uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i powietrzni piraci - Martin Caidin

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :788.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i powietrzni piraci - Martin Caidin.pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Indiana Jones
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 106 osób, 97 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

5 1. Obserwowali, jak pierwszy poci¹g min¹³ ich i z mozo³em za- cz¹³ pi¹æ siê pod górê, wypluwaj¹c k³êby czarnego dymu i roz¿a- rzone wêgle. By³a to istna forteca na ko³ach. Sk³ad otwiera³ opan- cerzony wagon, zbudowany z grubych stalowych p³yt pociêtych szczelinami otworów strzelniczych, z obrotow¹ wie¿yczk¹ wypo- sa¿on¹ w szybkostrzelne dzia³ko kalibru 57 mm. Pcha³a go z ha³a- sem lokomotywa, która ci¹gnê³a za sob¹ jeszcze dwie platformy z umieszczonymi na nich metalowymi barykadami i wa³ami z wy- pe³nionych piaskiem worków. Spoza nich oœmiu ludzi, uzbrojo- nych w karabiny maszynowe, obserwowa³o gêste zaroœla po obu stronach toru. By³ to przygotowany na wszystko eszelon-zabójca, wywiadow- ca, który mia³ zapewniæ bezpieczny przejazd drugiemu, odleg³e- mu o tysi¹c metrów poci¹gowi, utrzymuj¹cemu tê sam¹ prêdkoœæ wzd³u¿ po³udniowo-zachodniego wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki. W opancerzonym wagonie drugiego poci¹gu spoczywa³ opas³y sejf, opatrzony trzema zamkami, przyœrubowany do pod³o- gi i owiniêty ³añcuchami. Wewn¹trz znajdowa³a siê torba z potrój- n¹ warstw¹ wodoodpornej foczej skóry, w torbie zaœ – brylanty o wartoœci przekraczaj¹cej miliard dolarów. Ponad sto zapieraj¹- cych dech w piersiach, ogromnych, doskonale oszlifowanych ka- mieni, zmierzaj¹cych do ufortyfikowanych sklepów odgrodzonej murami enklawy Amsterdamu. Diamenty wysy³ano zwykle bezpoœrednio z Kapsztadu, a przy- najmniej w³aœciciele kopalñ przekonywali, ¿e tak jest. Mog³y byæ

6 one tak¿e ekspediowane z Port Elizabeth lub East London, czy nawet z portów Durban i Maputo, po³o¿onych dalej na po³udnio- wo-wschodnim wybrze¿u. Transportom takim zawsze towarzyszy³y oddzia³y uzbrojonych po zêby ¿o³nierzy – a przynajmniej wszy- scy mieli tak myœleæ. Puszczano wiêc w obieg pog³oski, ¿e w kon- woju wiezione jest z³oto, a atakowanie transportów z³ota eskorto- wanych przez ma³e armie by³oby przyk³adem syzyfowej pracy, jeœli nie przejawem g³upoty; nie tylko ze wzglêdu na si³ê ognia ochro- ny, ale tak¿e objêtoœæ i wagê samego kruszcu. Przewo¿enie brylantów ³¹czy³o siê z gr¹ forteli. Jeden cz³o- wiek móg³ nosiæ przy sobie wiêksz¹ fortunê w brylantach ni¿ kilka wagonów wypchanych sztabami z³ota, a posuniêcia Christiana Vlotmana, Afrykanera odpowiedzialnego za bezpieczeñstwo tych transportów, by³y zaskakuj¹ce i trudne do przewidzenia. To w³aœnie on wys³a³ dwa poci¹gi na pó³noc w kierunku Zato- ki Aleksandra, wzd³u¿ granicy Namibii, dawniej nosz¹cej nazwê Niemieckiej Afryki Po³udniowo-Zachodniej. Zatoka Aleksandra le¿y u ujœcia rzeki Oranje. Na rozkaz Vlotmana pog³êbiono wej- œcie do zatoki, by móg³ w niej oczekiwaæ dobrze uzbrojony kr¹- ¿ownik, który mia³ powieŸæ ³adunek do Amsterdamu. Kapitanowi kr¹¿ownika przypad³o jednak w udziale d³ugie i bezowocne oczekiwanie. Gdy pierwszy z poci¹gów, ze stra¿nikami gotowymi w ka¿dej chwili otworzyæ ogieñ, wyszed³ z zakrêtu i wtoczy³ siê na most po- nad po³o¿onym kilkaset metrów ni¿ej skalistym korytem rzecz- nym, mê¿czyzna ukrywaj¹cy siê wœród otoczaków na pobliskim zboczu przekrêci³ dŸwigniê zapalnika. Sto kilogramów dynamitu, umocowane kablami do masywnych drewnianych belek mostu, znik³o w gwa³townym rozb³ysku i potê¿nym wstrz¹sie. Grube bel- ki rozpad³y siê na drzazgi, rozerwa³y konstrukcjê i jeszcze zanim zagas³ blask wybuchu, most zacz¹³ siê chyliæ pod ciê¿arem poci¹- gu. Grzmot potoczy³ siê korytem rzeki, odbijaj¹c siê od otaczaj¹- cych j¹ wzgórz, a poci¹g w straszliwie zwolnionym tempie prze- chyli³ siê i zatrz¹s³ niczym w konwulsjach. W¹t³e okrzyki przebi³y siê przez narastaj¹cy ³omot wal¹cej siê konstrukcji. W przepaœæ zaczê³y wpadaæ wagony, z których wysypywali siê bezw³adnie pasa¿erowie. Ziemia zawibrowa³a od eksplozji, ponownie zadr¿a³a od po- wracaj¹cych fal wybuchu i wyda³a z siebie bolesne westchnienie, gdy lokomotywa i ciê¿ki opancerzony wagon roztrzaska³y siê na

7 g³azach. K³êby dymu i kurzu wzbi³y siê w powietrze, kocio³ eks- plodowa³, a echa wybuchu potoczy³y siê po wzgórzach. Ziemia zafalowa³a nawet w znacznej odleg³oœci od miejsca katastrofy. Szyny pod drugim poci¹giem poruszy³y siê niczym odcedzane spaghetti. Poci¹g przetrzyma³ fale uderzeniowe i nie wykolei³ siê, ale nie by³o w¹tpliwoœci co do katastrofy, jaka spo- tka³a ekipê pilotuj¹c¹. Maszyniœci natychmiast rozpoczêli hamo- wanie. Spomiêdzy stalowych szyn i œlizgaj¹cych siê po nich sta- lowych kó³ sypnê³y siê strumienie iskier. G³ówny maszynista poci¹gn¹³ za linkê, uwalniaj¹c wraz z par¹ przeraŸliwy gwizd, aby zawiadomiæ wszystkich pasa¿erów o niebezpieczeñstwie, jakie na nich czyha³o. Chwilê póŸniej poci¹g sta³ ju¿ w miejscu, ³agodnie posapuj¹c. Kiedy stra¿nicy obejrzeli siê za siebie, zauwa¿yli, jak pu³apka siê zamyka – seria ognistych wybuchów rozerwa³a tor w miejscu, po którym przed chwil¹ przejechali. Poci¹g nie móg³ jechaæ na- przód, bo przed nim nie by³o ju¿ mostu. Nie móg³ te¿ siê wycofaæ, gdy¿ szyny za nim przesta³y istnieæ. Spoczywa³ niczym przedwiecz- ny dinozaur, zamiast zabójczych kolców strosz¹c lufy karabinów maszynowych, tak jak ów najwiêkszy drapie¿nik unieruchomiony przez sw¹ w³asn¹ masê. Stra¿nicy z pe³n¹ œwiadomoœci¹ czekali na zbli¿aj¹cy siê atak. Nie us³yszeli œwistu kul ani huku moŸdzierzy. Nie spad³y bom- by. Zamiast nich z górskich grani od strony l¹du sp³yn¹³ bia³y dym i przetaczaj¹c swe tumany po wzgórzach, spowi³ ca³y poci¹g. Ludzie wdychali dym, który nie by³ dymem. Krztusili siê i ka- s³ali, chwytali siê za gard³a i piersi, gdy fosgen wlewa³ im siê do ust i nozdrzy, czyni¹c spustoszenie w ich p³ucach. Przesycona s³o- dycz¹ woñ œwie¿ego siana opanowa³a atmosferê; s³odki zapach dusz¹cej œmierci, gazu parali¿uj¹cego miêœnie i nerwy. Stra¿nicy padali w konwulsjach na ziemiê i umierali. Gaz bojowy fosgen w trwa³ej postaci przestaje byæ szkodliwy po up³ywie trzydziestu minut, lecz ludzie na wzgórzach nie mieli czasu do stracenia. Pu³kownik Hans Stumpf rozmawia³ spokojnie, ale z werw¹ z ludŸmi oczekuj¹cymi jego rozporz¹dzeñ; ka¿dy z nich otrzyma³ rozkazy drog¹ radiow¹ przez s³uchawki. – Naprzód! – warkn¹³ Stumpf. Jego ludzie wypadli z ukrycia, chronieni przez niepotrzebne ju¿ kamizelki kuloodporne i maski gazowe, by unikn¹æ wdychania pozosta³oœci fosgenu. Zeszli ze skarpy nie ³ami¹c perfekcyjnego szyku.

8 Ciê¿kie drzwi opancerzonego wagonu wysadzono niewielki- mi ³adunkami nitrogliceryny. Gdy napastnicy weszli do wnêtrza z karabinami gotowymi do strza³u, znaleŸli powykrêcane cia³a oœmiu uduszonych ludzi. Po odci¹gniêciu na bok jednego z nich i za³o¿eniu materia³ów wybuchowych przy sejfie wycofali siê na zewn¹trz. Ponownie przekrêcono dŸwigniê zapalnika i z pancerki dobieg³ st³umiony odg³os eksplozji. Napastnicy natychmiast we- szli do œrodka, ignoruj¹c buchaj¹cy ze œrodka dym. Drzwi sejfu trzyma³y siê tylko na jednym zawiasie. Jeden z mê¿czyzn wyj¹³ z niego stalowe pude³ko i wy³ama³ wieko. We- wn¹trz, w aksamitnych woreczkach, spoczywa³ ich ³up. Skrz¹cy siê, iœcie cesarski okup w ogromnych, ró¿nokolorowych brylan- tach. Cz³owiek klêcz¹cy przy sejfie i przygl¹daj¹cy siê fortunie sprawia³ wra¿enie sparali¿owanego. Powodem nie by³y drogie ka- mienie, lecz skromny szeœcian o bokach d³ugoœci oko³o oœmiu cen- tymetrów, na którym widnia³y wyryte dziwne symbole. Kostka b³yszcza³a jak wypolerowany br¹z. Przy pomocy innego mê¿czy- zny szybko umieœci³ brylanty i szeœcian w zapieczêtowanych wo- doszczelnych torbach. Dowodz¹cy nakaza³ coœ gestem jednemu ze swych ludzi, po czym wszyscy trzej ruszyli w dó³ zbocza. Nad brzegiem rzeki czeka³ na nich pu³kownik Stumpf. Wskaza³ na wo- doszczelne torby. – Macie wszystko? – spyta³ twardym, choæ teraz podwy¿szo- nym z emocji tonem. Jego ludzie pozdejmowali maski gazowe. – Tak jest! Wszystko, co by³o w sejfie, mamy tu. – A co z, hm, przesy³k¹ specjaln¹? D³oñ w rêkawicy poklepa³a torbê. – Te¿ jest tutaj. Pu³kownik wysili³ siê na coœ w rodzaju uœmiechu, potem zaci- sn¹³ usta. – Znakomicie. W Berlinie bêd¹ zadowoleni. Ruszamy. Pomaszerowali w kierunku ukrytego w zatoczce pontonu. – Zmierzcha siꠖ powiedzia³ Stumpf, rozgl¹daj¹c siê po nie- bie. – Niech reszta dokoñczy dzie³o. Za dwadzieœcia minut wszy- scy maj¹ byæ w pontonach gotowi do wyp³yniêcia. ¯o³nierze, którzy zostali przy poci¹gu, zak³adali nowe ³adunki i zapalniki. Operacjê przeprowadzili szybko i sprawnie, i wkrótce do³¹czyli do swoich towarzyszy na nabrze¿u. Nadci¹ga³a noc. Pu³- kownik Stumpf obserwowa³ morze przez lornetkê.

9 – O! – wykrzykn¹³. – Widzê sygna³. Wyp³ywamy. Ruszaæ siê! Cztery pontony przemierzy³y ponad trzykilometrowy dystans, jaki dzieli³ je od majacz¹cego w mroku kiosku ³odzi podwodnej. Nie wynurzaj¹c siê ca³kowicie, ³ódŸ poch³onê³a grupê uderze- niow¹. Stumpf jako ostatni wœlizgn¹³ siê w czeluœæ otwartego w³azu. Zatrzyma³ siê i obróci³, by spojrzeæ na ledwie widoczny ju¿ w ciemnoœciach poci¹g, i nacisn¹³ przycisk detonatora radio- wego. Seria potê¿nych eksplozji unios³a w górê ogromne, poszar- pane szcz¹tki poci¹gu i ludzkich cia³. W chwilê potem ogieñ prze- rzuci³ siê na zaroœla rosn¹ce wzd³u¿ nasypu. Stumpf kiwn¹³ z satysfakcj¹ g³ow¹ i wrzuci³ detonator do wody, zatapiaj¹c go w mrocznych g³êbinach razem z pontonami, które przebito ostrza- mi no¿y. Nied³ugo póŸniej po ³odzi podwodnej nie pozosta³ ¿a- den œlad. Poci¹g ratunkowy przyby³ dwie godziny póŸniej. Jego obs³u- ga z niedowierzaniem patrzy³a na ogrom zniszczeñ, jaki zasta³a na miejscu katastrofy. Nastêpnego dnia rano… Oko³o stu dwudziestu kilometrów na po³udniowy zachód od przyl¹dka Dernburg, pod szarym, sztormowym niebem nad po- wierzchniê wynurzy³a siê nieznacznie ³ódŸ podwodna. Z kiosku wypuszczono balon z przyczepion¹ do niego anten¹ radiow¹. Osi¹- gn¹wszy wysokoœæ siedemdziesiêciu metrów balon zatrzyma³ siê i naprê¿y³ antenê emituj¹c¹ sygna³ naprowadzaj¹cy. Wachtowy zawo³a³ pu³kownika Stumpfa. – Samolot na lewej burcie! Leci nisko nad horyzontem i kie- ruje siê wprost na nas! Stumpf podniós³ lornetkê do oczu. Nie mia³ zamiaru podej- mowaæ ryzyka. Jeœli to nie jest „Rohrbach Romar” z Deutsches Aero Lloyd, rozsiek¹ go ogniem karabinów maszynowych i po- p³yn¹ dalej zanurzeni. Charakterystyczny dŸwiêk silników du¿ego hydroplanu by³ nie do pomylenia; œmig³a pracowa³y trochê asynchronicznie. Utrzy- muj¹c niski pu³ap, okr¹¿y³ on ³ódŸ podwodn¹, potwierdzi³ sw¹ to¿- samoœæ zakodowanym przekazem radiowym. Pu³kownik Stumpf zwróci³ siê do kapitana ³odzi: – Zas³ona dymna, kapitanie. Kapitan skin¹³ g³ow¹ i krzykn¹³ do za³ogi:

10 – Dwa granaty dymne! Schnell! Dwóch marynarzy odbezpieczy³o granaty i po³o¿y³o je na po- k³adzie. Zasycza³y p³omienie i dym zakot³owa³ siê w powietrzu, ukazuj¹c prêdkoœæ i kierunek wiatru. Hydroplan zawróci³ w odda- li i przygotowywa³ siê do wodowania pod wiatr. Pu³kownik Stumpf spogl¹da³ z dum¹ na wielki górnop³at, który idealnie nadawa³ siê do obecnej misji. Wznosz¹ce siê ponad wyprofilowanym dnem burty steranego kad³uba by³y p³askie, a rozpiêtoœæ skrzyde³ prze- kracza³a trzydzieœci metrów. W pomruku trzech potê¿nych silni- ków typu BMW VLuz s³ysza³o siê drzemi¹c¹ w nich ogromn¹ moc. Cztero³opatowe drewniane œmig³a, grube i masywne, gwa³townie bi³y powietrze. Stumpf wiedzia³, ¿e to von Moreau siedzi za stera- mi. Panowanie nad wa¿¹cym prawie dwie tony monstrum ponad otwartym morzem wymaga³o najwy¿szych umiejêtnoœci, a on by³ najlepszy. „Romar” podchodzi³ do wodowania delikatnie muska- j¹c powierzchniê, potem zaœ zanurzy³ siê g³êbiej, gdy Moreau zmniejszy³ moc. Wreszcie zbli¿y³ siê do ³odzi podwodnej, ale za- chowa³ bezpieczny dystans. Majtkowie opuœcili na wodê ponton i przytrzymywali go za linki. Trzej ludzie z oddzia³u szturmowego wyszli na pok³ad. Jeden z nich niós³ wodoszczeln¹ torbê. Stumpf pokaza³ im, ¿eby pocze- kali na niego w pontonie, sam zaœ zwróci³ siê do kapitana: – Dziêkujê, kapitanie Loerzer. Zgranie w czasie, ca³a akcja, wszystko by³o godne pochwa³y. Mê¿czyŸni podali sobie rêce. Loerzer uœmiechn¹³ siê. – Kiedy pomyœlê, jakiej korzyœci to przysporzy naszym no- wym Niemcom… – pokiwa³ g³ow¹, nie kryj¹c emocji. Stumpf zasalutowa³ szybko i wszed³ do pontonu. – Do wiose³! – warkn¹³. Jego ludzie wios³owali równo i moc- no i wkrótce dobili do czekaj¹cego na nich „Romara”. Gdy weszli ju¿ na pok³ad, Stumpf odwróci³ siê i zatopi³ ponton kilkoma strza- ³ami z pistoletu. Rozpozna³ von Moreau wygl¹daj¹cego z kokpitu. – Erhard, przyjacielu! – wykrzykn¹³. – Nie traæmy czasu! Von Moreau pomacha³ mu rêk¹, jednoczeœnie kiwaj¹c g³o- w¹. Chwilê póŸniej niski grzmot przetoczy³ siê po mrocznej po- wierzchni oceanu. Z ³odzi podwodnej strzeli³y race, co zapewni- ³o von Moreau widocznoœæ przy starcie. Kiedy race, wolno opadaj¹ce na spadochronach, z sykiem zgas³y w wodzie, olbrzy- mi „Rohrbach” od dawna ju¿ by³ w powietrzu i wspina³ siê w gó-

11 rê. Na wysokoœci dwustu piêædziesiêciu metrów von Moreau wy- równa³ lot i wszed³ w zakrêt, by oddaliæ siê o co najmniej sto piêæ- dziesi¹t kilometrów od wybrze¿a Zwi¹zku Po³udniowej Afryki. Nikt nie spodziewa³ siê tu w nocy hydroplanu, a ju¿ z pewnoœci¹ jakiegokolwiek samolotu kieruj¹cego siê na po³udnie, w odleg³o- œci stu piêædziesiêciu kilometrów od Kapsztadu. Dopiero póŸniej rozpoczn¹ sw¹ d³ug¹ podró¿ na wschód, a potem zmieni¹ kurs na pó³nocny wschód. Stumpf uda³ siê do kabiny pilotów. – Jak stoimy z paliwem?! – musia³ podnieœæ g³os, by przekrzy- czeæ ha³as silników. – Znakomicie! – odpar³ von Moreau. – Bez kompletu za³ogi i bez ³adunku dodatkowe zbiorniki daj¹ nam zasiêg ponad trzech tysiêcy kilometrów. Z³apiemy statek o czasie i pozostanie nam jesz- cze sporo rezerwy. D³oñ Stumpfa zacisnê³a siê na ramieniu przyjaciela. – Dziêkujê. Teraz trochê siê zdrzemnê. ObudŸ mnie, jeœli zaj- dzie coœ nieprzewidzianego. Siedemnaœcie godzin póŸniej… – Statek znajduje siê oko³o oœmiu kilometrów przed nami – zameldowa³ drugi pilot Franz Gottler Flugkapitänowi Erhardowi von Moreau. – Wspó³rzêdne trzy piêæ dwa stopnie. Nawi¹za³em ju¿ kontakt i statek ustawia siê w³aœnie pod wiatr jako nasz punkt odniesienia. Von Moreau skin¹³ g³ow¹. St³umi³ ziewniêcie: wiêkszoœæ ostat- nich dwudziestu oœmiu godzin spêdzi³ za sterami. Teraz ponownie natê¿y³ uwagê, nieznacznie skrêci³ „Romarem” w lewo i delikat- nie zacz¹³ przymykaæ wszystkie trzy przepustnice, których dŸwi- gnie znajdowa³y siê pod jego praw¹ rêk¹. Ogromny hydroplan ob- ni¿y³ pu³ap i idealnie osiad³ na wyd³u¿onych wypuk³oœciach fal, wzbijaj¹c przy tym pióropusz kropel i nieskaziteln¹ falê rufow¹. Von Moreau podp³yn¹³ do statku handlowego. Miêdzy statkiem a jego maszyn¹ na dwóch szalupach uwijali siê marynarze z kija- mi o opatrzonych gum¹ koñcach. Za³oga „Romara” wy³owi³a z wo- dy gumowego wê¿a i szybko uzupe³nia³a baki i rezerwê oleju. Po- dano im szczelnie zamkniête pojemniki z gor¹c¹ ¿ywnoœci¹ i kilka bary³ek ciemnego piwa. Wreszcie von Moreau otrzyma³ kartkê od kapitana statku:

12 Startujcie, gdy tylko bêdziecie gotowi. Kiedy znajdzie- cie siê ju¿ w powietrzu, odnotujê w dzienniku pozycjê i ra- port o locie 977 kompanii Aero Lloyd z Jeziora Wiktorii, z wasz¹ maszyn¹ na jego miejsce. Gratulacje z okazji wizy- ty na po³udniu. Tu na dole rozpêta³o siê istne piek³o. Hals und Beinbruch! Von Moreau uœmiechn¹³ siê. „Z³am kark i nogê”. Kapitan mu- sia³ w przesz³oœci byæ lotnikiem, skoro zna³ pozdrowienie pilo- tów wyruszaj¹cych do boju. Wychyli³ siê z okna kokpitu, dostrzeg³ kapitana i pomacha³ do niego rêk¹. Kilka minut póŸniej oderwali siê od statku, ustawili w pozycji startowej pod wiatr i z ³oskotem wzbili siê w ciemniej¹ce niebo. Teraz von Moreau wspi¹³ siê na wy¿szy pu³ap. Im mniej ludzi mog³o siê przyjrzeæ „Rohrbacho- wi” w drodze do Niemiec, tym lepiej. Wzniós³ maszynê na czte- ry tysi¹ce dziewiêæset metrów, zbli¿aj¹c siê do granicy mo¿liwo- œci ciê¿kiego hydroplanu. Skin¹³ na siedz¹cego po prawej stronie Gottlera: – Przejmij stery. Ja siê przeœpiê. ObudŸ mnie, jeœli zajdzie coœ nieprzewidzianego, nawet gdyby wydawa³o siê to b³ahostk¹. – Tak jest. Chwilê potem von Moreau ju¿ spa³. Hydroplan z hukiem sil- ników pod¹¿a³ na pó³noc. Czternaœcie godzin póŸniej Flugkapitän Erhard von Moreau pokiwa³ z zadowoleniem g³ow¹ i stukn¹³ palcem w mapê Morza Œródziemnego, spoczywaj¹c¹ na jego kolanach. Zerkn¹³ na dru- giego pilota. – Jesteœmy dok³adnie o czasie – oznajmi³ z nieukrywan¹ przy- jemnoœci¹. – Niebywa³y lot! Kto by pomyœla³, ¿e przelecimy w nocy nad Ugand¹, Sudanem i ca³¹ Libi¹ bez napotykania po drodze ¿ad- nych przeszkód. Gottler uœmiechn¹³ siê w odpowiedzi: – Pod nami tylko woda. Jaka jest nasza dok³adna pozycja, kapitanie? Von Moreau uniós³ mapê. – To wybrze¿e Libii, o tu. Przelecieliœmy nad El Agheila, po- konaliœmy Golfo Di Sidra, nastêpnie Morze Œródziemne i teraz – postuka³ w mapꠖ jesteœmy, hm, tutaj. Trzydzieœci piêæ stopni sze- rokoœci pó³nocnej i osiemnaœcie stopni d³ugoœci zachodniej. Przed nami Sycylia i W³ochy, i jeœli utrzymamy obecny kurs, przelecimy

13 nad Cieœnin¹ Messyñsk¹, tutaj, a potem nad Livorno i dalej prosto do domu. Von Moreau trzyma³ mapê w górze, by drugi pilot móg³ lepiej zobaczyæ trasê. Teraz, gdy j¹ sk³ada³, ujrza³ coœ przez gruby wia- trochron. Powoli opuœci³ mapê, patrz¹c w niebo z maluj¹cym siê na twarzy wyrazem zaskoczenia. – Franz! Popatrz uwa¿nie. Niemal na wprost nas, trzydzieœci stopni nad lini¹ horyzontu. S³oñce odbija³o siê z oœlepiaj¹cym b³yskiem od jakiegoœ obiektu. – Kapitanie, to coœ wygl¹da jak… jak zeppelin! Ale to jest ogromne! – Gottler wytê¿a³ wzrok. – Leci bardzo wysoko, a od- blask jest tak silny, ¿e… – Utrzymaæ kurs i wysokoœæ – uci¹³ von Moreau. – Obejrzyj- my to sobie. – Siêgn¹³ do kieszeni ze swoimi przyrz¹dami i wydo- by³ siln¹ lornetkê. Ustawi³ ostroœæ i zakl¹³ pod nosem. – Mein Gott… – Co to jest, kapitanie? – nie wytrzyma³ Gottler. – Coœ w kszta³cie torpedy. Ma chyba z piêæset metrów d³ugo- œci, ale… – Mówi³ teraz zarówno do siebie, jak i do drugiego pilo- ta. – Ale wtedy by³by co najmniej dwa razy wiêkszy ni¿ najwiêk- szy zeppelin, jaki kiedykolwiek zbudowaliœmy! Z pocz¹tku myœla³em, ¿e to „Graf Zeppelin”. Ju¿ od dwóch lat odbywa rejsy nad Atlantykiem. – Kapitanie, jesteœmy na piêciu tysi¹cach… – Tak, tak, wiem. Cokolwiek to jest, znajduje siê co najmniej dwa razy wy¿ej ni¿ my, a zeppeliny tak wysoko nie lataj¹! Poza tym – przerwa³ sam sobie – przejmê stery, Franz. Powiedz mi, co ty widzisz. Gottler podniós³ lornetkê do oczu: – Obiekt jest tak wielki, jak pan twierdzi³. Ale… poszycie nie jest z materia³u, jak u „Grafa”. Ten statek jest od dziobu po rufê pokryty metalem. – Co jeszcze?! – naciska³ von Moreau, za wszelk¹ cenê pra- gn¹c albo potwierdzenia tego, co przed chwil¹ widzia³, albo infor- macji, ¿e jego oczy sp³ata³y mu figla. – Silniki, kapitanie. To znaczy – Gottler zaj¹kn¹³ siê z niedo- wierzania – nie ma ich. Nie widzê nawet œladu silników, a to prze- cie¿ niemo¿liwe. Proszê spojrzeæ, obiera kurs przecinaj¹cy nasz¹ drogê lotu. I chocia¿ jest du¿o wy¿ej, wyraŸnie zamierza nas prze-

14 chwyciæ. Ale jak… jak to jest mo¿liwe bez silników? – Opuœci³ lornetkê i popatrzy³ na von Moreau. – Kapitanie, nie rozumiem… – Do diab³a z rozumieniem! Zapisuj wszystko, co widzisz, jasne? Rób notatki! Von Moreau pochyli³ siê na prawo i obróci³ w kierunku stano- wiska radiooperatora. – Stryker! – wrzasn¹³ – Dasz radê z³apaæ Hamburg na krót- kich falach? Próbuj! Zwróci³ siê ponownie do Gottlera: – Co jeszcze dostrzegasz? – To niewiarygodne, kapitanie, ale nawet z tej odleg³oœci wy- raŸnie widaæ, ¿e obiekt zwiêkszy³ prêdkoœæ. Z ca³¹ pewnoœci¹ po- rusza siê szybciej i… kapitanie! Od obiektu oddzieli³o siê kilka mniejszych! Widzi je pan? Strasznie b³yszcz¹ w tym s³oñcu… Pierwszy raz w ¿yciu widzê coœ takiego. Jaki maj¹ kszta³t, kapita- nie! S¹ jak… jak pó³ksiê¿yce. Ale¿ szybko siê poruszaj¹! To… to niesamowite, kapitanie! Nie maj¹ silników ani œmigie³! Von Moreau z³apa³ swoj¹ lornetkê. – Przejmij stery – warkn¹³ do Gottlera. – Utrzymaj kurs i wy- sokoœæ. Stryker! Co z tym Hamburgiem? Radiooperator Albert Stryker wpad³ do kokpitu. – Kapitanie, nasze transmisje s¹ blokowane. S³yszê tylko za- k³ócenia. Ktoœ nas rozmyœlnie zag³usza. – Próbowa³eœ innych systemów? – Próbowa³em na ka¿dej czêstotliwoœci. Nic siê nie przedo- staje. – Stryker wygl¹da³ teraz przez szybê; spostrzeg³ trzy œwiec¹- ce, pó³ksiê¿ycowate obiekty, które zbli¿a³y siê do nich, szybko obni¿aj¹c wysokoœæ. Otworzy³ usta ze zdumienia. – Co… co to s¹ za… – Wracaj do radiostacji, Stryker! – rozkaza³ von Moreau. – Pró- buj dalej, choæby i zêbami, bylebyœ nawi¹za³ ³¹cznoœæ. – Tak jest! Zrobiê, co w mojej mocy, kapitanie. – Stryker po- spieszy³ do sprzêtu radiowego. – Pierwszy raz widzê coœ takiego – powiedzia³ von Moreau do drugiego pilota. – To zadziwiaj¹ce. Najpierw olbrzymia torpe- da, teraz te pêdz¹ce po niebie pó³ksiê¿yce… Wyci¹gaj¹ chyba z sie- demset albo osiemset na godzinê. – Potrz¹sn¹³ z niedowierzaniem g³ow¹. – Coœ musi je napêdzaæ. Ale co? Sk¹d pochodz¹? Kim s¹ ich piloci? I po co przybyli? – wyrzuca³ z siebie pytania bez odpo- wiedzi.

15 Stryker ponownie wpad³ do kokpitu: – Kapitanie! Ci tam w górze… – trzês¹c¹ siê rêk¹ wskaza³ skrz¹cy siê pó³ksiê¿yc, który min¹³ ich z ogromn¹ prêdkoœci¹ i za- krêci³ bez najmniejszego wysi³ku, jakby za spraw¹ czarów. Pozo- sta³e dwa zajê³y pozycje, po jednym przy ka¿dym skrzydle „Ro- mara”. – Nawi¹zali z nami kontakt, kapitanie. Von Moreau wbi³ wzrok w Strykera. – W jakim jêzyku, cz³owieku? – W naszym, kapitanie. Po niemiecku. – I co mówi¹? Stryker prze³kn¹³ œlinê, zanim siê odezwa³: – Rozkazuj¹ nam natychmiast wodowaæ albo nas zestrzel¹. Von Moreau szybko oceni³ grozê sytuacji, w jakiej siê znaleŸ- li. Olbrzymi kszta³t nad nimi to z pewnoœci¹ statek macierzysty, lataj¹cy lotniskowiec. Przy takim kszta³cie, rozmiarach i osi¹gach nie mia³ prawa istnieæ, ale jednak tam by³. A te jeszcze bardziej niesamowite pó³ksiê¿yce, po³yskliwe, niewiarygodnie szybkie i bez widocznego napêdu. O tyle wyprzedza³y ich „Romara”, ¿e równie dobrze mogliby p³yn¹æ ³odzi¹ wios³ow¹. Nie mia³ w¹tpliwoœci, ¿e groŸba zestrzelenia by³a prawdziwa. – Przeka¿ im, ¿e siê dostosujemy – powiedzia³ von Moreau. Gottler patrzy³ na niego z niedowierzaniem. – Nie mogê, kapitanie – odpar³ Stryker. – Rozkazali nam scho- dziæ do wodowania natychmiast. Powiedzieli te¿, ¿e nie bêdê móg³ im przekazaæ odpowiedzi. Von Moreau nie mia³ w¹tpliwoœci. Instynkt zrodzony z do- œwiadczenia nabytego podczas misji bojowych, lata pracy na wiel- kich samolotach rejsowych i to, co zobaczy³ podczas tego nieziem- skiego pokazu – wszystko to z³o¿y³o siê teraz na intuicyjn¹ decyzjê. Praw¹ rêk¹ przyci¹gn¹³ dŸwignie przepustnic, zmniejszy³ moc, obni¿y³ nos i rozpocz¹³ manewr wodowania. Nie mogli nawi¹zaæ z nikim ³¹cznoœci radiowej, ale von Mo- reau wiedzia³, ¿e postêpy w ich locie s¹ nanoszone na mapy w Ham- burgu i Berlinie, i jeœli nie wyl¹duj¹ w pobli¿u Catanii na Sycylii, która le¿y bezpoœrednio na zamierzonym przez nich kursie, pod- niesie siê alarm. – Stryker, nie przestawaj wysy³aæ sygna³u o pomoc razem z na- szymi wspó³rzêdnymi. Transmituj na wszystkich czêstotliwoœciach. Wiem, ¿e nas zag³uszaj¹, ale zawsze mo¿e siê coœ wydarzyæ. Mo¿e

16 zmiana wysokoœci jakoœ na to wp³ynie. W ka¿dym razie postaraj siê. – Tak jest. Von Moreau skupi³ siê na przyrz¹dach, przygotowuj¹c maszy- nê do wodowania. Gottler usi³owa³ dostrzec coœ w oddali. – Z zachodu nadci¹gaj¹ niskie chmury, kapitanie – zaraporto- wa³. – Wkrótce mo¿emy mieæ mg³ê nad powierzchni¹. – Liczê na to – powiedzia³ gorzko von Moreau. – Wcale mi siê to nie podoba. Czujê siê jak szczur w pu³apce. – Tak jest. Osiedli ju¿ na wodzie, z nosem hydroplanu ustawionym do przybieraj¹cego na sile wiatru, który pcha³ w ich stronê chmury i owin¹³ samolot pierwszymi wstêgami mg³y. Widocznoœæ by³a jesz- cze na tyle dobra, ¿e widzieli, jak potê¿ny statek, wisz¹cy nad nimi, tak¿e obni¿a lot, kieruj¹c siê bezpoœrednio na ich maszynê. – Wiesz, Franz, kiedy ju¿ wydostaniemy siê z tej opresji – je- œli siê w ogóle wydostaniemy – i opowiemy innym, co siê tu wy- prawia³o, to nikt, ale to nikt nam nie uwierzy. – Jestem przekonany, kapitanie, ¿e nie mamy siê o co mar- twiæ. Nie z takim ³adunkiem. Ci z Berlina bez zw³oki rozpoczn¹ poszukiwania i nie cofn¹ siê przed niczym, póki nas nie znajd¹. Von Moreau popatrzy³ na nadci¹gaj¹c¹ ponur¹ pogodê; olbrzy- mi kszta³t nad nimi nadal rós³. – Tyle ¿e nikt nie wie, gdzie jesteœmy i ¿e patrzymy na coœ, co nie powinno istnieæ. Poza tym, m³odzieñcze, nie mamy chyba po- wodów do zmartwieñ, co? Franz Gottler nawet nie stara³ siê znaleŸæ odpowiedzi.

17 2. Ale¿ siê postarza³. Dobry Bo¿e, lata nie by³y dla staruszka ³a- skawe. W ¿yciu do g³owy by mi nie przysz³o, ¿e go zobaczê na wózku. Chyba ¿e – profesor Henry Jones uœmiechn¹³ siê do w³a- snych myœli – mia³by do niego przyczepiony silnik rakietowy i go- ni³by jak szatan wœród tych szacownych murów. Jones w pe³ni akceptowa³ osobê doktora Pencrofta. Mimo po- desz³ego wieku siedemdziesiêciu lat i wózka inwalidzkiego, Pen- croft nadal roztacza³ wokó³ siebie aurê w³adzy i dominacji. Dzie- kanem Wydzia³u Archeologii Uniwersytetu Londyñskiego zosta³ dawniej, ni¿ wiêkszoœæ ludzi siêga³a pamiêci¹, lecz nawet teraz, z latami gromadz¹cymi mu siê na karku, z burz¹ siwych w³osów nad oczami b³yskaj¹cymi spoza grubych szkie³, nie by³o w¹tpli- woœci, ¿e panuje nad swoim urzêdem. Okulary zdawa³y siê wy- szczuplaæ jego twarz bardziej ni¿ œci¹gniêta, podobna do pergami- nu skóra. Po takim ciele spodziewano siê zwykle s³abego g³osu; ka¿dego, kto tak myœla³, wprawia³a w zdumienie si³a i energia Pen- crofta, kiedy mówi³. Nikt nie œmia³ kwestionowaæ jego doœwiad- czenia czy autorytetu. Profesor Henry Jones – który przedk³ada³ nad swe imiê przy- domek Indiana – podziwia³ i szanowa³ starego Pencrofta. Pencroft natomiast mia³ dychotomiczne podejœcie do Jonesa. Pozornie nie tolerowa³ go z powodu du¿o m³odszego wieku i niewybaczalnego grzechu bycia Amerykaninem, intruzem przyby³ym z niegdysiej- szych kolonii. Docenia³ jednak entuzjazm i wiedzê Jonesa, jego granicz¹c¹ z bezmyœlnoœci¹ chêæ pogoni za wytyczonym mu ce- 2 – Indiana Jones i powietrzni piraci

18 lem. Sam niegdyœ zachowywa³ siê podobnie. Niejeden raz Pen- croft rozprasza³ zbieraj¹ce siê nad g³ow¹ Jonesa czarne chmury, gdy zarz¹d uniwersytetu chcia³ go usun¹æ spoœród grona wyk³a- dowców i wys³aæ z powrotem za ocean, „gdzie jego miejsce, po- œród ignorancji i grubiañskich manier Amerykanów”. Profesor Jones mo¿e i by³ obcokrajowcem, ale za to obcokrajowcem o wy- j¹tkowym umyœle i niesamowitej intuicji do znajdowania wœród tajemnic przesz³oœci tego, czego szuka³. Pencroft nigdy by siê nie przyzna³, ¿e bawi³o go wystêpowanie w roli obroñcy Jonesa; Jo- nes przypomina³ mu jego samego dziesi¹tki lat temu. S³u¿¹cy Pencrofta zatrzyma³ wózek dok³adnie dwa metry od profesora Jonesa. Przez d³ug¹ chwilê obaj milczeli. Tak w³aœnie postêpowa³ Pencroft; najpierw zwyk³ analizowaæ sytuacjê, jeœli by³a odmienna od tych, w których siê ju¿ w ¿yciu znalaz³. Zbiera³ my- œli, wêszy³ pismo nosem i zachowywa³ milczenie, dopóki nie wy- koncypowa³ sobie replik nie tylko na dan¹ chwilê, ale i na kilka posuniêæ naprzód. A z tego, czego dowiedzia³ siê podczas bardzo prywatnej rozmowy, s³owo „odmienna” nie zosta³o tu u¿yte w zna- czeniu podawanym przez jego wewnêtrzny s³ownik. Szczerzemówi¹c,Pencroftnieuwierzy³w anijednos³owo.Uzna³ to, co us³ysza³, za stek bzdur i andronów. Opowieœci o duchach i upio- rach do straszenia dziatwy i nic wiêcej. By³ kompletnie zaskoczony, kiedy ludzie wys³ani spod numeru dziesi¹tego na Downing Street spo- tkali siê z nim, a im d³u¿ej mówili, w tym wiêksze wprawiali go zdu- mienie,i tonawetniesam¹opowiastk¹,alefaktem,¿enajwy¿szeszcze- ble rz¹dowe mog³yby sobie zawracaæ g³owê takimi bredniami. Oznajmi³ im to zreszt¹, przy czym u¿y³ niedwuznacznych sformu³o- wañ. Nie zwa¿aj¹c na to, ¿e s¹ b¹dŸ co b¹dŸ wys³annikami premiera, omal nie oskar¿y³ swych goœci o alkoholizm. Prze³knêli to g³adko, co samo w sobie wiele powiedzia³o spryt- nemu Pencroftowi. Natychmiast sta³o siê dla niego jasne, ¿e maj¹ ju¿ za sob¹ podobny proces myœlowy jak on, gdy s³ucha³ tej nie- wiarygodnej historii. Nie ¿artowali wiêc, a jeœli zst¹pili ze swych biurokratycznych wy¿yn, by odwiedziæ profesora Pencrofta, mu- sieli byæ przyparci do muru. To zmusi³o go do odszukania Jonesa. A dok³adniej, Indiany Jonesa, cz³owieka z niedorzecznym mianem, które sam przybra³. Wiedzia³, ¿e najbli¿si przyjaciele profesora skracali to imiê, zwra- caj¹c siê do niego po prostu „Indy”, ale Pencroft nie potrafi³ zni- ¿yæ siê do robienia czegoœ takiego. Teraz odsun¹³ te myœli na bok.

19 – Co w tej chwili robisz? – napad³ niespodziewanie na Jone- sa. Ledwie wyrzek³ te s³owa, a ju¿ ¿a³owa³ ich niestarannego do- boru. Jones uwielbia³ ³apaæ ludzi za s³owa. – O ile nie tkwiê w straszliwym b³êdzie – odci¹³ siê natych- miast – znajdujê siê obecnie w tym korytarzu, tak jak i pan. To ra- czej nie najlepsze miejsce na randkê, jak s¹dzê. – Do diab³a z twoim os¹dem! – warkn¹³ Pencroft. Przechyli³ g³owê na bok. – Pos³uchaj mnie, gagatku – kontynuowa³ z nutk¹ szorstkiej sympatii. – PrzyjdŸ do mojego biura za dziesiêæ minut i ani sekundy póŸniej. – Mam zajêcia z klas¹ – odpar³ cicho Indiana Jones, wiedz¹c ¿e Pencroft zna rozk³ad jego zajêæ. – Masz zajêcia z klas¹, ale sam jesteœ bez klasy – zadrwi³ Pen- croft. – Za dziesiêæ minut. – Uœmiech spe³zn¹³ z jego twarzy. Pen- croft boleœnie zakas³a³ i uczyni³ s³aby gest rêk¹. – Mówiê powa¿- nie, Indiana. To przes¹dzi³o sprawê. Kiedy Pencroft u¿ywa³ tego imienia publicznie, by³ jak najdalszy od ¿artów. Jones skin¹³ g³ow¹. – Poszukam kogoœ na zastêpstwo – powiedzia³. – Przyjdê. – Ju¿ to za³atwi³em – oznajmi³ Pencroft, ucieszony t¹ drobn¹ przewag¹. Pokaza³ s³u¿¹cemu, by zawióz³ go do jego biura. Jones obserwowa³, jak obaj skrêcili w jeden z bocznych korytarzy. Indy poczu³ siê zaintrygowany wyraŸnym rozdra¿nieniem Pen- crofta. To nie by³o w jego stylu. Gdyby nie zna³ go dobrze, pomy- œla³by, ¿e staruszkiem wstrz¹snê³o to, co kaza³o mu zdezorganizo- waæ plan profesorskiego dnia. W tej krynicy edukacji prêdzej zabijano w³asnego psa, ni¿ zmieniano dzienny rozk³ad pracy. Jed- no wydawa³o siê oczywiste: coœ du¿ego wisia³o w powietrzu. Pen- croft jednak nie uchyli³ przed nim nawet r¹bka tajemnicy. Có¿, wkrótce wszystko stanie siê jasne. Jones szybkim krokiem pod¹¿y³ do swego biura i dziarsko prze- maszerowa³ przez poczekalniê, gdzie jego sekretarka, Frances Smythe, wyci¹gnê³a ku niemu rêkê z plikiem zostawionych dla niego wiadomoœci. Opêdzi³ siê od nich gestem. – ¯adnych rozmów, nic, rozumiemy siê? Ciemnow³osa kobieta pokiwa³a przecz¹co g³ow¹. – Nie, nie rozumiemy siê. Mogê prosiæ o naœwietlenie sytuacji? – Nie b¹dŸ taka przewra¿liwiona, Fran. – Nie mam pojêcia, co siê dzieje. To twoja wina – odparowa- ³a. – Wiem, wiem. Za kilka minut w gabinecie Pencrofta. Dzwoni-

20 li tu. To bardzo tajemnicze. Nawet mieli ju¿ dla ciebie przygoto- wane zastêpstwo. Czy kiedy bêdê robi³a ci kawê, móg³byœ mi po- wiedzieæ, o co chodzi? – Dziêki za kawê. Mo¿e byæ letnia. Nie ma czasu na gor¹c¹. Mówi¹c szczerze – westchn¹³ Jones – to nie mam bladego pojêcia, co jest grane. Kubek z kaw¹ znalaz³ siê w jego rêkach niemal natychmiast. Pozostawa³o dla niego zagadk¹, jak ona to robi³a, ¿e zawsze dosta- wa³ kawê o temperaturze, o jak¹ prosi³. Sprawdzi³, czy wzi¹³ ze sob¹ okulary. – Dlaczego nie kupisz sobie jakichœ ³adniejszych oprawek – zagdera³a Frances. – W tych czarnych drucianych wygl¹dasz jak mangusta. – Pomagaj¹ utrzymaæ stosowny dystans miêdzy mn¹ i piêk- nymi m³odymi damami – rozeœmia³ siê Jones. Rzuci³ okiem na zegarek. – Dziêki. – Odda³ jej kubek. – Czas odmaszerowaæ. – Powodzenia. Zatrzyma³ siê w pó³ kroku. – Co? Zmiesza³a siê. – Indiana – powiedzia³a miêkko; zabrzmia³o to niemal intym- nie. – Ostatnim razem, kiedy Pencroft wezwa³ ciê do siebie w ten sposób, no, wiesz, chodzi³o o wyprawê do Amazonii i… – Nie mówmy o tym – uci¹³ szorstko Jones. Nie potrzebowa³, ¿eby przypominano mu o fantastycznej dziewczynie, której mê- ¿em by³ tak krótko. Bo¿e, zaduma³ siê po drodze do gabinetu Pen- crofta. Od œmierci Deirdre minê³y cztery lata, a nadal boli tak, jak- by to by³o wczoraj… Skoncentrowa³ myœli na tym, co us³yszy od Pencrofta, usuwa- j¹c wszystko inne na dalszy plan, i wszed³ do przedpokoju jego biura. – Proszê od razu do gabinetu – rzuci³a mu Sally Strickland. NajwyraŸniej sekretarce tak¿e udzieli³o siê ogólne podekscytowa- nie. Posk¹pi³a mu nawet uœmiechu i przyjaznego pozdrowienia, co nie zdarza³o siê czêsto. Dostosowa³ siê do powagi chwili, skin¹³ g³ow¹ i wszed³ do biura Pencrofta. – Zamknij drzwi – powiedzia³ niepotrzebnie Pencroft. Indy domkn¹³ je obcasem. Staruszek mia³ jakieœ powody do irytacji, i by³ to tak¿e znak dla Indy’ego: uwaga, zachowaj czujnoœæ. Otak- sowa³ wzrokiem trzeciego mê¿czyznê w pokoju.

21 Gdyby Jones mia³ jednym s³owem opisaæ nieznajomego, nie waha³by siê ani chwili przed u¿yciem okreœlenia: bezwzglêdny. Cz³owiek ten, kimkolwiek by³, zachowywa³ siê jak prawdziwy za- wodowiec. Postawa, pewnoœæ siebie, przenikliwe oczy, krój garni- turu, kocie rozleniwienie po³¹czone z pe³n¹ gotowoœci¹, tak psy- chiczn¹ jak i fizyczn¹… wszystko to mieœci³o siê w jednym cz³owieku, który potrafi³ zburzyæ opanowanie Pencrofta. – Profesor Henry Jones – przedstawi³ sztywno Pencroft. – A to pan Thomas Treadwell. Pan Treadwell… Treadwell wsta³ i wyprostowa³ siê jednym p³ynnym ruchem, po czym wyci¹gn¹³ rêkê na powitanie. Indy ponownie odczu³ si³ê jego osobowoœci. Przez kilka cennych sekund zbiera³ wszystkie swoje spostrze¿enia, wycieraj¹c jednoczeœnie chusteczk¹ soczew- ki okularów. – Treadwell, tak? – powtórzy³ niedbale. – Czy to pañskie praw- dziwe nazwisko, panie… – zawiesi³ znacz¹co g³os. – Jak dla pana, wystarczaj¹co prawdziwe – odpar³ Treadwell. Ton jego g³osu zdradza³, ¿e ma wszystkie niezbêdne papiery, które „dowodzi³y” ponad wszelk¹ w¹tpliwoœæ, i¿ nazywa siê Treadwell. – Widzê, ¿e bawimy siê tu w kotka i myszkꠖ powiedzia³ Indy do obu mê¿czyzn. Potem skierowa³ swój wzrok na Pencrofta. – Czy wolno mi wiedzieæ, kim jest nasz goœæ? Pencroft skin¹³ g³ow¹. Sam mia³ jedynie strzêpki informacji i bynajmniej mu siê to nie podoba³o. W pokoju dawa³a siê wyczuæ, tak¿e dos³ownie, obecnoœæ s³u¿b bezpieczeñstwa. Ktoœ, kto wziê- ³by Pencrofta za stetrycza³ego starego profesorka, pope³ni³by po- wa¿ny b³¹d. Na d³ugo przed objêciem stanowiska na uniwersyte- cie wiernie s³u¿y³ w armii brytyjskiej, dos³uguj¹c siê podczas pó³ tuzina wojen szar¿y brygadiera i odchodz¹c do cywila po odnie- sieniu liczby ran, która mog³aby uœmierciæ kilku ludzi. Tak jak In- diana Jones, potrafi³ rozpoznaæ profesjonalistê. – Nie mam zamiaru pana zwodziæ, profesorze Jones – odrzek³ Treadwell. – Pracujê dla wywiadu wojskowego. Nie dla Scotland Yardu, jak siê ju¿ pan zapewne domyœli³. Pañskie zachowanie jest dosyæ czytelne. Indy uœmiechn¹³ siê i kiwn¹³ g³ow¹. – To, co panowie za chwilê us³ysz¹, musi byæ utrzymane w œcis³ej tajemnicy – Treadwell podj¹³ w¹tek. – Wiadomo mi, ¿e jest pan obywatelem amerykañskim, ale oszczêdŸmy sobie biuro- kracji i formalnych gadek. Wystarczy pañskie s³owo.

22 – Zaraz, zaraz – wtr¹ci³ siê Pencroft. – Niech mnie kule bij¹, jeœli bêdê tu siedzia³ o suchym gardle. Nacisn¹³ przycisk na biurku. – Sally, przynieœ herbatê. I brandy. Jedno i drugie w odpowied- nich iloœciach. Poczekali, a¿ nalana do naczyñ herbata zostanie wymieszana z brandy, i sekretarka Pencrofta opuœci gabinet. Nagle w przedpo- koju ryknê³o radio. Indy uniós³ brew, sygnalizuj¹c Pencroftowi zdziwienie, na co ten odpowiedzia³ uœmiechem. W takim ha³asie nikt nie pods³ucha ich rozmowy. – Zacznijmy od tego – zagai³ Treadwell – ¿e wcale siê nie spo- dziewam, i¿ uwierz¹ panowie w moje s³owa. Dwadzieœcia minut póŸniej Indy bezwarunkowo przyzna³ mu racjê. Treadwell opowiedzia³ historiê tak fantastyczn¹, ¿e nawet Indy by³ zaskoczony. A przecie¿ tropi³ ju¿ indiañskie duchy w Ameryce Po³udniowej, czo³ga³ siê w¹skimi korytarzami piramid, stawia³ czo³o szamanom voodoo, dokonuj¹cym czynów, które nauka uzna- ³aby nie tyle za niewiarygodne, co niemo¿liwe. Widzia³ duchy sta- ro¿ytnych olbrzymów w Stonehenge, przekracza³ w¹t³e i mgliste granice oddzielaj¹ce ten œwiat od innych wymiarów. Przebywa³… hej, nie uwa¿asz, przywo³a³ sam siebie do porz¹dku. Treadwell zapozna³ ich ze szczegó³ami napadu w Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, nie pomijaj¹c u¿ycia gazu bojowego i karno- œci grupy paramilitarnej, która zostawi³a po sobie wra¿enie abso- lutnego profesjonalizmu. Wartoœæ zrabowanych brylantów osza- cowano na miliard dolarów, ale Indy’ego poruszy³a dopiero wzmianka Treadwella o staro¿ytnym przedmiocie pokrytym jaki- miœ symbolami – przedmiocie, który nie móg³ byæ dzie³em przy- rody ani ludzkich r¹k, je¿eli uczeni nie pomylili siê przy ocenie jego wieku. Indy powstrzyma³ siê na razie od przemyœleñ; Tre- adwell kontynuowa³: – Wiemy, ¿e by³a to niemiecka operacja. Wskazuje na to nie tylko iœcie teutoñska skutecznoœæ – wyjaœni³. – Obserwujemy, jak Niemcy z pobitego pañstwa wyrastaj¹ na now¹ potêgê. Oficjalnie to oczywiœcie nonsens, bo nasi przywódcy nadal wierz¹, ¿e wszy- scy ludzie, z Niemcami w³¹cznie, s¹ dobrzy, którego to pogl¹du ja osobiœcie nie podzielam. Niemcy s¹ zbyt zajêci przekuwaniem le-

23 mieszy na broñ. Stworzyli zupe³nie now¹ tajn¹ organizacjê. Wie- my, ¿e Hermann Göring przeprowadza inspekcje fabryk. Wszyst- ko wskazuje na to, ¿e zbrojenia s¹ w toku. – A skradzione brylanty – wtr¹ci³ Indy – mia³y zapewne po- kryæ koszta ich nowej armii. Treadwell skin¹³ g³ow¹. – Ale nie wszystko u³o¿y³o siê po ich myœli, profesorze Jo- nes. – Coœ w jego tonie powiedzia³o Indy’emu, ¿e wkrótce pozna powody, dla których go tu w tak konspiracyjny sposób wezwano. Pencroft o¿ywi³ siê. – Jakie macie dowody, ¿e Niemcy maczali w tym palce? – Oprócz tego, ¿e mamy w kartotece akta pewnych osobni- ków – odrzek³ szybko Treadwell – odnotowujemy ka¿dy niemiec- ki ruch na obszarze Afryki. Bezczelnie zmierzaj¹ oni do przejêcia kontroli nad wiêkszoœci¹ lub nawet ca³ym kontynentem, tak jak d¹¿¹ do tego pod przykrywk¹ linii powietrznych Condor i innych kompanii w Ameryce Po³udniowej. Nie chcê za bardzo odchodziæ od tematu, ale jeœli przekonam panów, ¿e znamy posuniêcia Nie- miec, ³atwiej zrozumiej¹ panowie to, co zaraz us³ysz¹. Wiemy, ¿e pewien niemiecki pilot, kapitan von Moreau, sie- dzia³ za sterami hydroplanu „Rohrbach”, odbywaj¹cego regularny lot komercyjny na trasie Niemcy – Zwi¹zek Po³udniowej Afryki. Uda³o nam siê, hm, zdobyæ listê pasa¿erów bez wiedzy Aero Lloyd… – No proszê, mamy te¿ intrygꠖ wtr¹ci³ Pencroft z uœmiechem. – Mo¿na tak powiedzieæ. Chodzi o to, ¿e sprawdziliœmy kil- koro z tych pasa¿erów. ¯adnego z nich nie by³o na pok³adzie. Ich nazwiska, rezerwacje, numery paszportów i tak dalej, wszystko by³o w porz¹dku, tyle ¿e oni po prostu nigdy nie wsiedli do tego samo- lotu. NajwyraŸniej wygl¹da to na jak¹œ tajn¹ operacjê. Nawi¹zali- œmy tak¿e wspó³pracê z ludŸmi z Po³udniowej Afryki, którzy ba- dali miejsce katastrofy poci¹gów. Ich i naszym chemikom uda³o siê wspólnie dojœæ tropem materia³ów wybuchowych a¿ do zak³a- dów chemicznych, w których je wyprodukowano. Nikt inny nie wytwarza dok³adnie takich samych substancji. Ustaliliœmy to po- nad wszelk¹ w¹tpliwoœæ. – S³ysza³em, ¿e by³o coœ jeszcze – powiedzia³ ostro¿nie Indy. – S³ysza³ pan o tej sprawie, zanim pan tu wszed³? – Treadwell sta³ siê nieprzyjemny. – Nie do koñca. Ale mo¿liwe, ¿e zachodzi tu jakiœ zwi¹zek.

24 – Czy wobec tego móg³by pan, profesorze… – dr¹¿y³ Tread- well. – To ¿adna tajemnica, zarówno dla naszego uniwersytetu, jak i dla naszych wspó³pracowników z Wydzia³u Archeologii Uniwer- sytetu Zwi¹zku Po³udniowej Afryki, ¿e w jednej z kopalñ diamen- tów prawdopodobnie dokonano epokowego odkrycia. S¹ du¿e trud- noœci z dostêpem do tych kopalñ, ale znalezisko jest tak nies³ychane, ¿e zarz¹d kopalni, chc¹c nie chc¹c, próbowa³, z zachowaniem dys- krecji, dowiedzieæ siê czegoœ o tym przedmiocie. Muszê pana ostrzec, ¿e mo¿e to siê okazaæ jedynie plotk¹, lecz w naszym fachu, panie Treadwell, nie lekcewa¿y siê nawet najdrobniejszych poszlak. – Jakiego rodzaju jest to znalezisko, profesorze Jones? – Szeœcian pokryty nieznanymi symbolami. Pencroft wtr¹ci³ siê do rozmowy, wyraŸnie zasmucony: – Nic o tym nie wiem, Indiana. Musisz mnie lepiej informo- waæ. – Mo¿e to tylko stek bzdur i andronów – odpar³ Jones, u¿y- waj¹c jednego z ulubionych sformu³owañ Pencrofta. – Podobno szeœcian wydobyto z nowo wyfedrowanego szybu, z bardzo du¿ej g³êbokoœci. In¿ynierowie oceniaj¹ wiek kwarcu w odwiercie na mieszcz¹cy siê w przedziale od stu tysiêcy do kilku milionów lat. – A sk¹d – kontynuowa³ Indy spokojnie – w ¿yle diamento- wej wzi¹³ siê szeœcian zapisany znakami przypominaj¹cymi pismo klinowe, kiedy w tym czasie ludzkoœæ zajêta by³a schodzeniem z drzew? – Jest pan pewien datowania? – spyta³ Treadwell. – Ale¿ sk¹d! – odparowa³ Indy. – Nie zosta³o to jeszcze po- twierdzone. W normalnych okolicznoœciach nikt nie zajmowa³by siê tak podejrzan¹ spraw¹. Ale ten szeœcian, je¿eli istnieje napraw- dê, mo¿e pochodziæ sprzed zaledwie tysi¹ca lat. Lub te¿, jak uwa- ¿aj¹ niektórzy ludzie z Rzymu, sprzed dwóch tysiêcy. Treadwell by³ zbity z tropu. – Z Rzymu? Sprzed dwóch tysiêcy lat? – Mniej wiêcej z tego samego okresu, co Chrystus – powie- dzia³ z nutk¹ zadowolenia w g³osie Pencroft. – S³ysza³ pan o nim, panie Treadwell? Znany jest miêdzy innymi jako Jehoszua, Jezus, Zbawiciel. Co do Rzymu zaœ, z pewnoœci¹ wiadomo panu, gdzie znajduje siê Watykan. – Dlatego w³aœnie – doda³ Indy – nawet najw¹tlejsza poszla- ka, choæby i cieñ prawdopodobieñstwa, ¿e ten szeœcian istnieje, ¿e

25 jest pokryty inskrypcjami klinowymi, ¿e mo¿e pochodziæ sprzed dwóch tysiêcy lat lub te¿ mieæ jakiœ zwi¹zek z Jezusem, najwyraŸ- niej spêdza sen z powiek ludziom z najwy¿szych szczebli Watyka- nu, którzy podobno za wszelk¹ cenê pragn¹ zdobyæ ten przedmiot. Je¿eli on oczywiœcie istnieje i spe³nia wszystkie te warunki, które przed chwil¹ wymieni³em. Treadwell z powrotem zag³êbi³ siê w fotelu. Wreszcie podniós³ wzrok, najpierw na Pencrofta, potem na Indianê. – To, co pan w³aœnie powiedzia³, czyni historiê, jak¹ chcê pa- nów uraczyæ, jeszcze bardziej niewiarygodn¹. – Doœæ tych popisów retorycznych – ponagli³ Indy niecierpli- wie. – Proszê siê streszczaæ. – Tak, tak – nalega³ Pencroft. – Skoñczy³a mi siê herbata z brandy, a w moim wieku to wa¿niejsze ni¿ ta rozmowa, której koñca nie widaæ. – Indy wiedzia³, ¿e stary profesor zmaga³ siê z bó- lem, lecz ukrywa³ to pod obcesowym zachowaniem. Treadwell odetchn¹³ g³êboko. – „Rohrbach”, ten hydroplan wioz¹cy brylanty i prawdopo- dobnie tak¿e ów zagadkowy szeœcian, nigdy nie dotar³ do Niemiec! S³ysz¹c tê nowinê, Indy i Pencroft zdwoili uwagê. – Proszê nie sugerowaæ, ¿e ktoœ uprowadzi³ ten niemiecki li- niowiec! – Pencroft by³ bliski wybuchniêcia œmiechem. – Co siê sta³o? – spyta³ Indy cicho. – O tym, co zasz³o, dowiedzieliœmy siê od… – Treadwell za- waha³ siê. – Wykrztuœ pan to wreszcie! – krzykn¹³ Pencroft. – Rozmawialiœmy z pewnym cz³owiekiem – Treadwell mó- wi³ wolno i ostro¿nie – który podobno by³ na pok³adzie „Rohrba- cha”. Jako jedyny prze¿y³ atak na samolot. Powiedzia³ nam, ¿e w ci¹gu nocy przelecieli nad Afryk¹. Pilot prowadzi³ maszynê wy- soko, piêæ kilometrów nad ziemi¹, co jest górnym pu³apem dla liniowca z pe³nym zapasem paliwa. Mówi³ tak¿e o zimnie na tej wysokoœci i ¿e czêœæ za³ogi cierpia³a na bóle g³owy spowodowane brakiem tlenu. – Tak, tak – pogania³ Pencroft. – Co dalej? – W kokpicie zrobi³a siê nerwowa atmosfera. Widzia³ radio- operatora – nazywali go Stryker i potwierdziliœmy to – i ten Stry- ker denerwowa³ siê, ¿e radio nawala, a potem, po ponownym za- mieszaniu w kabinie pilotów, kiedy znajdowali siê poœrodku Morza Œródziemnego, von Moreau zszed³ do wodowania.

26 – Nie powiedzia³ pan, dlaczego to zrobi³ – skrytykowa³ Indy. – Nie bawmy siê w zgadywanki, czy chodzi³o o paliwo, czy silnik wysiad³, czy jeszcze co innego. Dlaczego pilot sprowadzi³ maszy- nê na dó³? – Ten cz³owiek… – Chwileczkꠖ wpad³ mu w s³owo Pencroft. – Wspomnia³ pan, ¿e jako jedyny uratowa³ siê z katastrofy. Sk¹d go wytrzasnêli- œcie? – Za³oga lec¹cego nisko z powodu zachmurzenia francuskie- go samolotu zauwa¿y³a ogieñ na morzu. Nie mieli pojêcia, sk¹d siê wzi¹³. P³omienie mog³y pochodziæ z rozbitego samolotu lub statku. Natychmiast wezwali pomoc. Na szczêœcie w pobli¿u znaj- dowa³a siê akurat jednostka brytyjska, która niezw³ocznie uda³a siê na wskazane przez Francuzów miejsce wypadku. W wodzie znaj- dowa³y siê szcz¹tki jakiejœ maszyny, a reflektory wy³owi³y z mro- ku cz³owieka uczepionego kawa³ka drewna. By³ ciê¿ko poranio- ny; mia³ po³amane koœci, poparzenia i by³ w szoku. Zajêli siê nim najlepiej, jak mogli, a p³atnik* dowiedzia³ siê od niego, ¿e nikt wiê- cej nie ocala³. – Niech pan mówi dalej. Co jeszcze powiedzia³? – pogania³ Indy. Treadwell wzi¹³ g³êboki wdech. – Twierdzi³, ¿e jakiœ ogromny, srebrzysty, po³yskliwy obiekt lataj¹cy zmusi³ ich do wodowania. ¯e mia³ on prawie tysi¹c me- trów d³ugoœci, porusza³ siê bardzo szybko… – To nie móg³ byæ sterowiec – mrukn¹³ Pencroft. – Przy tych rozmiarach… – Indy pokaza³ na migi Pencroftowi, by pozwoli³ Tre- adwellowi kontynuowaæ. – Wiele z tego, co mówi³, brzmia³o jak majaczenie i oczywi- œcie cierpia³ z powodu odniesionych obra¿eñ i ran. Ale p³atnik twierdzi, ¿e upiera³ siê on co do statku i jego rozmiarów, szybkoœci i tego, ¿e kilku cz³onków za³ogi zwróci³o uwagê na fakt, i¿ nie mia³ on silników. – Opisa³ nam pan niez³¹ lataj¹c¹ parówkê. – Indy nie kry³ nie- dowierzania. – To nie ja opisa³em. Ja panom tylko przekaza³em, co us³y- szeliœmy od tego cz³owieka. To jeszcze nie wszystko. – S³uchamy, s³uchamy – popêdza³ Pencroft. * Oficer na statku zajmuj¹cy siê ksiêgowoœci¹ (przyp. t³um.).

27 – Z tego wielkiego obiektu wylecia³o kilka srebrzystych lub z³otawych, ten cz³owiek nie mia³ co do tego pewnoœci, mniejszych pojazdów. Kszta³tem przypomina³y szable tureckie. Albo pó³ksiê- ¿yce, wzglêdnie bumerangi. Czymkolwiek by³y, porusza³y siê z o- gromn¹ prêdkoœci¹, kr¹¿¹c wokó³ „Rohrbacha”, jakby ten ugrz¹z³ w b³ocie. – Treadwell zawiesi³ g³os. – One tak¿e nie mia³y silni- ków. – Dlaczego liniowiec wodowa³? – zapyta³ Indy. – Najwidoczniej z wiêkszego statku wydano im przez radio rozkaz wodowania pod groŸb¹ zestrzelenia. Potem te dziwne statki uformowa³y eskortê „Rohrbacha”. Po wodowaniu na morzu wiêk- szy obiekt zszed³ bardzo nisko i opuœci³y siê z niego do samolotu postacie przypominaj¹ce ludzi. Najpierw przestrzeli³y skrzyd³a, a nastêpnie otworzy³y ogieñ do za³ogi. Obaj piloci zginêli na miej- scu. To wszystko, co wiedzia³ ten cz³owiek. Zosta³ trafiony i w- pad³ do wody. Mia³ na sobie napompowywan¹ kamizelkê, ale nie u¿y³ jej od razu. W chwilê póŸniej, jak twierdzi³, wodnop³at sta- n¹³ w p³omieniach i eksplodowa³. W wyniku wybuchu facet zo- sta³ poparzony i z trudem zdo³a³ aktywowaæ kamizelkê, zanim zemdla³. – Co sta³o siê z tym ogromnym statkiem i ma³ymi lataj¹cymi bez silników? – Tego nie wiemy. – Sk¹d pewnoœæ, ¿e to nie bajeczka? – Indy napad³ na Tre- adwella. – Profesorze Jones, mamy trzydzieœci dwa trupy, dwa znisz- czone poci¹gi i obrócony w perzynê wiadukt. W Afryce odchodz¹ od zmys³ów na myœl o stracie szlachetnych kamieni o wartoœci miliarda dolarów. Hydroplan „Rohrbach” zosta³ unicestwiony, a na- wet jeœli nie, to zagin¹³ wraz z za³og¹. Mamy naocznego œwiadka, który opowiada niesamowite historie o tym, co rzekomo widzia³, ¿e nie wspomnê o rejwachu, jaki rozpêta³ siê w Niemczech z po- wodu ca³ej sprawy. A co do plotek z Afryki, to dotar³y one do uszu Watykanu; papie¿ i najwy¿si dostojnicy Koœcio³a a¿ podryguj¹ na myœl o artefakcie. – Czy móg³bym porozmawiaæ z tym ocalonym? – spyta³ g³o- œno Indy. – Sam bym z nim chêtnie pogada³ – odpar³ Treadwell z roz- czarowaniem w g³osie. – Niestety, nie prze¿y³. W tej chwili nasi ludzie w Niemczech pracuj¹ nad ustaleniem jego to¿samoœci, je-

28 ¿eli to jeszcze mo¿liwe. Jak pan siê mo¿e domyœla, Niemcy œciœle utajnili ca³¹ sprawê. Ma³o nie chodz¹ po œcianach. – Pomin¹³ pan coœ – zauwa¿y³ Indy. – Mianowicie? – Nie powiedzia³ pan, kim byli ludzie w tym wielkim lataj¹- cym… czymœ-tam. A tak¿e w tych szablopodobnych statkach. – Nie mamy najmniejszego pojêcia, profesorze Jones. – Czy jest pan œwiadom – wtr¹ci³ siê Pencroft – ¿e pojazdy, o których nam pan opowiedzia³, nie istniej¹? ¯aden ze znanych nam krajów nie wyprodukowa³ maszyn odpowiadaj¹cych temu opisowi. – Zdajê sobie z tego sprawê. Zapad³o k³opotliwe milczenie. Pencroft wykorzysta³ tê chwi- lê, by poprosiæ sekretarkê o kolejn¹ dostawê herbaty i brandy. Po- tem nast¹pi³a faza, któr¹ Indiana nazwa³by „wy³o¿eniem kawy na ³awê”. – Mam kilka pytañ, jeœli pan ³askaw – zagai³ Pencroft, by wró- ciæ do tematu. – Oczywiœcie – zgodzi³ siê Treadwell. – To nie przypadek, ¿e przyszed³ pan z tym do nas. – Zgadza siê. – Domyœlam siê, ¿e przyby³ pan tu specjalnie, by odszukaæ i zapewniæ sobie w ten czy inny sposób us³ugi profesora Jonesa. – To tak¿e siê zgadza. – Kto pana przys³a³? Treadwell nabra³ powietrza w p³uca. – M.I. Dwa* . Pencroft uniós³ brwi na potwierdzenie udzia³u tak wysokiego szczebla rz¹du brytyjskiego. Po wymianie spojrzeñ z Indym zwró- ci³ siê z powrotem do Treadwella. – Teraz zatem – powiedzia³ wolno – staracie siê o us³ugi na- szego œwietnego wyk³adowcy archeologii. – Nie zaprzeczam. – W tym – wyrwa³ siê Indy – jest tyle samo sensu, co w pañ- skich historyjkach o lataj¹cych diab³ach czy te¿ podniebnych pira- tach, kimkolwiek by byli – o ile w ogóle istniej¹. Ludzie po takich przejœciach jak eksplozja, poparzenie i wpadniêcie do morza s¹ w stanie zobaczyæ ró¿ne rzeczy. Ale zostawmy to na razie. Panie * (ang.) Military Intelligence – wywiad wojskowy (przyp. t³um.).

29 Treadwell, jestem na urlopie badawczym udzielonym mi przez uniwersytet w Princeton… – Na którym wyk³ada pan kulturê i literaturê œredniowiecza – dokoñczy³ za niego Treadwell. – Jest pan dobrze przygotowany do zajê栖 Indy skin¹³ g³o- w¹. – Co œwiadczy o tym, ¿e personel pañskiego biura potrafi ko- rzystaæ z uniwersyteckiej ksi¹¿ki telefonicznej. Ale kontynuujmy. Obecnie wyk³adam archeologiê celtyck¹. Nie jest to moja pierw- sza posada na tym uniwersytecie. – Ju¿ go raz wyrzuciliœmy – Pencroft zachichota³. – Jego wer- sja brzmi, ¿e mia³ dosyæ skostnia³ego i apodyktycznego brytyjskiego systemu akademickiego i odszed³ na w³asn¹ proœbê. Szczerze mó- wi¹c, jest nie do zniesienia, ³amie przepisy, wypuszcza siê na wy- prawy po kury znosz¹ce z³ote jajka, ale – Pencroft spowa¿nia³ – czêsto udaje mu siê powróciæ z jajkami z³o¿onymi przez te kury. Takimi jak na przyk³ad delfijski Omfalos, którego szukaliœmy od dziesi¹tków lat w przekonaniu, ¿e by³ on w jakiœ sposób powi¹za- ny ze Stonehenge. Mieliœmy racjê, ale dreptaliœmy w miejscu. Nasz wyalienowany badacz – wskaza³ g³ow¹ na Indianꠖ dokona³ cudu, z³ama³ wszystkie regu³y, ale zrobi³ to, co nam wydawa³o siê zupe- ³nie niemo¿liwe. Treadwell nie pozostawa³ w tyle. – W zachowaniu profesora Jonesa jest metoda. – Tak? – zdziwi³ siê Indy. – Tak. Cierpi na rzadk¹ chorobê, któr¹ Amerykanie nazywaj¹ biurowstrêtem. Nie jest w stanie wytrzymaæ zbyt d³ugiego studio- wania i kiedy miarka siê przebierze, z zapa³em wyrusza, aby bu- szowaæ wœród staro¿ytnych okazów sztuki, czy to w pustyni, gó- rach czy d¿ungli. Przepraszam pana – tu zwróci³ siê bezpoœrednio do Indy’ego – je¿eli uzna³ pan to za zlekcewa¿enie œmierci pañ- skiej ¿ony kilka lat temu. Nie chcia³em pana uraziæ. – Nie urazi³ pan – odpar³ Indy ch³odno. – Pragnê panu przy- pomnieæ, ¿e czas mojego pobytu tutaj jest ograniczony. Mam za- miar wracaæ do Princeton lub na inny uniwersytet prowadz¹cy wy- kopaliska w terenie. – Nie wydaje mi siê, by pan tak post¹pi³ – powiedzia³ Tre- adwell. – Zadziwia mnie pan, panie Treadwell. Zaledwie garstka lu- dzi wypowiada³a siê z takim przekonaniem o mojej przysz³oœci. Treadwell rozeœmia³ siê.