

9 – Ma³py-wyjce to jeszcze gorzej – odpar³ Bernabe. – One s¹ bogami pisma i stra¿nikami bram œwiata podziemnego. Dusze na- szych kap³anów powracaj¹ pod postaci¹ wyjców. Wyszli z d¿ungli na szerokie, kamienne p³yty dziedziñca. Ma³- py wycofa³y siê, zerkaj¹c za siebie, obna¿aj¹c k³y i wydaj¹c ostrze- gawcze piski. Po chwili nie by³o ju¿ ani jednej wyjca. – Nie s¹ zbyt odwa¿ne – stwierdzi³ z pogard¹ Indy. Bez ostrze¿enia jedna z ma³p skoczy³a z drzewa i zatopi³a zêby w szyi Bernabe. Przewodnik wrzasn¹³ z przera¿enia i odwróci³ siê zamaszyœcie, na pró¿no usi³uj¹c str¹ciæ z pleców srebrzystego po- twora. Ma³pa odrzuci³a g³owê do ty³u i zawy³a ponuro, obna¿aj¹c zakrwawione k³y. Bernabe by³ tak przera¿ony, ¿e nie móg³ wykrztusiæ s³owa, ale jego oczy b³agalnie patrzy³y na Indy’ego. – Nie ruszaj siꠖ rozkaza³ Indy. Jednym ruchem rozwin¹³ swój bat i trzasn¹³ nim. Koñcówka, z odbijaj¹cym siê echem plaœniê- ciem, przeciê³a powietrze w pobli¿u g³owy ma³py i zwierzê spa- d³o z pleców mê¿czyzny, oszo³omione, ale nietkniête. Bernabe chwyci³ siê za krwawi¹c¹ szyjê. – To tylko zadrapanie – zapewni³ go Indy. Przewodnik zwróci³ siê do ma³py znikaj¹cej w koronach drzew: – Dziadku, to jego powinieneœ by³ ugryŸæ. To on ciê obrazi³. Jones spojrza³ ponownie na piramidê. W¹¿ pokona³ po³owê d³ugoœci schodów. Indy przyklêkn¹³ na kamiennej p³ycie i spojrza³ wzd³u¿ wy- ci¹gniêtej rêki, usi³uj¹c wyobraziæ sobie dalsz¹ drogê wê¿a do pod- stawy piramidy. Ku któremu z piêciu wejœæ pod¹¿a? Wszystkie wy- gl¹da³y identycznie, ale tylko jedno z nich wiod³o do Œwiêtej Studni. Pozosta³ych nale¿a³o siê strzec. – Denerwuj¹ce jest to – powiedzia³ Indy, bardziej do siebie ni¿ do Bernabe – ¿e nie mo¿na czekaæ, a¿ cieñ dotrze na sam dó³, bo wtedy bêdzie za póŸno, bogini ju¿ zostanie odkryta. – Podrapa³ siê po pokrytej zarostem brodzie. – I nie mo¿na liczyæ na to, ¿e wy- bierze to samo wejœcie, które ju¿ kiedyœ wykorzysta³, poniewa¿ za ka¿dym razem to siê zmienia. Z obserwacji wynika³o, ¿e zsuwaj¹cy siê w¹¿ zd¹¿a prosto do œrodkowego wejœcia. Jednak, gdy Indy przyjrza³ siê przez chwilê uwa¿nie, odkry³, i¿ zbacza on ku pó³nocy. To musia³o byæ któreœ z dwóch wejœæ po prawej stronie. Pozostawa³o przynajmniej piêæ- dziesi¹t procent szansy.

10 Indy zdj¹³ wa¿¹cy prawie trzydzieœci kilogramów plecak, któ- ry niós³ przez ostatnie trzy dni. Odwi¹za³ klapê, wyj¹³ stupiêædzie- siêciometrowy zwój liny i przewiesi³ go sobie przez ramiê, oraz odnalaz³ lampê karbidow¹. Potrz¹sn¹³ ni¹, ¿eby siê upewniæ, czy jest wype³niona paliwem i wod¹, po czym kilka razy potar³ krzesi- wo. Lampa nie chcia³a siê zapaliæ. – Do licha – zakl¹³ pod nosem – dlaczego nie wzi¹³em lampy na bateriê? – Odetchn¹³ g³êboko, roz- luŸni³ siê i spróbowa³ jeszcze raz, tym razem pocieraj¹c krzesiwo powoli i dok³adnie. Palnik zap³on¹³ jasnym p³omieniem. Indy uœmiechn¹³ siê. – Chcê teraz swoj¹ premiꠖ powiedzia³ Bernabe. – O nie – odpar³ Indy. – Dostaniesz premiê dopiero, gdy st¹d wyjdê. Nie wczeœniej. – Wyraz twarzy przewodnika œwiadczy³ o tym, ¿e straci³ on nadziejê na dodatkowe wynagrodzenie. Jones po³o¿y³ palec na piersi Bernabe. – Poczekaj tutaj. Miej oczy i uszy otwarte – wydaje mi siê, ¿e od wczorajszego popo³udnia ktoœ nas œledzi. I licz na to, ¿e wyjdê, bo jeœli nie, to powiem twoim przodkom w podziemnym œwiecie, jak Ÿle traktowa³eœ ich ma³py. Indy odwróci³ siê w stronê piramidy. – Señor, niech pan poczeka – odezwa³ siê Bernabe, ponuro przygl¹daj¹c siê piêciu portalom. – Nie wolno panu wejœæ do Œwiê- tej Studni. To bardzo z³e. Wisi nad ni¹ przekleñstwo. – Zawsze jest jakieœ przekleñstwo. Jones spojrza³ na zegarek i ponownie przeniós³ wzrok na wê¿a. Gad pokona³ ju¿ nieco ponad po³owê drogi w dó³, mniej wiêcej szeœædziesi¹t procent, co znaczy³o, ¿e pozosta³o piêæ, mo¿e szeœæ minut. Indy poprawi³ filcowy kapelusz, obci¹gn¹³ skórzan¹ kurtkê i wybra³ drugi portal po prawej. Po chwili spowi³y go ciemnoœci. Korytarz by³ zimny i wilgotny, a powietrze ciê¿kie od zapachu saletry. Pod³oga chyli³a siê stromym ukosem w dó³. Szed³ naj- szybciej jak móg³, rêk¹ œci¹gaj¹c pajêczyny z twarzy. W œwietle lampy karbidowej dostrzega³, ¿e korytarz jest solidnie wykona- ny. Gdyby ktoœ chcia³ wetkn¹æ ostrze no¿a pomiêdzy kamienne bloki, musia³by siê nieŸle natrudziæ. Na œcianach nie by³o hiero- glifów ani dekoracji, jedynie pod³ogê pokrywa³ dziwny, jasno- zielony mech. Indy zd¹¿y³ wejœæ na jakieœ dziesiêæ metrów w g³¹b korytarza, gdy jego prawa stopa osunê³a siê i wyl¹dowa³ na siedzeniu. Wsta³,

11 wykona³ kilka dalszych, ostro¿nych kroków, znów siê omskn¹³ i zda³ sobie sprawê, ¿e mech na pod³odze korytarza sta³ siê œliski jak lód. Odwróci³ siê, usi³uj¹c wejœæ z powrotem pod górê, ale nada- remnie. Zsuwa³ siê w dó³ korytarza. Usi³owa³ zaprzeæ siê rêkami, jednak nie zdo³a³ siêgn¹æ obydwu œcian naraz. Pomyœla³ o bacie, ale ten mia³ jedynie trzy metry d³ugoœci. Lina by³a wystarczaj¹co d³uga, lecz jak j¹ wyrzuciæ na zewn¹trz? Bernabe sta³ u stóp piramidy i przypatrywa³ siê z przera¿eniem wê¿owi œwiat³a i cienia. Gad zszed³ ju¿ na tyle nisko, ¿e by³o wi- daæ wyraŸnie, i¿ zd¹¿a w stronê najdalszego portalu z prawej stro- ny – nie tego, który wybra³ Indy. W stronê wejœcia wybranego przez Indy’ego zmierza³ ogon tej najwiêkszej anakondy, jak¹ Bernabe kiedykolwiek widzia³. Indy patrzy³, jak kamienne bloki œcian coraz szybciej przesuwaj¹ mu siê przed oczami. Przekrêci³ siê na lewy bok i usi- ³owa³ chwyciæ œcianê palcami, jednak uda³o mu siê jedynie z³a- maæ paznokieæ, a¿ zakl¹³. Nabiera³ rozpêdu i wiedzia³, ¿e nieza- le¿nie od tego, dok¹d wiedzie ten korytarz, nie czeka go tam nic dobrego. Przypuszczenia te potwierdzi³y siê, gdy spojrza³ ponad czubkami butów. W migotliwym œwietle lampy karbidowej zo- baczy³, i¿ korytarz koñczy siê czeluœci¹, a œciany s¹ tak dopaso- wane, ¿e gdyby ktoœ chcia³ wetkn¹æ pomiêdzy kamienne bloki ostrze no¿a... – Ostrze no¿a! – wykrzykn¹³ Indy. W okamgnieniu wyci¹gn¹³ nó¿ myœliwski i ci¹gn¹³ jego ostrzem po œcianie, zostawiaj¹c za sob¹ snopy iskier. Koñcówka no¿a natrafi³a na szczelinê, znieruchomia³a na chwilê i zaczê³a dalej sun¹æ po murze. Pozosta³y jedynie dwa bloki. Indy przekrêci³ nó¿, ¿eby uzyskaæ lepszy k¹t nachylenia. Ostrze wesz³o mocno w szcze- linê, lecz nagle jego koñcówka u³ama³a siê i Indy znów zacz¹³ siê zeœlizgiwaæ. – Do trzech razy sztuka – sapn¹³. Wepchn¹³ z³amane ostrze w ostatni¹ szczelinê z si³¹ godn¹ Her- kulesa. Nó¿ utkn¹³ w niej i Indy zatrzyma³ siê gwa³townie, a jego stopy zawis³y nad czeluœci¹. Ostro¿nie, pos³uguj¹c siê jedn¹ d³oni¹, a drug¹ trzymaj¹c siê swej ostatniej deski ratunku, Indy wbi³ nó¿ g³êboko w szczelinê kolb¹ rewolweru. Nastêpnie kilkakrotnie owin¹³ linê wokó³ rêko- jeœci i ostro¿nie opuœci³ siê w dó³, ¿eby zajrzeæ do czeluœci. Lampa dawa³a zbyt ma³o œwiat³a, by móc dojrzeæ dno. W dole s³ychaæ

12 by³o plusk wody. Indy splun¹³ i policzy³ sekundy, jakie up³ynê³y zanim us³ysza³ odg³os chlapniêcia. Dziura mia³a ponad trzydzieœci metrów g³êbokoœci. Korytarz dobieg³ koñca, ale w œwietle lampy ukaza³ siê otwór w lewej œcianie czeluœci, jakieœ siedem metrów ni¿ej. Indy mocno pochwyci³ linê i zacz¹³ siê po niej spuszczaæ. Gdy ju¿ znalaz³ siê na wysokoœci dziury, odepchn¹³ siê nogami i rozko³ysa³ jak waha- d³o. Przy drugiej próbie uda³o mu siê pochwyciæ skraj otworu i wci¹gn¹æ cia³o do œrodka. By³ to krótki, boczny tunel, który pro- wadzi³ do nastêpnego korytarza biegn¹cego na osi wschód- -zachód. Indy wyt³umaczy³ sobie, ¿e najprawdopodobniej piêæ wejœæ jest ze sob¹ po³¹czonych w zmyœlny i makabryczny zarazem sys- tem, wykorzystuj¹cy zasady hydrauliki i wysokoœæ poziomu miej- scowych wód gruntowych do okreœlenia, którym korytarzem daje siê przejœæ. Spojrza³ na zegarek. Zosta³o niewiele czasu. Ten korytarz te¿ prowadzi³ ukosem w dó³, ale nie by³ tak stro- my, jak poprzedni, a poza tym nie by³o w nim œmiercionoœnego mchu. Indy rozwin¹³ kilka metrów liny, nadal przytwierdzonej do rêkojeœci no¿a, nastêpnie przepali³ j¹ i okrêci³ sobie to, co pozosta- ³o, wokó³ ramienia. Wci¹¿ sta³ obok czeluœci, gdy us³ysza³, jak coœ lub ktoœ spada, a kilka sekund póŸniej w dole rozleg³o siê g³oœne pluœniêcie. – Bernabe? – zawo³a³. Imiê odbi³o siê echem od œcian przepaœci. Indy by³ zdziwiony. Gdyby to Bernabe spada³, z pewnoœci¹ us³ysza³by wo³anie o pomoc lub krzyk przera¿enia. Wzruszy³ ra- mionami. Mo¿e to któraœ z tych piekielnych ma³p? Ruszy³ przed siebie. Korytarz siê zwê¿a³, prowadzi³ dalej w dó³ i robi³ siê jeszcze ciaœniejszy. Wkrótce Indy musia³ iœæ pochylony, a nastêpnie posuwa³ siê na d³oniach i kolanach. W miarê jak korytarz siê kurczy³, stawa³ siê równie¿ coraz bardziej wilgotny, a¿ w koñcu Indy brn¹³ po- przez kilkunastocentymetrow¹ warstwê cuchn¹cej wody. PóŸniej breja podchodzi³a mu a¿ pod brodê. W koñcu Indy zrozumia³, jak g³êboko zaszed³. Dotar³ do po- ziomu wody gruntowej w czeluœci, a jednoczeœnie do poziomu wody w Œwiêtej Studni.

13 Czo³ga³ siê niezgrabnie, podpieraj¹c jedn¹ rêk¹, poniewa¿ w drugiej wysoko trzyma³ lampê, ¿eby ochroniæ j¹ przed wod¹. W koñcu korytarz zacz¹³ znów pi¹æ siê w górê i Indy siê uœmiech- n¹³. Spojrza³ na swoje d³onie i zauwa¿y³, ¿e pokryte s¹ ciemnymi plamami. Spróbowa³ je zetrzeæ, ale okaza³o siê, ¿e mocno trzyma- j¹ siê skóry. W wodzie roi³o siê od pijawek. Oderwa³ od twarzy i r¹k tyle z nich ile zdo³a³, a z reszt¹ po- stanowi³ rozprawiæ siê póŸniej. Zosta³y tylko dwie minuty. Gdy korytarz sta³ siê wystarczaj¹co szeroki, Indy rzuci³ siê biegiem. Na dŸwiêk jego kroków z nisz w sklepieniu spad³y po kolei trzy pó³tonowe g³azy. Uderzy³y o pod³ogê w miejscu, gdzie przed chwil¹ znajdowa³ siê Indy. Odg³os grzmotu zawibrowa³ mu g³êboko w ¿o³¹dku. Gdy spad³ ostatni g³az, Indy rzuci³ siê przed siebie. Korytarz siê skoñczy³ i Indy zahamowa³ z trudem na skraju Œwiêtej Studni – wapiennej niecki powsta³ej w dawnym zag³êbie- niu geologicznym. Mimo ¿e sklepienie groty by³o ciemne, woda b³yszcza³a bladoniebiesko, najwyraŸniej od odbijanego œwiat³a s³onecznego. W tym s³abym œwietle Indy dostrzeg³, ¿e na skraju wody znajduj¹ siê du¿e iloœci czegoœ, co wygl¹da jak bia³e sterty kul i patyków. Gdy Indy podszed³ bli¿ej, z trwog¹ zda³ sobie sprawê, ¿e te kule i patyki to ludzkie koœci. Przyklêkn¹³ obok pary szkieletów. Jeden z nich by³ po¿ó³k³ym koœæcem kobiety, s¹dz¹c po zdo- bi¹cej go bi¿uterii, niew¹tpliwie stanowi¹cej w³asnoœæ ksiê¿niczki lub ma³¿onki królewskiej. Naszyjnik z obsydianu oraz jadeitowe bransolety na nadgarstki i kostki nóg le¿a³y poœród porozrzucanych koœci. By³y tam te¿ dziesi¹tki ma³ych dzwoneczków wykonanych ze stopu miedzi i z³ota, które mia³y usuniête serca – w ten sposób stawa³y siê „martwe” i mog³y towarzyszyæ ksiê¿niczce w podró¿y do œwiata podziemnego. Indy podniós³ jedn¹ z delikatnych koœci promieniowych. – Mia³aœ delikatne nadgarstki, ksiê¿niczko. S¹dz¹c po postêpuj¹cym procesie mineralizacji, Indy doszed³ do wniosku, ¿e szkielet liczy co najmniej osiemset, a mo¿e tysi¹c lat. Jak zauwa¿y³, wszystkie œlady by³y typowe dla ofiar sk³ada- nych przez Majów w póŸnym okresie klasycznym, poza dwiema rzeczami: nienaruszon¹ czaszk¹ oraz zmia¿dzon¹ klatk¹ piersio- w¹. Zgodnie z tradycyjn¹ ceremoni¹, powinno byæ na odwrót, gdy¿

14 kap³ani systematycznie uderzali w g³owê ofiary, a nastêpnie rzu- cali j¹ bogowi studni. Drugi szkielet mia³ o wiele jaœniejsz¹ barwê. Nale¿a³ do mê¿czyzny odzianego w modny w czasach wikto- riañskich strój, który teraz zamieni³ siê w szmaty. Indy dostrzeg³, ¿e œmieræ zaskoczy³a mê¿czyznê w chwili gdy okrada³ ksiê¿nicz- kê, gdy¿ czêœæ jej klejnotów zd¹¿y³ wepchn¹æ do poszarpanych kieszeni surduta. Tak jak w przypadku innych szkieletów, klatka piersiowa trupa zosta³a zmia¿d¿ona. Przy koœciach prawej rêki le- ¿a³ stary rewolwer. Indy podniós³ broñ i obejrza³ bêbenek. W ¿ad- nej z szeœciu komór nie znalaz³ naboju. – To Tobias – stwierdzi³. – Co mog³o byæ przyczyn¹ tego wszystkiego? Wokó³ studni piêtrzy³y siê dziesi¹tki szkieletów, a zapewne jeszcze wiêcej le¿a³o ich w wodzie, ale ¿aden nie móg³ mówiæ. Jednak¿e wiêkszoœæ z nich zgromadzono w pobli¿u miejsca, w którym sta³ Indy, mimo ¿e obok nie by³o o³tarza ani niczego podobnego. Woda stawa³a siê zdecydowanie jaœniejsza. Indy spojrza³ na zegarek. Ju¿ czas. W¹¿ w tej chwili powinien dotrzeæ do podstawy piramidy. Indy poczu³ narastaj¹ce zagro¿enie, rzuci³ zardzewia³¹ i bezu¿yteczn¹ broñ, i z kabury u swego boku wyci¹gn¹³ w³asny rewolwer kalibru 0.38. Ze sklepienia groty sp³yn¹³ nagle snop œwiat³a i zaczynaj¹c od najdalszego zak¹tka, zacz¹³ przesuwaæ siê po powierzchni wody. Woda by³a tak przejrzysta, a œwiat³o tak intensywne, ¿e Indy wi- dzia³ koœci i klejnoty lœni¹ce na piaszczystym dnie. Promieñ przesuwa³ siê równomiernie ku Indy’emu. Wci¹¿ œciskaj¹c rewolwer, Indy zrobi³ unik, ¿eby œwiat³o go ominê³o. Promieñ pad³ na œcianê poza nim, oœwietlaj¹c skryt¹ do- tychczas w ciemnoœci czaszkê z czystego kryszta³u, umieszczon¹ na o³tarzu w niszy. Promienie rozszczepionego œwiat³a wystrzeli³y z oczodo³ów i z ust czaszki, œwiec¹c tak jasno, ¿e Indy zamkn¹³ oczy, by ochroniæ je przed blaskiem. Nagle œwiat³o znik³o. Mrok rozprasza³a jedynie karbidowa lampa Indy’ego. Indy wsun¹³ broñ do kabury i st¹paj¹c ostro¿nie poœród stert koœci, podszed³ do o³tarza i przykucn¹³ przed czaszk¹. Mia³a natu- raln¹ wielkoœæ i kszta³t, i dziêki upodobaniu dawno zmar³ego arty- sty do detalu, ³¹cznie z ³ukami jarzmowymi koœci policzkowych

15 i z ruchom¹ doln¹ szczêk¹ z idealnym garniturem zêbów, zatrwa- ¿aj¹co przypomina³a prawdziw¹. Indy pozna³ dziêki ³ukom brwio- wym, ¿e by³a to czaszka kobiety. Obejrza³ dok³adnie o³tarz w poszukiwaniu pu³apek i zadowo- lony z ich braku, uniós³ czaszkê w obydwu d³oniach. Nic siê nie sta³o. – To siê wydaje zbyt ³atwe – stwierdzi³. – Rzeczywiœcie, doktorze Jones. Indy spojrza³ ostro¿nie przez ramiê. Wysoki, ³ysy mê¿czyzna w br¹zowym, faszystowskim mundurze i krawacie celowa³ mu w plecy z automatycznego mauzera. Przez koœcisty czubek g³owy mê¿czyzny bieg³a ostra czerwona blizna. Jego mundur by³ umaza- ny b³otem. W drugiej d³oni trzyma³ lampê naftow¹. Po jednej stro- nie jego ³ysej g³owy wisia³a pijawka. Uœmiechn¹³ siê, ukazuj¹c górny siekacz wykonany ze z³ota. Za ³ysym mê¿czyzn¹ sta³ jakiœ zbir ubrany w szary mundur z czarnymi obszyciami i trzyma³ muszkê sztucera na przera¿onym Bernabe. U stóp zbira sta³a druga lampa. £ysy postawi³ lampê na ziemi i wyj¹³ rewolwer z kabury In- dy’ego oraz wyci¹gn¹³ mu bat zza paska. Wrzuci³ broñ do wody. Bat odrzuci³ o kilka metrów. Nastêpnie chwyci³ Kryszta³ow¹ Czaszkê. – Ach, oto bezimienna bogini œmierci, tak pradawna, ¿e gra- nice naszej wyobraŸni nie siêgaj¹ tych czasów. Có¿ za wspania³y kunszt. Niech pan zauwa¿y szczegó³y anatomiczne, doktorze Jo- nes. Ta dama zupe³nie nie przypomina innych obiektów stworzo- nych przez Majów. Nie mieli wyczucia mimetyki. – Zajrza³ z na- maszczeniem do wnêtrza czaszki. – Nie, to jest dzie³o dawniejszej, nieznanej cywilizacji, o zdolnoœciach znacznie przerastaj¹- cych mo¿liwoœci Majów, a tak¿e, oœmielê siê stwierdziæ, nasze w³asne. – Kimkolwiek jesteœ – odezwa³ siê Indy – przesadnie wierzysz w bajki. – Proszê mi wybaczy栖 odpar³ ³ysy. – O czym to ja myœla- ³em? W tym podnieceniu zapomnia³em, ¿e nie zostaliœmy sobie oficjalnie przedstawieni. Leonardo Sarducci, do pañskich us³ug. – Nie opuszczaj¹c broni stan¹³ na bacznoœæ i stukn¹³ obcasami. – By³oby brakiem rozs¹dku, gdybym wyjawi³ panu wiêcej. – Nie mogê powiedzieæ, i¿ cieszê siê z tego spotkania – po- wiedzia³ Indy, nie spuszczaj¹c wzroku z lufy mauzera.

16 – Och, ale ja siê cieszê ze spotkania z panem – stwierdzi³ Sar- ducci. Z zainteresowaniem œledzi³em zmienne losy pañskiej karie- ry. W tej chwili pracuje pan na Uniwersytecie Princeton, jeœli siê nie mylê? Indy przytakn¹³. – Jeden z najlepszych uniwersytetów! To wspaniale – stwier- dzi³ Sarducci. – W koñcu darz¹ pana szacunkiem, na który tak bardzo pan zas³uguje. Jaka szkoda, ¿e tak niewiele panu zosta³o czasu, ¿eby siê nim nacieszyæ. I mo¿e pan szydziæ z bajek, jeœli pan chce, doktorze Jones, ale ta czaszka... w niej tkwi sekret wiecz- noœci. By³oby przestêpstwem, gdybym pozwoli³ panu j¹ za- trzymaæ.xxx Sarducci wsun¹³ czaszkê do p³óciennej torby i ostentacyjnie zaci¹gn¹³ troki, jakby chcia³ zakoñczyæ ca³e przedstawienie. – Czarna magia, co? S¹dzi³em, ¿e te rzeczy skoñczy³y siê wraz z odejœciem Paracelsusa – zadrwi³ Indy. – Skoro jesteœ taki m¹dry, a ja taki g³upi, to powiedz mi, dlaczego nie mog³eœ tutaj dotrzeæ bez œledzenia mnie? – To by³o... Jak to siê mówi?... Dogodne. – Sarducci odrzuci³ g³owê do ty³u i rozeœmia³ siê, a odg³os jego œmiechu odbi³ siê echem od œcian groty. Nastêpnie siêgn¹³ rêk¹ i oderwa³ pijawkê od swej ³ysej glacy. Pozosta³a po niej brzydka, czerwona rana. Pstrykniê- ciem palców str¹ci³ paso¿yta na ziemiê, a nastêpnie wgniót³ go w b³oto czubkiem buta. – Równie dogodna bêdzie teraz pana œmier栖 powiedzia³. – Marco, zastrzel ich obydwu, ale poczekaj a¿ siê oddalꠖ odg³os wystrza³u w tak niewielkim pomieszczeniu jest niew¹tpliwie szkodliwy dla s³uchu. Mam racjê? Sarducci, z lamp¹ w rêce i z torb¹ zawieraj¹c¹ czaszkê prze- wieszon¹ przez ramiê, przystan¹³ u wejœcia do korytarza. – W co pan wierzy, doktorze Jones? – spyta³. – Wierzy pan w ¿ycie poœmiertne, w to, ¿e œmieræ jest jedynie przejœciem, czy te¿ wierzy pan, tak jak ja, ¿e œmieræ jest koñcem ostatecznym, a je- dynym sposobem, aby j¹ przechytrzyæ, jest ¿yæ wiecznie? – Zgadnij – odpar³ Indy. Sarducci zachichota³. – Nie, jako Amerykanin zapewne wierzy pan w ¿ycie poœmiert- ne,takjakuczonopanaw szkó³ceniedzielnej,prawda?Otó¿zachwilê zostanie pan poddany decyduj¹cemu sprawdzianowi w tej kwestii! Bêdê o panu myœla³ w przysz³ych stuleciach, ciesz¹c siê wszystkim, co ¿ycie i w³adza maj¹ do zaoferowania, a pan zamieni siê w py³.

17 Zasalutowa³ Indy’emu z przesad¹. – Arrivederci, doktorze Jones! Sarducci znikn¹³. – Tam – rozkaza³ Marco, wskazuj¹c luf¹ sztucera. Bernabe pod- szed³ z podniesionymi wysoko rêkami i markotny stan¹³ obok Indy’ego. – Czy nie moglibyœmy o tym porozmawiaæ? – spyta³ Indy. – Zamknij siê! – szczekn¹³ Marco. – Naprawdê nie ma powodu, ¿eby siê z³oœci栖 powiedzia³ Indy, kieruj¹c ku Marco wnêtrze d³oni i posuwaj¹c siê lekko w jego stronê. – Stój! – wrzasn¹³ Marco i pos³a³ seriê w b³oto u stóp Indy’e- go. Huk sprawi³, ¿e ze sklepienia posypa³ siê py³. – Obydwaj na kolana. Rêce za g³owê. Ju¿. Bernabe pad³ na kolana. Indy zacz¹³ siê cofaæ z przera¿on¹ min¹. – Na œwiêtego Patryka... Za zbirem, na skraju krêgu œwiat³a padaj¹cego z lampy, Indy dostrzeg³, jak coœ du¿ego i zielonego wyœlizguje siê z wody. – ...mo¿e ciê zainteresuje... Marco przy³o¿y³ sztucer do ramienia i naprowadzi³ celownik na punkt miêdzy oczami Indy’ego. Tchórz, pomyœla³. Jego palce zaczê³y naciskaæ na spust. – ...¿e tu¿ za tob¹ jest najwiêkszy, przeklêty w¹¿, jakiego kie- dykolwiek widzia³em. Marco spojrza³ za siebie, a lufa sztucera zadr¿a³a. Przygl¹da³a mu siê co najmniej dziesiêciometrowa anakonda z rozwart¹ pasz- cz¹, z której wysuwa³ siê rozwidlony jêzyk. Rzêdy zêbów lœni³y w œwietle lampy. Zielone, mleczne oczy przepe³nia³ gadzi spo- kój. Na jej g³owie widnia³y blizny po pociskach i rany po k³uciu no¿em. Marco wrzasn¹³. Spróbowa³ wymierzyæ sztucer w wê¿a, ale anakonda by³a zbyt szybka. W nieca³¹ sekundê pokona³a dziel¹c¹ ich odleg³oœæ, odpychaj¹c spadaj¹c¹ na ni¹ lufê sztucera. Trzy strza- ³y posz³y bez szkody w b³oto, a w¹¿ zatopi³ k³y w lewym udzie mê¿czyzny. Teraz, gdy anakonda ju¿ go chwyci³a, zaczê³a go obra- caæ, owijaj¹c mu siê wokó³ torsu. – Nie cierpiê wê¿y – stwierdzi³ Indy. Na czo³o wyst¹pi³ mu pot, wargi zaczê³y dr¿eæ i rêce siê trzês³y. Marco zabrak³o powietrza i przesta³ wrzeszczeæ. Przy ka¿dym jego wydechu w¹¿ zacieœnia³ uœcisk i p³uca nie by³y w stanie spro- 2 – Indiana...

18 staæ stalowemu uœciskowi anakondy. Twarz Marco sta³a siê purpu- rowa i wykrzywi³ j¹ b³agalny grymas. Sztucer, który wci¹¿ trzyma³ w d³oni, pêk³, gdy w¹¿ wzmocni³ uœcisk. Z k¹cika ust ofiary po- p³ynê³a stru¿ka krwi. Indy odwróci³ siê. – Szefie – odezwa³ siê prosz¹co Bernabe. – Czy nic nie mo¿e- my zrobiæ? – On ju¿ nie ¿yje – odpar³ Indy. Anakonda otworzy³a szeroko szczêki i poch³onê³a g³owê i ra- miona znieruchomia³ego Marco. Dziêki pow³oce œliny cia³o wsu- wa³o siê coraz dalej, a gdy pozosta³y jedynie buty, w¹¿ znikn¹³ w studni. – Ocali³a nam ¿ycie – powiedzia³ Bernabe. – I odesz³a. – Póki co – stwierdzi³ Indy. Otar³ twarz rêkawem i stara³ siê spowolniæ oddech. – Ale wróci po nas. Jeœli jej nie zabijemy, ami- go, wykoñczy nas, zanim dotrzemy do po³owy korytarza. – Ale jak? – spyta³ Bernabe. – Nie mamy broni... Indy zgasi³ p³omieñ lampy karbidowej i potrz¹sn¹³ ni¹, ¿eby siê upewniæ, ¿e jest w niej du¿o paliwa. Nastêpnie o pó³ obrotu poluzowa³ œrubê zbiornika paliwa u jej podstawy. – Znam ludzi, którzy za pomoc¹ tego ³owi¹ ryby – powiedzia³ Indy, staraj¹c siê kontrolowaæ g³os. – Eksploduje przy zetkniêciu z wod¹. Mam nadziejê, ¿e zadzia³a tak samo w przypadku... Bernabe wskaza³ coœ. Zielono¿ó³ta g³owa anakondy zbli¿a³a siê do powierzchni. Po- zbawiona balastu porusza³a siê szybko. – WeŸ lampê naftow¹ – powiedzia³ Indy. – Nie upuœæ jej. Jak tylko to rzucê, biegnij w stronê korytarza. Bernabe podniós³ lampê. Gdy anakonda znajdowa³a siê ju¿ niedaleko, Jones cisn¹³ kar- bidówkê do wody. Szybko zatonê³a, a ze zbiornika wydoby³ siê rój szarych b¹belków. Indy rzuci³ siê w stronê korytarza, chwytaj¹c swój bat z miejsca, w które cisn¹³ go Sarducci. Eksplozja by³a og³uszaj¹ca i oœwietli³a wnêtrze groty upior- nym, ró¿owym œwiat³em. Kawa³ki miêsa i skrawki zielonej, cêt- kowanej na czarno skóry unios³y siê na gejzerze wody, a po nich pojawi³o siê z³otawe, rozszczepione oko wielkoœci grejpfruta. W g³êbinie studni wykwit³a ciemna plama. Indy, skulony w wejœciu do korytarza, zmówi³ po cichu modli- twê dziêkczynn¹. Za nim Bernabe uczyni³ znak krzy¿a. Indy

19 zamkn¹³ oczy i opar³ g³owê na ch³odnym kamieniu, zbieraj¹c si³y, ¿eby wspi¹æ siê w górê korytarza. – Bernabe – powiedzia³, wyci¹gaj¹c portfel. – Teraz mogê ci wyp³aciæ premiê. Gdy Indy i Bernabe wy³onili siê z podstawy piramidy, mg³a spowijaj¹ca wczeœniej zaginione miasto Cozan wyparowa³a. Œwia- t³o s³oneczne odbijaj¹ce siê od kredowobia³ych œcian porazi³o im wzrok. Indy zakry³ twarz d³oni¹ i czeka³, a¿ jego Ÿrenice przywyk- n¹ do jasnoœci. Gdy ju¿ widzia³ wyraŸnie, zacz¹³ œcieraæ z ubrania kurz i pajêczyny. – Niech pan pos³ucha – powiedzia³ Bernabe. Indy przesta³ czyœciæ ubranie. Z po³udnia nadci¹gn¹³ g³uchy ³oskot. – Co to jest? – spyta³ Bernabe. DŸwiêk sta³ siê g³oœniejszy. – Ryk motoru – stwierdzi³ Indy. – To samolot. Gard³owy pomruk dwóch oœmiusetkonnych silników wype³ni³ niebo. W koñcu Indy pochwyci³ wzrokiem coœ bia³ego, migaj¹ce- go za drzewami na po³udniu, w kierunku rzeki. – Patrz! – wskaza³. Samolot wy³oni³ siê nad miastem, a rzucany przez niego cieñ skry³ œwi¹tyniê. Lœni¹ca, bia³a maszyna nie przypomina³a Indy’e- mu niczego, co by widzia³ kiedykolwiek wczeœniej. Jej dominuj¹- c¹ cech¹ by³o ogromne skrzyd³o w kszta³cie bumerangu, z podwie- szonymi pod nim dwoma kad³ubami. W boku ka¿dego z kad³ubów widnia³ rz¹d okr¹g³ych iluminatorów, a z dziobów obydwu kabin wystawa³y wie¿yczki strzelnicze karabinów maszynowych. Sze- roki ogon wspiera³y pod³u¿nice ci¹gn¹ce siê od koñca ka¿dego z ka- d³ubów, a stery ozdobiono herbem przedstawiaj¹cym trzy czerwo- ne gwiazdy na bia³ym polu z zielonym otokiem. Okreœlenie „lataj¹ca ³ódŸ” nie oddawa³o rzeczywistoœci. To wy- gl¹da³o jak gigantyczny powietrzny katamaran. Wed³ug oceny In- dy’ego rozpiêtoœæ skrzyde³ samolotu by³a bliska d³ugoœci boiska do pi³ki no¿nej. Dwa masywne silniki zainstalowano ty³em do siebie nad œrodkow¹ czêœci¹ skrzyd³a, na przypominaj¹cym trójnóg wspor- niku. Jedno trzy³opatkowe œmig³o pcha³o, a drugie ci¹gnê³o maszy- nê. Poprzez prostok¹tne okna kokpitu wystaj¹cego poœrodku skrzy- d³a Indy dostrzeg³ pilota i nawigatora, ubranych w takie same szare

20 mundury z czarnymi obszyciami, jaki nosi³ Marco. Samolot lecia³ na tyle nisko, ¿e Indy widzia³ pochylaj¹cego siê miêdzy nimi Sar- ducciego, który po³o¿y³ im rêce na ramionach i œmia³ siê. – Padnij! – krzykn¹³ Indy. Karabiny zainstalowane na wie¿yczkach z przodu zaczê³y ter- kotaæ. Indy popchn¹³ Bernabe i skoczy³ w drug¹ stronê. Gwatemal- ski przewodnik potoczy³ siê po ziemi w chwili, gdy pociski ude- rzy³y o kamienne p³yty. Od³amki kamieni pok³u³y Indy’emu poli- czek, a odbity rykoszetem pocisk przelecia³ tak blisko, ¿e ca³e cia³o zdawa³o siê wibrowaæ od jego dziwnego, œwiszcz¹cego odg³osu. Indy zacisn¹³ zêby i obydwiema rêkami mocno naci¹gn¹³ na g³o- wê filcowy kapelusz. Strza³y usta³y. Huk silników ucich³ w oddali. Jones wyjrza³ spod ronda kapelusza. Gdy lataj¹ca ³ódŸ rozpo- czê³a d³ugi, powolny skrêt, promienie s³oñca odbi³y siê od ilumi- natorów w sterburcie. Indy zerwa³ siê na nogi i podci¹gn¹³ Bernabe za ko³nierz koszuli. – To nasza szansa – powiedzia³. – Musimy znikn¹æ, zanim usta- wi¹ siê do drugiego podejœcia. Obydwaj rzucili siê przez dziedziniec, jak trenuj¹cy pi³karze omijaj¹c luŸne kamienie i gruz na ich drodze. Popêdzili Ulic¹ Umar- ³ych, najkrótsz¹ drog¹ ku os³onie drzew. NaskrajulasuIndyprzystan¹³i spojrza³zasiebienalataj¹c¹ ³ódŸ, która wykona³a ju¿ skrêt i nadlatywa³a ze wschodu. Pierœ mu falo- wa³a, a z twarzy kapa³ pot. Policzek piek³ go w miejscu gdzie kurz zmiesza³ siê z krwi¹, Indy potar³ go wiêc wierzchem d³oni. – Kim s¹ ci faceci? – spyta³. – Na pewno nie mamy ochoty ich poznaæ, szefie. Zniknêli w d¿ungli. Strzelcy zbombardowali ogniem fragment lasu, gdzie po raz ostatni widzieli uciekaj¹c¹ dwójkê. Ale Indy i Bernabe siedzieli przykucniêci pod drzewem mahoniowym kilkanaœcie metrów da- lej i s³uchali, jak pociski bezskutecznie przeszywaj¹ koronê liœci nad ich g³owami. Gdy wrócili do San Pablo, daleko za granic¹ Gwatemali, by³ czwartek Wielkiego Tygodnia. Indy rzadko czu³ siê tak zmêczony...

21 i tak brudny. Jego ubranie sprawia³o wra¿enie, jakby je przylepiono do skóry. Marzy³ o prysznicu, goleniu i gor¹cym posi³ku. Gdy zbli- ¿ali siê do miasteczka, Indy przystan¹³, przerzuci³ ciê¿ar plecaka na drugi bark i podrapa³ miejsce po ugryzieniu komara na prawym bio- drze. Ruszy³ dalej na uginaj¹cych siê nogach. Od chwili gdy rozpoczêli wêdrówkê ku San Pablo, Bernabe szed³ tym samym, równomiernym krokiem. Indianie z tych tere- nów byli dobrze znani ze swojej kondycji i kilkakrotnie podczas podró¿y Indy mierzy³ za pomoc¹ zegarka ruchy wykonywane przez bose nogi Bernabe. Odkry³, ¿e tempo marszu przewodnika nie zmienia³o siê o wiêcej ni¿ dwa kroki na minutê. Na pocz¹tku pod- ró¿y intrygowa³o to Indy’ego, potem w dziwny sposób dodawa³o otuchy, ale przez ostatnich kilka dni ten równomierny krok Berna- be denerwowa³ go. Irracjonalnie pragn¹³, by Bernabe bieg³ albo skaka³, lub pow³óczy³ nogami. – ChodŸ – ponagli³ go Indy. – Ju¿ prawie jesteœmy.Pobiegniemy. Bernabe uœmiechn¹³ siê i potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Dlaczego nie? – spyta³ Indy. – Przypomina mi pan królika z tej starej opowieœci, szefie. Cza- sami dobrze jest byæ królikiem, innym razem lepiej byæ ¿ó³wiem. I tak obydwaj dotrzemy tam, dok¹d zmierzamy, prawda? – Có¿, zgodnie z t¹ opowiastk¹ ¿ó³w wygrywa wyœcig. – Naprawdê? – krzykn¹³ Bernabe udaj¹c zdziwienie, ¿e tak siê koñczy ta historia. – Muszê to zapamiêtaæ. Para wêdrowców wesz³a do San Pablo i pod¹¿a³a ciemnymi, krêtymi ulicami. Osada sk³ada³a siê z niewielu ozdobionych sztu- kateriami budynków zgromadzonych wokó³ niszczej¹cego koœcio³a w stylu kolonialnym. W miasteczku nie by³o elektrycznoœci, ale g³ówny plac jaœnia³ od papierowych lampionów i fajerwerków. Powietrze przepe³nia³a muzyka i pijackie œmiechy. Gdy przechodzili przez plac, drogê zablokowa³a im procesja ulicznych aktorów. Czêœæ z nich gra³a rzymskich ¿o³nierzy, którzy ci¹gnêli wieœniaka Jezusa do drewnianej klatki ustawionej poœrodku placu. Inni, odziani w filcowe kapelusze i ciemne kurtki, wymachi- wali batami na wo³y. Baty strzela³y i trzaska³y nad g³owami t³umu. – Ci z batami to Judasze – powiedzia³ Bernabe. – S¹ cz³onka- mi stowarzyszenia. Wieœniacy daj¹ im whisky i drobne pieni¹dze, by zapewniæ sobie szczêœcie w nadchodz¹cym roku. T³um zacz¹³ gwizdaæ, gdy wepchniêto Jezusa do drewnianej klatki.

22 – Ale przecie¿ Judasz... – zaprotestowa³ Indy. Bernabe wzruszy³ ramionami. – Sprawy chrzeœcijañskie nieco siê tutaj mieszaj¹ ze starymi wierzeniami – powiedzia³. – Ksiê¿om siê to nie podoba. Ale có¿ mog¹ zrobiæ? Dla mojego ludu Judasz to jednoczeœnie Maksimon, bóg œwiata podziemnego z wierzeñ Majów. Sprawia on, ¿e ludzie zakochuj¹ siê w sobie, dziêki czemu ziemia siê krêci. Ktoœ poci¹gn¹³ za bat, który Jones mia³ zwiniêty za paskiem. Indy odwróci³ siê i spojrza³ w przera¿one, br¹zowe oczy dziecka. Dziewczynka rzuci³a mu do stóp monetê i uciek³a. Indy zdziwi³ siê bardzo. – Myœla³a, ¿e jesteœ Judaszem – powiedzia³ Bernabe. Indy przy- kucn¹³ i podniós³ monetê. Przytrzyma³ j¹ pomiêdzy kciukiem i pal- cem wskazuj¹cym i obejrza³ dok³adnie. By³o to miedziane centa- vo, warte jedynie drobn¹ czêœæ amerykañskiego centa. Zosta³o ukute w tysi¹c osiemset dziewiêædziesi¹tym dziewi¹tym, w roku urodze- nia Indy’ego. Wsun¹³ monetê do kieszeni koszuli i wsta³. – Bernabe – odezwa³ siê. – Powiedz mi szczerze. Na czym po- lega przekleñstwo Kryszta³owej Czaszki? – To pan nie wie, szefie? – zdziwi³ siê Bernabe. – Kto dotknie jej pierwszy, zabije to, co kocha.

23 1. Fragmenty skorup i koœci – Co wiesz o manuskrypcie Voynicha? Marcus Brody zada³ to pytanie od niechcenia, mieszaj¹c mlecz- ko i cukier w kawie, jednak Indiana Jones ju¿ nie raz s³ysza³ ten ton i widzia³ iskrê w oczach przyjaciela. – Niewiele – odpar³ Indy, sk³adaj¹c poranne wydanie „New York Timesa” i odk³adaj¹c gazetê na bok. Siedzieli przy ulicz- nym stoliku pod markiz¹ w kawiarni „Tiger Coffee House” na rogu ulic Nassau i Witherspoon, naprzeciwko Uniwersytetu Prin- ceton. Pada³ deszcz. – O ile sobie przypominam, manuskrypt zosta³ wypo¿yczony do kolekcji ksi¹¿ek unikalnych w Yale – zacz¹³ Indy, po czym upi³ ³yk gor¹cej, czarnej kawy z kubka. – Liczy sobie przynajmniej czte- rysta lat, zosta³ napisany w nieznanym jêzyku przez alchemika Ro- gera Bacona i powszechnie uwa¿a siê, ¿e kryje on sekret kamienia filozoficznego, który zgodnie z legend¹ ma zdolnoœæ zamieniania o³owiu w z³oto i nadawania nieœmiertelnoœci. Odkrycie tego ma- nuskryptu kilka lat temu, gdy by³em jeszcze studentem, stanowi³o sensacjê na skalê miêdzynarodow¹. Jak sobie przypominam, okre- œlono go mianem „najbardziej tajemniczego manuskryptu œwiata”, jednak wszelkie próby odczytania go zakoñczy³y siê niepowodze- niem. – Zgadza siꠖ powiedzia³ Brody i pozwoli³ sobie na nieznaczny uœmiech. – Przyjrza³em mu siê kiedyœ, raczej z ciekawoœci ni¿ z ja- kiegokolwiek innego powodu, ale nie by³em w stanie zrozumieæ

24 ani krzty. S¹dzê, ¿e nikt nie potrafi go rozszyfrowaæ bez specjalne- go klucza. – Dlaczego mnie o niego spyta³eœ? – Zosta³ skradziony. – Nie ma na ten temat ¿adnej wzmianki w prasie. – Istotnie, i nie s¹dzê, ¿eby siê pojawi³a – powiedzia³ Brody. – Dowiedzia³em siê o tej kradzie¿y kilka dni temu, kiedy to dwóch niezwykle powa¿nych ludzi z rz¹du z³o¿y³o mi wizytê w muzeum. Zadawali sporo pytañ na twój temat. – Na mój temat? – Tak – odpar³ Brody. – Na uniwersytecie powiedziano im, ¿e bierzesz w tej chwili udzia³ w ekspedycji naukowej dla potrzeb muzeum, i chcieli wiedzieæ, jak mo¿na siê z tob¹ skontaktowaæ. Oczywiœcie nie mog³em im pomóc, jako ¿e Majowie nie pomyœle- li, ¿eby zainstalowaæ w ruinach choæby jeden aparat telefoniczny. Nie wiedzia³em równie¿, kiedy wrócisz. – Mam szczêœcie, ¿e w ogóle wróci³em – oznajmi³ Indy. Przez ostatnie dwa lata, od czasu gdy Brody zosta³ dyrektorem do spraw zakupów specjalnych dla Amerykañskiego Muzeum Hi- storii Naturalnej w Nowym Jorku, instytucja ta cichaczem sponso- rowa³a „badania” Indy’ego. Dziêki temu uk³adowi kolekcja mu- zeum siê wzbogaca³a, a Indy mia³ mo¿liwoœæ podró¿owania, na który to luksus nie móg³by sobie pozwoliæ, ¿yj¹c w czasach wiel- kiego kryzysu z pensji nauczyciela uniwersyteckiego. Indy szarpa³ w zamyœleniu krawat wystaj¹cy ponad ko³nierzem swetra i wpatrywa³ siê w zimny, wiosenny deszcz, falami spadaj¹- cy na ulicê Nassau. Przy krawê¿niku sta³a samotna staruszka, któ- rej siwe w³osy przyklei³y siê do czo³a, i sprzedawa³a jab³ka z drew- nianego wózka. Indy’ego ogarnê³o uczucie wdziêcznoœci, a przez chwilê nawet winy, ¿e ma do dyspozycji suche krzes³o, ciep³¹ kawê i przyjaŸñ Brody’ego. – Jeszcze kawy, doktorze Jones? – S³ucham? – Czy zechcia³by siê pan napiæ jeszcze kawy, proszê pana? – spyta³ kelner. – Przepraszam, przez chwilê by³em myœlami zupe³nie gdzie indziej – odpar³ Indy. – Nie, dziêkujê. Za chwilê mam zajêcia. Brody uniós³ d³oñ i kelner odszed³. – Mówisz, ¿e twoi goœcie byli ludŸmi z rz¹du? – spyta³ Indy. – Zastanawiam siê, dlaczego FBI interesuje siê kradzie¿¹

25 czegoœ tak niezwyk³ego. A w ogóle kto móg³ chcieæ ukraœæ coœ ta- kiego? – Przede wszystkim przychodzi mi do g³owy, ¿e to jakiœ pry- watny kolekcjoner – odpar³ Brody. – Mo¿e w³aœnie dlatego chcieli z tob¹ porozmawiaæ, sprawdziæ czy mo¿esz naprowadziæ ich na jakiœ œlad. – To raczej twoja dzia³ka, nie moja. – Mo¿e chc¹, ¿ebyœ pomóg³ im go odzyska栖 powiedzia³ Bro- dy, a w jego oku znów pojawi³a siê ta charakterystyczna iskra. – Jeœli ktokolwiek potrafi tego dokonaæ, to w³aœnie ty. – Nie jestem tym zainteresowany – odpar³ Indy. – Muszê od- pocz¹æ. Jones wyci¹gn¹³ ze swojej skórzanej teczki plik papierów. – Oto raport z ekspedycji do Cozan – powiedzia³. Ju¿ rano po- krótce poinformowa³ Brody’ego o kradzie¿y Kryszta³owej Czasz- ki, jednak starannie unikn¹³ jakiejkolwiek wzmianki na temat kl¹- twy, jaka na niej ci¹¿y³a, a o której powiedzia³ mu Bernabe. – Przykro mi, ¿e zakoñczenie tej wyprawy nie jest szczêœliwsze. Nawet nie wiem, kim byli ci faceci w samolocie. Nie daje mi spo- koju fakt, ¿e zmarnowa³em pieni¹dze muzeum i niczego nie przy- wioz³em. Brody przyj¹³ przeprosiny z machniêciem rêk¹. – Archeologia nie jest nauk¹ œcis³¹ – przypomnia³ Indy’emu delikatnie. – Ka¿da wyprawa w nieznane niesie ze sob¹ element ryzyka. Znaleziska, które zdoby³eœ dla nas wczeœniej, znacznie prze- wy¿szaj¹ drobne niepowodzenia. Martwi mnie jedynie, ¿e ty je- steœ rozczarowany. Indy potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Czasami zastanawiam siê, co te martwe fragmenty skorup i koœci naprawdê znacz¹ w obliczu œwiata – powiedzia³ Indy. – Na ziemi jest tylu g³oduj¹cych ludzi. W¹tpiê, czy tê kobietê, która tam sprzedaje jab³ka, w najmniejszym stopniu obchodzi, co wydarzy³o siê tysi¹c lat temu, czy chocia¿by wczoraj. Wczoraj przynajmniej œwieci³o s³oñce. – Niepokojê siê o ciebie, gdy przybierasz ten filozoficzny ton – powiedzia³ Brody. – Ka¿dy z nas ma jak¹œ rolê do spe³nie- nia. To prawda, ¿e zbyt wielu z nas zajmuje siê w tej chwili nape³- nianiem w³asnych ¿o³¹dków. Ale ty, mój ch³opcze... Rola, jak¹ ty odgrywasz wraz z tymi fragmentami skorup i koœci, polega na bo- gaceniu naszych dusz. I kto wie? Mo¿e kiedyœ odkryjesz jak¹œ

26 staro¿ytn¹ tajemnicê, która pozwoli nam nape³niæ tak¿e i ¿o- ³¹dki.xxx Marcus pochyli³ siê do przodu. – Im wiêcej wiemy na temat przesz³oœci, Indy, tym wiêksz¹ czerpiemy z niej naukê. Deszcz zel¿a³, a¿ w koñcu zamieni³ siê w kilka du¿ych kropli, które za³amywa³y wodê w ulicznych ka³u¿ach. Indy wyci¹gn¹³ rêkê i pochwyci³ nieco wody sp³ywaj¹cej ze skraju markizy w bia³o- zielone paski. Przez chwilê trzyma³ deszczówkê w d³oni, po czym zacisn¹³ palce, a woda przeciek³a miêdzy nimi. – Co w ciebie wst¹pi³o, Indy? – spyta³ Marcus. – Nigdy dot¹d nie widzia³em ciê tak zniechêconego. Czy mam ci wyrecytowaæ listê twoich osi¹gniêæ? – Nie, Marcus – odpar³. – Nic mi nie jest, naprawdê. – Czy sta³o siê coœ, o czym mi nie chcesz powiedzieæ? – dr¹- ¿y³ Marcus. – Zakocha³eœ siê? Spotka³eœ cudown¹, indiañsk¹ dziew- czynê, która... – Nic z tego – odpar³ Indy, rozchmurzaj¹c siê. – Jedyna dama, jak¹ spotka³em podczas tej wyprawy, by³a wykonana z kwarcu i dla mnie o kilkaset lat za stara. – Dopi³ kawê i spojrza³ w niebo. – Œwiet- nie, ¿e siê spotkaliœmy, ale teraz lepiej ju¿ pójdê, póki mogê. – Ja stawiam kawꠖ powiedzia³ Brody. – Dziêki – odpar³ Indy. – Za wszystko. – Nie wybierzesz siê do Nowego Jorku na otwarcie nowej wy- stawy o Ameryce Œrodkowej? – spyta³ Brody. – Dobrze by ci to zrobi³o. Jest naprawdê ciekawa, a jak wiesz, najlepsze eksponaty zawdziêcza tobie. Poza tym by³aby to dobra okazja, ¿eby wprowa- dziæ ciê do Klubu Odkrywców. – Dziêkujê, ale nie – odpar³ Indy. – Nawet jeszcze nie rozpa- kowa³em baga¿u. Dopiero co wydosta³em siê z d¿ungli i nie mam zamiaru zag³êbiæ siê w nastêpn¹. Indy na³o¿y³ kapelusz i wsun¹³ sw¹ skórzan¹ teczkê pod pa- chê. Dwaj mê¿czyŸni uœcisnêli sobie d³onie. – Pozostanê w kontakcie – oœwiadczy³ Brody. Gdy Indy wy- szed³ z kawiarni, Marcus powiedzia³ sam do siebie: – Mój Bo¿e, mam nadziejê, ¿e ta dziewczyna by³a tego warta. Na rogu Indy zatrzyma³ siê, ¿eby kupiæ jab³ko. Zap³aci³ bank- notem jednodolarowym, a gdy kobieta usprawiedliwia³a siê, ¿e nie ma dziewiêædziesiêciu piêciu centów reszty, powiedzia³ jej, ¿eby zatrzyma³a pieni¹dze na coœ gor¹cego do jedzenia.

27 Wsun¹³ jab³ko do teczki i spojrza³ na nowego forda V-8, który w³aœnie przeje¿d¿a³ ze œpiewem opon na mokrym asfalcie. Samochód by³ czarny, a dwaj mê¿czyŸni siedz¹cy na przednim siedzeniu mieli na sobie ciemne garnitury i krawaty. Trzeci mê¿czyzna, siedz¹cy z ty- ³u, by³ ubrany w mundur. Wed³ug tablicy rejestracyjnej umieszczonej na tylnym b³otniku, samochód stanowi³ w³asnoœæ rz¹du. Indy przeszed³ na drug¹ stronê, do bramy Fitza Randolpha. Tê bramê z kutego ¿elaza otwierano jedynie na specjalne okazje, wiêc Indy musia³ przejœæ mniej okaza³ym wejœciem bocznym, z którego na ogó³ korzystali studenci. Zd¹¿y³ w po³owie pokonaæ dziedzi- niec uniwersytecki i doszed³ w³aœnie do wielkiego dzia³a, pozosta- ³oœci po wojnie o niepodleg³oœæ, gdy szare niebo zagrzmia³o i znów zaczê³a siê ulewa. Zanim Indy zd¹¿y³ dojœæ do pawilonu McCor- micka, by³ przemoczony do suchej nitki. – Znów jesteœ kompletnie mokry, co, Jones? – Gruber – stwierdzi³ Indy. Harold Gruber, pal¹cy fajkê mediewista maj¹cy s³aboœæ do Ma- chiavellego, by³ zastêpc¹ dziekana Wydzia³u Sztuki i Architektury Uniwersytetu Princeton. Gruber wyj¹³ z k¹cika ust wrzoœcow¹ fajkê. – Pos³uchaj, Jones – powiedzia³, wskazuj¹c cybuchem na In- dy’ego. – Naprawdê powinieneœ sprawiæ sobie parasol. Nic nie t³u- maczy takiej lekkomyœlnoœci. – Dziêkujê, Harry – powiedzia³ Indy. – Harold – poprawi³ go Gruber. Indy zacz¹³ wchodziæ po schodach, a w jego mokrych butach przy ka¿dym kroku pluska³a woda. Gruber pod¹¿y³ za nim z dy- mi¹c¹ fajk¹. – Cieszê siê, ¿e ciê z³apa³em – wymamrota³ wreszcie, umiesz- czaj¹c fajkê ponownie w k¹ciku ust. – Przes³uchiwano mnie, a ja- ko zastêpca dziekana uwa¿am, ¿e mam obowi¹zek udzieliæ odpo- wiedzi na zadane mi pytania. – Pytania? – rzuci³ Indy przez ramiê. – Mhm, w³aœnie tak – odpar³ Gruber. Doszli ju¿ na najwy¿sze piêtro. Indy, id¹c do swojego gabinetu na koñcu korytarza, zosta- wia³ za sob¹ rz¹dek mokrych œladów. – Wp³ynê³a skarga z konsu- latu brytyjskiego na temat twojej dzia³alnoœci w Hondurasie Bry- tyjskim. Uwa¿aj¹, ¿e pogwa³ci³eœ ich prawo dotycz¹ce staro¿ytnych pomników, odwiedzaj¹c jakieœ miejsca w g³êbi kraju od strony Gwatemali. Jakby przez kuchenne wejœcie.

28 – Kuchenne wejœcie? – zdziwi³ siê Indy. Otworzy³ drzwi pokoju 404E i wœlizgn¹³ siê do œrodka. Pod drzwiami zebra³a siê sterta korespondencji, schyli³ siê wiêc, by j¹ zgarn¹æ. – No i co ty na to? – Gruber domaga³ siê odpowiedzi. Z wrzoœcowej fajki uniós³ siê k³¹b gêstego dymu. By³ to ro- dzaj machorki o szczególnie intensywnym zapachu, od którego In- dy’emu zaczê³y piec oczy. – Nie przypominam sobie ¿adnego kuchennego wejœcia. – Indy sta³ i mówi¹c przegl¹da³ korespondencjê. – Ale powszechnie wia- domo, ¿e jestem beznadziejny w czytaniu mapy. Muszê napisaæ do swojego gwatemalskiego przewodnika i spytaæ go, gdzie do- k³adnie byliœmy. Oczywiœcie, Harry, up³ynie kilka tygodni, zanim otrzymam odpowiedŸ... Indy zamkn¹³ drzwi i przekrêci³ klucz. – Harold – odezwa³ siê Gruber po drugiej stronie drzwi. – Wolê, ¿eby zwracano siê do mnie Harold. Indy powiesi³ ociekaj¹cy kapelusz i p³aszcz na najwy¿szym haku drewnianego wieszaka w k¹cie swego ma³ego gabinetu i po- ³o¿y³ teczkê na biurku. Gabinet by³ zamkniêty od pocz¹tku ferii wielkanocnych i pachnia³o w nim stêchlizn¹, jak w grobowcu. Indy odwróci³ siê, zdj¹³ haczyk zamykaj¹cy okno i na kilka cali uchyli³ dolne skrzyd³o. Wlecia³ powiew wiatru i zaszeleœci³y papiery na biurku. Indy delektowa³ siê zapachem przesi¹kniêtego deszczem, wiosennego powietrza. Usiad³ na obrotowym krzeœle za biurkiem, zdj¹³ mokre kalosze i umieœci³ je do góry podeszwami na sycz¹cym grzejniku pod oknem. Pokój by³ zagracony ksi¹¿kami, czasopismami naukowymi i bezsensown¹ mieszanin¹ przedmiotów. Ze szczytu przepe³nionej biblioteczki uœmiecha³a siê do Indy’ego ludzka czaszka ze œwi¹ty- ni Angkor Wat. Gipsowy odlew kamienia z Rosetty zajmowa³ je- den k¹t za biurkiem, a w drugim trzyma³ wartê prymitywny, drew- niany fetysz z Polinezji. Wszêdzie poniewiera³y siê pude³ka zawieraj¹ce groty strza³ i dzid, kawa³ki ceramiki, ró¿ne skamie- nieliny. Na biurku sta³ telefon, ka³amarz, naczynie ceremonialne z grobowca egipskiego króla i le¿a³a sterta nie przejrzanych jesz- cze prac studentów. Indy na³o¿y³ okulary do czytania. Otworzy³ skórzan¹ torbê i za- cz¹³ szukaæ notatek potrzebnych do porannego wyk³adu. Gdy ich

29 nie znalaz³, przewróci³ zawartoœæ górnej szuflady biurka. W³aœnie przegl¹da³ doln¹ szufladê, gdy rozleg³o siê donoœne pukanie do drzwi gabinetu. – OdejdŸ, Haroldzie – odezwa³ siê Indy. Pukanie nie usta³o. – Doktor Jones? – spyta³ jakiœ g³os. Indy zamrucza³ coœ pod nosem. Najpierw spojrza³ na biurko, a nastêpnie zerkn¹³ na pod³ogê pod nim i dopiero podniós³ siê z krzes³a, ¿eby otworzyæ drzwi. Po drugiej stronie czekali trzej mê¿czyŸni z forda V-8. Dwaj stoj¹cy z przodu byli odziani w ciemne garnitury, natomiast cz³o- wiek widoczny za nimi mia³ na sobie mundur oficera armii. – Indiana Jones? – Tak – odpar³ Indy nerwowo. – Przepraszam, ¿e pana niepo... – zacz¹³ postawny mê¿czy- zna stoj¹cy z przodu, gdy nagle zauwa¿y³, ¿e Indy klepie siê po kieszeniach w poszukiwaniu zaginionych papierów. – Czy coœ siê sta³o? – Co takiego? Och – powiedzia³ Indy i uœmiechn¹³ siê g³upko- wato. – Gdzieœ zawieruszy³em notatki do porannego wyk³adu. Pro- szê mi wybaczyæ moje roztrzepanie. – Có¿, to chyba typowe u naukowców – stwierdzi³ postawny mê¿czyzna, podejrzanie przygl¹daj¹c siê bawe³nianym skarpetkom Indy’ego. – Czy mo¿emy wejœæ? W kopule na szczycie pawilonu Nassau zacz¹³ dzwoniæ dzwon, swym ostrym dŸwiêkiem wzywaj¹c studentów na zajêcia. – Nie mam zbyt wiele czasu – oznajmi³ Indy. – My równie¿ – odpar³ mê¿czyzna. – Chodzi o doœæ wa¿n¹ sprawê i przyjechaliœmy a¿ z Waszyngtonu, ¿eby siê z panem zo- baczyæ. Z pewnoœci¹ mo¿e nam pan poœwiêciæ kilka minut. Indy spojrza³ na zegarek. – Czemu nie? – powiedzia³. Trójka przyby³ych wcisnê³a siê do gabinetu, a Indy pozdejmo- wa³ pude³ka z krzese³, ¿eby mieli gdzie usi¹œæ. Nastêpnie wróci³ do biurka i podniós³ s³uchawkê telefonu. – W³aœnie zasz³y nieprzewidziane okolicznoœci – poinformo- wa³ Penelope Angstrom, sekretarkê wydzia³u. – Czy mog³aby pani powiadomiæ o tym studentów, z którymi mam zajêcia o dziewi¹- tej? Tak. Nied³ugo przyjdê. Aha, panno Angstrom? Proszê im po- wiedzieæ, ¿eby powtórzyli materia³ dotycz¹cy Troi. Dziêkujê.

30 Indy od³o¿y³ s³uchawkê. – Jestem agent Bieber – przedstawi³ siê muskularny mê¿czy- zna, wyci¹gaj¹c d³oñ. – Mój partner nazywa siê Yartz. Pracujemy dla FBI. To nasz konsultant, major John M. Manly. Indy uœcisn¹³ rêce wszystkim trzem. Yartz by³ szczup³ym mê¿- czyzn¹ o przyjemnym wygl¹dzie. Manly, starszy ni¿ pozostali dwaj, mia³ wyraŸnie zarysowan¹ szczêkê i br¹zowe oczy. – Znam pañskie osi¹gniêcia, majorze – powiedzia³ Indy. – Du¿e wra¿enie wywar³a na mnie pañska krytyka rozwi¹zania Newbolda w „Speculum”. Ale proszê mi wyjaœniæ, jeœli pan mo¿e, jak to siê sta³o, ¿e najlepszy w kraju specjalista od Chaucera znalaz³ siê w wy- wiadzie wojskowym. Manly uœmiechn¹³ siê. – Mam talent do krzy¿ówek – odpar³ Manly. – Zosta³em zwer- bowany przez korpus kryptograficzny tu¿ przed tym, zanim Ame- ryka przyst¹pi³a do Wielkiej Wojny i wci¹¿ œwiadczê im drobne us³ugi, maj¹c nadziejê, ¿e unikniemy nastêpnej. Mia³em okazjê poznaæ pañskiego ojca, Henry’ego Jonesa, gdy pracowa³em przed wojn¹ na Uniwersytecie Chicago. Uczy³ wtedy tutaj, w Princeton. Jak siê staruszek miewa? – Nie widzia³em siê z tat¹ od lat. Bieber zapali³ lucky strike’a i podsun¹³ paczkê Indy’emu. – Nie palꠖ odpar³ Indy. Bieber wzruszy³ ramionami, zdejmuj¹c z dolnej wargi okruch tytoniu. Poda³ papierosy Yartzowi. – Pozwólcie, panowie, ¿e oszczêdzê wam nieco czasu – ode- zwa³ siê Indy, zdejmuj¹c okulary. – Mój przyjaciel, Marcus Bro- dy, poinformowa³ mnie, ¿e mam panów oczekiwaæ. Obawiam siê, ¿e nie bêdê móg³ wam pomóc w sprawie manuskryptu Voynicha, poniewa¿ przestêpstwa nie wchodz¹ w zakres moich zaintereso- wañ. Specjalizujê siê w tym, co widzicie tutaj dooko³a; w wy- grzebywaniu przedmiotów z ziemi. Waszym ekspertem jest pro- fesor Manly. – Nie spieszmy siê tak – powiedzia³ Bieber, uœmiechaj¹c siê zza chmury niebieskiego dymu. Wyj¹³ z kieszeni o³ówek i tani notes. – Chcielibyœmy zacz¹æ od pana, doktorze Jones. Czy mo¿e pan wyt³umaczyæ nam swoje zainteresowanie okultyzmem? – S³ucham? – S³ysza³em, ¿e lubi pan grzebaæ w najciemniejszych zak¹t- kach archeologii. Czarownice, czarna magia, nawet ofiary z ludzi.

31 Uchodzi pan za kogoœ w rodzaju eksperta. Normalnej osobie mo- g³oby siê to wydawaæ nieco... niezdrowe. Indy rozeœmia³ siê. – Sprawa jest naprawdê doœæ prosta. Magia by³a czymœ zwy- czajnym w kulturach antycznych. Stanowi³a codzienn¹ czêœæ ich œwiata. Ona okreœla³a, kiedy maj¹ polowaæ, kiedy siaæ, a kiedy wznosiæ miasta. Jakiekolwiek powa¿ne badania nad tymi kultura- mi wymagaj¹ zrozumienia tych wierzeñ... co nie znaczy, ¿e je prak- tykujê. Bieber chrz¹kn¹³. – A co pan powie na temat pana powi¹zañ z tym muzeum w No- wym Jorku? – spyta³. – Jak s³ysza³em, by³y ró¿ne skargi z powodu pañskich tajemniczych wykopalisk archeologicznych. Doniesiono nam, ¿e pañskiego zachowania nie mo¿na stawiaæ za przyk³ad. Kon- sulat brytyjski a¿ siê trzêsie ze z³oœci z powodu pana ostatniej eska- pady. – Rozmawia³ pan z Gruberem, tak? – spyta³ Indy. – Przypuœæmy, ¿e jest to coœ, co powinniœmy sprawdzi栖 po- wiedzia³ Bieber. Popió³ jego papierosa sta³ siê niebezpiecznie d³u- gi, wiêc strz¹sn¹³ go do ceremonialnego naczynia stoj¹cego na biur- ku Indy’ego. Indy skrzywi³ siê i star³ popió³. – Proszê korzystaæ z popielniczki, która stoi na pó³ce za pa- nem – warkn¹³ – a nie z tego obiektu, który liczy trzy tysi¹ce lat. – Przepraszam – wymamrota³ Bieber. – Przepraszam za brak taktu ze strony mojego towarzysza – odezwa³ siê Yartz z szerokim uœmiechem. – Czêsto u¿ywa buldo- ¿era, gdy wystarczy ³opata ogrodowa. Zmierzamy do tego, dokto- rze Jones, ¿e agencja by³aby sk³onna przymkn¹æ oko na... jak by to powiedzieæ... niektóre z pana dawnych wykroczeñ, jeœli pomo¿e nam pan w sprawie Voynicha. – Dlaczego ja? – spyta³ Indy. – Z powodu pañskiej reputacji – stwierdzi³ Yartz. – Uwa¿amy, ¿e pañskie niekonwencjonalne metody dzia³ania mog¹ okazaæ siê skuteczne. Nie tyle zale¿y nam na rozwik³aniu sprawy przestêp- stwa, co za wszelk¹ cenê chcemy odzyskaæ manuskrypt. – Za wszelk¹ cenê? – spyta³ Indy. – To nie ma sensu. Niby dla- czego rz¹d jest tak wielce zainteresowany odzyskaniem starego, nie daj¹cego siê odczytaæ manuskryptu? Agenci milczeli.