uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i pusta ziemia - Max McCoy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :689.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Cykl-Indiana Jones - Indiana Jones i pusta ziemia - Max McCoy.pdf

uzavrano EBooki C Cykl-Indiana Jones
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

6 Lodowce ukazuj¹ siê nagle na prawo i lewo, i ko³ujemy zawrotnie w olbrzymich koncentrycznych okrêgach wokó³ brzegów olbrzymiego amfiteatru, który wierzcho³ki swych murów zatraca w ciemnoœci i bez- miarze. Wszak¿e zostaje mi jeno okruch czasu dla rozmyœlañ o w³asnym losie. Okrêgi zwê¿aj¹ siê raptownie, zanurzamy siê na oœlep w cieœninie wirów i wœród wycia, ryku i huku oceanu okrêt dr¿y – na Boga – zapada siê – tonie! Edgar Allan Poe, Rêkopis znaleziony w butli (prze³o¿y³: Boles³aw Leœmian)

7 Prolog CHIMERA PAMIÊCI Oto co pozosta³o w pamiêci Indiany Jonesa: Jedn¹ rêk¹ obejmuje umieraj¹c¹ Ullê, w drugiej trzyma wycelo- wanego w g³¹b tunelu webleya. S³yszy zbli¿anie siê nazistów, g³u- chy odg³os kroków i nagl¹cy szept Schnell! Schnell! dowódcy od- dzia³u, ale na razie skrywa ich ostatni zakrêt skalnego korytarza. Indy goni resztkami si³. Jego ramiê jest s³abe, a d³oñ trzêsie siê tak mocno, ¿e to, co robi z ciê¿kim rewolwerem, trudno nazwaæ ce- lowaniem. W bêbenku webleya pozosta³y tylko dwa naboje, dwa strza³y, by stawiæ ostatni opór szeœciu dobrze uzbrojonym ¿o³nie- rzom SS. Szanse s¹ nik³e, ale Indy i jego towarzysze nie maj¹ wyboru. Dotarli do koñca Szybu Eddy i zostali dos³ownie przyparci do muru: szerokiej p³aszczyzny bezkszta³tnej, szarej ska³y. Nie ma tu innego korytarza, nie ma znaków do rozszyfrowania, niczego, co wskaza³oby drogê wyjœcia z tego œmiertelnie œlepego zau³ka. Gunnar zdj¹³ koszulê i przygotowuje siê do walki na go³e piê- œci; uderzaj¹c siê d³oñmi po twarzy na tyle mocno, ¿e w k¹cikach ust pojawia siê krew. Szeroka pierœ mê¿czyzny b³yszczy od potu, a falu- j¹ca ruda broda i groŸne niebieskie oczy przywodz¹ na myœl obraz jego przodków – berserkerów. Skierka jest najm³odszy i najni¿szy z nich wszystkich, ale za- chowa³ najwiêcej spokoju. Siedemnastoletni wojskowy radiotelegra- fista siedzi po turecku, przestawiaj¹c le¿¹ce na ziemi kamienie. – Jaki kolor jest w widmie miêdzy czerwonym i zielonym? – pyta Skierka.

8 – ¯ó³ty! – krzyczy Indy. – Pospiesz siê! S¹ tu¿, tu¿. – Ju¿ prawie mam – mówi Skierka. Jednak¿e Indy nie przypomina sobie, dlaczego kamienie s¹ ta- kie wa¿ne i co takiego Skierka prawie ma. Jest jeszcze Ulla. Duñska speleolog zosta³a zraniona w pierœ rykoszetem pocisku nazistowskiego. Jej bluza jest mokra od krwi, a koñcówki prostych blond w³osów zabarwi³y siê od niej na kolor truskawek. Skóra przy- pomina barw¹ rybi brzuch, a wargi, nie umalowane i zwykle natural- nie czerwone, maj¹ b³êkitny odcieñ. Oddech Ulli jest urywany i to- warzyszy mu okropny charkot. – Jones – odzywa siê ranna. – Nic nie mów, z³otko – mówi Indy przecieraj¹c oczy wierz- chem d³oni, w której trzyma webleya. – Oszczêdzaj si³y. – B¹dŸ mê¿czyzn¹ – odpowiada Ulla chrapliwie. – I nie nazy- waj mnie z³otko. Upa³ jest nie do wytrzymania, a gêste powietrze kr¹¿y niczym melasa w obola³ych p³ucach Indy’ego. Nagle w³osy na jego karku i ramionach zaczynaj¹ siê je¿yæ. – Czujesz? – pyta Skierka. – Tak – rzuca mu przez ramiê Indy. – Co siê dzieje? – Statyczna elektrycznoœæ. Powietrze siê naelektryzowa³o. Nie mam pojêcia, dlaczego. Naziœci s¹ tu¿, tu¿. Rytm wybijany obcasami i grzechot niesio- nego przez nich sprzêtu urós³ do rozmiarów kakofonii, która coraz bardziej zbli¿a siê do zakrêtu. Gunnar wydaje z siebie g³uchy pomruk. Nagle Ulla otwiera oczy i spogl¹da ponad ramieniem Indy’ego na pust¹ œcianê za jego plecami. Otwiera szeroko oczy i zwil¿a swe splamione krwi¹ usta. – Ja chyba nie ¿yjê – mówi. – Widzê Walkirie. I to jest ostatnia rzecz, jak¹ Indy pamiêta. Co sta³o siê póŸniej? To k³opotliwa, ale ma³o istotna zagadka; taka, któraczaisiêgdzieœw zakamarkachpodœwiadomoœci,aletaknaprawdê nicnieznaczy.W koñcunieodJonesazale¿ylosœwiata.Dobrzepamiê- ta wiêkszoœæ wydarzeñ z nieudanej ekspedycji w g³¹b Szybu Eddy – odkrycie podziemnej rzeki i tak dalej – ale to w³aœnie tutaj, w œlepym zau³ku, w jego wspomnieniach pojawia siê bia³a plama.

9 Mo¿liwe, ¿e spowodowa³y to truj¹ce wyziewy wydobywaj¹ce siê z rozgrzanych ska³, po³¹czone z g³odem i zmêczeniem. Albo te¿ znaleŸli siê w strefie truj¹cego powietrza, lub nast¹pi³ którykolwiek z wielkiej liczby przypadków, jaki móg³by wyt³umaczyæ stracony czas. Chyba ¿e… Czasami, w zasnutym cieniem œwiecie dziel¹cym sen od jawy, Indy niemal¿e sobie przypomina, prawie udaje mu siê to zrozumieæ; albo podczas burzy, kiedy b³yskawica uderza zbyt blisko i przypra- wia go o zawrót g³owy; czy te¿ nawet – co ciekawe! – gdy zauwa¿y skrzydlate chimery i gargulce spozieraj¹ce z okapów œredniowiecz- nych budowli. Wtedy Indy wraca do samego pocz¹tku, przetrz¹sa swój umys³ w poszukiwaniu wskazówek, i niczym cierpliwy bibliotekarz spokoj- nie doprowadza rzecz do koñca. Opowieœæ rozpoczyna siê w œniegu i równie¿ w œniegu siê za- koñczy…

10 1. Goœæ póŸn¹ por¹ Princeton, New Jersey Pocz¹tek 1934 roku – zima Arktyczny wicher rycza³ niczym zwierz przy rogach domu, i to ten nieziemski odg³os – wywo³uj¹cy w wyobraŸni ró¿ne skojarzenia – sprawi³, ¿e Indiana Jones po raz pierwszy od kolacji podniós³ wzrok znad lektury. Gwa³townie oderwany od opowieœci o z³ocie i duchach gór No- wego Meksyku, przez chwilê nie móg³ zlokalizowaæ Ÿród³a niesamo- witego zawodzenia. Skrawkiem papieru zaznaczy³ stronê w Dzieciach Coronado. Nastêpnie zdj¹³ okulary, ostro¿nie po³o¿y³ je na stosie in- nych ksi¹¿ek i map le¿¹cych ko³o fotela i potar³ zmêczone oczy koñ- cami palców. Mia³ rozpiêt¹ kamizelkê, a jego ulubiona muszka, pre- zent od Marcusa Brody’ego, zwisa³a spod ko³nierzyka koszuli. Indy zerkn¹³ na zegar stoj¹cy na kominku – ponad paleniskiem, które zd¹- ¿y³o ju¿ zagasn¹æ – i mrukn¹³ zaskoczony spostrzeg³szy, ¿e dochodzi pó³noc. Za nieca³e szeœæ godzin bêdzie ju¿ w poci¹gu jad¹cym do Nowego Meksyku. Dawno powinien siê po³o¿yæ, ale niechêtnie my- œla³ o czekaj¹cych go niechybnie sennych koszmarach. Nie potrafi³ sobie dok³adnie przypomnieæ, kiedy siê zaczê³y – byæ mo¿e jeszcze pewnego lata w Utah, gdy mia³ trzynaœcie lat – ale bez w¹tpienia stawa³y siê coraz czêstsze. I coraz bardziej przera¿aj¹ce. Koszmary zawsze by³y do siebie podobne: Indy budzi³ siê w nie- wielkiej, ciemnej skrzyni. Ramiona mia³ przyciœniête do boków. Kiedy tylko ziemia zaczyna³a spadaæ na wieko zdawa³ sobie sprawê, ¿e le¿y w trumnie, a trumnê opuszczono do grobu. Krzycza³ i drapa³ jak szalony w wieko, ale bez skutku – pogrzebano go ¿ywcem. Nagle rozleg³o siê pukanie.

11 Delikatne, st³umione œnie¿n¹ skorup¹, przylegaj¹c¹ do fronto- wych drzwi i niemal zag³uszone furi¹ zamieci, która zmienia³a kraj- obraz New Jersey w coœ bia³ego i obcego. Gdyby wycie wichru nie przywo³a³o go do rzeczywistoœci, pukanie mog³oby ujœæ jego uwagi, chocia¿ i tak nie mia³ pewnoœci, czy nie by³o wytworem wyobraŸni. Indy otworzy³ drzwi z zamka i uchyli³ je na parê centymetrów, pozwalaj¹c potokowi p³atków œniegu zawirowaæ w salonie, i wyj- rza³ na zewn¹trz. Na schodach sta³a postaæ w ciemnym p³aszczu i w kapeluszu nasuniêtym nisko na oczy. Prawa rêka œciska³a porêcz, pod lew¹ zaœ tkwi³ pakunek wielkoœci pude³ka od cygar. – Doktor Jones? – wychrypia³ przybysz. – Tak – odpar³ Indy. – Proszê mi wybaczyæ najœcie… – zacz¹³ mê¿czyzna, ale urwa³ w po³owie zdania. Zamkn¹³ oczy, jakby drêczy³ go ból, i uniós³ jed- n¹ d³oñ prosz¹c o cierpliwoœæ. Indy chwyci³ goœcia za ³okieæ. – W cieple bêdzie siê nam lepiej rozmawia³o – powiedzia³, wci¹- gaj¹c mê¿czyznê delikatnie do domu i zamykaj¹c za nim drzwi. Za- prowadzi³ go do wygodnego fotela stoj¹cego przy kominku. – Dziêkujê – wysapa³ nieznajomy. Zdj¹³ kapelusz i rêkawiczki, po czym po³o¿y³ je na oparciu fote- la. Pude³ko z ciemnego drewna trzyma³ jednak¿e na kolanach. Mê¿czyzna mia³ co najmniej siedemdziesi¹t lat. Jego w³osy i bro- daby³ykolorubrudnegoœniegu,a skóranad³oniachb³yszcza³aw œwie- tle lamp elektrycznych niczym alabaster przetykany b³êkitnymi ¿y³a- mi. Na prawej d³oni mia³ paskudne zadrapanie, które wygl¹da³o na doœæ bolesne, mimo ¿e mróz zatrzyma³ krwawienie. Indy’emu wyda³o siê, ¿e rana ma zygzakowaty wzór opony samochodowej. – Przepraszam, ¿e tak bez uprzedzenia – odezwa³ siê starzec. – To bardzo Ÿle œwiadczy o manierach. Ale by³ pan jedyn¹ osob¹, do której mog³em siê zwróciæ o tej porze. – Proszê siê tym nie k³opotaæ. – Indy pochyli³ siê i zajrza³ w nie- zwykle czujne, stalowoszare oczy swego goœcia. – Jest pan ranny? A mo¿e chory? Mo¿e powinienem wezwaæ lekarza? – Nic mi nie jest. – Starzec machn¹³ bagatelizuj¹co rêk¹. – Czy zamkn¹³ pan za mn¹ drzwi? – Nie, ale… – Proszê spe³niæ zachciankê starego – poprosi³ goœæ. – Proszê je zamkn¹æ. – Na pewno nic panu nie jest?

12 – Na razie nic. Proszê zamkn¹æ drzwi. – Skoro pan nalega… – Indy podszed³ do drzwi i zamkn¹³ je na zasuwê. Obok sta³a jego spakowana i gotowa do drogi walizka, na której le¿a³ kapelusz. – Wybiera siê pan w podró¿? – zapyta³ starzec. – Tak – odpar³ Indy. – Rano wyje¿d¿am do Nowego Meksyku, gdzie zamierzam przeprowadziæ niewielkie prace archeologiczne w górach Guadalupe. Mog¹ okazaæ siê op³acalne. – Poszukiwanie skarbów – rzek³ starzec. – Trochê mi zimno i by³- bym wdziêczny za coœ rozgrzewaj¹cego do picia. Na przyk³ad whisky. – Skoñczy³a mi siê. Ale mam kawê. – Mo¿e byæ. Czarna, du¿o cukru. Indy poszed³ do kuchni, podpali³ palnik i postawi³ na nim czaj- nik z kaw¹ zaparzon¹ trzy godziny temu. Podczas gdy kawa siê grza³a, ukl¹k³ przy kominku i zacz¹³ rozgarniaæ wygas³e wêgle. Wkrótce zna- laz³ nieco ¿aru i, ostro¿nie podsycaj¹c go papierem i chrustem, roz- nieci³ weso³y ogieñ, który szybko przegna³ ch³ód z pomieszczenia. – Ostro¿nie – przestrzega³ parê minut póŸniej, podaj¹c goœciowi paruj¹cy kubek. – Proszê siê nie poparzyæ. – Dziêkujê – powiedzia³ staruszek, ujmuj¹c kubek w obie d³onie. Naraz spojrza³ dziwnie na Indy’ego. – Nie pamiêta mnie pan, prawda? – Nie – odrzek³ Indy. – Wcale mnie to nie dziwi. – Staruszek delikatnie pomaca³ pal- cami ciemiê i skrzywi³ siê z bólu. – To mia³o miejsce dawno temu. By³ pan wtedy studentem pi¹tego roku na Uniwersytecie Chicagow- skim. Nasze œcie¿ki skrzy¿owa³y siê tej nocy, kiedy wraz z Abnerem Ravenwoodem przyszed³ pan na jeden z moich wyk³adów do starej miejskiej sali zebrañ. Nazywam siê Evelyn Briggs Baldwin. – Naturalnie! – wykrzykn¹³ Indy. – Opowiada³ pan o swoich przy- godach z Pearym w Arktyce i o swojej w³asnej wyprawie do biegu- na w tysi¹c dziewiêæset drugim roku. Zbudowa³ pan Fort McKinley, odkry³ Ziemiê Grahama Bella i twierdzi³ pan, ¿e zorza polarna mo¿e byæ wykorzystana jako wieczne Ÿród³o energii dla ludzkoœci… Praw- dê mówi¹c, ta koncepcja bardzo mnie zaintrygowa³a. – To pocieszaj¹ce, ¿e po tylu latach ktoœ mnie jeszcze pamiêta – rzek³ Baldwin. – Ja pana bardzo dobrze pamiêtam. Mia³ pan tyle pytañ po wyk³adzie, kipia³ pan entuzjazmem. Wywar³ pan na mnie wtedy spore wra¿enie, a póŸniej œledzi³em w gazetach przebieg pana kariery. Do œwiêtoszków siê pan nie zalicza, doktorze Jones. K³opo- ty to niemal¿e pañska druga specjalnoœæ.

13 – No có¿… – Niewa¿ne – rzek³ Baldwin. – To znak, ¿e nie brak panu hartu ducha, ¿e nie boi siê pan dzia³aæ niekonwencjonalnie w imiê wy¿- szego dobra. Dlatego w³aœnie tu jestem. Uzyska³em pana adres z in- tencj¹ przes³ania panu tej skrzyneczki. Baldwin postuka³ palcem w pude³ko. Wykonano je z jakiegoœ ciemnego, egzotycznego drewna. Mia³o mosiê¿ne zawiasy i mocny zamek i przypomina³o miniaturowy kuferek ze skarbami. Z pewno- œci¹ niegdyœ, dawno temu, zawiera³o jakiœ medyczny lub naukowy instrument; skrzynka by³a porysowana, kanty poobt³ukiwane, a z³o- te litery nazwy producenta, Burroughs Wellcome & Co., silnie popê- kane i wyblak³e. Pud³o obwi¹zano dodatkowo grubym sznurkiem, by zniechêciæ ka¿dego, kto chcia³by je otworzyæ. – Dlaczego w³aœnie ja? – zapyta³ Indy. – Bo nie ma nikogo innego, komu móg³bym zaufaæ – wysapa³ Bal- dwin. – Œwiat zapomnia³ o mnie, zosta³em skazany na podesz³y wiek i kilka nic nie znacz¹cych posad biurowych w ró¿nych departamentach rz¹dowych. Nigdy nie by³em ¿onaty. Wszyscy moi przyjaciele nie ¿yj¹. Mam siostrzenicê w Kansas, ale nie jesteœmy sobie zbyt bliscy. A mój sekret mogê powierzyæ jedynie komuœ tak zaradnemu, jak pan. Staruszek przerwa³. D³ugie mówienie najwyraŸniej go wyczerpa- ³o. Odchyli³ siê, wspar³ g³owê na oparciu fotela i po³o¿y³ rêce na pude- ³ku spoczywaj¹cym mu na kolanach. W jego uchu zalœni³a kropla krwi. – Dzwoniê po lekarza – rzek³ Indy. – Nie – zaprotestowa³ Baldwin. – Nie zamierzam pytaæ pana o zgodê. – Ale nie powiedzia³em panu jeszcze wszystkiego. – Mo¿e pan to zrobiæ, gdy lekarz bêdzie ju¿ w drodze – odpar³ Indy. Pospieszy³ do telefonu, nacisn¹³ kilkakrotnie wide³ki, ale nie us³ysza³ sygna³u. – Zepsuty – powiedzia³, odk³adaj¹c s³uchawkê. – Zamieæ mu- sia³a zerwaæ liniê. To cud, ¿e nadal mamy œwiat³o. – To nie zamieæ – rzek³ Baldwin. – To Schutzstaffel, œledzili mnie a¿ tutaj. Czy ma pan broñ? – Oczywiœcie – odpar³ Indy. Rzuci³ okiem na walizkê, w której miêdzy skarpetkami i bielizn¹ spoczywa³ bezpiecznie webley kali- ber 38 i pude³ko nabojów. – Ale kim s¹ ci ludzie i dlaczego mieliby- œmy siê broniæ? – Zna pan ich lepiej jako SS – powiedzia³ Baldwin. – Naziœci – rzek³ Indy. – Szturmowcy.

14 – To formacja specjalna – oznajmi³ Baldwin. – Agenci Œwietlistej Lo¿y Vrilu, znanej tak¿e jako Stowarzyszenie Thule, ziarna, z którego wyros³a Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy. Ci fanaty- cy œledz¹ mnie od miesiêcy. Wreszcie dzisiejszej nocy na ulicach Wa- szyngtonu potr¹cili mnie samochodem; chcieli mnie zabiæ i posi¹œæ moj¹ tajemnicê. Uda³o mi siê uciec tylko dlatego, ¿e jakiœ taksówkarz zauwa¿y³ wypadek i zatrzyma³ siê, by mi pomóc… Proszê wyj¹æ broñ. – Pan majaczy. – Indy zdj¹³ swój zimowy p³aszcz z wieszaka przy drzwiach. – Proszê tu spokojnie odpoczywaæ. Sprowadzê lekarza. – Nie – powiedzia³ Baldwin. – Nie ma na to czasu. – Ma pan racjê. – Indy zapi¹³ p³aszcz i poklepa³ kieszenie w po- szukiwaniu kluczyków do swojego forda coupe. – Trzeba pana za- braæ do szpitala. Pomogê panu dojœæ do samochodu. – Nie. – Stary polarnik chwyci³ Indy’ego za rêkaw. – B³agam pana – powiedzia³ – niech pan mnie wys³ucha. Indy zatrzyma³ siê. – Proszê mi daæ piêæ minut, potem pojadê. Indy zawaha³ siê, ale w koñcu skin¹³ g³ow¹. – Dobrze, kapitanie – odrzek³. – Piêæ minut. A póŸniej ruszamy do szpitala. – Zgoda – przytakn¹³ Baldwin. – Czy przypomina pan sobie pyta- nie, którym mnie pan zaskoczy³ wtedy w Chicago? Pamiêta je pan? – Owszem – powiedzia³ Indy. – Naiwne pytanie nieopierzonego studenta – zapyta³em, czy w g³êbi Arktyki znaleziono jakiekolwiek artefakty wytworzone przez zaawansowan¹ staro¿ytn¹ cywilizacjê. Oczywiœcie zaprzeczy³ pan. – K³ama³em – odpar³ Baldwin. Wsun¹³ pude³ko w d³onie Indy’ego. – Nikomu innemu nie mogê zaufaæ – wycharcza³. – Naziœci w koñcu mnie dopadli, ale nie dostali nagrody, jakiej siê spodziewa- li. Proszê za wszelk¹ cenê strzec zawartoœci tej skrzynki… S¹ pewne rzeczy, na których poznanie ludzkoœæ nie jest jeszcze przygotowana. – Pan nie umrze – powiedzia³ Indy stanowczo. – Ka¿dy kiedyœ umrze – rzek³ Baldwin. Po³o¿y³ g³owê na opar- ciu fotela. – A ja ¿y³em d³u¿ej ni¿ mi wyznaczono. Czas ust¹piæ miej- sca komuœ innemu, zgodzi siê pan ze mn¹? – Nie – odpar³ Indy. – Nie zgodzê siê. – Doktorze – powiedzia³ Baldwin. – Czy zastanawia³ siê pan kiedyœ, co siê znajduje pod naszymi stopami? – Jest to g³ównym przedmiotem moich przemyœleñ jako archeologa.

15 – Nie – rzek³ Baldwin. – Nie chodzi mi o kilka metrów. Kilome- try pod naszymi stopami – a w³aœciwie setki kilometrów. – Pod skorup¹ ziemsk¹? – Powierzchnia Ziemi ma oko³o piêciuset piêædziesiêciu milio- nów kilometrów kwadratowych – powiedzia³ Baldwin – z czego mniej ni¿ jedna trzecia to sta³y l¹d. Ale pod powierzchni¹ jest oko³o bilio- na dwustu miliardów kilometrów szeœciennych, i niemal ca³y ten obszar pozosta³ dot¹d niezbadany. – Chce pan przez to powiedzieæ, ¿e ziemia jest pusta w œrodku? – zapyta³ Indy. – Jeœli tak, to ju¿ s³ysza³em podobne teorie i nie prze- kona³y mnie one. – Nie pusta, nie jest to pró¿na sfera czy te¿ rodzaj wiruj¹cej w kosmosie geody* – sprostowa³ Baldwin. – Przypomina raczej cia- ³o sta³e, którego wnêtrze przecinaj¹ szczeliny i pêkniêcia. Jeœli te nadaj¹ce siê do zamieszkania przestrzenie stanowi¹ zaledwie jedn¹ dziesi¹t¹ jednego procenta masy Ziemi – a jest to ostro¿ne przypusz- czenie, oparte na obecnej wiedzy o formowaniu siê wiruj¹cych cia³ sta³ych – oznacza³oby to, ¿e obszary dla najwiêkszych podró¿y ba- dawczych le¿¹ we wnêtrzu Ziemi, nie na jej powierzchni. – Przestrzenie nadaj¹ce siê do zamieszkania… – powtórzy³ Indy. – Chyba chodzi panu o przestrzenie nadaj¹ce siê do spenetrowania? – Nie, doktorze Jones, nie o to mi chodzi – odrzek³ Baldwin. – Nie sugeruje pan chyba, ¿e we wnêtrzu Ziemi znajduj¹ siê miejsca zamieszkane – powiedzia³ Indy. – Jednym z najpewniejszych dogmatów wspó³czesnej nauki jest to, ¿e energia dla wszystkich ¿y- wych istot pochodzi od naszego s³oñca. Nic nie mo¿e przetrwaæ w trzewiach ziemi, z dala od ciep³a i œwiat³a s³onecznego, nawet pro- ste organizmy – nie mówi¹c o tak z³o¿onych, jak ludzie. Baldwin uœmiechn¹³ siê. – Powiedzia³em „nadaj¹ce siê do zamieszkania”. Nie mówi³em, ¿e przez ludzi. –Panjestchory–stwierdzi³Indy.–Niechcia³bymbyæniemi³y,ale… Baldwin uniós³ rêkê w s³abym geœcie. – Widzia³em rzeczy, które inni ogl¹dali jedynie w marzeniach lub w koszmarach – oznajmi³. – Œwiat fantastyczny, przekraczaj¹cy zrozumienie naszej raczkuj¹cej nauki. Nadano mu wiele nazw, ale w prastarych opowieœciach tkwi ziarno prawdy. Zna pan legendê Królestwa Agartha? * Geoda – zag³êbienie w niektórych ska³ach, zwykle o kszta³cie kulistym, wype³nione ca³kowicie lub czêœciowo substancj¹ mineraln¹ (przyp. t³um.).

16 – To staro¿ytny mit buddyjski o rasie nadludzi ¿yj¹cych we wnê- trzu ziemi. Baldwin przytakn¹³. – Ale czego szukaj¹ naziœci? – spyta³ Indy. – Vrilu! – sapn¹³ Baldwin. – Podstawowego elementu tego pod- ziemnego œwiata. Sama materia jest mu uleg³a. Wchodz¹c w jego posiadanie, cz³owiek pod ka¿dym wzglêdem, poza nieœmiertelno- œci¹, staje siê równy bogom. Mo¿e przechodziæ przez lit¹ ska³ê, le- czyæ rany, budowaæ miasta w ci¹gu jednego dnia – lub te¿ je nisz- czyæ. Mieæ Vril to znaczy byæ niezwyciê¿onym. Indy milcza³. – Nie spodziewa³em siê, ¿e mi pan uwierzy – rzek³ Baldwin. – Ale suma moich doœwiadczeñ spoczywa w skrzynce, któr¹ ma pan w rêkach, i to powinno wystarczyæ jako dowód. Obawia³em siê kon- sekwencji ujawnienia tego materia³u œwiatu, wiêc nie podzieli³em siê nim z nikim. Musi pan przysi¹c, ¿e bêdzie pan strzeg³ tych tajem- nic, doktorze Jones. A jeœli utrata zawartoœci skrzynki stanie siê nie- unikniona, musi pan obiecaæ je zniszczyæ. – Ale… – ¯adnych dyskusji. Przysiêgnij, do cholery. – Kapitanie… – Przysiêgnij! – Przysiêgam – wykrztusi³ w koñcu Indy. – Dobrze – powiedzia³ s³abo Baldwin. – Wiem, ¿e dotrzymuje pan s³owa. – Kapitanie… – Indy odstawi³ skrzynkê i rozpaczliwie z³apa³ go za rêkê. – Nie wolno panu teraz spaæ. Sprowadzê pomoc. – Za póŸno, doktorze Jones – wyszepta³ Baldwin. – Nic siê nie da zrobiæ. A ja ju¿ dawno przesta³em byæ kapitanem, nie dowodzê nawet wrakiem w³asnego cia³a… G³os Baldwina przygas³. Jego oczy zmêtnia³y i g³owa opad³a na bok. Rêka w uœcisku Indy’ego zwiotcza³a. – Kapitanie! – krzykn¹³ Indy. Wicher na zewn¹trz osi¹gn¹³ crescendo. Rozleg³ siê og³uszaj¹- cy trzask ³amanej ga³êzi, a nastêpnie buczenie i skwierczenie rw¹- cych siê przewodów elektrycznych. Œwiat³a zamruga³y i zgas³y. Przy blasku kominka Indy podniós³ staruszka z fotela i zarzuci³ sobie na ramiê. Pamiêta³ jednak¿e, by zabraæ ze sob¹ skrzynkê.

17 2. Kamieñ z Thule Indy obserwowa³ w milczeniu, jak prost¹, drewnian¹ trumnê z cia³em Evelyna Briggsa Baldwina ³adowano do wagonu baga¿o- wego linii kolejowych Penn Railway. Sta³ z rêkami wbitymi g³êbo- ko w kieszenie skórzanej kurtki, z kapeluszem zsuniêtym na kark i z walizk¹ u stóp. Tajemnicza skrzyneczka otrzymana poprzedniej nocy tkwi³a bezpiecznie w chlebaku przewieszonym przez ramiê pod kurtk¹. Obok niego sta³ z wykazem w d³oni urzêdnik kolejowy; przestê- powa³ z nogi na nogê, bezskutecznie próbuj¹c siê rozgrzaæ. – To pana krewny? – zapyta³ urzêdnik. – Jedynie duchem – odrzek³ Indy. Tragarze postawili trumnê na pod³odze wagonu z g³uchym od- g³osem, który wstrz¹sn¹³ Jonesem. Poniewa¿ reszta baga¿u i prze- wo¿onego towaru zosta³a ju¿ za³adowana, zasuniêto drzwi wagonu. Zewnêtrzny skobel zatrzasn¹³ siê z metalicznym brzêkiem. – Czeka pana dwukrotna przesiadka, ale proszê siê nie martwiæ o trumnê. – Urzêdnik odpi¹³ bilety od wykazu i wrêczy³ je Indy’e- mu. – Bêdzie ona przenoszona automatycznie, a jeszcze nigdy ¿ad- nej nie zgubiliœmy. – Uspokoi³ mnie pan – odpar³ Indy. – I dziêkujê za pomoc w zmianie rozk³adu w ostatniej chwili. – To ¿aden k³opot, doktorze Jones – rzek³ urzêdnik. – W³aœci- wie spodziewa³em siê pañskiego telefonu, gdy¿ kilka minut przed nim pytano mnie o pana. – Ach tak? 2 – Indiana Jones…

18 – Tak – powiedzia³ urzêdnik. – Dzwoni³ ktoœ z uniwersytetu, czy zmieni³ pan ju¿ plan swojej podró¿y. Odpowiedzia³em, ¿e nie. Wydawa³o mi siê to doœæ dziwne – to znaczy dopóty, dopóki pan nie zatelefonowa³ i nie wyjaœni³ ca³ej sprawy. – Czy powiedzia³ pan temu cz³owiekowi coœ wiêcej? – Nie – odpar³ urzêdnik. – Có¿, zapyta³, czy nadal ma pan za- miar jutro wyjechaæ do Chicago. Poprawi³em go i powiedzia³em, ¿e wyje¿d¿a pan dziœ do Nowego Meksyku. – Czy ów mê¿czyzna poda³ swoje nazwisko? – Nie. – Ale mówi³ z niemieckim akcentem i sprawia³ wra¿enie, jakby dobrze pana zna³. Czy to panu coœ mówi? – Owszem – odpar³ Indy. – Dziêkujê. Naraz us³ysza³, ¿e ktoœ wo³a go po imieniu i gdy siê odwróci³, ujrza³ Marcusa Brody’ego, który macha³ doñ rêk¹, usi³uj¹c przedrzeæ siê przez zat³oczony peron stacji Princeton. Indy po¿egna³ urzêdni- ka, podniós³ walizkê i spotka³ siê z Brodym w pó³ drogi. – Indiana – zagai³ Brody – gdzieœ ty siê podziewa³? Czeka³em pra- wiegodzinê.Zawszeprzychodzisznaumówionespotkania,wiêcposta- nowi³em ciê odszukaæ… Kiepsko wygl¹dasz. Nie spa³eœ w nocy? – Nie – rzek³ Indy. – Nie by³o czasu, bior¹c pod uwagê okolicz- noœci. Przykro mi, ¿e nie przyszed³em na œniadanie w klubie uniwer- syteckim, ale musia³em siê zaj¹æ pewnymi nie cierpi¹cymi zw³oki sprawami. – Jak siê czujesz? – zapyta³ Brody. Z jego miny i tonu g³osu widaæ by³o, ¿e naprawdê siê martwi. – Dobrze – zapewni³ go Indy. Zmierzali ku pustej ³awce. – Oba- wiam siê jednak, ¿e nie mogê tego samego powiedzieæ o cz³owieku, który odwiedzi³ mnie dzisiejszej nocy. Czyta³eœ gazetê, która wysta- je ci z kieszeni p³aszcza? Pisz¹ coœ o Evelynie Briggsie Baldwinie? Kiedy usiedli, wysoki blondyn w czarnym trenczu stoj¹cy pod kioskiem z gazetami i udaj¹cy, ¿e czyta „Saturday Evening Post”, opuœci³ magazyn na tyle, by zobaczyæ, jak Indy wsuwa swoj¹ waliz- kê pod ³awkê, aby nie zawadza³a przechodz¹cym ludziom. Kiedy tylko d³oñ Indy’ego rozsta³a siê z baga¿em, cz³owiek w trenczu opu- œci³ swoje miejsce ko³o kiosku i slalomem ruszy³ przez t³um w kie- runku ³awki zajmowanej przez Brody’ego i Jonesa. – Baldwin? – Brody wydoby³ z kieszeni okulary i roz³o¿y³ po- ranne wydanie „New York Timesa”. Przerzuciwszy kilka stronic, znalaz³ niewielk¹ wzmiankê, wciœniêt¹ miêdzy artyku³ o dwóch ty- si¹cach w³oskich ma³¿eñstw zawartych równoczeœnie na inaugura-

19 cjê dwunastu lat panowania faszyzmu i informacjê o nowych wal- kach o region Chaco. E.B. BALDWIN ZABITY W WYPADKU SAMOCHODOWYM 71-letni odkrywca ginie na oblodzonej ulicy Specjalnie dla „New York Timesa” PRINCETON, NEW JERSEY – Evelyn Briggs Baldwin, polarnik, zmar³ dziœ we wczesnych godzinach rannych z powodu pêkniêtej czaszki, po tym jak na po- krytej lodem ulicy uderzy³ go samochód. Zgon stwierdzono w szpitalu, dok¹d zosta³ on przy- wieziony prywatnym samochodem. Baldwin towarzyszy³ Robertowi E. Peary’emu w je- go wyprawie do Grenlandii w latach 1893-94 jako me- teorolog. W latach 1898-99 by³ zastêpc¹ dowódcy wy- prawy podczas ekspedycji Waltera Wellmana do Ziemi Franciszka Józefa. Zbudowa³ i nazwa³ Fort McKinley, odkry³ i bada³ Ziemiê Grahama Bella, a tak¿e zorgani- zowa³ i dowodzi³ polarn¹ wypraw¹ Baldwina-Zieglera w latach 1901-02, która omal nie zakoñczy³a siê kata- strof¹. Jego ¿yciowe plany pokrzy¿owa³o odkrycie bie- guna pó³nocnego przez Peary’ego w 1909 roku. – Mia³eœ coœ wspólnego z t¹ spraw¹? – zapyta³ Brody, zdejmu- j¹c okulary. – To nie ja przejecha³em go samochodem, jeœli o to ci chodzi. – Indy zatar³ rêce, aby je rozgrzaæ. – Marcus, on zjawi³ siê u mnie po wypadku. Twierdzi³, ¿e to sprawka nazistów i ¿e szukaj¹ go od mie- siêcy, by wykraœæ mu jak¹œ polarn¹ tajemnicê. – Jak¹ tajemnicê? – spyta³ Brody. – Nazywa³ to „Vril”. – Pierwsze s³yszê – rzek³ Brody. – Dobrze zna³eœ tego Baldwina? – Wcale go nie zna³em – odpar³ Indy. – Spotkaliœmy siê raz, wiele lat temu, kiedy by³em jeszcze studentem, a on obje¿d¿a³ kraj z seri¹ wyk³adów i pokazywa³ filmy nakrêcone w³asnorêcznie w Ark- tyce. Ale nasze œcie¿ki nigdy wiêcej siê nie przeciê³y, przynajmniej

20 a¿ do wczoraj. Kiedy policja przeszuka³a jego rzeczy w szpitalnej kostnicy, znaleŸli instrukcje co do pogrzebu starannie napisane na maszynie i z³o¿one w portfelu. Miejsce na cmentarzu i nagrobek cze- kaj¹ na niego w jego rodzinnym mieœcie w Kansas. – Nadzwyczajne – zdumia³ siê Brody. – Co za d¿entelmen. – Niewykluczone, ¿e by³ te¿ wariatem – rzek³ Indy. – Albo ma- jaczy³ z powodu odniesionych obra¿eñ. Tak czy siak, zesz³ej nocy wygadywa³ niestworzone rzeczy. Powiedzia³, ¿e jego sekrety spo- czywaj¹ w tej ma³ej drewnianej skrzynce, której kaza³ mi strzec. Musia³em przysi¹c. Indy wydoby³ z chlebaka pude³ko przypominaj¹ce kuferek. Brody wzi¹³ je do r¹k, obejrza³ ze wszystkich stron doœwiadczo- nym okiem, przeci¹gn¹³ palcem po z³otych literach. – „Burroughs Wellcome” – przeczyta³. – Indy, to jest jedna z ap- teczek, jakie zabierali ze sob¹ badacze z prze³omu wieków. Stanley, o ile mnie pamiêæ nie myli, mia³ tak¹ ze sob¹ w Afryce. Jest bardzo prawdopodobne, ¿e Baldwin zabra³ j¹ do Arktyki. Poci¹gn¹³ za sznurek. – Przestañ – ostrzeg³ go Indy. – A to dlaczego? – zapyta³ Brody. – Czy wewn¹trz jest coœ nie- bezpiecznego? – O to w³aœnie chodzi, Marcus – odpar³ Indy. – Nie mam pojê- cia. Baldwin kaza³ mi przysi¹c, ¿e bêdê go strzeg³ zawartoœci, ale umar³, zanim zd¹¿y³ mi powiedzieæ, czy mam to otworzyæ czy nie. – To dopiero ³amig³ówka – mrukn¹³ Brody oddaj¹c skrzyneczkê. – Œwietnie to okreœli³eœ. – Indy schowa³ pude³ko z powrotem do chlebaka. – Sam nie wiem, co zrobiê. Chcia³bym zastosowaæ siê do ¿yczeñ Baldwina, gdybym je tylko zna³. Ale, z drugiej strony, ta spra- wa zaczyna mnie intrygowaæ. – No chyba – powiedzia³ Brody. – Gdyby przytrafi³o siê to mnie, obawiam siê, ¿e zawartoœæ zosta³aby ju¿ skatalogowana. Ale ty dzia- ³asz inaczej, Indy. Jestem przekonany, ¿e podejmiesz w³aœciw¹ de- cyzjê. Mê¿czyzna w czarnym trenczu, który sta³ teraz za ich ³awk¹ ponownie chowaj¹c twarz za magazynem, zahaczy³ stop¹ o kant walizki Indy’ego i przyci¹gn¹³ j¹ powoli do siebie. Gwar t³umu za- g³uszy³ odg³osy tarcia. Indy zni¿y³ g³os. – Marcus, bardzo byœ mi pomóg³, gdybyœ zadzwoni³ do paru swo- ich kumpli w Waszyngtonie. Wybadaj, co wiedz¹ o organizacji znanej

21 jako Stowarzyszenie Thule. Mo¿e s¹ to jedynie majaki starego cz³o- wieka, ale mój instynkt podpowiada mi, ¿e coœ w tym jest. – Tego rodzaju odczucia s¹ zrozumia³e – przyzna³ Marcus – je- œli wzi¹æ pod uwagê okolicznoœci. Nie zdarza siê codziennie, aby u kogoœ w domu umiera³ goœæ. – Mo¿liwe – rzek³ Indy. – Wiesz, niemal móg³bym przysi¹c, ¿e ktoœ mnie œledzi od rana, od momentu wyjœcia ze szpitala. – Zasiêgnê jêzyka – obieca³ Brody. Walizka sta³a ju¿ obok prawej nogi mê¿czyzny w trenczu. Z wy- æwiczon¹ nonszalancj¹ z³o¿y³ magazyn, podniós³ walizkê i znikn¹³ w t³umie. – Lepiej weŸ to, zanim zapomnê. – Brody wsun¹³ rêkê do kie- szeni marynarki. Wydoby³ z niej niewielki, p³aski przedmiot opako- wany w szary papier i przewi¹zany sznurkiem. – W koñcu jest to powód, dla którego zgodzi³em siê dzisiaj z tob¹ spotkaæ. – Aaa – powiedzia³ Indy. – Znalaz³eœ. – Nie by³o to ³atwe – przyzna³ Brody. – Pomimo sk¹pych infor- macji, jakich mi udzieli³eœ, uda³o mi siê go namierzyæ w kolekcji w Mexico City. NajwyraŸniej jest to dokument, o którym przeczyta- ³eœ w Dzieciach Coronado. Pergamin znaleziony w podziemiach pa³acu w Santa Fe. Opowiada on o niejakim kapitanie de Gavilán, odkrywcy bogatych z³ó¿ z³ota w górach Guadalupe. Dokument prze- trwa³ powstanie Indian Pueblo w tysi¹c szeœæset osiemdziesi¹tym roku, ale de Gavilán – jak ka¿dy Hiszpan, który pozosta³ w z No- wym Meksyku – nie. Kiedy go zbadasz, zauwa¿ysz, ¿e na odwrocie ktoœ naszkicowa³ prymitywn¹ mapê. – Marcus, chyba ciê uca³ujê. – Poczytam ci za osobist¹ przys³ugê, je¿eli tego nie zrobisz – rzek³ Brody. – I proszê, obchodŸ siê z nim ostro¿nie, gdy¿ pergamin jest w doœæ z³ym stanie. Obieca³em kustoszowi, ¿e zwrócimy mu to w ci¹gu miesi¹ca. Oddamy na czas, prawda? – Oczywiœcie. – Indy schowa³ licz¹cy dwieœcie piêædziesi¹t lat do- kument do chlebaka. Kiedy spostrzeg³ zafrasowan¹ minê Brody’ego, po³o¿y³ d³oñ na ramieniu przyjaciela i zapyta³: – Czy pamiêtasz, abym kiedykolwiek coœ zgubi³? Brody uœmiechn¹³ siê s³abo. – Nie o to chodzi, Indy. – W takim razie o co? – O twoje nag³e zainteresowanie z³otem – powiedzia³ Brody. – To do ciebie niepodobne, aby wyruszaæ na poszukiwanie skarbów

22 jedynie z materialnych pobudek. Móg³bym zrozumieæ, gdybyœ szu- ka³ jakiegoœ wa¿nego eksponatu dla muzeum, który tylko przypad- kiem by³by wart fortunê. – Wierz mi – rzek³ Indy – mam swoje powody. – To ma coœ wspólnego z Kryszta³ow¹ Czaszk¹, prawda? Indy milcza³, ale miêœnie jego szczêki drga³y. – Powiedz mi – nalega³ Brody. – Mo¿e bêdê móg³ w czymœ po- móc. – Lepiej, ¿ebyœ siê do tego nie miesza³ – powiedzia³ Indy. – Mo¿e siê zrobiæ gor¹co, a nie chcia³bym uwik³aæ ciebie i muzeum w wiêcej k³opotów ni¿ dotychczas. Brody wygl¹da³ na ura¿onego. Indy po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu. – Ale dziêkujê ci, Marcus. Doceniam twoje zaanga¿owanie. – Mam nadziejê, ¿e wiesz co robisz – rzek³ Brody. W tej samej chwili zawiadowca krzykn¹³: – Proszê wsiadaæ! – Muszê ju¿ iœæ – stwierdzi³ Indy. – Dziêki za pomoc. Odezwê siê, jak tylko nadarzy siê okazja. Brody by³ kustoszem wyj¹tkowych kolekcji w Amerykañskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Indy zdoby³ dla mu- zeum wiele wspania³ych eksponatów i Brody nauczy³ siê nigdy nie wypytywaæ go zbyt dok³adnie o stosowane metody. Mimo ¿e starszy cz³owiek wiedzia³, i¿ Indy, stan¹wszy przed dylematem natury etycz- nej, zawsze dokonywa³ w³aœciwego wyboru – nawet kiedy oznacza- ³o to pójœcie trudniejszym szlakiem – to jednak niektóre ze œrodków, jakich Jones u¿ywa³, by dotrzeæ do celu, najprawdopodobniej przy- prawi³yby kustosza o ból g³owy. – Lepiej siê pospiesz – rzek³ Brody. – Bo spóŸnisz siê na poci¹g. Podali sobie d³onie i Indy siêgn¹³ pod ³awkê po swój baga¿. – Marcus – oznajmi³ z zak³opotan¹ min¹ – gdzie moja walizka? Mê¿czyzna w czarnym trenczu przemierza³ peron niespiesznym krokiem. Walizka Indy’ego leniwie huœta³a siê u jego boku, a w k¹- cikach ust i w zimnych, niebieskich oczach b³¹ka³ siê uœmiech. Pod zwyczajnym z pozoru garniturem, na grubej lince opasuj¹cej szyjê tego cz³owieka wisia³ perforowany dysk z blachy cynkowej, identy- fikuj¹cy go jako Hauptsturmfûhrera – kapitana Leibstandarte SS, przybocznej stra¿y Adolfa Hitlera. Dysk zawiera³ tak¿e inne zako-

23 dowane informacje, takie jak numer s³u¿bowy i grupa krwi, ale ta ostatnia by³a raczej zbêdna; nazwê grupy – A – mia³ tak¿e wytatu- owan¹ pod prawym ramieniem. Mê¿czyzna mierzy³ ponad sto osiemdziesi¹t piêæ centymetrów, co stanowi³o minimum dla Leibstandarte. Jego pewny chód cecho- wa³a energia i gracja urodzonego sportowca i nawet teraz, w wieku trzydziestu lat, szczyci³ siê tym, ¿e tej doskona³oœci fizycznej nie psu³a choæby jedna plomba. Blizny biegn¹cej na podobieñstwo b³y- skawicy przez prawy policzek nie uwa¿a³ za defekt; przeciwnie, ni- czym m³odzi oficerowie z Wielkiej Wojny ze swoimi ciêciami od szabel, nosi³ j¹ jak god³o odwagi. Uwa¿a³ swoj¹ ranê za dowód pa- triotycznych dokonañ w ulicznych walkach z degeneratami, które zakoñczy³y siê po¿arem Reichstagu i uczynieniem Adolfa Hitlera kanclerzem Niemiec. Mê¿czyzna nazywa³ siê Rudolf Reingold i pó³ roku temu ode- rwano go od zajêcia doradcy do spraw szczególnie ponurych detali konstrukcyjnych nowego rodzaju Konzentrationslager w Dachau. Teraz Reingold mia³ jeszcze wa¿niejsze zadanie, które powierzono mu niespodziewanie w pewne niedzielne popo³udnie w górach, w Or- lim GnieŸdzie. Pamiêæ opromienionej s³oñcem chwili towarzyszy³a mu nawet w ten ponury zimowy dzieñ w New Jersey. Gdy zawiadowca wci¹¿ jeszcze nawo³ywa³ do wsiadania, Reingo- ld niespiesznie wszed³ do pustej mêskiej toalety. Podczas jego spa- ceru po peronie do³¹czy³o doñ trzech podobnie ubranych mê¿czyzn, którzy teraz skupili siê wokó³ niego i le¿¹cej na ladzie z umywalka- mi walizki. Jeden z trójki stan¹³ na warcie przy drzwiach, a Rein- gold otworzy³ zamki. Przetrz¹sn¹³ bez powodzenia ubrania i ksi¹¿- ki, wreszcie podniós³ bicz i przyjrza³ mu siê z odraz¹. – Ciekawe – powiedzia³, wrzucaj¹c bat z powrotem do walizki. – Amerykanów tak bardzo fascynuje prymitywna broñ. Niestety, nie ma tu skrzynki, której szukamy. Jones musi j¹ nosiæ przy sobie. – Panie kapitanie – powiedzia³ z niepokojem pilnuj¹cy drzwi esesman nazwiskiem Jaekal. – Poci¹g rusza. – Jego d³oñ powêdro- wa³a ju¿ pod marynarkê, palce dotyka³y kolby pó³automatycznego pistoletu luger parabellum, który tkwi³ w kaburze pod jego pach¹. – Nie wykorzystaliœmy okazji do zabicia go wczorajszej nocy, ale mo¿emy zrobiæ to teraz. – Nie ma sensu gadanie o rzeczach oczywistych – Reingold bez- trosko wrzuci³ podkoszulek Indy’ego do kosza na œmieci. – Trzeba wymyœliæ coœ lepszego. I to natychmiast.

24 Dwaj pozostali mê¿czyŸni – których nazwiska brzmia³y Dort- muller i Liebel – byli nieco m³odsi od Jaekala i obaj stali w ¿a³o- snym milczeniu po tej reprymendzie. – No, no – szydzi³ Reingold. – Za kilka sekund poci¹g opuœci stacjê i stracimy Jonesa z oczu, przynajmniej do czasu. Nic wam nie przychodzi do g³owy? Twarz Dortmullera pojaœnia³a. Mia³ pomys³. By³ najm³odszy z nich wszystkich i kiedy poprawia³ zsuwaj¹ce siê okulary, przypo- mina³ ucznia chc¹cego zaimponowaæ swemu nauczycielowi. – Bêdzie szuka³ swojej walizki, prawda? – zapyta³ po niemiecku. – Wtedy pan mu j¹ zwróci. Wyjaœni pan, ¿e wzi¹³ j¹ przez pomy³kê. Prze- prosi pan, zaoferuje wspólny posi³ek. W ten sposób zapoznacie siê… – Tak, tak! – Reingold pospiesznie wepchn¹³ ubrania z powro- tem do walizki i zamkn¹³ j¹. – Ale to jest zadanie dla jednego. Wiê- cej osób mog³oby wzbudziæ podejrzenia. – Mamy jechaæ za panem? – zapyta³ Jaekal. – Nie od razu. – Reingold ruszy³ ku drzwiom. – Ale je¿eli nie odezwê siê do koñca dnia, to spotkamy siê w Kansas. – Jawohl. Jaekal zasalutowa³ po nazistowsku. – Nie tutaj, idioto – sykn¹³ Reingold. W prawej rêce trzymaj¹c walizkê, lew¹ zaœ przytrzymuj¹c na g³owie kapelusz, Reingold puœci³ siê biegiem w stronê najbli¿szego wagonu pasa¿erskiego. Po drodze zderzy³ siê z Marcusem Brodym, który cofa³ siê z wolna, obserwuj¹c odjazd poci¹gu. Brody wyl¹dowa³ na dolnej czêœci pleców. – No wie pan! – To by³y najmocniejsze s³owa, na jakie siê zdoby³. – Wybacz, stary! – wykrzykn¹³ Reingold z niemal perfekcyjnym brytyjskim akcentem, nie zwalniaj¹c kroku. – Zasiedzia³em siê w to- alecie i omal nie spóŸni³em siê przez to na poci¹g. Lew¹ rêk¹ z³apa³ za porêcz i zrêcznie podci¹gn¹³ siê na schodki w przejœciu miêdzy wagonami. Potem obróci³ siê ku Brody’emu i za- salutowa³ mu, dotykaj¹c palcem wskazuj¹cym ronda kapelusza. – Proszê pana – rozleg³ siê przyjemny g³os – czy to miejsce jest wolne? Indy ockn¹³ siê. Kiedy poci¹g ruszy³ ze stacji, momentalnie opar³ siê o okno i zsun¹³ kapelusz na oczy, szczêœliwy, ¿e nie siedzi obok niego nikt, kto móg³by zak³óciæ mu drzemkê. Jednak¿e pytanie zo-

25 sta³o zadane tak uprzejmie, ¿e czu³ siê zobowi¹zany usi¹œæ prosto i grzecznie odpowiedzieæ. – Przepraszam. – Zabra³ swoj¹ skórzan¹ kurtkê i chlebak z pu- stego miejsca. – Proszê usi¹œæ. – Dziêkujê. – Reingold zaj¹³ miejsce. Indy wiele by da³, by móc przyjrzeæ siê walizce, owiniêtej czarnym trenczem. – Mam dzisiaj okropnego pecha. – Tak? – zapyta³ Indy. – Niestety – odpar³ wysoki blondyn. – Wygl¹da na to, ¿e wzi¹- ³em na peronie nie swój baga¿. Postawi³em na chwilê walizkê, by przewróciæ stronê czasopisma, i wzi¹³em tê przez pomy³kê. – Czy móg³bym j¹ obejrzeæ? – zapyta³ Indy. – S³ucham? – Tê walizkê. Pozwoli mi pan rzuciæ okiem? – Ale¿ bardzo proszê. – Reingold zabra³ trencz. Indy podniós³ walizkê, obróci³ j¹ i uœmiechn¹³ siê. – Los jest dla mnie ³askawy – powiedzia³. – To moja walizka. Zginê³a mi, gdy czeka³em na poci¹g. – Doprawdy? To niesamowite! – Có¿ za zbieg okolicznoœci – skomentowa³ Indy. – Nie ma pan przez przypadek mojego baga¿u? – Przykro mi, ale nie – odpar³ Indy. – W³aœciwie nie widzia³em tam ¿adnej innej walizki. – Hmm – chrz¹kn¹³ nerwowo Reingold. – Proszê siê nie obra- ¿aæ, ale mo¿e to zbyt nadzwyczajny zbieg okolicznoœci. Walizka nie jest podpisana. Wiem, bo dok³adnie j¹ obejrza³em w poszukiwaniu nazwiska. Sk¹d mam wiedzieæ, ¿e nale¿y do pana? Indy uœmiechn¹³ siê. – Mogê opisaæ zawartoœæ – odpar³. – Czy otwiera³ j¹ pan? – Nie. – Na moich czystych koszulach le¿y starannie zwiniêty bicz, co zapewne uzna pan za nieco dziwne – rzek³ Indy. – Jest tam tak¿e szeœæ ksi¹¿ek na temat geologii i archeologii Nowego Meksyku. Pro- szê otworzyæ i sprawdziæ. Mê¿czyzna milcza³ przez chwilê. – Przepraszam. – Odwróci³ wzrok. – Lepiej jednak siê przyznam. Otwiera³em walizkê, ale jedynie w poszukiwaniu dokumentów. Mam nadziejê, ¿e mi pan wybaczy. – To zrozumia³e – odrzek³ Indy, chocia¿ ton jego g³osu mówi³ coœ wrêcz przeciwnego.

26 – Widzê, ¿e atmosfera uleg³a znacznemu och³odzeniu. – Mê¿- czyzna podniós³ swój p³aszcz. – Chyba najlepiej bêdzie, jeœli poszu- kam sobie miejsca gdzie indziej. Indy zawaha³ siê. – Proszê zaczekaæ – powiedzia³. – Nic siê nie sta³o. Skoro twier- dzi pan, ¿e szuka³ jedynie dowodu to¿samoœci, by zwróciæ walizkê, wierzê panu na s³owo. Proszê usi¹œæ. – Jest pan pewien? – zapyta³ mê¿czyzna. – Oczywiœcie – odpar³ Indy. – Rudolph Hyde-Smith, niegdyœ z Londynu, obecnie z Bostonu. – Reingold wyci¹gn¹³ rêkê. – Proszê mi mówiæ Rudy. Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywaj¹. Mo¿e móg³bym zaprosiæ pana na obiad, by jakoœ wynagrodziæ niedogodnoœæ, spowodowan¹ przez moje roztargnienie. – To nie jest konieczne – Indy uœcisn¹³ jego d³oñ. – Nazywam siê Jones, Indiana Jones. – Co za imiê! – wykrzykn¹³ Reingold. – Wy, Amerykanie, jeste- œcie tacy oryginalni. Czy to pañskie prawdziwe imiê, czy jedynie przydomek? – Coœ, co przylgnê³o do mnie – powiedzia³ Indy z zamyœleniem. – To by³o dawno temu. Przybra³em imiê… hm, kogoœ, kto by³ mi w dzieciñstwie bardzo bliski. Reingold uœmiechn¹³ siê. Wyj¹³ z kieszeni b³yszcz¹c¹ papiero- œnicê, otworzy³ j¹ i podsun¹³ Indy’emu. – Nie palê – rzek³ Indy. – Jak pan sobie ¿yczy. – Reingold kiwn¹³ g³ow¹, wzi¹³ papiero- sa, a nastêpnie zatrzasn¹³ papieroœnicê. Na wieczku by³ jakiœ grawe- runek, ale papieroœnica zbyt szybko zniknê³a w czeluœciach kiesze- ni, by Indy zd¹¿y³ przeczytaæ napis. Reingold ostuka³ papierosa na szkie³ku swego zegarka, po czym demonstracyjnie wyj¹³ zapalniczkê. Skrzesa³ ogieñ kciukiem. Policzki zapad³y mu siê, gdy wsysa³ p³omieñ do papierosa. Zatrzasn¹³ zapal- niczkê o udo, rozpar³ siê wygodnie na siedzeniu i z ukontentowa- niem na twarzy wcisn¹³ j¹ z powrotem do kieszeni spodni. – Zagraniczny? – nozdrza Indy’ego drgnê³y w reakcji na mocny, zatêch³y zapach tytoniu. – Nie – odpar³ Reingold. – Angielski. – Oczywiœcie – rzek³ Indy. – Czy dym panu przeszkadza? – zaniepokoi³ siê nagle Reingold. – W takim razie go zgaszê.

27 – Bêdê wdziêczny. Reingold zdusi³ papierosa na obcasie dobrze wypastowanego buta i wrzuci³ niedopa³ek do popielniczki. Indy zwróci³ twarz w stronê pokrytego œniegiem krajobrazu New Jersey, który przesuwa³ siê za oknem ze sta³¹ prêdkoœci¹. Zaczyna³ ¿a³owaæ, ¿e postanowi³ byæ uprzejmy. – Piêkny widok, prawda? – skomentowa³ Reingold, wskazuj¹c okno. – Aha – odmrukn¹³ Indy. – Rozleg³oœæ tego kraju nadal mnie zdumiewa – kontynuowa³ Reingold. – Wszystko wydaje siê takie œwie¿e, takie nowe. To nie- tkniêty raj. Nic dziwnego, ¿e wy, Amerykanie, macie takie poczucie wolnoœci i indywidualnoœci. – Nie by³bym pewien, czy tak siê obecnie czujemy – rzek³ Indy. – Kolejki po chleb przypominaj¹ nam, ¿e jedziemy na tym samym wózku, co reszta œwiata. – To prawda – powiedzia³ Reingold. – Ciê¿ko jest zarobiæ na utrzymanie? Ja pracujê w handlu, dla zak³adów Histera. Wyrabiamy sprzêt kuchenny, g³ównie piece. Gazowe, nie na drewno. A czym pan siê trudni, je¿eli wolno spytaæ? – Jestem wyk³adowc¹ na uniwersytecie – odpar³ Indy. – Wyœmienicie – rzek³ Reingold. – A gdzie pan wyk³ada? – Na wydziale sztuki i archeologii w Princeton. – To wyjaœnia obecnoœæ tych powa¿nych ksi¹¿ek w pañskiej walizce. Chyba ma pan ciekaw¹ pracê. Zakopane skarby, zaginione miasta i tak dalej. Idê o zak³ad, ¿e prze¿y³ pan wiele przygód? – Prawdê mówi¹c, czasami jest to doœæ nudne. – Indy opar³ siê wygodnie i splót³ d³onie na brzuchu. – Ale co jakiœ czas wolno mi wyrwaæ siê z sali wyk³adowej. By³ g³êboko wdziêczny za ciszê, która nasta³a. Zamkn¹³ oczy i pozwoli³ siê usypiaæ delikatnemu ko³ysaniu wagonu. Poczu³, jak robi mu siê ciep³o mimo s¹cz¹cego siê z okna ch³odu, i zmêczenie – pozosta³oœæ minionej nocy – zaczê³o siê powoli rozmywaæ. – No a bat? – zagadn¹³ nagle Reingold. Indy usiad³ prosto. – Co „bat”? – zapyta³ z rozdra¿nieniem. – To doœæ dziwne – zacz¹³ ostro¿nie Reingold. Wiedzia³, ¿e wie- le ryzykuje, ale nie potrafi³ sobie odmówiæ przyjemnoœci wystawie- nia na próbê cierpliwoœci tego nad wyraz uprzejmego Amerykani- na. – Siedzê tu i staram siê wyobraziæ sobie, do czego profesorowi

28 archeologii mo¿e s³u¿yæ bat, ale nic mi nie przychodzi do g³owy. Z pewnoœci¹ nie poskramia pan nim studentów. Kiedy by³em ch³op- cem, dyrektor w mojej szkole czêsto u¿ywa³ szpicruty, a rezultaty tego u¿ywania okazywa³y siê nad wyraz bolesne. Ale bicz tej d³ugo- œci nie wchodzi w grê. Mo¿na by nim kogoœ zabiæ. Indy westchn¹³. – Ma pan bujn¹ wyobraŸniê – powiedzia³. – To po prostu jedno z moich narzêdzi, obok kilofa i ³opaty. Jest bardziej u¿yteczny ni¿ zwyk³a lina, bo zawsze gotowy do u¿ytku. – Ale doktorze Jones, przecie¿ bat to tak¿e groŸna broñ – rzek³ Reingold. – Proszê siê nie krêpowaæ, ma pan we mnie przyjaciela. Chce pan powiedzieæ, ¿e ów bicz nigdy nie posmakowa³ ludzkiego cia³a? – Jedynie w obronie w³asnej. – Aa, wiedzia³em. – Zaraz – Indy jedn¹ rêk¹ zsun¹³ kapelusz na kark, a palcem wskazuj¹cym drugiej pogrozi³ Reingoldowi. – Jak na handlarza sprzê- tem kuchennym jest pan podejrzanie ciekawski. Je¿eli chce pan wie- rzyæ, ¿e jestem jakimœ potworem, który wywija biczem, proszê bar- dzo. Ale niech pan zostawi mnie w spokoju. Chcê siê zdrzemn¹æ. – Doktorze Jones – powiedzia³ przepraszaj¹co Reingold. – Nie chcia³em niczego takiego sugerowaæ. Ale jest pan kimœ wiêcej ni¿ tylko przeciêtnym wyk³adowc¹, prawda? Indy stara³ siê go ignorowaæ. – Marzê o przygodach – mówi³ dalej Reingold. – Moje ¿ycie jest takie… nijakie. Nie ma w nim emocji. I oto spotykam pana, zuchwa- ³egoAmerykaninao oryginalnymimieniui z biczemw walizce.A mo- gê jedynie zgadywaæ, co pan chowa w chlebaku, który ma pan prze- wieszony pod kurtk¹. Potrafi pan zrozumieæ moj¹ ciekawoœæ? Wyba- czy pan zazdrosnemu cz³owiekowi kilka chwil przyjemnoœci? Indy zmiêk³. – Panie Smith… – Hyde-Smith – poprawi³ Reingold. – Ale proszê mi mówiæ Rudy. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywaj¹. Zanim Indy mia³ szansê podj¹æ w¹tek, w drzwiach stan¹³ kon- duktor z dziurkaczem w rêku. Poprosi³ o bilety. Reingold poda³ mu bilet, umiejêtnie zwêdzony z kieszeni kami- zelki biznesmena, z którym min¹³ siê w korytarzu po wejœciu do po- ci¹gu. Konduktor obejrza³ kartonik, wybi³ w nim dziurkê w kszta³- cie rombu, po czym zwróci³ Reingoldowi.

29 Indy poda³ konduktorowi swój bilet. Przebiwszy go, konduktor poinformowa³ Jonesa, ¿e musi siê przesi¹œæ na nastêpnej stacji, na której stan¹ za mniej wiêcej godzinê. Indy zerkn¹³ na zegarek. Nie chcia³o mu siê wierzyæ, ¿e mê¿czyzna, którego zna³ pod nazwiskiem Hyde’a-Smitha, mówi³ a¿ tak d³ugo. – Rudy – powiedzia³ Indy po wyjœciu konduktora. – Jestem okrop- nie zmêczony i mam zamiar drzemaæ do czasu przesiadki. – Jasne – rzek³ Reingold. – Dziêki – odpar³ Indy. – Œpij spokojnie. Obudzê ciê tu¿ przed stacj¹. Indy spojrza³ na niego podejrzliwie. – Jesteœ pewien? – Oczywiœcie – obieca³ Reingold. Wydoby³ spomiêdzy siedzeñ zniszczone czasopismo, wciœniête tam przez poprzedniego pasa¿era. – Bêdê siedzia³ po cichu i czyta³. Nawet nie zauwa¿ysz, ¿e tu jestem. Poci¹g zatrzyma³ siê wœród pisku hamulców, buchaj¹cej pary i serii szarpniêæ. To wyrwa³o Indy’ego ze snu. Ziewn¹³ i spojrza³ na zegarek, a nastêpnie chcia³ zapytaæ cz³owieka, którego zna³ jako Hyde’a-Smitha, dlaczego nie obudzi³ go przed wjazdem na stacjê. Miejsceby³opuste,nielicz¹cle¿¹cegonanimegzemplarza„Sports Afield”, otwartego na artykule o zastawianiu side³ na polarnego lisa. Indy wsta³. Z niedowierzaniem patrzy³, jak skórzany pasek jego chlebaka, spe³za na pod³ogê niczym w¹¿. Koñce paska przeciêto z nie- mal chirurgiczn¹ precyzj¹, a chlebak, oczywiœcie, znikn¹³. Przycisn¹³ twarz do okna. Spostrzeg³ Reingolda maszeruj¹cego po peronie z chlebakiem pod pach¹. Z ust zwisa³ mu papieros. Cieñ uœmiechu b³¹ka³ siê na jego ustach i w k¹cikach b³yszcz¹cych, nie- bieskich oczu. Indy wygrzeba³ z walizki bicz, wypad³ z przedzia³u i pogna³ korytarzem na koniec wagonu. Zbieg³ po schodkach na peron, prze- jecha³ po zamarzniêtej ka³u¿y niczym pijany ³y¿wiarz, by wreszcie odzyskaæ równowagê i popêdziæ za Reingoldem. – Powoli! – zawo³a³ z przeciwleg³ego koñca wagonu konduktor. Krzyk zaalarmowa³ Reingolda, który odwróciwszy siê spostrzeg³ Indy’ego przepychaj¹cego siê ku niemu przez t³um. Uda³, ¿e kieruje siê do wyjœcia, a potem zawróci³ w stronê poci¹gu i da³ nura pod wagon. Kontynuuj¹c poœcig Indy s³ysza³ krzyki konduktora, by siê zatrzymali i ¿e to grozi œmierci¹ – by³a to ruchliwa stacja.

30 Kamieniewgryza³ysiêw d³onieIndy’egoi k¹sa³yw kolana,gdyna czworaka pe³zn¹³ pod podwoziem. Mimowolnie podskoczy³, kiedy po- ci¹g drgn¹³ po doczepieniu nowych wagonów. G³ow¹ wyr¿n¹³ w insta- lacjê, której nie potrafi³ bli¿ej zidentyfikowaæ. Wskutek uderzenia po jednejstroniejegokapeluszapojawi³osiênieestetycznewgniecenie,ale mia³ nadziejê, ¿e nie znalaz³o ono swego odbicia na jego czaszce. Kiedy wy³oni³ siê po drugiej stronie torów, omal nie wszed³ w drogê zapasowej lokomotywie, która jecha³a s¹siednim torem po- sapuj¹c pracowicie. Gdy lokomotywa przejecha³a, Indy dostrzeg³ Reingolda, brn¹cego poprzez œnieg ku wysokiemu ogrodzeniu na przeciwnym koñcu stacji. Im bli¿ej by³ p³otu, tym g³êbiej siê zapa- da³, i tym wolniej i wy¿ej musia³ unosiæ nogi. Reingold wczepi³ palce w siatkê i wyci¹gn¹³ siê ze œniegu. Za- cz¹³ szybko siê wspinaæ, potem przez chwilê balansowa³ okrakiem na ogrodzeniu, przek³adaj¹c chlebak do prawej rêki. Lew¹ rêk¹ zaœ wyci¹gn¹³ waltera, niewielki lecz zabójczy pistolet, który ukrywa³ w kieszeni marynarki. Indy nadal by³ cztery metry od niego, ale rozwin¹³ bat. Kiedy Reingold wycelowa³ lufê w jego pierœ, Indy uderzy³. Koñcówka bicza uk¹si³aReingoldaw nadgarsteki jak¿ywaowinê³asiêwokó³jegorêki. Reingold krzykn¹³ i wypuœci³ waltera, który wpad³ w zaspê œnie¿n¹. Indy szarpn¹³ za bicz, zrzucaj¹c Reingolda z jego grzêdy. – Mówi³em, ¿e jest nader u¿yteczny – rzek³ Jones. Wysoki blondyn znikn¹³ w zaspie, ale znalaz³ oparcie dla nóg i strz¹sn¹³ bat z zakrwawionego przedramienia. Kiedy kopa³ szaleñ- czo w siêgaj¹cym pasa œniegu, szukaj¹c broni, Indy rzuci³ siê do przo- du i chwyci³ chlebak, który Reingold upuœci³ spadaj¹c z p³otu. Skost- nia³e palce Reingolda natrafi³y na kolbê pistoletu i obiema rêkami wyci¹gn¹³ go ze œniegu i znów wymierzy³ w Indy’ego. Indy zamar³. – Na twoim miejscu nie robi³bym tego – powiedzia³. – Zamknij siê – odpar³ Reingold. – Oddaj torbê. – Lufa jest zapchana œniegiem – rzek³ Indy. Reingold zawaha³ siê. – Jeœli strzelisz – mówi³ dalej Jones – twój paskudny pistolecik wybuchnie ci prosto w twarz. Iglica prawdopodobnie zaryje siê do- k³adnie miêdzy tymi niebieskimi oczami. – A mo¿e ³¿esz? – Mo¿e – Indy zwin¹³ bat. – Jest tylko jeden sposób, aby siê przekonaæ. Zastrzel mnie.