5
1.
Obserwowali, jak pierwszy poci¹g min¹³ ich i z mozo³em za-
cz¹³ pi¹æ siê pod górê, wypluwaj¹c k³êby czarnego dymu i roz¿a-
rzone wêgle. By³a to istna forteca na ko³ach. Sk³ad otwiera³ opan-
cerzony wagon, zbudowany z grubych stalowych p³yt pociêtych
szczelinami otworów strzelniczych, z obrotow¹ wie¿yczk¹ wypo-
sa¿on¹ w szybkostrzelne dzia³ko kalibru 57 mm. Pcha³a go z ha³a-
sem lokomotywa, która ci¹gnê³a za sob¹ jeszcze dwie platformy
z umieszczonymi na nich metalowymi barykadami i wa³ami z wy-
pe³nionych piaskiem worków. Spoza nich omiu ludzi, uzbrojo-
nych w karabiny maszynowe, obserwowa³o gêste zarola po obu
stronach toru.
By³ to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadow-
ca, który mia³ zapewniæ bezpieczny przejazd drugiemu, odleg³e-
mu o tysi¹c metrów poci¹gowi, utrzymuj¹cemu tê sam¹ prêdkoæ
wzd³u¿ po³udniowo-zachodniego wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej
Afryki. W opancerzonym wagonie drugiego poci¹gu spoczywa³
opas³y sejf, opatrzony trzema zamkami, przyrubowany do pod³o-
gi i owiniêty ³añcuchami. Wewn¹trz znajdowa³a siê torba z potrój-
n¹ warstw¹ wodoodpornej foczej skóry, w torbie za brylanty
o wartoci przekraczaj¹cej miliard dolarów. Ponad sto zapieraj¹-
cych dech w piersiach, ogromnych, doskonale oszlifowanych ka-
mieni, zmierzaj¹cych do ufortyfikowanych sklepów odgrodzonej
murami enklawy Amsterdamu.
Diamenty wysy³ano zwykle bezporednio z Kapsztadu, a przy-
najmniej w³aciciele kopalñ przekonywali, ¿e tak jest. Mog³y byæ
6
one tak¿e ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy
nawet z portów Durban i Maputo, po³o¿onych dalej na po³udnio-
wo-wschodnim wybrze¿u. Transportom takim zawsze towarzyszy³y
oddzia³y uzbrojonych po zêby ¿o³nierzy a przynajmniej wszy-
scy mieli tak myleæ. Puszczano wiêc w obieg pog³oski, ¿e w kon-
woju wiezione jest z³oto, a atakowanie transportów z³ota eskorto-
wanych przez ma³e armie by³oby przyk³adem syzyfowej pracy, jeli
nie przejawem g³upoty; nie tylko ze wzglêdu na si³ê ognia ochro-
ny, ale tak¿e objêtoæ i wagê samego kruszcu.
Przewo¿enie brylantów ³¹czy³o siê z gr¹ forteli. Jeden cz³o-
wiek móg³ nosiæ przy sobie wiêksz¹ fortunê w brylantach ni¿ kilka
wagonów wypchanych sztabami z³ota, a posuniêcia Christiana
Vlotmana, Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeñstwo tych
transportów, by³y zaskakuj¹ce i trudne do przewidzenia.
To w³anie on wys³a³ dwa poci¹gi na pó³noc w kierunku Zato-
ki Aleksandra, wzd³u¿ granicy Namibii, dawniej nosz¹cej nazwê
Niemieckiej Afryki Po³udniowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra
le¿y u ujcia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pog³êbiono wej-
cie do zatoki, by móg³ w niej oczekiwaæ dobrze uzbrojony kr¹-
¿ownik, który mia³ powieæ ³adunek do Amsterdamu.
Kapitanowi kr¹¿ownika przypad³o jednak w udziale d³ugie
i bezowocne oczekiwanie.
Gdy pierwszy z poci¹gów, ze stra¿nikami gotowymi w ka¿dej
chwili otworzyæ ogieñ, wyszed³ z zakrêtu i wtoczy³ siê na most po-
nad po³o¿onym kilkaset metrów ni¿ej skalistym korytem rzecz-
nym, mê¿czyzna ukrywaj¹cy siê wród otoczaków na pobliskim
zboczu przekrêci³ dwigniê zapalnika. Sto kilogramów dynamitu,
umocowane kablami do masywnych drewnianych belek mostu,
znik³o w gwa³townym rozb³ysku i potê¿nym wstrz¹sie. Grube bel-
ki rozpad³y siê na drzazgi, rozerwa³y konstrukcjê i jeszcze zanim
zagas³ blask wybuchu, most zacz¹³ siê chyliæ pod ciê¿arem poci¹-
gu. Grzmot potoczy³ siê korytem rzeki, odbijaj¹c siê od otaczaj¹-
cych j¹ wzgórz, a poci¹g w straszliwie zwolnionym tempie prze-
chyli³ siê i zatrz¹s³ niczym w konwulsjach. W¹t³e okrzyki przebi³y
siê przez narastaj¹cy ³omot wal¹cej siê konstrukcji. W przepaæ
zaczê³y wpadaæ wagony, z których wysypywali siê bezw³adnie
pasa¿erowie.
Ziemia zawibrowa³a od eksplozji, ponownie zadr¿a³a od po-
wracaj¹cych fal wybuchu i wyda³a z siebie bolesne westchnienie,
gdy lokomotywa i ciê¿ki opancerzony wagon roztrzaska³y siê na
7
g³azach. K³êby dymu i kurzu wzbi³y siê w powietrze, kocio³ eks-
plodowa³, a echa wybuchu potoczy³y siê po wzgórzach.
Ziemia zafalowa³a nawet w znacznej odleg³oci od miejsca
katastrofy. Szyny pod drugim poci¹giem poruszy³y siê niczym
odcedzane spaghetti. Poci¹g przetrzyma³ fale uderzeniowe i nie
wykolei³ siê, ale nie by³o w¹tpliwoci co do katastrofy, jaka spo-
tka³a ekipê pilotuj¹c¹. Maszynici natychmiast rozpoczêli hamo-
wanie. Spomiêdzy stalowych szyn i lizgaj¹cych siê po nich sta-
lowych kó³ sypnê³y siê strumienie iskier. G³ówny maszynista
poci¹gn¹³ za linkê, uwalniaj¹c wraz z par¹ przeraliwy gwizd,
aby zawiadomiæ wszystkich pasa¿erów o niebezpieczeñstwie,
jakie na nich czyha³o. Chwilê póniej poci¹g sta³ ju¿ w miejscu,
³agodnie posapuj¹c.
Kiedy stra¿nicy obejrzeli siê za siebie, zauwa¿yli, jak pu³apka
siê zamyka seria ognistych wybuchów rozerwa³a tor w miejscu,
po którym przed chwil¹ przejechali. Poci¹g nie móg³ jechaæ na-
przód, bo przed nim nie by³o ju¿ mostu. Nie móg³ te¿ siê wycofaæ,
gdy¿ szyny za nim przesta³y istnieæ. Spoczywa³ niczym przedwiecz-
ny dinozaur, zamiast zabójczych kolców strosz¹c lufy karabinów
maszynowych, tak jak ów najwiêkszy drapie¿nik unieruchomiony
przez sw¹ w³asn¹ masê. Stra¿nicy z pe³n¹ wiadomoci¹ czekali
na zbli¿aj¹cy siê atak.
Nie us³yszeli wistu kul ani huku modzierzy. Nie spad³y bom-
by. Zamiast nich z górskich grani od strony l¹du sp³yn¹³ bia³y dym
i przetaczaj¹c swe tumany po wzgórzach, spowi³ ca³y poci¹g.
Ludzie wdychali dym, który nie by³ dymem. Krztusili siê i ka-
s³ali, chwytali siê za gard³a i piersi, gdy fosgen wlewa³ im siê do
ust i nozdrzy, czyni¹c spustoszenie w ich p³ucach. Przesycona s³o-
dycz¹ woñ wie¿ego siana opanowa³a atmosferê; s³odki zapach
dusz¹cej mierci, gazu parali¿uj¹cego miênie i nerwy. Stra¿nicy
padali w konwulsjach na ziemiê i umierali.
Gaz bojowy fosgen w trwa³ej postaci przestaje byæ szkodliwy
po up³ywie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli
czasu do stracenia. Pu³kownik Hans Stumpf rozmawia³ spokojnie,
ale z werw¹ z ludmi oczekuj¹cymi jego rozporz¹dzeñ; ka¿dy z nich
otrzyma³ rozkazy drog¹ radiow¹ przez s³uchawki.
Naprzód! warkn¹³ Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia,
chronieni przez niepotrzebne ju¿ kamizelki kuloodporne i maski
gazowe, by unikn¹æ wdychania pozosta³oci fosgenu. Zeszli ze
skarpy nie ³ami¹c perfekcyjnego szyku.
8
Ciê¿kie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielki-
mi ³adunkami nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnêtrza
z karabinami gotowymi do strza³u, znaleli powykrêcane cia³a
omiu uduszonych ludzi. Po odci¹gniêciu na bok jednego z nich
i za³o¿eniu materia³ów wybuchowych przy sejfie wycofali siê na
zewn¹trz. Ponownie przekrêcono dwigniê zapalnika i z pancerki
dobieg³ st³umiony odg³os eksplozji. Napastnicy natychmiast we-
szli do rodka, ignoruj¹c buchaj¹cy ze rodka dym.
Drzwi sejfu trzyma³y siê tylko na jednym zawiasie. Jeden
z mê¿czyzn wyj¹³ z niego stalowe pude³ko i wy³ama³ wieko. We-
wn¹trz, w aksamitnych woreczkach, spoczywa³ ich ³up. Skrz¹cy
siê, icie cesarski okup w ogromnych, ró¿nokolorowych brylan-
tach. Cz³owiek klêcz¹cy przy sejfie i przygl¹daj¹cy siê fortunie
sprawia³ wra¿enie sparali¿owanego. Powodem nie by³y drogie ka-
mienie, lecz skromny szecian o bokach d³ugoci oko³o omiu cen-
tymetrów, na którym widnia³y wyryte dziwne symbole. Kostka
b³yszcza³a jak wypolerowany br¹z. Przy pomocy innego mê¿czy-
zny szybko umieci³ brylanty i szecian w zapieczêtowanych wo-
doszczelnych torbach. Dowodz¹cy nakaza³ co gestem jednemu
ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w dó³ zbocza. Nad
brzegiem rzeki czeka³ na nich pu³kownik Stumpf. Wskaza³ na wo-
doszczelne torby.
Macie wszystko? spyta³ twardym, choæ teraz podwy¿szo-
nym z emocji tonem.
Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe.
Tak jest! Wszystko, co by³o w sejfie, mamy tu.
A co z, hm, przesy³k¹ specjaln¹?
D³oñ w rêkawicy poklepa³a torbê.
Te¿ jest tutaj.
Pu³kownik wysili³ siê na co w rodzaju umiechu, potem zaci-
sn¹³ usta.
Znakomicie. W Berlinie bêd¹ zadowoleni. Ruszamy.
Pomaszerowali w kierunku ukrytego w zatoczce pontonu.
Zmierzcha siê powiedzia³ Stumpf, rozgl¹daj¹c siê po nie-
bie. Niech reszta dokoñczy dzie³o. Za dwadziecia minut wszy-
scy maj¹ byæ w pontonach gotowi do wyp³yniêcia.
¯o³nierze, którzy zostali przy poci¹gu, zak³adali nowe ³adunki
i zapalniki. Operacjê przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce
do³¹czyli do swoich towarzyszy na nabrze¿u. Nadci¹ga³a noc. Pu³-
kownik Stumpf obserwowa³ morze przez lornetkê.
9
O! wykrzykn¹³. Widzê sygna³. Wyp³ywamy. Ruszaæ siê!
Cztery pontony przemierzy³y ponad trzykilometrowy dystans,
jaki dzieli³ je od majacz¹cego w mroku kiosku ³odzi podwodnej.
Nie wynurzaj¹c siê ca³kowicie, ³ód poch³onê³a grupê uderze-
niow¹. Stumpf jako ostatni wlizgn¹³ siê w czeluæ otwartego
w³azu. Zatrzyma³ siê i obróci³, by spojrzeæ na ledwie widoczny
ju¿ w ciemnociach poci¹g, i nacisn¹³ przycisk detonatora radio-
wego. Seria potê¿nych eksplozji unios³a w górê ogromne, poszar-
pane szcz¹tki poci¹gu i ludzkich cia³. W chwilê potem ogieñ prze-
rzuci³ siê na zarola rosn¹ce wzd³u¿ nasypu. Stumpf kiwn¹³
z satysfakcj¹ g³ow¹ i wrzuci³ detonator do wody, zatapiaj¹c go
w mrocznych g³êbinach razem z pontonami, które przebito ostrza-
mi no¿y. Nied³ugo póniej po ³odzi podwodnej nie pozosta³ ¿a-
den lad.
Poci¹g ratunkowy przyby³ dwie godziny póniej. Jego obs³u-
ga z niedowierzaniem patrzy³a na ogrom zniszczeñ, jaki zasta³a na
miejscu katastrofy.
Nastêpnego dnia rano
Oko³o stu dwudziestu kilometrów na po³udniowy zachód od
przyl¹dka Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad po-
wierzchniê wynurzy³a siê nieznacznie ³ód podwodna. Z kiosku
wypuszczono balon z przyczepion¹ do niego anten¹ radiow¹. Osi¹-
gn¹wszy wysokoæ siedemdziesiêciu metrów balon zatrzyma³ siê
i naprê¿y³ antenê emituj¹c¹ sygna³ naprowadzaj¹cy.
Wachtowy zawo³a³ pu³kownika Stumpfa.
Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kie-
ruje siê wprost na nas!
Stumpf podniós³ lornetkê do oczu. Nie mia³ zamiaru podej-
mowaæ ryzyka. Jeli to nie jest Rohrbach Romar z Deutsches
Aero Lloyd, rozsiek¹ go ogniem karabinów maszynowych i po-
p³yn¹ dalej zanurzeni.
Charakterystyczny dwiêk silników du¿ego hydroplanu by³ nie
do pomylenia; mig³a pracowa³y trochê asynchronicznie. Utrzy-
muj¹c niski pu³ap, okr¹¿y³ on ³ód podwodn¹, potwierdzi³ sw¹ to¿-
samoæ zakodowanym przekazem radiowym. Pu³kownik Stumpf
zwróci³ siê do kapitana ³odzi:
Zas³ona dymna, kapitanie.
Kapitan skin¹³ g³ow¹ i krzykn¹³ do za³ogi:
10
Dwa granaty dymne! Schnell!
Dwóch marynarzy odbezpieczy³o granaty i po³o¿y³o je na po-
k³adzie. Zasycza³y p³omienie i dym zakot³owa³ siê w powietrzu,
ukazuj¹c prêdkoæ i kierunek wiatru. Hydroplan zawróci³ w odda-
li i przygotowywa³ siê do wodowania pod wiatr. Pu³kownik Stumpf
spogl¹da³ z dum¹ na wielki górnop³at, który idealnie nadawa³ siê
do obecnej misji. Wznosz¹ce siê ponad wyprofilowanym dnem
burty steranego kad³uba by³y p³askie, a rozpiêtoæ skrzyde³ prze-
kracza³a trzydzieci metrów. W pomruku trzech potê¿nych silni-
ków typu BMW VLuz s³ysza³o siê drzemi¹c¹ w nich ogromn¹ moc.
Cztero³opatowe drewniane mig³a, grube i masywne, gwa³townie
bi³y powietrze. Stumpf wiedzia³, ¿e to von Moreau siedzi za stera-
mi. Panowanie nad wa¿¹cym prawie dwie tony monstrum ponad
otwartym morzem wymaga³o najwy¿szych umiejêtnoci, a on by³
najlepszy. Romar podchodzi³ do wodowania delikatnie muska-
j¹c powierzchniê, potem za zanurzy³ siê g³êbiej, gdy Moreau
zmniejszy³ moc. Wreszcie zbli¿y³ siê do ³odzi podwodnej, ale za-
chowa³ bezpieczny dystans. Majtkowie opucili na wodê ponton
i przytrzymywali go za linki.
Trzej ludzie z oddzia³u szturmowego wyszli na pok³ad. Jeden
z nich niós³ wodoszczeln¹ torbê. Stumpf pokaza³ im, ¿eby pocze-
kali na niego w pontonie, sam za zwróci³ siê do kapitana:
Dziêkujê, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, ca³a akcja,
wszystko by³o godne pochwa³y.
Mê¿czyni podali sobie rêce. Loerzer umiechn¹³ siê.
Kiedy pomylê, jakiej korzyci to przysporzy naszym no-
wym Niemcom pokiwa³ g³ow¹, nie kryj¹c emocji.
Stumpf zasalutowa³ szybko i wszed³ do pontonu.
Do wiose³! warkn¹³. Jego ludzie wios³owali równo i moc-
no i wkrótce dobili do czekaj¹cego na nich Romara. Gdy weszli
ju¿ na pok³ad, Stumpf odwróci³ siê i zatopi³ ponton kilkoma strza-
³ami z pistoletu.
Rozpozna³ von Moreau wygl¹daj¹cego z kokpitu.
Erhard, przyjacielu! wykrzykn¹³. Nie traæmy czasu!
Von Moreau pomacha³ mu rêk¹, jednoczenie kiwaj¹c g³o-
w¹. Chwilê póniej niski grzmot przetoczy³ siê po mrocznej po-
wierzchni oceanu. Z ³odzi podwodnej strzeli³y race, co zapewni-
³o von Moreau widocznoæ przy starcie. Kiedy race, wolno
opadaj¹ce na spadochronach, z sykiem zgas³y w wodzie, olbrzy-
mi Rohrbach od dawna ju¿ by³ w powietrzu i wspina³ siê w gó-
11
rê. Na wysokoci dwustu piêædziesiêciu metrów von Moreau wy-
równa³ lot i wszed³ w zakrêt, by oddaliæ siê o co najmniej sto piêæ-
dziesi¹t kilometrów od wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki.
Nikt nie spodziewa³ siê tu w nocy hydroplanu, a ju¿ z pewnoci¹
jakiegokolwiek samolotu kieruj¹cego siê na po³udnie, w odleg³o-
ci stu piêædziesiêciu kilometrów od Kapsztadu. Dopiero póniej
rozpoczn¹ sw¹ d³ug¹ podró¿ na wschód, a potem zmieni¹ kurs na
pó³nocny wschód.
Stumpf uda³ siê do kabiny pilotów.
Jak stoimy z paliwem?! musia³ podnieæ g³os, by przekrzy-
czeæ ha³as silników.
Znakomicie! odpar³ von Moreau. Bez kompletu za³ogi
i bez ³adunku dodatkowe zbiorniki daj¹ nam zasiêg ponad trzech
tysiêcy kilometrów. Z³apiemy statek o czasie i pozostanie nam jesz-
cze sporo rezerwy.
D³oñ Stumpfa zacisnê³a siê na ramieniu przyjaciela.
Dziêkujê. Teraz trochê siê zdrzemnê. Obud mnie, jeli zaj-
dzie co nieprzewidzianego.
Siedemnacie godzin póniej
Statek znajduje siê oko³o omiu kilometrów przed nami
zameldowa³ drugi pilot Franz Gottler Flugkapitänowi Erhardowi
von Moreau. Wspó³rzêdne trzy piêæ dwa stopnie. Nawi¹za³em
ju¿ kontakt i statek ustawia siê w³anie pod wiatr jako nasz punkt
odniesienia.
Von Moreau skin¹³ g³ow¹. St³umi³ ziewniêcie: wiêkszoæ ostat-
nich dwudziestu omiu godzin spêdzi³ za sterami. Teraz ponownie
natê¿y³ uwagê, nieznacznie skrêci³ Romarem w lewo i delikat-
nie zacz¹³ przymykaæ wszystkie trzy przepustnice, których dwi-
gnie znajdowa³y siê pod jego praw¹ rêk¹. Ogromny hydroplan ob-
ni¿y³ pu³ap i idealnie osiad³ na wyd³u¿onych wypuk³ociach fal,
wzbijaj¹c przy tym pióropusz kropel i nieskaziteln¹ falê rufow¹.
Von Moreau podp³yn¹³ do statku handlowego. Miêdzy statkiem
a jego maszyn¹ na dwóch szalupach uwijali siê marynarze z kija-
mi o opatrzonych gum¹ koñcach. Za³oga Romara wy³owi³a z wo-
dy gumowego wê¿a i szybko uzupe³nia³a baki i rezerwê oleju. Po-
dano im szczelnie zamkniête pojemniki z gor¹c¹ ¿ywnoci¹ i kilka
bary³ek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzyma³ kartkê od
kapitana statku:
12
Startujcie, gdy tylko bêdziecie gotowi. Kiedy znajdzie-
cie siê ju¿ w powietrzu, odnotujê w dzienniku pozycjê i ra-
port o locie 977 kompanii Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii,
z wasz¹ maszyn¹ na jego miejsce. Gratulacje z okazji wizy-
ty na po³udniu. Tu na dole rozpêta³o siê istne piek³o. Hals
und Beinbruch!
Von Moreau umiechn¹³ siê. Z³am kark i nogê. Kapitan mu-
sia³ w przesz³oci byæ lotnikiem, skoro zna³ pozdrowienie pilo-
tów wyruszaj¹cych do boju. Wychyli³ siê z okna kokpitu, dostrzeg³
kapitana i pomacha³ do niego rêk¹. Kilka minut póniej oderwali
siê od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z ³oskotem
wzbili siê w ciemniej¹ce niebo. Teraz von Moreau wspi¹³ siê na
wy¿szy pu³ap. Im mniej ludzi mog³o siê przyjrzeæ Rohrbacho-
wi w drodze do Niemiec, tym lepiej. Wzniós³ maszynê na czte-
ry tysi¹ce dziewiêæset metrów, zbli¿aj¹c siê do granicy mo¿liwo-
ci ciê¿kiego hydroplanu. Skin¹³ na siedz¹cego po prawej stronie
Gottlera:
Przejmij stery. Ja siê przepiê. Obud mnie, jeli zajdzie co
nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawa³o siê to b³ahostk¹.
Tak jest.
Chwilê potem von Moreau ju¿ spa³. Hydroplan z hukiem sil-
ników pod¹¿a³ na pó³noc.
Czternacie godzin póniej Flugkapitän Erhard von Moreau
pokiwa³ z zadowoleniem g³ow¹ i stukn¹³ palcem w mapê Morza
ródziemnego, spoczywaj¹c¹ na jego kolanach. Zerkn¹³ na dru-
giego pilota.
Jestemy dok³adnie o czasie oznajmi³ z nieukrywan¹ przy-
jemnoci¹. Niebywa³y lot! Kto by pomyla³, ¿e przelecimy w nocy
nad Ugand¹, Sudanem i ca³¹ Libi¹ bez napotykania po drodze ¿ad-
nych przeszkód.
Gottler umiechn¹³ siê w odpowiedzi:
Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dok³adna pozycja,
kapitanie?
Von Moreau uniós³ mapê.
To wybrze¿e Libii, o tu. Przelecielimy nad El Agheila, po-
konalimy Golfo Di Sidra, nastêpnie Morze ródziemne i teraz
postuka³ w mapê jestemy, hm, tutaj. Trzydzieci piêæ stopni sze-
rokoci pó³nocnej i osiemnacie stopni d³ugoci zachodniej. Przed
nami Sycylia i W³ochy, i jeli utrzymamy obecny kurs, przelecimy
13
nad Cienin¹ Messyñsk¹, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto
do domu.
Von Moreau trzyma³ mapê w górze, by drugi pilot móg³ lepiej
zobaczyæ trasê. Teraz, gdy j¹ sk³ada³, ujrza³ co przez gruby wia-
trochron. Powoli opuci³ mapê, patrz¹c w niebo z maluj¹cym siê
na twarzy wyrazem zaskoczenia.
Franz! Popatrz uwa¿nie. Niemal na wprost nas, trzydzieci
stopni nad lini¹ horyzontu.
S³oñce odbija³o siê z olepiaj¹cym b³yskiem od jakiego
obiektu.
Kapitanie, to co wygl¹da jak jak zeppelin! Ale to jest
ogromne! Gottler wytê¿a³ wzrok. Leci bardzo wysoko, a od-
blask jest tak silny, ¿e
Utrzymaæ kurs i wysokoæ uci¹³ von Moreau. Obejrzyj-
my to sobie. Siêgn¹³ do kieszeni ze swoimi przyrz¹dami i wydo-
by³ siln¹ lornetkê. Ustawi³ ostroæ i zakl¹³ pod nosem.
Mein Gott
Co to jest, kapitanie? nie wytrzyma³ Gottler.
Co w kszta³cie torpedy. Ma chyba z piêæset metrów d³ugo-
ci, ale Mówi³ teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilo-
ta. Ale wtedy by³by co najmniej dwa razy wiêkszy ni¿ najwiêk-
szy zeppelin, jaki kiedykolwiek zbudowalimy! Z pocz¹tku
myla³em, ¿e to Graf Zeppelin. Ju¿ od dwóch lat odbywa rejsy
nad Atlantykiem.
Kapitanie, jestemy na piêciu tysi¹cach
Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje siê co najmniej
dwa razy wy¿ej ni¿ my, a zeppeliny tak wysoko nie lataj¹! Poza
tym przerwa³ sam sobie przejmê stery, Franz. Powiedz mi, co
ty widzisz.
Gottler podniós³ lornetkê do oczu:
Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdzi³. Ale poszycie nie
jest z materia³u, jak u Grafa. Ten statek jest od dziobu po rufê
pokryty metalem.
Co jeszcze?! naciska³ von Moreau, za wszelk¹ cenê pra-
gn¹c albo potwierdzenia tego, co przed chwil¹ widzia³, albo infor-
macji, ¿e jego oczy sp³ata³y mu figla.
Silniki, kapitanie. To znaczy Gottler zaj¹kn¹³ siê z niedo-
wierzania nie ma ich. Nie widzê nawet ladu silników, a to prze-
cie¿ niemo¿liwe. Proszê spojrzeæ, obiera kurs przecinaj¹cy nasz¹
drogê lotu. I chocia¿ jest du¿o wy¿ej, wyranie zamierza nas prze-
14
chwyciæ. Ale jak jak to jest mo¿liwe bez silników? Opuci³
lornetkê i popatrzy³ na von Moreau. Kapitanie, nie rozumiem
Do diab³a z rozumieniem! Zapisuj wszystko, co widzisz,
jasne? Rób notatki!
Von Moreau pochyli³ siê na prawo i obróci³ w kierunku stano-
wiska radiooperatora.
Stryker! wrzasn¹³ Dasz radê z³apaæ Hamburg na krót-
kich falach? Próbuj!
Zwróci³ siê ponownie do Gottlera:
Co jeszcze dostrzegasz?
To niewiarygodne, kapitanie, ale nawet z tej odleg³oci wy-
ranie widaæ, ¿e obiekt zwiêkszy³ prêdkoæ. Z ca³¹ pewnoci¹ po-
rusza siê szybciej i kapitanie! Od obiektu oddzieli³o siê kilka
mniejszych! Widzi je pan? Strasznie b³yszcz¹ w tym s³oñcu
Pierwszy raz w ¿yciu widzê co takiego. Jaki maj¹ kszta³t, kapita-
nie! S¹ jak jak pó³ksiê¿yce. Ale¿ szybko siê poruszaj¹! To to
niesamowite, kapitanie! Nie maj¹ silników ani migie³!
Von Moreau z³apa³ swoj¹ lornetkê.
Przejmij stery warkn¹³ do Gottlera. Utrzymaj kurs i wy-
sokoæ. Stryker! Co z tym Hamburgiem?
Radiooperator Albert Stryker wpad³ do kokpitu.
Kapitanie, nasze transmisje s¹ blokowane. S³yszê tylko za-
k³ócenia. Kto nas rozmylnie zag³usza.
Próbowa³e innych systemów?
Próbowa³em na ka¿dej czêstotliwoci. Nic siê nie przedo-
staje. Stryker wygl¹da³ teraz przez szybê; spostrzeg³ trzy wiec¹-
ce, pó³ksiê¿ycowate obiekty, które zbli¿a³y siê do nich, szybko
obni¿aj¹c wysokoæ. Otworzy³ usta ze zdumienia.
Co co to s¹ za
Wracaj do radiostacji, Stryker! rozkaza³ von Moreau. Pró-
buj dalej, choæby i zêbami, byleby nawi¹za³ ³¹cznoæ.
Tak jest! Zrobiê, co w mojej mocy, kapitanie. Stryker po-
spieszy³ do sprzêtu radiowego.
Pierwszy raz widzê co takiego powiedzia³ von Moreau
do drugiego pilota. To zadziwiaj¹ce. Najpierw olbrzymia torpe-
da, teraz te pêdz¹ce po niebie pó³ksiê¿yce Wyci¹gaj¹ chyba z sie-
demset albo osiemset na godzinê. Potrz¹sn¹³ z niedowierzaniem
g³ow¹. Co musi je napêdzaæ. Ale co? Sk¹d pochodz¹? Kim s¹
ich piloci? I po co przybyli? wyrzuca³ z siebie pytania bez odpo-
wiedzi.
15
Stryker ponownie wpad³ do kokpitu:
Kapitanie! Ci tam w górze trzês¹c¹ siê rêk¹ wskaza³
skrz¹cy siê pó³ksiê¿yc, który min¹³ ich z ogromn¹ prêdkoci¹ i za-
krêci³ bez najmniejszego wysi³ku, jakby za spraw¹ czarów. Pozo-
sta³e dwa zajê³y pozycje, po jednym przy ka¿dym skrzydle Ro-
mara.
Nawi¹zali z nami kontakt, kapitanie.
Von Moreau wbi³ wzrok w Strykera.
W jakim jêzyku, cz³owieku?
W naszym, kapitanie. Po niemiecku.
I co mówi¹?
Stryker prze³kn¹³ linê, zanim siê odezwa³:
Rozkazuj¹ nam natychmiast wodowaæ albo nas zestrzel¹.
Von Moreau szybko oceni³ grozê sytuacji, w jakiej siê znale-
li. Olbrzymi kszta³t nad nimi to z pewnoci¹ statek macierzysty,
lataj¹cy lotniskowiec. Przy takim kszta³cie, rozmiarach i osi¹gach
nie mia³ prawa istnieæ, ale jednak tam by³. A te jeszcze bardziej
niesamowite pó³ksiê¿yce, po³yskliwe, niewiarygodnie szybkie i bez
widocznego napêdu. O tyle wyprzedza³y ich Romara, ¿e równie
dobrze mogliby p³yn¹æ ³odzi¹ wios³ow¹. Nie mia³ w¹tpliwoci, ¿e
groba zestrzelenia by³a prawdziwa.
Przeka¿ im, ¿e siê dostosujemy powiedzia³ von Moreau.
Gottler patrzy³ na niego z niedowierzaniem.
Nie mogê, kapitanie odpar³ Stryker. Rozkazali nam scho-
dziæ do wodowania natychmiast. Powiedzieli te¿, ¿e nie bêdê móg³
im przekazaæ odpowiedzi.
Von Moreau nie mia³ w¹tpliwoci. Instynkt zrodzony z do-
wiadczenia nabytego podczas misji bojowych, lata pracy na wiel-
kich samolotach rejsowych i to, co zobaczy³ podczas tego nieziem-
skiego pokazu wszystko to z³o¿y³o siê teraz na intuicyjn¹ decyzjê.
Praw¹ rêk¹ przyci¹gn¹³ dwignie przepustnic, zmniejszy³ moc,
obni¿y³ nos i rozpocz¹³ manewr wodowania.
Nie mogli nawi¹zaæ z nikim ³¹cznoci radiowej, ale von Mo-
reau wiedzia³, ¿e postêpy w ich locie s¹ nanoszone na mapy w Ham-
burgu i Berlinie, i jeli nie wyl¹duj¹ w pobli¿u Catanii na Sycylii,
która le¿y bezporednio na zamierzonym przez nich kursie, pod-
niesie siê alarm.
Stryker, nie przestawaj wysy³aæ sygna³u o pomoc razem z na-
szymi wspó³rzêdnymi. Transmituj na wszystkich czêstotliwociach.
Wiem, ¿e nas zag³uszaj¹, ale zawsze mo¿e siê co wydarzyæ. Mo¿e
16
zmiana wysokoci jako na to wp³ynie. W ka¿dym razie postaraj
siê.
Tak jest.
Von Moreau skupi³ siê na przyrz¹dach, przygotowuj¹c maszy-
nê do wodowania. Gottler usi³owa³ dostrzec co w oddali.
Z zachodu nadci¹gaj¹ niskie chmury, kapitanie zaraporto-
wa³. Wkrótce mo¿emy mieæ mg³ê nad powierzchni¹.
Liczê na to powiedzia³ gorzko von Moreau. Wcale mi
siê to nie podoba. Czujê siê jak szczur w pu³apce.
Tak jest.
Osiedli ju¿ na wodzie, z nosem hydroplanu ustawionym do
przybieraj¹cego na sile wiatru, który pcha³ w ich stronê chmury
i owin¹³ samolot pierwszymi wstêgami mg³y. Widocznoæ by³a jesz-
cze na tyle dobra, ¿e widzieli, jak potê¿ny statek, wisz¹cy nad nimi,
tak¿e obni¿a lot, kieruj¹c siê bezporednio na ich maszynê.
Wiesz, Franz, kiedy ju¿ wydostaniemy siê z tej opresji je-
li siê w ogóle wydostaniemy i opowiemy innym, co siê tu wy-
prawia³o, to nikt, ale to nikt nam nie uwierzy.
Jestem przekonany, kapitanie, ¿e nie mamy siê o co mar-
twiæ. Nie z takim ³adunkiem. Ci z Berlina bez zw³oki rozpoczn¹
poszukiwania i nie cofn¹ siê przed niczym, póki nas nie znajd¹.
Von Moreau popatrzy³ na nadci¹gaj¹c¹ ponur¹ pogodê; olbrzy-
mi kszta³t nad nimi nadal rós³.
Tyle ¿e nikt nie wie, gdzie jestemy i ¿e patrzymy na co, co
nie powinno istnieæ. Poza tym, m³odzieñcze, nie mamy chyba po-
wodów do zmartwieñ, co?
Franz Gottler nawet nie stara³ siê znaleæ odpowiedzi.
17
2.
Ale¿ siê postarza³. Dobry Bo¿e, lata nie by³y dla staruszka ³a-
skawe. W ¿yciu do g³owy by mi nie przysz³o, ¿e go zobaczê na
wózku. Chyba ¿e profesor Henry Jones umiechn¹³ siê do w³a-
snych myli mia³by do niego przyczepiony silnik rakietowy i go-
ni³by jak szatan wród tych szacownych murów.
Jones w pe³ni akceptowa³ osobê doktora Pencrofta. Mimo po-
desz³ego wieku siedemdziesiêciu lat i wózka inwalidzkiego, Pen-
croft nadal roztacza³ wokó³ siebie aurê w³adzy i dominacji. Dzie-
kanem Wydzia³u Archeologii Uniwersytetu Londyñskiego zosta³
dawniej, ni¿ wiêkszoæ ludzi siêga³a pamiêci¹, lecz nawet teraz,
z latami gromadz¹cymi mu siê na karku, z burz¹ siwych w³osów
nad oczami b³yskaj¹cymi spoza grubych szkie³, nie by³o w¹tpli-
woci, ¿e panuje nad swoim urzêdem. Okulary zdawa³y siê wy-
szczuplaæ jego twarz bardziej ni¿ ci¹gniêta, podobna do pergami-
nu skóra. Po takim ciele spodziewano siê zwykle s³abego g³osu;
ka¿dego, kto tak myla³, wprawia³a w zdumienie si³a i energia Pen-
crofta, kiedy mówi³. Nikt nie mia³ kwestionowaæ jego dowiad-
czenia czy autorytetu.
Profesor Henry Jones który przedk³ada³ nad swe imiê przy-
domek Indiana podziwia³ i szanowa³ starego Pencrofta. Pencroft
natomiast mia³ dychotomiczne podejcie do Jonesa. Pozornie nie
tolerowa³ go z powodu du¿o m³odszego wieku i niewybaczalnego
grzechu bycia Amerykaninem, intruzem przyby³ym z niegdysiej-
szych kolonii. Docenia³ jednak entuzjazm i wiedzê Jonesa, jego
granicz¹c¹ z bezmylnoci¹ chêæ pogoni za wytyczonym mu ce-
2 – Indiana Jones i powietrzni piraci
18
lem. Sam niegdy zachowywa³ siê podobnie. Niejeden raz Pen-
croft rozprasza³ zbieraj¹ce siê nad g³ow¹ Jonesa czarne chmury,
gdy zarz¹d uniwersytetu chcia³ go usun¹æ sporód grona wyk³a-
dowców i wys³aæ z powrotem za ocean, gdzie jego miejsce, po-
ród ignorancji i grubiañskich manier Amerykanów. Profesor
Jones mo¿e i by³ obcokrajowcem, ale za to obcokrajowcem o wy-
j¹tkowym umyle i niesamowitej intuicji do znajdowania wród
tajemnic przesz³oci tego, czego szuka³. Pencroft nigdy by siê nie
przyzna³, ¿e bawi³o go wystêpowanie w roli obroñcy Jonesa; Jo-
nes przypomina³ mu jego samego dziesi¹tki lat temu.
S³u¿¹cy Pencrofta zatrzyma³ wózek dok³adnie dwa metry od
profesora Jonesa. Przez d³ug¹ chwilê obaj milczeli. Tak w³anie
postêpowa³ Pencroft; najpierw zwyk³ analizowaæ sytuacjê, jeli by³a
odmienna od tych, w których siê ju¿ w ¿yciu znalaz³. Zbiera³ my-
li, wêszy³ pismo nosem i zachowywa³ milczenie, dopóki nie wy-
koncypowa³ sobie replik nie tylko na dan¹ chwilê, ale i na kilka
posuniêæ naprzód. A z tego, czego dowiedzia³ siê podczas bardzo
prywatnej rozmowy, s³owo odmienna nie zosta³o tu u¿yte w zna-
czeniu podawanym przez jego wewnêtrzny s³ownik.
Szczerzemówi¹c,Pencroftnieuwierzy³w anijednos³owo.Uzna³
to, co us³ysza³, za stek bzdur i andronów. Opowieci o duchach i upio-
rach do straszenia dziatwy i nic wiêcej. By³ kompletnie zaskoczony,
kiedy ludzie wys³ani spod numeru dziesi¹tego na Downing Street spo-
tkali siê z nim, a im d³u¿ej mówili, w tym wiêksze wprawiali go zdu-
mienie,i tonawetniesam¹opowiastk¹,alefaktem,¿enajwy¿szeszcze-
ble rz¹dowe mog³yby sobie zawracaæ g³owê takimi bredniami.
Oznajmi³ im to zreszt¹, przy czym u¿y³ niedwuznacznych sformu³o-
wañ. Nie zwa¿aj¹c na to, ¿e s¹ b¹d co b¹d wys³annikami premiera,
omal nie oskar¿y³ swych goci o alkoholizm.
Prze³knêli to g³adko, co samo w sobie wiele powiedzia³o spryt-
nemu Pencroftowi. Natychmiast sta³o siê dla niego jasne, ¿e maj¹
ju¿ za sob¹ podobny proces mylowy jak on, gdy s³ucha³ tej nie-
wiarygodnej historii. Nie ¿artowali wiêc, a jeli zst¹pili ze swych
biurokratycznych wy¿yn, by odwiedziæ profesora Pencrofta, mu-
sieli byæ przyparci do muru.
To zmusi³o go do odszukania Jonesa. A dok³adniej, Indiany
Jonesa, cz³owieka z niedorzecznym mianem, które sam przybra³.
Wiedzia³, ¿e najbli¿si przyjaciele profesora skracali to imiê, zwra-
caj¹c siê do niego po prostu Indy, ale Pencroft nie potrafi³ zni-
¿yæ siê do robienia czego takiego. Teraz odsun¹³ te myli na bok.
19
Co w tej chwili robisz? napad³ niespodziewanie na Jone-
sa. Ledwie wyrzek³ te s³owa, a ju¿ ¿a³owa³ ich niestarannego do-
boru. Jones uwielbia³ ³apaæ ludzi za s³owa.
O ile nie tkwiê w straszliwym b³êdzie odci¹³ siê natych-
miast znajdujê siê obecnie w tym korytarzu, tak jak i pan. To ra-
czej nie najlepsze miejsce na randkê, jak s¹dzê.
Do diab³a z twoim os¹dem! warkn¹³ Pencroft. Przechyli³
g³owê na bok. Pos³uchaj mnie, gagatku kontynuowa³ z nutk¹
szorstkiej sympatii. Przyjd do mojego biura za dziesiêæ minut
i ani sekundy póniej.
Mam zajêcia z klas¹ odpar³ cicho Indiana Jones, wiedz¹c
¿e Pencroft zna rozk³ad jego zajêæ.
Masz zajêcia z klas¹, ale sam jeste bez klasy zadrwi³ Pen-
croft. Za dziesiêæ minut. Umiech spe³zn¹³ z jego twarzy. Pen-
croft bolenie zakas³a³ i uczyni³ s³aby gest rêk¹. Mówiê powa¿-
nie, Indiana.
To przes¹dzi³o sprawê. Kiedy Pencroft u¿ywa³ tego imienia
publicznie, by³ jak najdalszy od ¿artów. Jones skin¹³ g³ow¹.
Poszukam kogo na zastêpstwo powiedzia³. Przyjdê.
Ju¿ to za³atwi³em oznajmi³ Pencroft, ucieszony t¹ drobn¹
przewag¹. Pokaza³ s³u¿¹cemu, by zawióz³ go do jego biura. Jones
obserwowa³, jak obaj skrêcili w jeden z bocznych korytarzy.
Indy poczu³ siê zaintrygowany wyranym rozdra¿nieniem Pen-
crofta. To nie by³o w jego stylu. Gdyby nie zna³ go dobrze, pomy-
la³by, ¿e staruszkiem wstrz¹snê³o to, co kaza³o mu zdezorganizo-
waæ plan profesorskiego dnia. W tej krynicy edukacji prêdzej
zabijano w³asnego psa, ni¿ zmieniano dzienny rozk³ad pracy. Jed-
no wydawa³o siê oczywiste: co du¿ego wisia³o w powietrzu. Pen-
croft jednak nie uchyli³ przed nim nawet r¹bka tajemnicy. Có¿,
wkrótce wszystko stanie siê jasne.
Jones szybkim krokiem pod¹¿y³ do swego biura i dziarsko prze-
maszerowa³ przez poczekalniê, gdzie jego sekretarka, Frances
Smythe, wyci¹gnê³a ku niemu rêkê z plikiem zostawionych dla
niego wiadomoci. Opêdzi³ siê od nich gestem.
¯adnych rozmów, nic, rozumiemy siê?
Ciemnow³osa kobieta pokiwa³a przecz¹co g³ow¹.
Nie, nie rozumiemy siê. Mogê prosiæ o nawietlenie sytuacji?
Nie b¹d taka przewra¿liwiona, Fran.
Nie mam pojêcia, co siê dzieje. To twoja wina odparowa-
³a. Wiem, wiem. Za kilka minut w gabinecie Pencrofta. Dzwoni-
20
li tu. To bardzo tajemnicze. Nawet mieli ju¿ dla ciebie przygoto-
wane zastêpstwo. Czy kiedy bêdê robi³a ci kawê, móg³by mi po-
wiedzieæ, o co chodzi?
Dziêki za kawê. Mo¿e byæ letnia. Nie ma czasu na gor¹c¹.
Mówi¹c szczerze westchn¹³ Jones to nie mam bladego pojêcia,
co jest grane.
Kubek z kaw¹ znalaz³ siê w jego rêkach niemal natychmiast.
Pozostawa³o dla niego zagadk¹, jak ona to robi³a, ¿e zawsze dosta-
wa³ kawê o temperaturze, o jak¹ prosi³. Sprawdzi³, czy wzi¹³ ze
sob¹ okulary.
Dlaczego nie kupisz sobie jakich ³adniejszych oprawek
zagdera³a Frances. W tych czarnych drucianych wygl¹dasz jak
mangusta.
Pomagaj¹ utrzymaæ stosowny dystans miêdzy mn¹ i piêk-
nymi m³odymi damami rozemia³ siê Jones. Rzuci³ okiem na
zegarek. Dziêki. Odda³ jej kubek. Czas odmaszerowaæ.
Powodzenia.
Zatrzyma³ siê w pó³ kroku.
Co?
Zmiesza³a siê.
Indiana powiedzia³a miêkko; zabrzmia³o to niemal intym-
nie. Ostatnim razem, kiedy Pencroft wezwa³ ciê do siebie w ten
sposób, no, wiesz, chodzi³o o wyprawê do Amazonii i
Nie mówmy o tym uci¹³ szorstko Jones. Nie potrzebowa³,
¿eby przypominano mu o fantastycznej dziewczynie, której mê-
¿em by³ tak krótko. Bo¿e, zaduma³ siê po drodze do gabinetu Pen-
crofta. Od mierci Deirdre minê³y cztery lata, a nadal boli tak, jak-
by to by³o wczoraj
Skoncentrowa³ myli na tym, co us³yszy od Pencrofta, usuwa-
j¹c wszystko inne na dalszy plan, i wszed³ do przedpokoju jego
biura.
Proszê od razu do gabinetu rzuci³a mu Sally Strickland.
Najwyraniej sekretarce tak¿e udzieli³o siê ogólne podekscytowa-
nie. Posk¹pi³a mu nawet umiechu i przyjaznego pozdrowienia, co
nie zdarza³o siê czêsto. Dostosowa³ siê do powagi chwili, skin¹³
g³ow¹ i wszed³ do biura Pencrofta.
Zamknij drzwi powiedzia³ niepotrzebnie Pencroft. Indy
domkn¹³ je obcasem. Staruszek mia³ jakie powody do irytacji,
i by³ to tak¿e znak dla Indyego: uwaga, zachowaj czujnoæ. Otak-
sowa³ wzrokiem trzeciego mê¿czyznê w pokoju.
21
Gdyby Jones mia³ jednym s³owem opisaæ nieznajomego, nie
waha³by siê ani chwili przed u¿yciem okrelenia: bezwzglêdny.
Cz³owiek ten, kimkolwiek by³, zachowywa³ siê jak prawdziwy za-
wodowiec. Postawa, pewnoæ siebie, przenikliwe oczy, krój garni-
turu, kocie rozleniwienie po³¹czone z pe³n¹ gotowoci¹, tak psy-
chiczn¹ jak i fizyczn¹ wszystko to mieci³o siê w jednym
cz³owieku, który potrafi³ zburzyæ opanowanie Pencrofta.
Profesor Henry Jones przedstawi³ sztywno Pencroft. A to
pan Thomas Treadwell. Pan Treadwell
Treadwell wsta³ i wyprostowa³ siê jednym p³ynnym ruchem,
po czym wyci¹gn¹³ rêkê na powitanie. Indy ponownie odczu³ si³ê
jego osobowoci. Przez kilka cennych sekund zbiera³ wszystkie
swoje spostrze¿enia, wycieraj¹c jednoczenie chusteczk¹ soczew-
ki okularów.
Treadwell, tak? powtórzy³ niedbale. Czy to pañskie praw-
dziwe nazwisko, panie zawiesi³ znacz¹co g³os.
Jak dla pana, wystarczaj¹co prawdziwe odpar³ Treadwell.
Ton jego g³osu zdradza³, ¿e ma wszystkie niezbêdne papiery, które
dowodzi³y ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, i¿ nazywa siê Treadwell.
Widzê, ¿e bawimy siê tu w kotka i myszkê powiedzia³ Indy
do obu mê¿czyzn. Potem skierowa³ swój wzrok na Pencrofta.
Czy wolno mi wiedzieæ, kim jest nasz goæ?
Pencroft skin¹³ g³ow¹. Sam mia³ jedynie strzêpki informacji
i bynajmniej mu siê to nie podoba³o. W pokoju dawa³a siê wyczuæ,
tak¿e dos³ownie, obecnoæ s³u¿b bezpieczeñstwa. Kto, kto wziê-
³by Pencrofta za stetrycza³ego starego profesorka, pope³ni³by po-
wa¿ny b³¹d. Na d³ugo przed objêciem stanowiska na uniwersyte-
cie wiernie s³u¿y³ w armii brytyjskiej, dos³uguj¹c siê podczas pó³
tuzina wojen szar¿y brygadiera i odchodz¹c do cywila po odnie-
sieniu liczby ran, która mog³aby umierciæ kilku ludzi. Tak jak In-
diana Jones, potrafi³ rozpoznaæ profesjonalistê.
Nie mam zamiaru pana zwodziæ, profesorze Jones odrzek³
Treadwell. Pracujê dla wywiadu wojskowego. Nie dla Scotland
Yardu, jak siê ju¿ pan zapewne domyli³. Pañskie zachowanie jest
dosyæ czytelne.
Indy umiechn¹³ siê i kiwn¹³ g³ow¹.
To, co panowie za chwilê us³ysz¹, musi byæ utrzymane
w cis³ej tajemnicy Treadwell podj¹³ w¹tek. Wiadomo mi, ¿e
jest pan obywatelem amerykañskim, ale oszczêdmy sobie biuro-
kracji i formalnych gadek. Wystarczy pañskie s³owo.
22
Zaraz, zaraz wtr¹ci³ siê Pencroft. Niech mnie kule bij¹,
jeli bêdê tu siedzia³ o suchym gardle.
Nacisn¹³ przycisk na biurku.
Sally, przynie herbatê. I brandy. Jedno i drugie w odpowied-
nich ilociach.
Poczekali, a¿ nalana do naczyñ herbata zostanie wymieszana
z brandy, i sekretarka Pencrofta opuci gabinet. Nagle w przedpo-
koju ryknê³o radio. Indy uniós³ brew, sygnalizuj¹c Pencroftowi
zdziwienie, na co ten odpowiedzia³ umiechem. W takim ha³asie
nikt nie pods³ucha ich rozmowy.
Zacznijmy od tego zagai³ Treadwell ¿e wcale siê nie spo-
dziewam, i¿ uwierz¹ panowie w moje s³owa.
Dwadziecia minut póniej Indy bezwarunkowo przyzna³ mu
racjê.
Treadwell opowiedzia³ historiê tak fantastyczn¹, ¿e nawet Indy
by³ zaskoczony. A przecie¿ tropi³ ju¿ indiañskie duchy w Ameryce
Po³udniowej, czo³ga³ siê w¹skimi korytarzami piramid, stawia³
czo³o szamanom voodoo, dokonuj¹cym czynów, które nauka uzna-
³aby nie tyle za niewiarygodne, co niemo¿liwe. Widzia³ duchy sta-
ro¿ytnych olbrzymów w Stonehenge, przekracza³ w¹t³e i mgliste
granice oddzielaj¹ce ten wiat od innych wymiarów. Przebywa³
hej, nie uwa¿asz, przywo³a³ sam siebie do porz¹dku.
Treadwell zapozna³ ich ze szczegó³ami napadu w Zwi¹zku
Po³udniowej Afryki, nie pomijaj¹c u¿ycia gazu bojowego i karno-
ci grupy paramilitarnej, która zostawi³a po sobie wra¿enie abso-
lutnego profesjonalizmu. Wartoæ zrabowanych brylantów osza-
cowano na miliard dolarów, ale Indyego poruszy³a dopiero
wzmianka Treadwella o staro¿ytnym przedmiocie pokrytym jaki-
mi symbolami przedmiocie, który nie móg³ byæ dzie³em przy-
rody ani ludzkich r¹k, je¿eli uczeni nie pomylili siê przy ocenie
jego wieku. Indy powstrzyma³ siê na razie od przemyleñ; Tre-
adwell kontynuowa³:
Wiemy, ¿e by³a to niemiecka operacja. Wskazuje na to nie
tylko icie teutoñska skutecznoæ wyjani³. Obserwujemy, jak
Niemcy z pobitego pañstwa wyrastaj¹ na now¹ potêgê. Oficjalnie
to oczywicie nonsens, bo nasi przywódcy nadal wierz¹, ¿e wszy-
scy ludzie, z Niemcami w³¹cznie, s¹ dobrzy, którego to pogl¹du ja
osobicie nie podzielam. Niemcy s¹ zbyt zajêci przekuwaniem le-
23
mieszy na broñ. Stworzyli zupe³nie now¹ tajn¹ organizacjê. Wie-
my, ¿e Hermann Göring przeprowadza inspekcje fabryk. Wszyst-
ko wskazuje na to, ¿e zbrojenia s¹ w toku.
A skradzione brylanty wtr¹ci³ Indy mia³y zapewne po-
kryæ koszta ich nowej armii.
Treadwell skin¹³ g³ow¹.
Ale nie wszystko u³o¿y³o siê po ich myli, profesorze Jo-
nes. Co w jego tonie powiedzia³o Indyemu, ¿e wkrótce pozna
powody, dla których go tu w tak konspiracyjny sposób wezwano.
Pencroft o¿ywi³ siê.
Jakie macie dowody, ¿e Niemcy maczali w tym palce?
Oprócz tego, ¿e mamy w kartotece akta pewnych osobni-
ków odrzek³ szybko Treadwell odnotowujemy ka¿dy niemiec-
ki ruch na obszarze Afryki. Bezczelnie zmierzaj¹ oni do przejêcia
kontroli nad wiêkszoci¹ lub nawet ca³ym kontynentem, tak jak
d¹¿¹ do tego pod przykrywk¹ linii powietrznych Condor i innych
kompanii w Ameryce Po³udniowej. Nie chcê za bardzo odchodziæ
od tematu, ale jeli przekonam panów, ¿e znamy posuniêcia Nie-
miec, ³atwiej zrozumiej¹ panowie to, co zaraz us³ysz¹.
Wiemy, ¿e pewien niemiecki pilot, kapitan von Moreau, sie-
dzia³ za sterami hydroplanu Rohrbach, odbywaj¹cego regularny
lot komercyjny na trasie Niemcy Zwi¹zek Po³udniowej Afryki.
Uda³o nam siê, hm, zdobyæ listê pasa¿erów bez wiedzy Aero
Lloyd
No proszê, mamy te¿ intrygê wtr¹ci³ Pencroft z umiechem.
Mo¿na tak powiedzieæ. Chodzi o to, ¿e sprawdzilimy kil-
koro z tych pasa¿erów. ¯adnego z nich nie by³o na pok³adzie. Ich
nazwiska, rezerwacje, numery paszportów i tak dalej, wszystko by³o
w porz¹dku, tyle ¿e oni po prostu nigdy nie wsiedli do tego samo-
lotu. Najwyraniej wygl¹da to na jak¹ tajn¹ operacjê. Nawi¹zali-
my tak¿e wspó³pracê z ludmi z Po³udniowej Afryki, którzy ba-
dali miejsce katastrofy poci¹gów. Ich i naszym chemikom uda³o
siê wspólnie dojæ tropem materia³ów wybuchowych a¿ do zak³a-
dów chemicznych, w których je wyprodukowano. Nikt inny nie
wytwarza dok³adnie takich samych substancji. Ustalilimy to po-
nad wszelk¹ w¹tpliwoæ.
S³ysza³em, ¿e by³o co jeszcze powiedzia³ ostro¿nie Indy.
S³ysza³ pan o tej sprawie, zanim pan tu wszed³? Treadwell
sta³ siê nieprzyjemny.
Nie do koñca. Ale mo¿liwe, ¿e zachodzi tu jaki zwi¹zek.
24
Czy wobec tego móg³by pan, profesorze dr¹¿y³ Tread-
well.
To ¿adna tajemnica, zarówno dla naszego uniwersytetu, jak
i dla naszych wspó³pracowników z Wydzia³u Archeologii Uniwer-
sytetu Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, ¿e w jednej z kopalñ diamen-
tów prawdopodobnie dokonano epokowego odkrycia. S¹ du¿e trud-
noci z dostêpem do tych kopalñ, ale znalezisko jest tak nies³ychane,
¿e zarz¹d kopalni, chc¹c nie chc¹c, próbowa³, z zachowaniem dys-
krecji, dowiedzieæ siê czego o tym przedmiocie. Muszê pana ostrzec,
¿e mo¿e to siê okazaæ jedynie plotk¹, lecz w naszym fachu, panie
Treadwell, nie lekcewa¿y siê nawet najdrobniejszych poszlak.
Jakiego rodzaju jest to znalezisko, profesorze Jones?
Szecian pokryty nieznanymi symbolami.
Pencroft wtr¹ci³ siê do rozmowy, wyranie zasmucony:
Nic o tym nie wiem, Indiana. Musisz mnie lepiej informo-
waæ.
Mo¿e to tylko stek bzdur i andronów odpar³ Jones, u¿y-
waj¹c jednego z ulubionych sformu³owañ Pencrofta. Podobno
szecian wydobyto z nowo wyfedrowanego szybu, z bardzo du¿ej
g³êbokoci. In¿ynierowie oceniaj¹ wiek kwarcu w odwiercie na
mieszcz¹cy siê w przedziale od stu tysiêcy do kilku milionów lat.
A sk¹d kontynuowa³ Indy spokojnie w ¿yle diamento-
wej wzi¹³ siê szecian zapisany znakami przypominaj¹cymi pismo
klinowe, kiedy w tym czasie ludzkoæ zajêta by³a schodzeniem
z drzew?
Jest pan pewien datowania? spyta³ Treadwell.
Ale¿ sk¹d! odparowa³ Indy. Nie zosta³o to jeszcze po-
twierdzone. W normalnych okolicznociach nikt nie zajmowa³by
siê tak podejrzan¹ spraw¹. Ale ten szecian, je¿eli istnieje napraw-
dê, mo¿e pochodziæ sprzed zaledwie tysi¹ca lat. Lub te¿, jak uwa-
¿aj¹ niektórzy ludzie z Rzymu, sprzed dwóch tysiêcy.
Treadwell by³ zbity z tropu.
Z Rzymu? Sprzed dwóch tysiêcy lat?
Mniej wiêcej z tego samego okresu, co Chrystus powie-
dzia³ z nutk¹ zadowolenia w g³osie Pencroft. S³ysza³ pan o nim,
panie Treadwell? Znany jest miêdzy innymi jako Jehoszua, Jezus,
Zbawiciel. Co do Rzymu za, z pewnoci¹ wiadomo panu, gdzie
znajduje siê Watykan.
Dlatego w³anie doda³ Indy nawet najw¹tlejsza poszla-
ka, choæby i cieñ prawdopodobieñstwa, ¿e ten szecian istnieje, ¿e
25
jest pokryty inskrypcjami klinowymi, ¿e mo¿e pochodziæ sprzed
dwóch tysiêcy lat lub te¿ mieæ jaki zwi¹zek z Jezusem, najwyra-
niej spêdza sen z powiek ludziom z najwy¿szych szczebli Watyka-
nu, którzy podobno za wszelk¹ cenê pragn¹ zdobyæ ten przedmiot.
Je¿eli on oczywicie istnieje i spe³nia wszystkie te warunki, które
przed chwil¹ wymieni³em.
Treadwell z powrotem zag³êbi³ siê w fotelu. Wreszcie podniós³
wzrok, najpierw na Pencrofta, potem na Indianê.
To, co pan w³anie powiedzia³, czyni historiê, jak¹ chcê pa-
nów uraczyæ, jeszcze bardziej niewiarygodn¹.
Doæ tych popisów retorycznych ponagli³ Indy niecierpli-
wie. Proszê siê streszczaæ.
Tak, tak nalega³ Pencroft. Skoñczy³a mi siê herbata
z brandy, a w moim wieku to wa¿niejsze ni¿ ta rozmowa, której
koñca nie widaæ. Indy wiedzia³, ¿e stary profesor zmaga³ siê z bó-
lem, lecz ukrywa³ to pod obcesowym zachowaniem.
Treadwell odetchn¹³ g³êboko.
Rohrbach, ten hydroplan wioz¹cy brylanty i prawdopo-
dobnie tak¿e ów zagadkowy szecian, nigdy nie dotar³ do Niemiec!
S³ysz¹c tê nowinê, Indy i Pencroft zdwoili uwagê.
Proszê nie sugerowaæ, ¿e kto uprowadzi³ ten niemiecki li-
niowiec! Pencroft by³ bliski wybuchniêcia miechem.
Co siê sta³o? spyta³ Indy cicho.
O tym, co zasz³o, dowiedzielimy siê od Treadwell za-
waha³ siê.
Wykrztu pan to wreszcie! krzykn¹³ Pencroft.
Rozmawialimy z pewnym cz³owiekiem Treadwell mó-
wi³ wolno i ostro¿nie który podobno by³ na pok³adzie Rohrba-
cha. Jako jedyny prze¿y³ atak na samolot. Powiedzia³ nam, ¿e
w ci¹gu nocy przelecieli nad Afryk¹. Pilot prowadzi³ maszynê wy-
soko, piêæ kilometrów nad ziemi¹, co jest górnym pu³apem dla
liniowca z pe³nym zapasem paliwa. Mówi³ tak¿e o zimnie na tej
wysokoci i ¿e czêæ za³ogi cierpia³a na bóle g³owy spowodowane
brakiem tlenu.
Tak, tak pogania³ Pencroft. Co dalej?
W kokpicie zrobi³a siê nerwowa atmosfera. Widzia³ radio-
operatora nazywali go Stryker i potwierdzilimy to i ten Stry-
ker denerwowa³ siê, ¿e radio nawala, a potem, po ponownym za-
mieszaniu w kabinie pilotów, kiedy znajdowali siê porodku Morza
ródziemnego, von Moreau zszed³ do wodowania.
26
Nie powiedzia³ pan, dlaczego to zrobi³ skrytykowa³ Indy.
Nie bawmy siê w zgadywanki, czy chodzi³o o paliwo, czy silnik
wysiad³, czy jeszcze co innego. Dlaczego pilot sprowadzi³ maszy-
nê na dó³?
Ten cz³owiek
Chwileczkê wpad³ mu w s³owo Pencroft. Wspomnia³
pan, ¿e jako jedyny uratowa³ siê z katastrofy. Sk¹d go wytrzasnêli-
cie?
Za³oga lec¹cego nisko z powodu zachmurzenia francuskie-
go samolotu zauwa¿y³a ogieñ na morzu. Nie mieli pojêcia, sk¹d
siê wzi¹³. P³omienie mog³y pochodziæ z rozbitego samolotu lub
statku. Natychmiast wezwali pomoc. Na szczêcie w pobli¿u znaj-
dowa³a siê akurat jednostka brytyjska, która niezw³ocznie uda³a
siê na wskazane przez Francuzów miejsce wypadku. W wodzie znaj-
dowa³y siê szcz¹tki jakiej maszyny, a reflektory wy³owi³y z mro-
ku cz³owieka uczepionego kawa³ka drewna. By³ ciê¿ko poranio-
ny; mia³ po³amane koci, poparzenia i by³ w szoku. Zajêli siê nim
najlepiej, jak mogli, a p³atnik*
dowiedzia³ siê od niego, ¿e nikt wiê-
cej nie ocala³.
Niech pan mówi dalej. Co jeszcze powiedzia³? pogania³
Indy.
Treadwell wzi¹³ g³êboki wdech.
Twierdzi³, ¿e jaki ogromny, srebrzysty, po³yskliwy obiekt
lataj¹cy zmusi³ ich do wodowania. ¯e mia³ on prawie tysi¹c me-
trów d³ugoci, porusza³ siê bardzo szybko
To nie móg³ byæ sterowiec mrukn¹³ Pencroft. Przy tych
rozmiarach Indy pokaza³ na migi Pencroftowi, by pozwoli³ Tre-
adwellowi kontynuowaæ.
Wiele z tego, co mówi³, brzmia³o jak majaczenie i oczywi-
cie cierpia³ z powodu odniesionych obra¿eñ i ran. Ale p³atnik
twierdzi, ¿e upiera³ siê on co do statku i jego rozmiarów, szybkoci
i tego, ¿e kilku cz³onków za³ogi zwróci³o uwagê na fakt, i¿ nie mia³
on silników.
Opisa³ nam pan niez³¹ lataj¹c¹ parówkê. Indy nie kry³ nie-
dowierzania.
To nie ja opisa³em. Ja panom tylko przekaza³em, co us³y-
szelimy od tego cz³owieka. To jeszcze nie wszystko.
S³uchamy, s³uchamy popêdza³ Pencroft.
*
Oficer na statku zajmuj¹cy siê ksiêgowoci¹ (przyp. t³um.).
27
Z tego wielkiego obiektu wylecia³o kilka srebrzystych lub
z³otawych, ten cz³owiek nie mia³ co do tego pewnoci, mniejszych
pojazdów. Kszta³tem przypomina³y szable tureckie. Albo pó³ksiê-
¿yce, wzglêdnie bumerangi. Czymkolwiek by³y, porusza³y siê z o-
gromn¹ prêdkoci¹, kr¹¿¹c wokó³ Rohrbacha, jakby ten ugrz¹z³
w b³ocie. Treadwell zawiesi³ g³os. One tak¿e nie mia³y silni-
ków.
Dlaczego liniowiec wodowa³? zapyta³ Indy.
Najwidoczniej z wiêkszego statku wydano im przez radio
rozkaz wodowania pod grob¹ zestrzelenia. Potem te dziwne statki
uformowa³y eskortê Rohrbacha. Po wodowaniu na morzu wiêk-
szy obiekt zszed³ bardzo nisko i opuci³y siê z niego do samolotu
postacie przypominaj¹ce ludzi. Najpierw przestrzeli³y skrzyd³a,
a nastêpnie otworzy³y ogieñ do za³ogi. Obaj piloci zginêli na miej-
scu. To wszystko, co wiedzia³ ten cz³owiek. Zosta³ trafiony i w-
pad³ do wody. Mia³ na sobie napompowywan¹ kamizelkê, ale nie
u¿y³ jej od razu. W chwilê póniej, jak twierdzi³, wodnop³at sta-
n¹³ w p³omieniach i eksplodowa³. W wyniku wybuchu facet zo-
sta³ poparzony i z trudem zdo³a³ aktywowaæ kamizelkê, zanim
zemdla³.
Co sta³o siê z tym ogromnym statkiem i ma³ymi lataj¹cymi
bez silników?
Tego nie wiemy.
Sk¹d pewnoæ, ¿e to nie bajeczka? Indy napad³ na Tre-
adwella.
Profesorze Jones, mamy trzydzieci dwa trupy, dwa znisz-
czone poci¹gi i obrócony w perzynê wiadukt. W Afryce odchodz¹
od zmys³ów na myl o stracie szlachetnych kamieni o wartoci
miliarda dolarów. Hydroplan Rohrbach zosta³ unicestwiony, a na-
wet jeli nie, to zagin¹³ wraz z za³og¹. Mamy naocznego wiadka,
który opowiada niesamowite historie o tym, co rzekomo widzia³,
¿e nie wspomnê o rejwachu, jaki rozpêta³ siê w Niemczech z po-
wodu ca³ej sprawy. A co do plotek z Afryki, to dotar³y one do uszu
Watykanu; papie¿ i najwy¿si dostojnicy Kocio³a a¿ podryguj¹ na
myl o artefakcie.
Czy móg³bym porozmawiaæ z tym ocalonym? spyta³ g³o-
no Indy.
Sam bym z nim chêtnie pogada³ odpar³ Treadwell z roz-
czarowaniem w g³osie. Niestety, nie prze¿y³. W tej chwili nasi
ludzie w Niemczech pracuj¹ nad ustaleniem jego to¿samoci, je-
28
¿eli to jeszcze mo¿liwe. Jak pan siê mo¿e domyla, Niemcy cile
utajnili ca³¹ sprawê. Ma³o nie chodz¹ po cianach.
Pomin¹³ pan co zauwa¿y³ Indy.
Mianowicie?
Nie powiedzia³ pan, kim byli ludzie w tym wielkim lataj¹-
cym czym-tam. A tak¿e w tych szablopodobnych statkach.
Nie mamy najmniejszego pojêcia, profesorze Jones.
Czy jest pan wiadom wtr¹ci³ siê Pencroft ¿e pojazdy,
o których nam pan opowiedzia³, nie istniej¹? ¯aden ze znanych
nam krajów nie wyprodukowa³ maszyn odpowiadaj¹cych temu
opisowi.
Zdajê sobie z tego sprawê.
Zapad³o k³opotliwe milczenie. Pencroft wykorzysta³ tê chwi-
lê, by poprosiæ sekretarkê o kolejn¹ dostawê herbaty i brandy. Po-
tem nast¹pi³a faza, któr¹ Indiana nazwa³by wy³o¿eniem kawy na
³awê.
Mam kilka pytañ, jeli pan ³askaw zagai³ Pencroft, by wró-
ciæ do tematu.
Oczywicie zgodzi³ siê Treadwell.
To nie przypadek, ¿e przyszed³ pan z tym do nas.
Zgadza siê.
Domylam siê, ¿e przyby³ pan tu specjalnie, by odszukaæ
i zapewniæ sobie w ten czy inny sposób us³ugi profesora Jonesa.
To tak¿e siê zgadza.
Kto pana przys³a³?
Treadwell nabra³ powietrza w p³uca.
M.I. Dwa*
.
Pencroft uniós³ brwi na potwierdzenie udzia³u tak wysokiego
szczebla rz¹du brytyjskiego. Po wymianie spojrzeñ z Indym zwró-
ci³ siê z powrotem do Treadwella.
Teraz zatem powiedzia³ wolno staracie siê o us³ugi na-
szego wietnego wyk³adowcy archeologii.
Nie zaprzeczam.
W tym wyrwa³ siê Indy jest tyle samo sensu, co w pañ-
skich historyjkach o lataj¹cych diab³ach czy te¿ podniebnych pira-
tach, kimkolwiek by byli o ile w ogóle istniej¹. Ludzie po takich
przejciach jak eksplozja, poparzenie i wpadniêcie do morza s¹
w stanie zobaczyæ ró¿ne rzeczy. Ale zostawmy to na razie. Panie
*
(ang.) Military Intelligence wywiad wojskowy (przyp. t³um.).
29
Treadwell, jestem na urlopie badawczym udzielonym mi przez
uniwersytet w Princeton
Na którym wyk³ada pan kulturê i literaturê redniowiecza
dokoñczy³ za niego Treadwell.
Jest pan dobrze przygotowany do zajêæ Indy skin¹³ g³o-
w¹. Co wiadczy o tym, ¿e personel pañskiego biura potrafi ko-
rzystaæ z uniwersyteckiej ksi¹¿ki telefonicznej. Ale kontynuujmy.
Obecnie wyk³adam archeologiê celtyck¹. Nie jest to moja pierw-
sza posada na tym uniwersytecie.
Ju¿ go raz wyrzucilimy Pencroft zachichota³. Jego wer-
sja brzmi, ¿e mia³ dosyæ skostnia³ego i apodyktycznego brytyjskiego
systemu akademickiego i odszed³ na w³asn¹ probê. Szczerze mó-
wi¹c, jest nie do zniesienia, ³amie przepisy, wypuszcza siê na wy-
prawy po kury znosz¹ce z³ote jajka, ale Pencroft spowa¿nia³
czêsto udaje mu siê powróciæ z jajkami z³o¿onymi przez te kury.
Takimi jak na przyk³ad delfijski Omfalos, którego szukalimy od
dziesi¹tków lat w przekonaniu, ¿e by³ on w jaki sposób powi¹za-
ny ze Stonehenge. Mielimy racjê, ale dreptalimy w miejscu. Nasz
wyalienowany badacz wskaza³ g³ow¹ na Indianê dokona³ cudu,
z³ama³ wszystkie regu³y, ale zrobi³ to, co nam wydawa³o siê zupe-
³nie niemo¿liwe.
Treadwell nie pozostawa³ w tyle.
W zachowaniu profesora Jonesa jest metoda.
Tak? zdziwi³ siê Indy.
Tak. Cierpi na rzadk¹ chorobê, któr¹ Amerykanie nazywaj¹
biurowstrêtem. Nie jest w stanie wytrzymaæ zbyt d³ugiego studio-
wania i kiedy miarka siê przebierze, z zapa³em wyrusza, aby bu-
szowaæ wród staro¿ytnych okazów sztuki, czy to w pustyni, gó-
rach czy d¿ungli. Przepraszam pana tu zwróci³ siê bezporednio
do Indyego je¿eli uzna³ pan to za zlekcewa¿enie mierci pañ-
skiej ¿ony kilka lat temu. Nie chcia³em pana uraziæ.
Nie urazi³ pan odpar³ Indy ch³odno. Pragnê panu przy-
pomnieæ, ¿e czas mojego pobytu tutaj jest ograniczony. Mam za-
miar wracaæ do Princeton lub na inny uniwersytet prowadz¹cy wy-
kopaliska w terenie.
Nie wydaje mi siê, by pan tak post¹pi³ powiedzia³ Tre-
adwell.
Zadziwia mnie pan, panie Treadwell. Zaledwie garstka lu-
dzi wypowiada³a siê z takim przekonaniem o mojej przysz³oci.
Treadwell rozemia³ siê.
5 1. Obserwowali, jak pierwszy poci¹g min¹³ ich i z mozo³em za- cz¹³ pi¹æ siê pod górê, wypluwaj¹c k³êby czarnego dymu i roz¿a- rzone wêgle. By³a to istna forteca na ko³ach. Sk³ad otwiera³ opan- cerzony wagon, zbudowany z grubych stalowych p³yt pociêtych szczelinami otworów strzelniczych, z obrotow¹ wie¿yczk¹ wypo- sa¿on¹ w szybkostrzelne dzia³ko kalibru 57 mm. Pcha³a go z ha³a- sem lokomotywa, która ci¹gnê³a za sob¹ jeszcze dwie platformy z umieszczonymi na nich metalowymi barykadami i wa³ami z wy- pe³nionych piaskiem worków. Spoza nich omiu ludzi, uzbrojo- nych w karabiny maszynowe, obserwowa³o gêste zarola po obu stronach toru. By³ to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadow- ca, który mia³ zapewniæ bezpieczny przejazd drugiemu, odleg³e- mu o tysi¹c metrów poci¹gowi, utrzymuj¹cemu tê sam¹ prêdkoæ wzd³u¿ po³udniowo-zachodniego wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki. W opancerzonym wagonie drugiego poci¹gu spoczywa³ opas³y sejf, opatrzony trzema zamkami, przyrubowany do pod³o- gi i owiniêty ³añcuchami. Wewn¹trz znajdowa³a siê torba z potrój- n¹ warstw¹ wodoodpornej foczej skóry, w torbie za brylanty o wartoci przekraczaj¹cej miliard dolarów. Ponad sto zapieraj¹- cych dech w piersiach, ogromnych, doskonale oszlifowanych ka- mieni, zmierzaj¹cych do ufortyfikowanych sklepów odgrodzonej murami enklawy Amsterdamu. Diamenty wysy³ano zwykle bezporednio z Kapsztadu, a przy- najmniej w³aciciele kopalñ przekonywali, ¿e tak jest. Mog³y byæ
6 one tak¿e ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy nawet z portów Durban i Maputo, po³o¿onych dalej na po³udnio- wo-wschodnim wybrze¿u. Transportom takim zawsze towarzyszy³y oddzia³y uzbrojonych po zêby ¿o³nierzy a przynajmniej wszy- scy mieli tak myleæ. Puszczano wiêc w obieg pog³oski, ¿e w kon- woju wiezione jest z³oto, a atakowanie transportów z³ota eskorto- wanych przez ma³e armie by³oby przyk³adem syzyfowej pracy, jeli nie przejawem g³upoty; nie tylko ze wzglêdu na si³ê ognia ochro- ny, ale tak¿e objêtoæ i wagê samego kruszcu. Przewo¿enie brylantów ³¹czy³o siê z gr¹ forteli. Jeden cz³o- wiek móg³ nosiæ przy sobie wiêksz¹ fortunê w brylantach ni¿ kilka wagonów wypchanych sztabami z³ota, a posuniêcia Christiana Vlotmana, Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeñstwo tych transportów, by³y zaskakuj¹ce i trudne do przewidzenia. To w³anie on wys³a³ dwa poci¹gi na pó³noc w kierunku Zato- ki Aleksandra, wzd³u¿ granicy Namibii, dawniej nosz¹cej nazwê Niemieckiej Afryki Po³udniowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra le¿y u ujcia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pog³êbiono wej- cie do zatoki, by móg³ w niej oczekiwaæ dobrze uzbrojony kr¹- ¿ownik, który mia³ powieæ ³adunek do Amsterdamu. Kapitanowi kr¹¿ownika przypad³o jednak w udziale d³ugie i bezowocne oczekiwanie. Gdy pierwszy z poci¹gów, ze stra¿nikami gotowymi w ka¿dej chwili otworzyæ ogieñ, wyszed³ z zakrêtu i wtoczy³ siê na most po- nad po³o¿onym kilkaset metrów ni¿ej skalistym korytem rzecz- nym, mê¿czyzna ukrywaj¹cy siê wród otoczaków na pobliskim zboczu przekrêci³ dwigniê zapalnika. Sto kilogramów dynamitu, umocowane kablami do masywnych drewnianych belek mostu, znik³o w gwa³townym rozb³ysku i potê¿nym wstrz¹sie. Grube bel- ki rozpad³y siê na drzazgi, rozerwa³y konstrukcjê i jeszcze zanim zagas³ blask wybuchu, most zacz¹³ siê chyliæ pod ciê¿arem poci¹- gu. Grzmot potoczy³ siê korytem rzeki, odbijaj¹c siê od otaczaj¹- cych j¹ wzgórz, a poci¹g w straszliwie zwolnionym tempie prze- chyli³ siê i zatrz¹s³ niczym w konwulsjach. W¹t³e okrzyki przebi³y siê przez narastaj¹cy ³omot wal¹cej siê konstrukcji. W przepaæ zaczê³y wpadaæ wagony, z których wysypywali siê bezw³adnie pasa¿erowie. Ziemia zawibrowa³a od eksplozji, ponownie zadr¿a³a od po- wracaj¹cych fal wybuchu i wyda³a z siebie bolesne westchnienie, gdy lokomotywa i ciê¿ki opancerzony wagon roztrzaska³y siê na
7 g³azach. K³êby dymu i kurzu wzbi³y siê w powietrze, kocio³ eks- plodowa³, a echa wybuchu potoczy³y siê po wzgórzach. Ziemia zafalowa³a nawet w znacznej odleg³oci od miejsca katastrofy. Szyny pod drugim poci¹giem poruszy³y siê niczym odcedzane spaghetti. Poci¹g przetrzyma³ fale uderzeniowe i nie wykolei³ siê, ale nie by³o w¹tpliwoci co do katastrofy, jaka spo- tka³a ekipê pilotuj¹c¹. Maszynici natychmiast rozpoczêli hamo- wanie. Spomiêdzy stalowych szyn i lizgaj¹cych siê po nich sta- lowych kó³ sypnê³y siê strumienie iskier. G³ówny maszynista poci¹gn¹³ za linkê, uwalniaj¹c wraz z par¹ przeraliwy gwizd, aby zawiadomiæ wszystkich pasa¿erów o niebezpieczeñstwie, jakie na nich czyha³o. Chwilê póniej poci¹g sta³ ju¿ w miejscu, ³agodnie posapuj¹c. Kiedy stra¿nicy obejrzeli siê za siebie, zauwa¿yli, jak pu³apka siê zamyka seria ognistych wybuchów rozerwa³a tor w miejscu, po którym przed chwil¹ przejechali. Poci¹g nie móg³ jechaæ na- przód, bo przed nim nie by³o ju¿ mostu. Nie móg³ te¿ siê wycofaæ, gdy¿ szyny za nim przesta³y istnieæ. Spoczywa³ niczym przedwiecz- ny dinozaur, zamiast zabójczych kolców strosz¹c lufy karabinów maszynowych, tak jak ów najwiêkszy drapie¿nik unieruchomiony przez sw¹ w³asn¹ masê. Stra¿nicy z pe³n¹ wiadomoci¹ czekali na zbli¿aj¹cy siê atak. Nie us³yszeli wistu kul ani huku modzierzy. Nie spad³y bom- by. Zamiast nich z górskich grani od strony l¹du sp³yn¹³ bia³y dym i przetaczaj¹c swe tumany po wzgórzach, spowi³ ca³y poci¹g. Ludzie wdychali dym, który nie by³ dymem. Krztusili siê i ka- s³ali, chwytali siê za gard³a i piersi, gdy fosgen wlewa³ im siê do ust i nozdrzy, czyni¹c spustoszenie w ich p³ucach. Przesycona s³o- dycz¹ woñ wie¿ego siana opanowa³a atmosferê; s³odki zapach dusz¹cej mierci, gazu parali¿uj¹cego miênie i nerwy. Stra¿nicy padali w konwulsjach na ziemiê i umierali. Gaz bojowy fosgen w trwa³ej postaci przestaje byæ szkodliwy po up³ywie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli czasu do stracenia. Pu³kownik Hans Stumpf rozmawia³ spokojnie, ale z werw¹ z ludmi oczekuj¹cymi jego rozporz¹dzeñ; ka¿dy z nich otrzyma³ rozkazy drog¹ radiow¹ przez s³uchawki. Naprzód! warkn¹³ Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia, chronieni przez niepotrzebne ju¿ kamizelki kuloodporne i maski gazowe, by unikn¹æ wdychania pozosta³oci fosgenu. Zeszli ze skarpy nie ³ami¹c perfekcyjnego szyku.
8 Ciê¿kie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielki- mi ³adunkami nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnêtrza z karabinami gotowymi do strza³u, znaleli powykrêcane cia³a omiu uduszonych ludzi. Po odci¹gniêciu na bok jednego z nich i za³o¿eniu materia³ów wybuchowych przy sejfie wycofali siê na zewn¹trz. Ponownie przekrêcono dwigniê zapalnika i z pancerki dobieg³ st³umiony odg³os eksplozji. Napastnicy natychmiast we- szli do rodka, ignoruj¹c buchaj¹cy ze rodka dym. Drzwi sejfu trzyma³y siê tylko na jednym zawiasie. Jeden z mê¿czyzn wyj¹³ z niego stalowe pude³ko i wy³ama³ wieko. We- wn¹trz, w aksamitnych woreczkach, spoczywa³ ich ³up. Skrz¹cy siê, icie cesarski okup w ogromnych, ró¿nokolorowych brylan- tach. Cz³owiek klêcz¹cy przy sejfie i przygl¹daj¹cy siê fortunie sprawia³ wra¿enie sparali¿owanego. Powodem nie by³y drogie ka- mienie, lecz skromny szecian o bokach d³ugoci oko³o omiu cen- tymetrów, na którym widnia³y wyryte dziwne symbole. Kostka b³yszcza³a jak wypolerowany br¹z. Przy pomocy innego mê¿czy- zny szybko umieci³ brylanty i szecian w zapieczêtowanych wo- doszczelnych torbach. Dowodz¹cy nakaza³ co gestem jednemu ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w dó³ zbocza. Nad brzegiem rzeki czeka³ na nich pu³kownik Stumpf. Wskaza³ na wo- doszczelne torby. Macie wszystko? spyta³ twardym, choæ teraz podwy¿szo- nym z emocji tonem. Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe. Tak jest! Wszystko, co by³o w sejfie, mamy tu. A co z, hm, przesy³k¹ specjaln¹? D³oñ w rêkawicy poklepa³a torbê. Te¿ jest tutaj. Pu³kownik wysili³ siê na co w rodzaju umiechu, potem zaci- sn¹³ usta. Znakomicie. W Berlinie bêd¹ zadowoleni. Ruszamy. Pomaszerowali w kierunku ukrytego w zatoczce pontonu. Zmierzcha siê powiedzia³ Stumpf, rozgl¹daj¹c siê po nie- bie. Niech reszta dokoñczy dzie³o. Za dwadziecia minut wszy- scy maj¹ byæ w pontonach gotowi do wyp³yniêcia. ¯o³nierze, którzy zostali przy poci¹gu, zak³adali nowe ³adunki i zapalniki. Operacjê przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce do³¹czyli do swoich towarzyszy na nabrze¿u. Nadci¹ga³a noc. Pu³- kownik Stumpf obserwowa³ morze przez lornetkê.
9 O! wykrzykn¹³. Widzê sygna³. Wyp³ywamy. Ruszaæ siê! Cztery pontony przemierzy³y ponad trzykilometrowy dystans, jaki dzieli³ je od majacz¹cego w mroku kiosku ³odzi podwodnej. Nie wynurzaj¹c siê ca³kowicie, ³ód poch³onê³a grupê uderze- niow¹. Stumpf jako ostatni wlizgn¹³ siê w czeluæ otwartego w³azu. Zatrzyma³ siê i obróci³, by spojrzeæ na ledwie widoczny ju¿ w ciemnociach poci¹g, i nacisn¹³ przycisk detonatora radio- wego. Seria potê¿nych eksplozji unios³a w górê ogromne, poszar- pane szcz¹tki poci¹gu i ludzkich cia³. W chwilê potem ogieñ prze- rzuci³ siê na zarola rosn¹ce wzd³u¿ nasypu. Stumpf kiwn¹³ z satysfakcj¹ g³ow¹ i wrzuci³ detonator do wody, zatapiaj¹c go w mrocznych g³êbinach razem z pontonami, które przebito ostrza- mi no¿y. Nied³ugo póniej po ³odzi podwodnej nie pozosta³ ¿a- den lad. Poci¹g ratunkowy przyby³ dwie godziny póniej. Jego obs³u- ga z niedowierzaniem patrzy³a na ogrom zniszczeñ, jaki zasta³a na miejscu katastrofy. Nastêpnego dnia rano Oko³o stu dwudziestu kilometrów na po³udniowy zachód od przyl¹dka Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad po- wierzchniê wynurzy³a siê nieznacznie ³ód podwodna. Z kiosku wypuszczono balon z przyczepion¹ do niego anten¹ radiow¹. Osi¹- gn¹wszy wysokoæ siedemdziesiêciu metrów balon zatrzyma³ siê i naprê¿y³ antenê emituj¹c¹ sygna³ naprowadzaj¹cy. Wachtowy zawo³a³ pu³kownika Stumpfa. Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kie- ruje siê wprost na nas! Stumpf podniós³ lornetkê do oczu. Nie mia³ zamiaru podej- mowaæ ryzyka. Jeli to nie jest Rohrbach Romar z Deutsches Aero Lloyd, rozsiek¹ go ogniem karabinów maszynowych i po- p³yn¹ dalej zanurzeni. Charakterystyczny dwiêk silników du¿ego hydroplanu by³ nie do pomylenia; mig³a pracowa³y trochê asynchronicznie. Utrzy- muj¹c niski pu³ap, okr¹¿y³ on ³ód podwodn¹, potwierdzi³ sw¹ to¿- samoæ zakodowanym przekazem radiowym. Pu³kownik Stumpf zwróci³ siê do kapitana ³odzi: Zas³ona dymna, kapitanie. Kapitan skin¹³ g³ow¹ i krzykn¹³ do za³ogi:
10 Dwa granaty dymne! Schnell! Dwóch marynarzy odbezpieczy³o granaty i po³o¿y³o je na po- k³adzie. Zasycza³y p³omienie i dym zakot³owa³ siê w powietrzu, ukazuj¹c prêdkoæ i kierunek wiatru. Hydroplan zawróci³ w odda- li i przygotowywa³ siê do wodowania pod wiatr. Pu³kownik Stumpf spogl¹da³ z dum¹ na wielki górnop³at, który idealnie nadawa³ siê do obecnej misji. Wznosz¹ce siê ponad wyprofilowanym dnem burty steranego kad³uba by³y p³askie, a rozpiêtoæ skrzyde³ prze- kracza³a trzydzieci metrów. W pomruku trzech potê¿nych silni- ków typu BMW VLuz s³ysza³o siê drzemi¹c¹ w nich ogromn¹ moc. Cztero³opatowe drewniane mig³a, grube i masywne, gwa³townie bi³y powietrze. Stumpf wiedzia³, ¿e to von Moreau siedzi za stera- mi. Panowanie nad wa¿¹cym prawie dwie tony monstrum ponad otwartym morzem wymaga³o najwy¿szych umiejêtnoci, a on by³ najlepszy. Romar podchodzi³ do wodowania delikatnie muska- j¹c powierzchniê, potem za zanurzy³ siê g³êbiej, gdy Moreau zmniejszy³ moc. Wreszcie zbli¿y³ siê do ³odzi podwodnej, ale za- chowa³ bezpieczny dystans. Majtkowie opucili na wodê ponton i przytrzymywali go za linki. Trzej ludzie z oddzia³u szturmowego wyszli na pok³ad. Jeden z nich niós³ wodoszczeln¹ torbê. Stumpf pokaza³ im, ¿eby pocze- kali na niego w pontonie, sam za zwróci³ siê do kapitana: Dziêkujê, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, ca³a akcja, wszystko by³o godne pochwa³y. Mê¿czyni podali sobie rêce. Loerzer umiechn¹³ siê. Kiedy pomylê, jakiej korzyci to przysporzy naszym no- wym Niemcom pokiwa³ g³ow¹, nie kryj¹c emocji. Stumpf zasalutowa³ szybko i wszed³ do pontonu. Do wiose³! warkn¹³. Jego ludzie wios³owali równo i moc- no i wkrótce dobili do czekaj¹cego na nich Romara. Gdy weszli ju¿ na pok³ad, Stumpf odwróci³ siê i zatopi³ ponton kilkoma strza- ³ami z pistoletu. Rozpozna³ von Moreau wygl¹daj¹cego z kokpitu. Erhard, przyjacielu! wykrzykn¹³. Nie traæmy czasu! Von Moreau pomacha³ mu rêk¹, jednoczenie kiwaj¹c g³o- w¹. Chwilê póniej niski grzmot przetoczy³ siê po mrocznej po- wierzchni oceanu. Z ³odzi podwodnej strzeli³y race, co zapewni- ³o von Moreau widocznoæ przy starcie. Kiedy race, wolno opadaj¹ce na spadochronach, z sykiem zgas³y w wodzie, olbrzy- mi Rohrbach od dawna ju¿ by³ w powietrzu i wspina³ siê w gó-
11 rê. Na wysokoci dwustu piêædziesiêciu metrów von Moreau wy- równa³ lot i wszed³ w zakrêt, by oddaliæ siê o co najmniej sto piêæ- dziesi¹t kilometrów od wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki. Nikt nie spodziewa³ siê tu w nocy hydroplanu, a ju¿ z pewnoci¹ jakiegokolwiek samolotu kieruj¹cego siê na po³udnie, w odleg³o- ci stu piêædziesiêciu kilometrów od Kapsztadu. Dopiero póniej rozpoczn¹ sw¹ d³ug¹ podró¿ na wschód, a potem zmieni¹ kurs na pó³nocny wschód. Stumpf uda³ siê do kabiny pilotów. Jak stoimy z paliwem?! musia³ podnieæ g³os, by przekrzy- czeæ ha³as silników. Znakomicie! odpar³ von Moreau. Bez kompletu za³ogi i bez ³adunku dodatkowe zbiorniki daj¹ nam zasiêg ponad trzech tysiêcy kilometrów. Z³apiemy statek o czasie i pozostanie nam jesz- cze sporo rezerwy. D³oñ Stumpfa zacisnê³a siê na ramieniu przyjaciela. Dziêkujê. Teraz trochê siê zdrzemnê. Obud mnie, jeli zaj- dzie co nieprzewidzianego. Siedemnacie godzin póniej Statek znajduje siê oko³o omiu kilometrów przed nami zameldowa³ drugi pilot Franz Gottler Flugkapitänowi Erhardowi von Moreau. Wspó³rzêdne trzy piêæ dwa stopnie. Nawi¹za³em ju¿ kontakt i statek ustawia siê w³anie pod wiatr jako nasz punkt odniesienia. Von Moreau skin¹³ g³ow¹. St³umi³ ziewniêcie: wiêkszoæ ostat- nich dwudziestu omiu godzin spêdzi³ za sterami. Teraz ponownie natê¿y³ uwagê, nieznacznie skrêci³ Romarem w lewo i delikat- nie zacz¹³ przymykaæ wszystkie trzy przepustnice, których dwi- gnie znajdowa³y siê pod jego praw¹ rêk¹. Ogromny hydroplan ob- ni¿y³ pu³ap i idealnie osiad³ na wyd³u¿onych wypuk³ociach fal, wzbijaj¹c przy tym pióropusz kropel i nieskaziteln¹ falê rufow¹. Von Moreau podp³yn¹³ do statku handlowego. Miêdzy statkiem a jego maszyn¹ na dwóch szalupach uwijali siê marynarze z kija- mi o opatrzonych gum¹ koñcach. Za³oga Romara wy³owi³a z wo- dy gumowego wê¿a i szybko uzupe³nia³a baki i rezerwê oleju. Po- dano im szczelnie zamkniête pojemniki z gor¹c¹ ¿ywnoci¹ i kilka bary³ek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzyma³ kartkê od kapitana statku:
12 Startujcie, gdy tylko bêdziecie gotowi. Kiedy znajdzie- cie siê ju¿ w powietrzu, odnotujê w dzienniku pozycjê i ra- port o locie 977 kompanii Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii, z wasz¹ maszyn¹ na jego miejsce. Gratulacje z okazji wizy- ty na po³udniu. Tu na dole rozpêta³o siê istne piek³o. Hals und Beinbruch! Von Moreau umiechn¹³ siê. Z³am kark i nogê. Kapitan mu- sia³ w przesz³oci byæ lotnikiem, skoro zna³ pozdrowienie pilo- tów wyruszaj¹cych do boju. Wychyli³ siê z okna kokpitu, dostrzeg³ kapitana i pomacha³ do niego rêk¹. Kilka minut póniej oderwali siê od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z ³oskotem wzbili siê w ciemniej¹ce niebo. Teraz von Moreau wspi¹³ siê na wy¿szy pu³ap. Im mniej ludzi mog³o siê przyjrzeæ Rohrbacho- wi w drodze do Niemiec, tym lepiej. Wzniós³ maszynê na czte- ry tysi¹ce dziewiêæset metrów, zbli¿aj¹c siê do granicy mo¿liwo- ci ciê¿kiego hydroplanu. Skin¹³ na siedz¹cego po prawej stronie Gottlera: Przejmij stery. Ja siê przepiê. Obud mnie, jeli zajdzie co nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawa³o siê to b³ahostk¹. Tak jest. Chwilê potem von Moreau ju¿ spa³. Hydroplan z hukiem sil- ników pod¹¿a³ na pó³noc. Czternacie godzin póniej Flugkapitän Erhard von Moreau pokiwa³ z zadowoleniem g³ow¹ i stukn¹³ palcem w mapê Morza ródziemnego, spoczywaj¹c¹ na jego kolanach. Zerkn¹³ na dru- giego pilota. Jestemy dok³adnie o czasie oznajmi³ z nieukrywan¹ przy- jemnoci¹. Niebywa³y lot! Kto by pomyla³, ¿e przelecimy w nocy nad Ugand¹, Sudanem i ca³¹ Libi¹ bez napotykania po drodze ¿ad- nych przeszkód. Gottler umiechn¹³ siê w odpowiedzi: Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dok³adna pozycja, kapitanie? Von Moreau uniós³ mapê. To wybrze¿e Libii, o tu. Przelecielimy nad El Agheila, po- konalimy Golfo Di Sidra, nastêpnie Morze ródziemne i teraz postuka³ w mapê jestemy, hm, tutaj. Trzydzieci piêæ stopni sze- rokoci pó³nocnej i osiemnacie stopni d³ugoci zachodniej. Przed nami Sycylia i W³ochy, i jeli utrzymamy obecny kurs, przelecimy
13 nad Cienin¹ Messyñsk¹, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto do domu. Von Moreau trzyma³ mapê w górze, by drugi pilot móg³ lepiej zobaczyæ trasê. Teraz, gdy j¹ sk³ada³, ujrza³ co przez gruby wia- trochron. Powoli opuci³ mapê, patrz¹c w niebo z maluj¹cym siê na twarzy wyrazem zaskoczenia. Franz! Popatrz uwa¿nie. Niemal na wprost nas, trzydzieci stopni nad lini¹ horyzontu. S³oñce odbija³o siê z olepiaj¹cym b³yskiem od jakiego obiektu. Kapitanie, to co wygl¹da jak jak zeppelin! Ale to jest ogromne! Gottler wytê¿a³ wzrok. Leci bardzo wysoko, a od- blask jest tak silny, ¿e Utrzymaæ kurs i wysokoæ uci¹³ von Moreau. Obejrzyj- my to sobie. Siêgn¹³ do kieszeni ze swoimi przyrz¹dami i wydo- by³ siln¹ lornetkê. Ustawi³ ostroæ i zakl¹³ pod nosem. Mein Gott Co to jest, kapitanie? nie wytrzyma³ Gottler. Co w kszta³cie torpedy. Ma chyba z piêæset metrów d³ugo- ci, ale Mówi³ teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilo- ta. Ale wtedy by³by co najmniej dwa razy wiêkszy ni¿ najwiêk- szy zeppelin, jaki kiedykolwiek zbudowalimy! Z pocz¹tku myla³em, ¿e to Graf Zeppelin. Ju¿ od dwóch lat odbywa rejsy nad Atlantykiem. Kapitanie, jestemy na piêciu tysi¹cach Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje siê co najmniej dwa razy wy¿ej ni¿ my, a zeppeliny tak wysoko nie lataj¹! Poza tym przerwa³ sam sobie przejmê stery, Franz. Powiedz mi, co ty widzisz. Gottler podniós³ lornetkê do oczu: Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdzi³. Ale poszycie nie jest z materia³u, jak u Grafa. Ten statek jest od dziobu po rufê pokryty metalem. Co jeszcze?! naciska³ von Moreau, za wszelk¹ cenê pra- gn¹c albo potwierdzenia tego, co przed chwil¹ widzia³, albo infor- macji, ¿e jego oczy sp³ata³y mu figla. Silniki, kapitanie. To znaczy Gottler zaj¹kn¹³ siê z niedo- wierzania nie ma ich. Nie widzê nawet ladu silników, a to prze- cie¿ niemo¿liwe. Proszê spojrzeæ, obiera kurs przecinaj¹cy nasz¹ drogê lotu. I chocia¿ jest du¿o wy¿ej, wyranie zamierza nas prze-
14 chwyciæ. Ale jak jak to jest mo¿liwe bez silników? Opuci³ lornetkê i popatrzy³ na von Moreau. Kapitanie, nie rozumiem Do diab³a z rozumieniem! Zapisuj wszystko, co widzisz, jasne? Rób notatki! Von Moreau pochyli³ siê na prawo i obróci³ w kierunku stano- wiska radiooperatora. Stryker! wrzasn¹³ Dasz radê z³apaæ Hamburg na krót- kich falach? Próbuj! Zwróci³ siê ponownie do Gottlera: Co jeszcze dostrzegasz? To niewiarygodne, kapitanie, ale nawet z tej odleg³oci wy- ranie widaæ, ¿e obiekt zwiêkszy³ prêdkoæ. Z ca³¹ pewnoci¹ po- rusza siê szybciej i kapitanie! Od obiektu oddzieli³o siê kilka mniejszych! Widzi je pan? Strasznie b³yszcz¹ w tym s³oñcu Pierwszy raz w ¿yciu widzê co takiego. Jaki maj¹ kszta³t, kapita- nie! S¹ jak jak pó³ksiê¿yce. Ale¿ szybko siê poruszaj¹! To to niesamowite, kapitanie! Nie maj¹ silników ani migie³! Von Moreau z³apa³ swoj¹ lornetkê. Przejmij stery warkn¹³ do Gottlera. Utrzymaj kurs i wy- sokoæ. Stryker! Co z tym Hamburgiem? Radiooperator Albert Stryker wpad³ do kokpitu. Kapitanie, nasze transmisje s¹ blokowane. S³yszê tylko za- k³ócenia. Kto nas rozmylnie zag³usza. Próbowa³e innych systemów? Próbowa³em na ka¿dej czêstotliwoci. Nic siê nie przedo- staje. Stryker wygl¹da³ teraz przez szybê; spostrzeg³ trzy wiec¹- ce, pó³ksiê¿ycowate obiekty, które zbli¿a³y siê do nich, szybko obni¿aj¹c wysokoæ. Otworzy³ usta ze zdumienia. Co co to s¹ za Wracaj do radiostacji, Stryker! rozkaza³ von Moreau. Pró- buj dalej, choæby i zêbami, byleby nawi¹za³ ³¹cznoæ. Tak jest! Zrobiê, co w mojej mocy, kapitanie. Stryker po- spieszy³ do sprzêtu radiowego. Pierwszy raz widzê co takiego powiedzia³ von Moreau do drugiego pilota. To zadziwiaj¹ce. Najpierw olbrzymia torpe- da, teraz te pêdz¹ce po niebie pó³ksiê¿yce Wyci¹gaj¹ chyba z sie- demset albo osiemset na godzinê. Potrz¹sn¹³ z niedowierzaniem g³ow¹. Co musi je napêdzaæ. Ale co? Sk¹d pochodz¹? Kim s¹ ich piloci? I po co przybyli? wyrzuca³ z siebie pytania bez odpo- wiedzi.
15 Stryker ponownie wpad³ do kokpitu: Kapitanie! Ci tam w górze trzês¹c¹ siê rêk¹ wskaza³ skrz¹cy siê pó³ksiê¿yc, który min¹³ ich z ogromn¹ prêdkoci¹ i za- krêci³ bez najmniejszego wysi³ku, jakby za spraw¹ czarów. Pozo- sta³e dwa zajê³y pozycje, po jednym przy ka¿dym skrzydle Ro- mara. Nawi¹zali z nami kontakt, kapitanie. Von Moreau wbi³ wzrok w Strykera. W jakim jêzyku, cz³owieku? W naszym, kapitanie. Po niemiecku. I co mówi¹? Stryker prze³kn¹³ linê, zanim siê odezwa³: Rozkazuj¹ nam natychmiast wodowaæ albo nas zestrzel¹. Von Moreau szybko oceni³ grozê sytuacji, w jakiej siê znale- li. Olbrzymi kszta³t nad nimi to z pewnoci¹ statek macierzysty, lataj¹cy lotniskowiec. Przy takim kszta³cie, rozmiarach i osi¹gach nie mia³ prawa istnieæ, ale jednak tam by³. A te jeszcze bardziej niesamowite pó³ksiê¿yce, po³yskliwe, niewiarygodnie szybkie i bez widocznego napêdu. O tyle wyprzedza³y ich Romara, ¿e równie dobrze mogliby p³yn¹æ ³odzi¹ wios³ow¹. Nie mia³ w¹tpliwoci, ¿e groba zestrzelenia by³a prawdziwa. Przeka¿ im, ¿e siê dostosujemy powiedzia³ von Moreau. Gottler patrzy³ na niego z niedowierzaniem. Nie mogê, kapitanie odpar³ Stryker. Rozkazali nam scho- dziæ do wodowania natychmiast. Powiedzieli te¿, ¿e nie bêdê móg³ im przekazaæ odpowiedzi. Von Moreau nie mia³ w¹tpliwoci. Instynkt zrodzony z do- wiadczenia nabytego podczas misji bojowych, lata pracy na wiel- kich samolotach rejsowych i to, co zobaczy³ podczas tego nieziem- skiego pokazu wszystko to z³o¿y³o siê teraz na intuicyjn¹ decyzjê. Praw¹ rêk¹ przyci¹gn¹³ dwignie przepustnic, zmniejszy³ moc, obni¿y³ nos i rozpocz¹³ manewr wodowania. Nie mogli nawi¹zaæ z nikim ³¹cznoci radiowej, ale von Mo- reau wiedzia³, ¿e postêpy w ich locie s¹ nanoszone na mapy w Ham- burgu i Berlinie, i jeli nie wyl¹duj¹ w pobli¿u Catanii na Sycylii, która le¿y bezporednio na zamierzonym przez nich kursie, pod- niesie siê alarm. Stryker, nie przestawaj wysy³aæ sygna³u o pomoc razem z na- szymi wspó³rzêdnymi. Transmituj na wszystkich czêstotliwociach. Wiem, ¿e nas zag³uszaj¹, ale zawsze mo¿e siê co wydarzyæ. Mo¿e
16 zmiana wysokoci jako na to wp³ynie. W ka¿dym razie postaraj siê. Tak jest. Von Moreau skupi³ siê na przyrz¹dach, przygotowuj¹c maszy- nê do wodowania. Gottler usi³owa³ dostrzec co w oddali. Z zachodu nadci¹gaj¹ niskie chmury, kapitanie zaraporto- wa³. Wkrótce mo¿emy mieæ mg³ê nad powierzchni¹. Liczê na to powiedzia³ gorzko von Moreau. Wcale mi siê to nie podoba. Czujê siê jak szczur w pu³apce. Tak jest. Osiedli ju¿ na wodzie, z nosem hydroplanu ustawionym do przybieraj¹cego na sile wiatru, który pcha³ w ich stronê chmury i owin¹³ samolot pierwszymi wstêgami mg³y. Widocznoæ by³a jesz- cze na tyle dobra, ¿e widzieli, jak potê¿ny statek, wisz¹cy nad nimi, tak¿e obni¿a lot, kieruj¹c siê bezporednio na ich maszynê. Wiesz, Franz, kiedy ju¿ wydostaniemy siê z tej opresji je- li siê w ogóle wydostaniemy i opowiemy innym, co siê tu wy- prawia³o, to nikt, ale to nikt nam nie uwierzy. Jestem przekonany, kapitanie, ¿e nie mamy siê o co mar- twiæ. Nie z takim ³adunkiem. Ci z Berlina bez zw³oki rozpoczn¹ poszukiwania i nie cofn¹ siê przed niczym, póki nas nie znajd¹. Von Moreau popatrzy³ na nadci¹gaj¹c¹ ponur¹ pogodê; olbrzy- mi kszta³t nad nimi nadal rós³. Tyle ¿e nikt nie wie, gdzie jestemy i ¿e patrzymy na co, co nie powinno istnieæ. Poza tym, m³odzieñcze, nie mamy chyba po- wodów do zmartwieñ, co? Franz Gottler nawet nie stara³ siê znaleæ odpowiedzi.
17 2. Ale¿ siê postarza³. Dobry Bo¿e, lata nie by³y dla staruszka ³a- skawe. W ¿yciu do g³owy by mi nie przysz³o, ¿e go zobaczê na wózku. Chyba ¿e profesor Henry Jones umiechn¹³ siê do w³a- snych myli mia³by do niego przyczepiony silnik rakietowy i go- ni³by jak szatan wród tych szacownych murów. Jones w pe³ni akceptowa³ osobê doktora Pencrofta. Mimo po- desz³ego wieku siedemdziesiêciu lat i wózka inwalidzkiego, Pen- croft nadal roztacza³ wokó³ siebie aurê w³adzy i dominacji. Dzie- kanem Wydzia³u Archeologii Uniwersytetu Londyñskiego zosta³ dawniej, ni¿ wiêkszoæ ludzi siêga³a pamiêci¹, lecz nawet teraz, z latami gromadz¹cymi mu siê na karku, z burz¹ siwych w³osów nad oczami b³yskaj¹cymi spoza grubych szkie³, nie by³o w¹tpli- woci, ¿e panuje nad swoim urzêdem. Okulary zdawa³y siê wy- szczuplaæ jego twarz bardziej ni¿ ci¹gniêta, podobna do pergami- nu skóra. Po takim ciele spodziewano siê zwykle s³abego g³osu; ka¿dego, kto tak myla³, wprawia³a w zdumienie si³a i energia Pen- crofta, kiedy mówi³. Nikt nie mia³ kwestionowaæ jego dowiad- czenia czy autorytetu. Profesor Henry Jones który przedk³ada³ nad swe imiê przy- domek Indiana podziwia³ i szanowa³ starego Pencrofta. Pencroft natomiast mia³ dychotomiczne podejcie do Jonesa. Pozornie nie tolerowa³ go z powodu du¿o m³odszego wieku i niewybaczalnego grzechu bycia Amerykaninem, intruzem przyby³ym z niegdysiej- szych kolonii. Docenia³ jednak entuzjazm i wiedzê Jonesa, jego granicz¹c¹ z bezmylnoci¹ chêæ pogoni za wytyczonym mu ce- 2 – Indiana Jones i powietrzni piraci
18 lem. Sam niegdy zachowywa³ siê podobnie. Niejeden raz Pen- croft rozprasza³ zbieraj¹ce siê nad g³ow¹ Jonesa czarne chmury, gdy zarz¹d uniwersytetu chcia³ go usun¹æ sporód grona wyk³a- dowców i wys³aæ z powrotem za ocean, gdzie jego miejsce, po- ród ignorancji i grubiañskich manier Amerykanów. Profesor Jones mo¿e i by³ obcokrajowcem, ale za to obcokrajowcem o wy- j¹tkowym umyle i niesamowitej intuicji do znajdowania wród tajemnic przesz³oci tego, czego szuka³. Pencroft nigdy by siê nie przyzna³, ¿e bawi³o go wystêpowanie w roli obroñcy Jonesa; Jo- nes przypomina³ mu jego samego dziesi¹tki lat temu. S³u¿¹cy Pencrofta zatrzyma³ wózek dok³adnie dwa metry od profesora Jonesa. Przez d³ug¹ chwilê obaj milczeli. Tak w³anie postêpowa³ Pencroft; najpierw zwyk³ analizowaæ sytuacjê, jeli by³a odmienna od tych, w których siê ju¿ w ¿yciu znalaz³. Zbiera³ my- li, wêszy³ pismo nosem i zachowywa³ milczenie, dopóki nie wy- koncypowa³ sobie replik nie tylko na dan¹ chwilê, ale i na kilka posuniêæ naprzód. A z tego, czego dowiedzia³ siê podczas bardzo prywatnej rozmowy, s³owo odmienna nie zosta³o tu u¿yte w zna- czeniu podawanym przez jego wewnêtrzny s³ownik. Szczerzemówi¹c,Pencroftnieuwierzy³w anijednos³owo.Uzna³ to, co us³ysza³, za stek bzdur i andronów. Opowieci o duchach i upio- rach do straszenia dziatwy i nic wiêcej. By³ kompletnie zaskoczony, kiedy ludzie wys³ani spod numeru dziesi¹tego na Downing Street spo- tkali siê z nim, a im d³u¿ej mówili, w tym wiêksze wprawiali go zdu- mienie,i tonawetniesam¹opowiastk¹,alefaktem,¿enajwy¿szeszcze- ble rz¹dowe mog³yby sobie zawracaæ g³owê takimi bredniami. Oznajmi³ im to zreszt¹, przy czym u¿y³ niedwuznacznych sformu³o- wañ. Nie zwa¿aj¹c na to, ¿e s¹ b¹d co b¹d wys³annikami premiera, omal nie oskar¿y³ swych goci o alkoholizm. Prze³knêli to g³adko, co samo w sobie wiele powiedzia³o spryt- nemu Pencroftowi. Natychmiast sta³o siê dla niego jasne, ¿e maj¹ ju¿ za sob¹ podobny proces mylowy jak on, gdy s³ucha³ tej nie- wiarygodnej historii. Nie ¿artowali wiêc, a jeli zst¹pili ze swych biurokratycznych wy¿yn, by odwiedziæ profesora Pencrofta, mu- sieli byæ przyparci do muru. To zmusi³o go do odszukania Jonesa. A dok³adniej, Indiany Jonesa, cz³owieka z niedorzecznym mianem, które sam przybra³. Wiedzia³, ¿e najbli¿si przyjaciele profesora skracali to imiê, zwra- caj¹c siê do niego po prostu Indy, ale Pencroft nie potrafi³ zni- ¿yæ siê do robienia czego takiego. Teraz odsun¹³ te myli na bok.
19 Co w tej chwili robisz? napad³ niespodziewanie na Jone- sa. Ledwie wyrzek³ te s³owa, a ju¿ ¿a³owa³ ich niestarannego do- boru. Jones uwielbia³ ³apaæ ludzi za s³owa. O ile nie tkwiê w straszliwym b³êdzie odci¹³ siê natych- miast znajdujê siê obecnie w tym korytarzu, tak jak i pan. To ra- czej nie najlepsze miejsce na randkê, jak s¹dzê. Do diab³a z twoim os¹dem! warkn¹³ Pencroft. Przechyli³ g³owê na bok. Pos³uchaj mnie, gagatku kontynuowa³ z nutk¹ szorstkiej sympatii. Przyjd do mojego biura za dziesiêæ minut i ani sekundy póniej. Mam zajêcia z klas¹ odpar³ cicho Indiana Jones, wiedz¹c ¿e Pencroft zna rozk³ad jego zajêæ. Masz zajêcia z klas¹, ale sam jeste bez klasy zadrwi³ Pen- croft. Za dziesiêæ minut. Umiech spe³zn¹³ z jego twarzy. Pen- croft bolenie zakas³a³ i uczyni³ s³aby gest rêk¹. Mówiê powa¿- nie, Indiana. To przes¹dzi³o sprawê. Kiedy Pencroft u¿ywa³ tego imienia publicznie, by³ jak najdalszy od ¿artów. Jones skin¹³ g³ow¹. Poszukam kogo na zastêpstwo powiedzia³. Przyjdê. Ju¿ to za³atwi³em oznajmi³ Pencroft, ucieszony t¹ drobn¹ przewag¹. Pokaza³ s³u¿¹cemu, by zawióz³ go do jego biura. Jones obserwowa³, jak obaj skrêcili w jeden z bocznych korytarzy. Indy poczu³ siê zaintrygowany wyranym rozdra¿nieniem Pen- crofta. To nie by³o w jego stylu. Gdyby nie zna³ go dobrze, pomy- la³by, ¿e staruszkiem wstrz¹snê³o to, co kaza³o mu zdezorganizo- waæ plan profesorskiego dnia. W tej krynicy edukacji prêdzej zabijano w³asnego psa, ni¿ zmieniano dzienny rozk³ad pracy. Jed- no wydawa³o siê oczywiste: co du¿ego wisia³o w powietrzu. Pen- croft jednak nie uchyli³ przed nim nawet r¹bka tajemnicy. Có¿, wkrótce wszystko stanie siê jasne. Jones szybkim krokiem pod¹¿y³ do swego biura i dziarsko prze- maszerowa³ przez poczekalniê, gdzie jego sekretarka, Frances Smythe, wyci¹gnê³a ku niemu rêkê z plikiem zostawionych dla niego wiadomoci. Opêdzi³ siê od nich gestem. ¯adnych rozmów, nic, rozumiemy siê? Ciemnow³osa kobieta pokiwa³a przecz¹co g³ow¹. Nie, nie rozumiemy siê. Mogê prosiæ o nawietlenie sytuacji? Nie b¹d taka przewra¿liwiona, Fran. Nie mam pojêcia, co siê dzieje. To twoja wina odparowa- ³a. Wiem, wiem. Za kilka minut w gabinecie Pencrofta. Dzwoni-
20 li tu. To bardzo tajemnicze. Nawet mieli ju¿ dla ciebie przygoto- wane zastêpstwo. Czy kiedy bêdê robi³a ci kawê, móg³by mi po- wiedzieæ, o co chodzi? Dziêki za kawê. Mo¿e byæ letnia. Nie ma czasu na gor¹c¹. Mówi¹c szczerze westchn¹³ Jones to nie mam bladego pojêcia, co jest grane. Kubek z kaw¹ znalaz³ siê w jego rêkach niemal natychmiast. Pozostawa³o dla niego zagadk¹, jak ona to robi³a, ¿e zawsze dosta- wa³ kawê o temperaturze, o jak¹ prosi³. Sprawdzi³, czy wzi¹³ ze sob¹ okulary. Dlaczego nie kupisz sobie jakich ³adniejszych oprawek zagdera³a Frances. W tych czarnych drucianych wygl¹dasz jak mangusta. Pomagaj¹ utrzymaæ stosowny dystans miêdzy mn¹ i piêk- nymi m³odymi damami rozemia³ siê Jones. Rzuci³ okiem na zegarek. Dziêki. Odda³ jej kubek. Czas odmaszerowaæ. Powodzenia. Zatrzyma³ siê w pó³ kroku. Co? Zmiesza³a siê. Indiana powiedzia³a miêkko; zabrzmia³o to niemal intym- nie. Ostatnim razem, kiedy Pencroft wezwa³ ciê do siebie w ten sposób, no, wiesz, chodzi³o o wyprawê do Amazonii i Nie mówmy o tym uci¹³ szorstko Jones. Nie potrzebowa³, ¿eby przypominano mu o fantastycznej dziewczynie, której mê- ¿em by³ tak krótko. Bo¿e, zaduma³ siê po drodze do gabinetu Pen- crofta. Od mierci Deirdre minê³y cztery lata, a nadal boli tak, jak- by to by³o wczoraj Skoncentrowa³ myli na tym, co us³yszy od Pencrofta, usuwa- j¹c wszystko inne na dalszy plan, i wszed³ do przedpokoju jego biura. Proszê od razu do gabinetu rzuci³a mu Sally Strickland. Najwyraniej sekretarce tak¿e udzieli³o siê ogólne podekscytowa- nie. Posk¹pi³a mu nawet umiechu i przyjaznego pozdrowienia, co nie zdarza³o siê czêsto. Dostosowa³ siê do powagi chwili, skin¹³ g³ow¹ i wszed³ do biura Pencrofta. Zamknij drzwi powiedzia³ niepotrzebnie Pencroft. Indy domkn¹³ je obcasem. Staruszek mia³ jakie powody do irytacji, i by³ to tak¿e znak dla Indyego: uwaga, zachowaj czujnoæ. Otak- sowa³ wzrokiem trzeciego mê¿czyznê w pokoju.
21 Gdyby Jones mia³ jednym s³owem opisaæ nieznajomego, nie waha³by siê ani chwili przed u¿yciem okrelenia: bezwzglêdny. Cz³owiek ten, kimkolwiek by³, zachowywa³ siê jak prawdziwy za- wodowiec. Postawa, pewnoæ siebie, przenikliwe oczy, krój garni- turu, kocie rozleniwienie po³¹czone z pe³n¹ gotowoci¹, tak psy- chiczn¹ jak i fizyczn¹ wszystko to mieci³o siê w jednym cz³owieku, który potrafi³ zburzyæ opanowanie Pencrofta. Profesor Henry Jones przedstawi³ sztywno Pencroft. A to pan Thomas Treadwell. Pan Treadwell Treadwell wsta³ i wyprostowa³ siê jednym p³ynnym ruchem, po czym wyci¹gn¹³ rêkê na powitanie. Indy ponownie odczu³ si³ê jego osobowoci. Przez kilka cennych sekund zbiera³ wszystkie swoje spostrze¿enia, wycieraj¹c jednoczenie chusteczk¹ soczew- ki okularów. Treadwell, tak? powtórzy³ niedbale. Czy to pañskie praw- dziwe nazwisko, panie zawiesi³ znacz¹co g³os. Jak dla pana, wystarczaj¹co prawdziwe odpar³ Treadwell. Ton jego g³osu zdradza³, ¿e ma wszystkie niezbêdne papiery, które dowodzi³y ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ, i¿ nazywa siê Treadwell. Widzê, ¿e bawimy siê tu w kotka i myszkê powiedzia³ Indy do obu mê¿czyzn. Potem skierowa³ swój wzrok na Pencrofta. Czy wolno mi wiedzieæ, kim jest nasz goæ? Pencroft skin¹³ g³ow¹. Sam mia³ jedynie strzêpki informacji i bynajmniej mu siê to nie podoba³o. W pokoju dawa³a siê wyczuæ, tak¿e dos³ownie, obecnoæ s³u¿b bezpieczeñstwa. Kto, kto wziê- ³by Pencrofta za stetrycza³ego starego profesorka, pope³ni³by po- wa¿ny b³¹d. Na d³ugo przed objêciem stanowiska na uniwersyte- cie wiernie s³u¿y³ w armii brytyjskiej, dos³uguj¹c siê podczas pó³ tuzina wojen szar¿y brygadiera i odchodz¹c do cywila po odnie- sieniu liczby ran, która mog³aby umierciæ kilku ludzi. Tak jak In- diana Jones, potrafi³ rozpoznaæ profesjonalistê. Nie mam zamiaru pana zwodziæ, profesorze Jones odrzek³ Treadwell. Pracujê dla wywiadu wojskowego. Nie dla Scotland Yardu, jak siê ju¿ pan zapewne domyli³. Pañskie zachowanie jest dosyæ czytelne. Indy umiechn¹³ siê i kiwn¹³ g³ow¹. To, co panowie za chwilê us³ysz¹, musi byæ utrzymane w cis³ej tajemnicy Treadwell podj¹³ w¹tek. Wiadomo mi, ¿e jest pan obywatelem amerykañskim, ale oszczêdmy sobie biuro- kracji i formalnych gadek. Wystarczy pañskie s³owo.
22 Zaraz, zaraz wtr¹ci³ siê Pencroft. Niech mnie kule bij¹, jeli bêdê tu siedzia³ o suchym gardle. Nacisn¹³ przycisk na biurku. Sally, przynie herbatê. I brandy. Jedno i drugie w odpowied- nich ilociach. Poczekali, a¿ nalana do naczyñ herbata zostanie wymieszana z brandy, i sekretarka Pencrofta opuci gabinet. Nagle w przedpo- koju ryknê³o radio. Indy uniós³ brew, sygnalizuj¹c Pencroftowi zdziwienie, na co ten odpowiedzia³ umiechem. W takim ha³asie nikt nie pods³ucha ich rozmowy. Zacznijmy od tego zagai³ Treadwell ¿e wcale siê nie spo- dziewam, i¿ uwierz¹ panowie w moje s³owa. Dwadziecia minut póniej Indy bezwarunkowo przyzna³ mu racjê. Treadwell opowiedzia³ historiê tak fantastyczn¹, ¿e nawet Indy by³ zaskoczony. A przecie¿ tropi³ ju¿ indiañskie duchy w Ameryce Po³udniowej, czo³ga³ siê w¹skimi korytarzami piramid, stawia³ czo³o szamanom voodoo, dokonuj¹cym czynów, które nauka uzna- ³aby nie tyle za niewiarygodne, co niemo¿liwe. Widzia³ duchy sta- ro¿ytnych olbrzymów w Stonehenge, przekracza³ w¹t³e i mgliste granice oddzielaj¹ce ten wiat od innych wymiarów. Przebywa³ hej, nie uwa¿asz, przywo³a³ sam siebie do porz¹dku. Treadwell zapozna³ ich ze szczegó³ami napadu w Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, nie pomijaj¹c u¿ycia gazu bojowego i karno- ci grupy paramilitarnej, która zostawi³a po sobie wra¿enie abso- lutnego profesjonalizmu. Wartoæ zrabowanych brylantów osza- cowano na miliard dolarów, ale Indyego poruszy³a dopiero wzmianka Treadwella o staro¿ytnym przedmiocie pokrytym jaki- mi symbolami przedmiocie, który nie móg³ byæ dzie³em przy- rody ani ludzkich r¹k, je¿eli uczeni nie pomylili siê przy ocenie jego wieku. Indy powstrzyma³ siê na razie od przemyleñ; Tre- adwell kontynuowa³: Wiemy, ¿e by³a to niemiecka operacja. Wskazuje na to nie tylko icie teutoñska skutecznoæ wyjani³. Obserwujemy, jak Niemcy z pobitego pañstwa wyrastaj¹ na now¹ potêgê. Oficjalnie to oczywicie nonsens, bo nasi przywódcy nadal wierz¹, ¿e wszy- scy ludzie, z Niemcami w³¹cznie, s¹ dobrzy, którego to pogl¹du ja osobicie nie podzielam. Niemcy s¹ zbyt zajêci przekuwaniem le-
23 mieszy na broñ. Stworzyli zupe³nie now¹ tajn¹ organizacjê. Wie- my, ¿e Hermann Göring przeprowadza inspekcje fabryk. Wszyst- ko wskazuje na to, ¿e zbrojenia s¹ w toku. A skradzione brylanty wtr¹ci³ Indy mia³y zapewne po- kryæ koszta ich nowej armii. Treadwell skin¹³ g³ow¹. Ale nie wszystko u³o¿y³o siê po ich myli, profesorze Jo- nes. Co w jego tonie powiedzia³o Indyemu, ¿e wkrótce pozna powody, dla których go tu w tak konspiracyjny sposób wezwano. Pencroft o¿ywi³ siê. Jakie macie dowody, ¿e Niemcy maczali w tym palce? Oprócz tego, ¿e mamy w kartotece akta pewnych osobni- ków odrzek³ szybko Treadwell odnotowujemy ka¿dy niemiec- ki ruch na obszarze Afryki. Bezczelnie zmierzaj¹ oni do przejêcia kontroli nad wiêkszoci¹ lub nawet ca³ym kontynentem, tak jak d¹¿¹ do tego pod przykrywk¹ linii powietrznych Condor i innych kompanii w Ameryce Po³udniowej. Nie chcê za bardzo odchodziæ od tematu, ale jeli przekonam panów, ¿e znamy posuniêcia Nie- miec, ³atwiej zrozumiej¹ panowie to, co zaraz us³ysz¹. Wiemy, ¿e pewien niemiecki pilot, kapitan von Moreau, sie- dzia³ za sterami hydroplanu Rohrbach, odbywaj¹cego regularny lot komercyjny na trasie Niemcy Zwi¹zek Po³udniowej Afryki. Uda³o nam siê, hm, zdobyæ listê pasa¿erów bez wiedzy Aero Lloyd No proszê, mamy te¿ intrygê wtr¹ci³ Pencroft z umiechem. Mo¿na tak powiedzieæ. Chodzi o to, ¿e sprawdzilimy kil- koro z tych pasa¿erów. ¯adnego z nich nie by³o na pok³adzie. Ich nazwiska, rezerwacje, numery paszportów i tak dalej, wszystko by³o w porz¹dku, tyle ¿e oni po prostu nigdy nie wsiedli do tego samo- lotu. Najwyraniej wygl¹da to na jak¹ tajn¹ operacjê. Nawi¹zali- my tak¿e wspó³pracê z ludmi z Po³udniowej Afryki, którzy ba- dali miejsce katastrofy poci¹gów. Ich i naszym chemikom uda³o siê wspólnie dojæ tropem materia³ów wybuchowych a¿ do zak³a- dów chemicznych, w których je wyprodukowano. Nikt inny nie wytwarza dok³adnie takich samych substancji. Ustalilimy to po- nad wszelk¹ w¹tpliwoæ. S³ysza³em, ¿e by³o co jeszcze powiedzia³ ostro¿nie Indy. S³ysza³ pan o tej sprawie, zanim pan tu wszed³? Treadwell sta³ siê nieprzyjemny. Nie do koñca. Ale mo¿liwe, ¿e zachodzi tu jaki zwi¹zek.
24 Czy wobec tego móg³by pan, profesorze dr¹¿y³ Tread- well. To ¿adna tajemnica, zarówno dla naszego uniwersytetu, jak i dla naszych wspó³pracowników z Wydzia³u Archeologii Uniwer- sytetu Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, ¿e w jednej z kopalñ diamen- tów prawdopodobnie dokonano epokowego odkrycia. S¹ du¿e trud- noci z dostêpem do tych kopalñ, ale znalezisko jest tak nies³ychane, ¿e zarz¹d kopalni, chc¹c nie chc¹c, próbowa³, z zachowaniem dys- krecji, dowiedzieæ siê czego o tym przedmiocie. Muszê pana ostrzec, ¿e mo¿e to siê okazaæ jedynie plotk¹, lecz w naszym fachu, panie Treadwell, nie lekcewa¿y siê nawet najdrobniejszych poszlak. Jakiego rodzaju jest to znalezisko, profesorze Jones? Szecian pokryty nieznanymi symbolami. Pencroft wtr¹ci³ siê do rozmowy, wyranie zasmucony: Nic o tym nie wiem, Indiana. Musisz mnie lepiej informo- waæ. Mo¿e to tylko stek bzdur i andronów odpar³ Jones, u¿y- waj¹c jednego z ulubionych sformu³owañ Pencrofta. Podobno szecian wydobyto z nowo wyfedrowanego szybu, z bardzo du¿ej g³êbokoci. In¿ynierowie oceniaj¹ wiek kwarcu w odwiercie na mieszcz¹cy siê w przedziale od stu tysiêcy do kilku milionów lat. A sk¹d kontynuowa³ Indy spokojnie w ¿yle diamento- wej wzi¹³ siê szecian zapisany znakami przypominaj¹cymi pismo klinowe, kiedy w tym czasie ludzkoæ zajêta by³a schodzeniem z drzew? Jest pan pewien datowania? spyta³ Treadwell. Ale¿ sk¹d! odparowa³ Indy. Nie zosta³o to jeszcze po- twierdzone. W normalnych okolicznociach nikt nie zajmowa³by siê tak podejrzan¹ spraw¹. Ale ten szecian, je¿eli istnieje napraw- dê, mo¿e pochodziæ sprzed zaledwie tysi¹ca lat. Lub te¿, jak uwa- ¿aj¹ niektórzy ludzie z Rzymu, sprzed dwóch tysiêcy. Treadwell by³ zbity z tropu. Z Rzymu? Sprzed dwóch tysiêcy lat? Mniej wiêcej z tego samego okresu, co Chrystus powie- dzia³ z nutk¹ zadowolenia w g³osie Pencroft. S³ysza³ pan o nim, panie Treadwell? Znany jest miêdzy innymi jako Jehoszua, Jezus, Zbawiciel. Co do Rzymu za, z pewnoci¹ wiadomo panu, gdzie znajduje siê Watykan. Dlatego w³anie doda³ Indy nawet najw¹tlejsza poszla- ka, choæby i cieñ prawdopodobieñstwa, ¿e ten szecian istnieje, ¿e
25 jest pokryty inskrypcjami klinowymi, ¿e mo¿e pochodziæ sprzed dwóch tysiêcy lat lub te¿ mieæ jaki zwi¹zek z Jezusem, najwyra- niej spêdza sen z powiek ludziom z najwy¿szych szczebli Watyka- nu, którzy podobno za wszelk¹ cenê pragn¹ zdobyæ ten przedmiot. Je¿eli on oczywicie istnieje i spe³nia wszystkie te warunki, które przed chwil¹ wymieni³em. Treadwell z powrotem zag³êbi³ siê w fotelu. Wreszcie podniós³ wzrok, najpierw na Pencrofta, potem na Indianê. To, co pan w³anie powiedzia³, czyni historiê, jak¹ chcê pa- nów uraczyæ, jeszcze bardziej niewiarygodn¹. Doæ tych popisów retorycznych ponagli³ Indy niecierpli- wie. Proszê siê streszczaæ. Tak, tak nalega³ Pencroft. Skoñczy³a mi siê herbata z brandy, a w moim wieku to wa¿niejsze ni¿ ta rozmowa, której koñca nie widaæ. Indy wiedzia³, ¿e stary profesor zmaga³ siê z bó- lem, lecz ukrywa³ to pod obcesowym zachowaniem. Treadwell odetchn¹³ g³êboko. Rohrbach, ten hydroplan wioz¹cy brylanty i prawdopo- dobnie tak¿e ów zagadkowy szecian, nigdy nie dotar³ do Niemiec! S³ysz¹c tê nowinê, Indy i Pencroft zdwoili uwagê. Proszê nie sugerowaæ, ¿e kto uprowadzi³ ten niemiecki li- niowiec! Pencroft by³ bliski wybuchniêcia miechem. Co siê sta³o? spyta³ Indy cicho. O tym, co zasz³o, dowiedzielimy siê od Treadwell za- waha³ siê. Wykrztu pan to wreszcie! krzykn¹³ Pencroft. Rozmawialimy z pewnym cz³owiekiem Treadwell mó- wi³ wolno i ostro¿nie który podobno by³ na pok³adzie Rohrba- cha. Jako jedyny prze¿y³ atak na samolot. Powiedzia³ nam, ¿e w ci¹gu nocy przelecieli nad Afryk¹. Pilot prowadzi³ maszynê wy- soko, piêæ kilometrów nad ziemi¹, co jest górnym pu³apem dla liniowca z pe³nym zapasem paliwa. Mówi³ tak¿e o zimnie na tej wysokoci i ¿e czêæ za³ogi cierpia³a na bóle g³owy spowodowane brakiem tlenu. Tak, tak pogania³ Pencroft. Co dalej? W kokpicie zrobi³a siê nerwowa atmosfera. Widzia³ radio- operatora nazywali go Stryker i potwierdzilimy to i ten Stry- ker denerwowa³ siê, ¿e radio nawala, a potem, po ponownym za- mieszaniu w kabinie pilotów, kiedy znajdowali siê porodku Morza ródziemnego, von Moreau zszed³ do wodowania.
26 Nie powiedzia³ pan, dlaczego to zrobi³ skrytykowa³ Indy. Nie bawmy siê w zgadywanki, czy chodzi³o o paliwo, czy silnik wysiad³, czy jeszcze co innego. Dlaczego pilot sprowadzi³ maszy- nê na dó³? Ten cz³owiek Chwileczkê wpad³ mu w s³owo Pencroft. Wspomnia³ pan, ¿e jako jedyny uratowa³ siê z katastrofy. Sk¹d go wytrzasnêli- cie? Za³oga lec¹cego nisko z powodu zachmurzenia francuskie- go samolotu zauwa¿y³a ogieñ na morzu. Nie mieli pojêcia, sk¹d siê wzi¹³. P³omienie mog³y pochodziæ z rozbitego samolotu lub statku. Natychmiast wezwali pomoc. Na szczêcie w pobli¿u znaj- dowa³a siê akurat jednostka brytyjska, która niezw³ocznie uda³a siê na wskazane przez Francuzów miejsce wypadku. W wodzie znaj- dowa³y siê szcz¹tki jakiej maszyny, a reflektory wy³owi³y z mro- ku cz³owieka uczepionego kawa³ka drewna. By³ ciê¿ko poranio- ny; mia³ po³amane koci, poparzenia i by³ w szoku. Zajêli siê nim najlepiej, jak mogli, a p³atnik* dowiedzia³ siê od niego, ¿e nikt wiê- cej nie ocala³. Niech pan mówi dalej. Co jeszcze powiedzia³? pogania³ Indy. Treadwell wzi¹³ g³êboki wdech. Twierdzi³, ¿e jaki ogromny, srebrzysty, po³yskliwy obiekt lataj¹cy zmusi³ ich do wodowania. ¯e mia³ on prawie tysi¹c me- trów d³ugoci, porusza³ siê bardzo szybko To nie móg³ byæ sterowiec mrukn¹³ Pencroft. Przy tych rozmiarach Indy pokaza³ na migi Pencroftowi, by pozwoli³ Tre- adwellowi kontynuowaæ. Wiele z tego, co mówi³, brzmia³o jak majaczenie i oczywi- cie cierpia³ z powodu odniesionych obra¿eñ i ran. Ale p³atnik twierdzi, ¿e upiera³ siê on co do statku i jego rozmiarów, szybkoci i tego, ¿e kilku cz³onków za³ogi zwróci³o uwagê na fakt, i¿ nie mia³ on silników. Opisa³ nam pan niez³¹ lataj¹c¹ parówkê. Indy nie kry³ nie- dowierzania. To nie ja opisa³em. Ja panom tylko przekaza³em, co us³y- szelimy od tego cz³owieka. To jeszcze nie wszystko. S³uchamy, s³uchamy popêdza³ Pencroft. * Oficer na statku zajmuj¹cy siê ksiêgowoci¹ (przyp. t³um.).
27 Z tego wielkiego obiektu wylecia³o kilka srebrzystych lub z³otawych, ten cz³owiek nie mia³ co do tego pewnoci, mniejszych pojazdów. Kszta³tem przypomina³y szable tureckie. Albo pó³ksiê- ¿yce, wzglêdnie bumerangi. Czymkolwiek by³y, porusza³y siê z o- gromn¹ prêdkoci¹, kr¹¿¹c wokó³ Rohrbacha, jakby ten ugrz¹z³ w b³ocie. Treadwell zawiesi³ g³os. One tak¿e nie mia³y silni- ków. Dlaczego liniowiec wodowa³? zapyta³ Indy. Najwidoczniej z wiêkszego statku wydano im przez radio rozkaz wodowania pod grob¹ zestrzelenia. Potem te dziwne statki uformowa³y eskortê Rohrbacha. Po wodowaniu na morzu wiêk- szy obiekt zszed³ bardzo nisko i opuci³y siê z niego do samolotu postacie przypominaj¹ce ludzi. Najpierw przestrzeli³y skrzyd³a, a nastêpnie otworzy³y ogieñ do za³ogi. Obaj piloci zginêli na miej- scu. To wszystko, co wiedzia³ ten cz³owiek. Zosta³ trafiony i w- pad³ do wody. Mia³ na sobie napompowywan¹ kamizelkê, ale nie u¿y³ jej od razu. W chwilê póniej, jak twierdzi³, wodnop³at sta- n¹³ w p³omieniach i eksplodowa³. W wyniku wybuchu facet zo- sta³ poparzony i z trudem zdo³a³ aktywowaæ kamizelkê, zanim zemdla³. Co sta³o siê z tym ogromnym statkiem i ma³ymi lataj¹cymi bez silników? Tego nie wiemy. Sk¹d pewnoæ, ¿e to nie bajeczka? Indy napad³ na Tre- adwella. Profesorze Jones, mamy trzydzieci dwa trupy, dwa znisz- czone poci¹gi i obrócony w perzynê wiadukt. W Afryce odchodz¹ od zmys³ów na myl o stracie szlachetnych kamieni o wartoci miliarda dolarów. Hydroplan Rohrbach zosta³ unicestwiony, a na- wet jeli nie, to zagin¹³ wraz z za³og¹. Mamy naocznego wiadka, który opowiada niesamowite historie o tym, co rzekomo widzia³, ¿e nie wspomnê o rejwachu, jaki rozpêta³ siê w Niemczech z po- wodu ca³ej sprawy. A co do plotek z Afryki, to dotar³y one do uszu Watykanu; papie¿ i najwy¿si dostojnicy Kocio³a a¿ podryguj¹ na myl o artefakcie. Czy móg³bym porozmawiaæ z tym ocalonym? spyta³ g³o- no Indy. Sam bym z nim chêtnie pogada³ odpar³ Treadwell z roz- czarowaniem w g³osie. Niestety, nie prze¿y³. W tej chwili nasi ludzie w Niemczech pracuj¹ nad ustaleniem jego to¿samoci, je-
28 ¿eli to jeszcze mo¿liwe. Jak pan siê mo¿e domyla, Niemcy cile utajnili ca³¹ sprawê. Ma³o nie chodz¹ po cianach. Pomin¹³ pan co zauwa¿y³ Indy. Mianowicie? Nie powiedzia³ pan, kim byli ludzie w tym wielkim lataj¹- cym czym-tam. A tak¿e w tych szablopodobnych statkach. Nie mamy najmniejszego pojêcia, profesorze Jones. Czy jest pan wiadom wtr¹ci³ siê Pencroft ¿e pojazdy, o których nam pan opowiedzia³, nie istniej¹? ¯aden ze znanych nam krajów nie wyprodukowa³ maszyn odpowiadaj¹cych temu opisowi. Zdajê sobie z tego sprawê. Zapad³o k³opotliwe milczenie. Pencroft wykorzysta³ tê chwi- lê, by poprosiæ sekretarkê o kolejn¹ dostawê herbaty i brandy. Po- tem nast¹pi³a faza, któr¹ Indiana nazwa³by wy³o¿eniem kawy na ³awê. Mam kilka pytañ, jeli pan ³askaw zagai³ Pencroft, by wró- ciæ do tematu. Oczywicie zgodzi³ siê Treadwell. To nie przypadek, ¿e przyszed³ pan z tym do nas. Zgadza siê. Domylam siê, ¿e przyby³ pan tu specjalnie, by odszukaæ i zapewniæ sobie w ten czy inny sposób us³ugi profesora Jonesa. To tak¿e siê zgadza. Kto pana przys³a³? Treadwell nabra³ powietrza w p³uca. M.I. Dwa* . Pencroft uniós³ brwi na potwierdzenie udzia³u tak wysokiego szczebla rz¹du brytyjskiego. Po wymianie spojrzeñ z Indym zwró- ci³ siê z powrotem do Treadwella. Teraz zatem powiedzia³ wolno staracie siê o us³ugi na- szego wietnego wyk³adowcy archeologii. Nie zaprzeczam. W tym wyrwa³ siê Indy jest tyle samo sensu, co w pañ- skich historyjkach o lataj¹cych diab³ach czy te¿ podniebnych pira- tach, kimkolwiek by byli o ile w ogóle istniej¹. Ludzie po takich przejciach jak eksplozja, poparzenie i wpadniêcie do morza s¹ w stanie zobaczyæ ró¿ne rzeczy. Ale zostawmy to na razie. Panie * (ang.) Military Intelligence wywiad wojskowy (przyp. t³um.).
29 Treadwell, jestem na urlopie badawczym udzielonym mi przez uniwersytet w Princeton Na którym wyk³ada pan kulturê i literaturê redniowiecza dokoñczy³ za niego Treadwell. Jest pan dobrze przygotowany do zajêæ Indy skin¹³ g³o- w¹. Co wiadczy o tym, ¿e personel pañskiego biura potrafi ko- rzystaæ z uniwersyteckiej ksi¹¿ki telefonicznej. Ale kontynuujmy. Obecnie wyk³adam archeologiê celtyck¹. Nie jest to moja pierw- sza posada na tym uniwersytecie. Ju¿ go raz wyrzucilimy Pencroft zachichota³. Jego wer- sja brzmi, ¿e mia³ dosyæ skostnia³ego i apodyktycznego brytyjskiego systemu akademickiego i odszed³ na w³asn¹ probê. Szczerze mó- wi¹c, jest nie do zniesienia, ³amie przepisy, wypuszcza siê na wy- prawy po kury znosz¹ce z³ote jajka, ale Pencroft spowa¿nia³ czêsto udaje mu siê powróciæ z jajkami z³o¿onymi przez te kury. Takimi jak na przyk³ad delfijski Omfalos, którego szukalimy od dziesi¹tków lat w przekonaniu, ¿e by³ on w jaki sposób powi¹za- ny ze Stonehenge. Mielimy racjê, ale dreptalimy w miejscu. Nasz wyalienowany badacz wskaza³ g³ow¹ na Indianê dokona³ cudu, z³ama³ wszystkie regu³y, ale zrobi³ to, co nam wydawa³o siê zupe- ³nie niemo¿liwe. Treadwell nie pozostawa³ w tyle. W zachowaniu profesora Jonesa jest metoda. Tak? zdziwi³ siê Indy. Tak. Cierpi na rzadk¹ chorobê, któr¹ Amerykanie nazywaj¹ biurowstrêtem. Nie jest w stanie wytrzymaæ zbyt d³ugiego studio- wania i kiedy miarka siê przebierze, z zapa³em wyrusza, aby bu- szowaæ wród staro¿ytnych okazów sztuki, czy to w pustyni, gó- rach czy d¿ungli. Przepraszam pana tu zwróci³ siê bezporednio do Indyego je¿eli uzna³ pan to za zlekcewa¿enie mierci pañ- skiej ¿ony kilka lat temu. Nie chcia³em pana uraziæ. Nie urazi³ pan odpar³ Indy ch³odno. Pragnê panu przy- pomnieæ, ¿e czas mojego pobytu tutaj jest ograniczony. Mam za- miar wracaæ do Princeton lub na inny uniwersytet prowadz¹cy wy- kopaliska w terenie. Nie wydaje mi siê, by pan tak post¹pi³ powiedzia³ Tre- adwell. Zadziwia mnie pan, panie Treadwell. Zaledwie garstka lu- dzi wypowiada³a siê z takim przekonaniem o mojej przysz³oci. Treadwell rozemia³ siê.