6
Lodowce ukazuj¹ siê nagle na prawo
i lewo, i ko³ujemy zawrotnie w olbrzymich
koncentrycznych okrêgach wokó³ brzegów
olbrzymiego amfiteatru, który wierzcho³ki
swych murów zatraca w ciemnoci i bez-
miarze. Wszak¿e zostaje mi jeno okruch
czasu dla rozmylañ o w³asnym losie.
Okrêgi zwê¿aj¹ siê raptownie, zanurzamy
siê na olep w cieninie wirów i wród
wycia, ryku i huku oceanu okrêt dr¿y  na
Boga  zapada siê  tonie!
Edgar Allan Poe, Rêkopis znaleziony w butli
(prze³o¿y³: Boles³aw Lemian)
7
Prolog
CHIMERA PAMIÊCI
Oto co pozosta³o w pamiêci Indiany Jonesa:
Jedn¹ rêk¹ obejmuje umieraj¹c¹ Ullê, w drugiej trzyma wycelo-
wanego w g³¹b tunelu webleya. S³yszy zbli¿anie siê nazistów, g³u-
chy odg³os kroków i nagl¹cy szept Schnell! Schnell! dowódcy od-
dzia³u, ale na razie skrywa ich ostatni zakrêt skalnego korytarza.
Indy goni resztkami si³. Jego ramiê jest s³abe, a d³oñ trzêsie siê
tak mocno, ¿e to, co robi z ciê¿kim rewolwerem, trudno nazwaæ ce-
lowaniem. W bêbenku webleya pozosta³y tylko dwa naboje, dwa
strza³y, by stawiæ ostatni opór szeciu dobrze uzbrojonym ¿o³nie-
rzom SS.
Szanse s¹ nik³e, ale Indy i jego towarzysze nie maj¹ wyboru.
Dotarli do koñca Szybu Eddy i zostali dos³ownie przyparci do
muru: szerokiej p³aszczyzny bezkszta³tnej, szarej ska³y. Nie ma tu
innego korytarza, nie ma znaków do rozszyfrowania, niczego, co
wskaza³oby drogê wyjcia z tego miertelnie lepego zau³ka.
Gunnar zdj¹³ koszulê i przygotowuje siê do walki na go³e piê-
ci; uderzaj¹c siê d³oñmi po twarzy na tyle mocno, ¿e w k¹cikach ust
pojawia siê krew. Szeroka pier mê¿czyzny b³yszczy od potu, a falu-
j¹ca ruda broda i grone niebieskie oczy przywodz¹ na myl obraz
jego przodków  berserkerów.
Skierka jest najm³odszy i najni¿szy z nich wszystkich, ale za-
chowa³ najwiêcej spokoju. Siedemnastoletni wojskowy radiotelegra-
fista siedzi po turecku, przestawiaj¹c le¿¹ce na ziemi kamienie.
 Jaki kolor jest w widmie miêdzy czerwonym i zielonym? 
pyta Skierka.
8
 ¯ó³ty!  krzyczy Indy.  Pospiesz siê! S¹ tu¿, tu¿.
 Ju¿ prawie mam  mówi Skierka.
Jednak¿e Indy nie przypomina sobie, dlaczego kamienie s¹ ta-
kie wa¿ne i co takiego Skierka prawie ma.
Jest jeszcze Ulla.
Duñska speleolog zosta³a zraniona w pier rykoszetem pocisku
nazistowskiego. Jej bluza jest mokra od krwi, a koñcówki prostych
blond w³osów zabarwi³y siê od niej na kolor truskawek. Skóra przy-
pomina barw¹ rybi brzuch, a wargi, nie umalowane i zwykle natural-
nie czerwone, maj¹ b³êkitny odcieñ. Oddech Ulli jest urywany i to-
warzyszy mu okropny charkot.
 Jones  odzywa siê ranna.
 Nic nie mów, z³otko  mówi Indy przecieraj¹c oczy wierz-
chem d³oni, w której trzyma webleya.  Oszczêdzaj si³y.
 B¹d mê¿czyzn¹  odpowiada Ulla chrapliwie.  I nie nazy-
waj mnie z³otko.
Upa³ jest nie do wytrzymania, a gêste powietrze kr¹¿y niczym
melasa w obola³ych p³ucach Indyego. Nagle w³osy na jego karku
i ramionach zaczynaj¹ siê je¿yæ.
 Czujesz?  pyta Skierka.
 Tak  rzuca mu przez ramiê Indy.  Co siê dzieje?
 Statyczna elektrycznoæ. Powietrze siê naelektryzowa³o. Nie
mam pojêcia, dlaczego.
Nazici s¹ tu¿, tu¿. Rytm wybijany obcasami i grzechot niesio-
nego przez nich sprzêtu urós³ do rozmiarów kakofonii, która coraz
bardziej zbli¿a siê do zakrêtu.
Gunnar wydaje z siebie g³uchy pomruk.
Nagle Ulla otwiera oczy i spogl¹da ponad ramieniem Indyego
na pust¹ cianê za jego plecami. Otwiera szeroko oczy i zwil¿a swe
splamione krwi¹ usta.
 Ja chyba nie ¿yjê  mówi.  Widzê Walkirie.
I to jest ostatnia rzecz, jak¹ Indy pamiêta.
Co sta³o siê póniej? To k³opotliwa, ale ma³o istotna zagadka; taka,
któraczaisiêgdziew zakamarkachpodwiadomoci,aletaknaprawdê
nicnieznaczy.W koñcunieodJonesazale¿yloswiata.Dobrzepamiê-
ta wiêkszoæ wydarzeñ z nieudanej ekspedycji w g³¹b Szybu Eddy 
odkrycie podziemnej rzeki i tak dalej  ale to w³anie tutaj, w lepym
zau³ku, w jego wspomnieniach pojawia siê bia³a plama.
9
Mo¿liwe, ¿e spowodowa³y to truj¹ce wyziewy wydobywaj¹ce
siê z rozgrzanych ska³, po³¹czone z g³odem i zmêczeniem. Albo te¿
znaleli siê w strefie truj¹cego powietrza, lub nast¹pi³ którykolwiek
z wielkiej liczby przypadków, jaki móg³by wyt³umaczyæ stracony
czas.
Chyba ¿e
Czasami, w zasnutym cieniem wiecie dziel¹cym sen od jawy,
Indy niemal¿e sobie przypomina, prawie udaje mu siê to zrozumieæ;
albo podczas burzy, kiedy b³yskawica uderza zbyt blisko i przypra-
wia go o zawrót g³owy; czy te¿ nawet  co ciekawe!  gdy zauwa¿y
skrzydlate chimery i gargulce spozieraj¹ce z okapów redniowiecz-
nych budowli.
Wtedy Indy wraca do samego pocz¹tku, przetrz¹sa swój umys³
w poszukiwaniu wskazówek, i niczym cierpliwy bibliotekarz spokoj-
nie doprowadza rzecz do koñca.
Opowieæ rozpoczyna siê w niegu i równie¿ w niegu siê za-
koñczy
10
1. Goæ pón¹ por¹
Princeton, New Jersey
Pocz¹tek 1934 roku  zima
Arktyczny wicher rycza³ niczym zwierz przy rogach domu, i to
ten nieziemski odg³os  wywo³uj¹cy w wyobrani ró¿ne skojarzenia
 sprawi³, ¿e Indiana Jones po raz pierwszy od kolacji podniós³ wzrok
znad lektury.
Gwa³townie oderwany od opowieci o z³ocie i duchach gór No-
wego Meksyku, przez chwilê nie móg³ zlokalizowaæ ród³a niesamo-
witego zawodzenia. Skrawkiem papieru zaznaczy³ stronê w Dzieciach
Coronado. Nastêpnie zdj¹³ okulary, ostro¿nie po³o¿y³ je na stosie in-
nych ksi¹¿ek i map le¿¹cych ko³o fotela i potar³ zmêczone oczy koñ-
cami palców. Mia³ rozpiêt¹ kamizelkê, a jego ulubiona muszka, pre-
zent od Marcusa Brodyego, zwisa³a spod ko³nierzyka koszuli. Indy
zerkn¹³ na zegar stoj¹cy na kominku  ponad paleniskiem, które zd¹-
¿y³o ju¿ zagasn¹æ  i mrukn¹³ zaskoczony spostrzeg³szy, ¿e dochodzi
pó³noc. Za nieca³e szeæ godzin bêdzie ju¿ w poci¹gu jad¹cym do
Nowego Meksyku. Dawno powinien siê po³o¿yæ, ale niechêtnie my-
la³ o czekaj¹cych go niechybnie sennych koszmarach.
Nie potrafi³ sobie dok³adnie przypomnieæ, kiedy siê zaczê³y  byæ
mo¿e jeszcze pewnego lata w Utah, gdy mia³ trzynacie lat  ale bez
w¹tpienia stawa³y siê coraz czêstsze. I coraz bardziej przera¿aj¹ce.
Koszmary zawsze by³y do siebie podobne: Indy budzi³ siê w nie-
wielkiej, ciemnej skrzyni. Ramiona mia³ przyciniête do boków. Kiedy
tylko ziemia zaczyna³a spadaæ na wieko zdawa³ sobie sprawê, ¿e
le¿y w trumnie, a trumnê opuszczono do grobu. Krzycza³ i drapa³
jak szalony w wieko, ale bez skutku  pogrzebano go ¿ywcem.
Nagle rozleg³o siê pukanie.
11
Delikatne, st³umione nie¿n¹ skorup¹, przylegaj¹c¹ do fronto-
wych drzwi i niemal zag³uszone furi¹ zamieci, która zmienia³a kraj-
obraz New Jersey w co bia³ego i obcego. Gdyby wycie wichru nie
przywo³a³o go do rzeczywistoci, pukanie mog³oby ujæ jego uwagi,
chocia¿ i tak nie mia³ pewnoci, czy nie by³o wytworem wyobrani.
Indy otworzy³ drzwi z zamka i uchyli³ je na parê centymetrów,
pozwalaj¹c potokowi p³atków niegu zawirowaæ w salonie, i wyj-
rza³ na zewn¹trz. Na schodach sta³a postaæ w ciemnym p³aszczu
i w kapeluszu nasuniêtym nisko na oczy. Prawa rêka ciska³a porêcz,
pod lew¹ za tkwi³ pakunek wielkoci pude³ka od cygar.
 Doktor Jones?  wychrypia³ przybysz.
 Tak  odpar³ Indy.
 Proszê mi wybaczyæ najcie  zacz¹³ mê¿czyzna, ale urwa³
w po³owie zdania. Zamkn¹³ oczy, jakby drêczy³ go ból, i uniós³ jed-
n¹ d³oñ prosz¹c o cierpliwoæ.
Indy chwyci³ gocia za ³okieæ.
 W cieple bêdzie siê nam lepiej rozmawia³o  powiedzia³, wci¹-
gaj¹c mê¿czyznê delikatnie do domu i zamykaj¹c za nim drzwi. Za-
prowadzi³ go do wygodnego fotela stoj¹cego przy kominku.
 Dziêkujê  wysapa³ nieznajomy.
Zdj¹³ kapelusz i rêkawiczki, po czym po³o¿y³ je na oparciu fote-
la. Pude³ko z ciemnego drewna trzyma³ jednak¿e na kolanach.
Mê¿czyzna mia³ co najmniej siedemdziesi¹t lat. Jego w³osy i bro-
daby³ykolorubrudnegoniegu,a skóranad³oniachb³yszcza³aw wie-
tle lamp elektrycznych niczym alabaster przetykany b³êkitnymi ¿y³a-
mi. Na prawej d³oni mia³ paskudne zadrapanie, które wygl¹da³o na
doæ bolesne, mimo ¿e mróz zatrzyma³ krwawienie. Indyemu wyda³o
siê, ¿e rana ma zygzakowaty wzór opony samochodowej.
 Przepraszam, ¿e tak bez uprzedzenia  odezwa³ siê starzec. 
To bardzo le wiadczy o manierach. Ale by³ pan jedyn¹ osob¹, do
której mog³em siê zwróciæ o tej porze.
 Proszê siê tym nie k³opotaæ.  Indy pochyli³ siê i zajrza³ w nie-
zwykle czujne, stalowoszare oczy swego gocia.  Jest pan ranny?
A mo¿e chory? Mo¿e powinienem wezwaæ lekarza?
 Nic mi nie jest.  Starzec machn¹³ bagatelizuj¹co rêk¹.  Czy
zamkn¹³ pan za mn¹ drzwi?
 Nie, ale
 Proszê spe³niæ zachciankê starego  poprosi³ goæ.  Proszê je
zamkn¹æ.
 Na pewno nic panu nie jest?
12
 Na razie nic. Proszê zamkn¹æ drzwi.
 Skoro pan nalega  Indy podszed³ do drzwi i zamkn¹³ je na
zasuwê. Obok sta³a jego spakowana i gotowa do drogi walizka, na
której le¿a³ kapelusz.
 Wybiera siê pan w podró¿?  zapyta³ starzec.
 Tak  odpar³ Indy.  Rano wyje¿d¿am do Nowego Meksyku,
gdzie zamierzam przeprowadziæ niewielkie prace archeologiczne
w górach Guadalupe. Mog¹ okazaæ siê op³acalne.
 Poszukiwanie skarbów  rzek³ starzec.  Trochê mi zimno i by³-
bym wdziêczny za co rozgrzewaj¹cego do picia. Na przyk³ad whisky.
 Skoñczy³a mi siê. Ale mam kawê.
 Mo¿e byæ. Czarna, du¿o cukru.
Indy poszed³ do kuchni, podpali³ palnik i postawi³ na nim czaj-
nik z kaw¹ zaparzon¹ trzy godziny temu. Podczas gdy kawa siê grza³a,
ukl¹k³ przy kominku i zacz¹³ rozgarniaæ wygas³e wêgle. Wkrótce zna-
laz³ nieco ¿aru i, ostro¿nie podsycaj¹c go papierem i chrustem, roz-
nieci³ weso³y ogieñ, który szybko przegna³ ch³ód z pomieszczenia.
 Ostro¿nie  przestrzega³ parê minut póniej, podaj¹c gociowi
paruj¹cy kubek.  Proszê siê nie poparzyæ.
 Dziêkujê  powiedzia³ staruszek, ujmuj¹c kubek w obie d³onie.
Naraz spojrza³ dziwnie na Indyego.  Nie pamiêta mnie pan, prawda?
 Nie  odrzek³ Indy.
 Wcale mnie to nie dziwi.  Staruszek delikatnie pomaca³ pal-
cami ciemiê i skrzywi³ siê z bólu.  To mia³o miejsce dawno temu.
By³ pan wtedy studentem pi¹tego roku na Uniwersytecie Chicagow-
skim. Nasze cie¿ki skrzy¿owa³y siê tej nocy, kiedy wraz z Abnerem
Ravenwoodem przyszed³ pan na jeden z moich wyk³adów do starej
miejskiej sali zebrañ. Nazywam siê Evelyn Briggs Baldwin.
 Naturalnie!  wykrzykn¹³ Indy.  Opowiada³ pan o swoich przy-
godach z Pearym w Arktyce i o swojej w³asnej wyprawie do biegu-
na w tysi¹c dziewiêæset drugim roku. Zbudowa³ pan Fort McKinley,
odkry³ Ziemiê Grahama Bella i twierdzi³ pan, ¿e zorza polarna mo¿e
byæ wykorzystana jako wieczne ród³o energii dla ludzkoci Praw-
dê mówi¹c, ta koncepcja bardzo mnie zaintrygowa³a.
 To pocieszaj¹ce, ¿e po tylu latach kto mnie jeszcze pamiêta 
rzek³ Baldwin.  Ja pana bardzo dobrze pamiêtam. Mia³ pan tyle
pytañ po wyk³adzie, kipia³ pan entuzjazmem. Wywar³ pan na mnie
wtedy spore wra¿enie, a póniej ledzi³em w gazetach przebieg pana
kariery. Do wiêtoszków siê pan nie zalicza, doktorze Jones. K³opo-
ty to niemal¿e pañska druga specjalnoæ.
13
 No có¿
 Niewa¿ne  rzek³ Baldwin.  To znak, ¿e nie brak panu hartu
ducha, ¿e nie boi siê pan dzia³aæ niekonwencjonalnie w imiê wy¿-
szego dobra. Dlatego w³anie tu jestem. Uzyska³em pana adres z in-
tencj¹ przes³ania panu tej skrzyneczki.
Baldwin postuka³ palcem w pude³ko. Wykonano je z jakiego
ciemnego, egzotycznego drewna. Mia³o mosiê¿ne zawiasy i mocny
zamek i przypomina³o miniaturowy kuferek ze skarbami. Z pewno-
ci¹ niegdy, dawno temu, zawiera³o jaki medyczny lub naukowy
instrument; skrzynka by³a porysowana, kanty poobt³ukiwane, a z³o-
te litery nazwy producenta, Burroughs Wellcome & Co., silnie popê-
kane i wyblak³e. Pud³o obwi¹zano dodatkowo grubym sznurkiem,
by zniechêciæ ka¿dego, kto chcia³by je otworzyæ.
 Dlaczego w³anie ja?  zapyta³ Indy.
 Bo nie ma nikogo innego, komu móg³bym zaufaæ  wysapa³ Bal-
dwin.  wiat zapomnia³ o mnie, zosta³em skazany na podesz³y wiek
i kilka nic nie znacz¹cych posad biurowych w ró¿nych departamentach
rz¹dowych. Nigdy nie by³em ¿onaty. Wszyscy moi przyjaciele nie ¿yj¹.
Mam siostrzenicê w Kansas, ale nie jestemy sobie zbyt bliscy. A mój
sekret mogê powierzyæ jedynie komu tak zaradnemu, jak pan.
Staruszek przerwa³. D³ugie mówienie najwyraniej go wyczerpa-
³o. Odchyli³ siê, wspar³ g³owê na oparciu fotela i po³o¿y³ rêce na pude-
³ku spoczywaj¹cym mu na kolanach. W jego uchu zalni³a kropla krwi.
 Dzwoniê po lekarza  rzek³ Indy.
 Nie  zaprotestowa³ Baldwin.
 Nie zamierzam pytaæ pana o zgodê.
 Ale nie powiedzia³em panu jeszcze wszystkiego.
 Mo¿e pan to zrobiæ, gdy lekarz bêdzie ju¿ w drodze  odpar³
Indy. Pospieszy³ do telefonu, nacisn¹³ kilkakrotnie wide³ki, ale nie
us³ysza³ sygna³u.
 Zepsuty  powiedzia³, odk³adaj¹c s³uchawkê.  Zamieæ mu-
sia³a zerwaæ liniê. To cud, ¿e nadal mamy wiat³o.
 To nie zamieæ  rzek³ Baldwin.  To Schutzstaffel, ledzili
mnie a¿ tutaj. Czy ma pan broñ?
 Oczywicie  odpar³ Indy. Rzuci³ okiem na walizkê, w której
miêdzy skarpetkami i bielizn¹ spoczywa³ bezpiecznie webley kali-
ber 38 i pude³ko nabojów.  Ale kim s¹ ci ludzie i dlaczego mieliby-
my siê broniæ?
 Zna pan ich lepiej jako SS  powiedzia³ Baldwin.
 Nazici  rzek³ Indy.  Szturmowcy.
14
 To formacja specjalna  oznajmi³ Baldwin.  Agenci wietlistej
Lo¿y Vrilu, znanej tak¿e jako Stowarzyszenie Thule, ziarna, z którego
wyros³a Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy. Ci fanaty-
cy ledz¹ mnie od miesiêcy. Wreszcie dzisiejszej nocy na ulicach Wa-
szyngtonu potr¹cili mnie samochodem; chcieli mnie zabiæ i posi¹æ
moj¹ tajemnicê. Uda³o mi siê uciec tylko dlatego, ¿e jaki taksówkarz
zauwa¿y³ wypadek i zatrzyma³ siê, by mi pomóc Proszê wyj¹æ broñ.
 Pan majaczy.  Indy zdj¹³ swój zimowy p³aszcz z wieszaka przy
drzwiach.  Proszê tu spokojnie odpoczywaæ. Sprowadzê lekarza.
 Nie  powiedzia³ Baldwin.  Nie ma na to czasu.
 Ma pan racjê.  Indy zapi¹³ p³aszcz i poklepa³ kieszenie w po-
szukiwaniu kluczyków do swojego forda coupe.  Trzeba pana za-
braæ do szpitala. Pomogê panu dojæ do samochodu.
 Nie.  Stary polarnik chwyci³ Indyego za rêkaw.  B³agam
pana  powiedzia³  niech pan mnie wys³ucha.
Indy zatrzyma³ siê.
 Proszê mi daæ piêæ minut, potem pojadê.
Indy zawaha³ siê, ale w koñcu skin¹³ g³ow¹.
 Dobrze, kapitanie  odrzek³.  Piêæ minut. A póniej ruszamy
do szpitala.
 Zgoda  przytakn¹³ Baldwin.  Czy przypomina pan sobie pyta-
nie, którym mnie pan zaskoczy³ wtedy w Chicago? Pamiêta je pan?
 Owszem  powiedzia³ Indy.  Naiwne pytanie nieopierzonego
studenta  zapyta³em, czy w g³êbi Arktyki znaleziono jakiekolwiek
artefakty wytworzone przez zaawansowan¹ staro¿ytn¹ cywilizacjê.
Oczywicie zaprzeczy³ pan.
 K³ama³em  odpar³ Baldwin.
Wsun¹³ pude³ko w d³onie Indyego.
 Nikomu innemu nie mogê zaufaæ  wycharcza³.  Nazici
w koñcu mnie dopadli, ale nie dostali nagrody, jakiej siê spodziewa-
li. Proszê za wszelk¹ cenê strzec zawartoci tej skrzynki S¹ pewne
rzeczy, na których poznanie ludzkoæ nie jest jeszcze przygotowana.
 Pan nie umrze  powiedzia³ Indy stanowczo.
 Ka¿dy kiedy umrze  rzek³ Baldwin. Po³o¿y³ g³owê na opar-
ciu fotela.  A ja ¿y³em d³u¿ej ni¿ mi wyznaczono. Czas ust¹piæ miej-
sca komu innemu, zgodzi siê pan ze mn¹?
 Nie  odpar³ Indy.  Nie zgodzê siê.
 Doktorze  powiedzia³ Baldwin.  Czy zastanawia³ siê pan
kiedy, co siê znajduje pod naszymi stopami?
 Jest to g³ównym przedmiotem moich przemyleñ jako archeologa.
15
 Nie  rzek³ Baldwin.  Nie chodzi mi o kilka metrów. Kilome-
try pod naszymi stopami  a w³aciwie setki kilometrów.
 Pod skorup¹ ziemsk¹?
 Powierzchnia Ziemi ma oko³o piêciuset piêædziesiêciu milio-
nów kilometrów kwadratowych  powiedzia³ Baldwin  z czego mniej
ni¿ jedna trzecia to sta³y l¹d. Ale pod powierzchni¹ jest oko³o bilio-
na dwustu miliardów kilometrów szeciennych, i niemal ca³y ten
obszar pozosta³ dot¹d niezbadany.
 Chce pan przez to powiedzieæ, ¿e ziemia jest pusta w rodku?
 zapyta³ Indy.  Jeli tak, to ju¿ s³ysza³em podobne teorie i nie prze-
kona³y mnie one.
 Nie pusta, nie jest to pró¿na sfera czy te¿ rodzaj wiruj¹cej
w kosmosie geody*  sprostowa³ Baldwin.  Przypomina raczej cia-
³o sta³e, którego wnêtrze przecinaj¹ szczeliny i pêkniêcia. Jeli te
nadaj¹ce siê do zamieszkania przestrzenie stanowi¹ zaledwie jedn¹
dziesi¹t¹ jednego procenta masy Ziemi  a jest to ostro¿ne przypusz-
czenie, oparte na obecnej wiedzy o formowaniu siê wiruj¹cych cia³
sta³ych  oznacza³oby to, ¿e obszary dla najwiêkszych podró¿y ba-
dawczych le¿¹ we wnêtrzu Ziemi, nie na jej powierzchni.
 Przestrzenie nadaj¹ce siê do zamieszkania  powtórzy³ Indy. 
Chyba chodzi panu o przestrzenie nadaj¹ce siê do spenetrowania?
 Nie, doktorze Jones, nie o to mi chodzi  odrzek³ Baldwin.
 Nie sugeruje pan chyba, ¿e we wnêtrzu Ziemi znajduj¹ siê
miejsca zamieszkane  powiedzia³ Indy.  Jednym z najpewniejszych
dogmatów wspó³czesnej nauki jest to, ¿e energia dla wszystkich ¿y-
wych istot pochodzi od naszego s³oñca. Nic nie mo¿e przetrwaæ
w trzewiach ziemi, z dala od ciep³a i wiat³a s³onecznego, nawet pro-
ste organizmy  nie mówi¹c o tak z³o¿onych, jak ludzie.
Baldwin umiechn¹³ siê.
 Powiedzia³em nadaj¹ce siê do zamieszkania. Nie mówi³em,
¿e przez ludzi.
Panjestchorystwierdzi³Indy.Niechcia³bymbyæniemi³y,ale
Baldwin uniós³ rêkê w s³abym gecie.
 Widzia³em rzeczy, które inni ogl¹dali jedynie w marzeniach
lub w koszmarach  oznajmi³.  wiat fantastyczny, przekraczaj¹cy
zrozumienie naszej raczkuj¹cej nauki. Nadano mu wiele nazw, ale
w prastarych opowieciach tkwi ziarno prawdy. Zna pan legendê
Królestwa Agartha?
* Geoda  zag³êbienie w niektórych ska³ach, zwykle o kszta³cie kulistym,
wype³nione ca³kowicie lub czêciowo substancj¹ mineraln¹ (przyp. t³um.).
16
 To staro¿ytny mit buddyjski o rasie nadludzi ¿yj¹cych we wnê-
trzu ziemi.
Baldwin przytakn¹³.
 Ale czego szukaj¹ nazici?  spyta³ Indy.
 Vrilu!  sapn¹³ Baldwin.  Podstawowego elementu tego pod-
ziemnego wiata. Sama materia jest mu uleg³a. Wchodz¹c w jego
posiadanie, cz³owiek pod ka¿dym wzglêdem, poza niemiertelno-
ci¹, staje siê równy bogom. Mo¿e przechodziæ przez lit¹ ska³ê, le-
czyæ rany, budowaæ miasta w ci¹gu jednego dnia  lub te¿ je nisz-
czyæ. Mieæ Vril to znaczy byæ niezwyciê¿onym.
Indy milcza³.
 Nie spodziewa³em siê, ¿e mi pan uwierzy  rzek³ Baldwin. 
Ale suma moich dowiadczeñ spoczywa w skrzynce, któr¹ ma pan
w rêkach, i to powinno wystarczyæ jako dowód. Obawia³em siê kon-
sekwencji ujawnienia tego materia³u wiatu, wiêc nie podzieli³em
siê nim z nikim. Musi pan przysi¹c, ¿e bêdzie pan strzeg³ tych tajem-
nic, doktorze Jones. A jeli utrata zawartoci skrzynki stanie siê nie-
unikniona, musi pan obiecaæ je zniszczyæ.
 Ale
 ¯adnych dyskusji. Przysiêgnij, do cholery.
 Kapitanie
 Przysiêgnij!
 Przysiêgam  wykrztusi³ w koñcu Indy.
 Dobrze  powiedzia³ s³abo Baldwin.  Wiem, ¿e dotrzymuje
pan s³owa.
 Kapitanie  Indy odstawi³ skrzynkê i rozpaczliwie z³apa³ go
za rêkê.  Nie wolno panu teraz spaæ. Sprowadzê pomoc.
 Za póno, doktorze Jones  wyszepta³ Baldwin.  Nic siê nie
da zrobiæ. A ja ju¿ dawno przesta³em byæ kapitanem, nie dowodzê
nawet wrakiem w³asnego cia³a
G³os Baldwina przygas³. Jego oczy zmêtnia³y i g³owa opad³a na
bok. Rêka w ucisku Indyego zwiotcza³a.
 Kapitanie!  krzykn¹³ Indy.
Wicher na zewn¹trz osi¹gn¹³ crescendo. Rozleg³ siê og³uszaj¹-
cy trzask ³amanej ga³êzi, a nastêpnie buczenie i skwierczenie rw¹-
cych siê przewodów elektrycznych.
wiat³a zamruga³y i zgas³y.
Przy blasku kominka Indy podniós³ staruszka z fotela i zarzuci³
sobie na ramiê. Pamiêta³ jednak¿e, by zabraæ ze sob¹ skrzynkê.
17
2. Kamieñ z Thule
Indy obserwowa³ w milczeniu, jak prost¹, drewnian¹ trumnê
z cia³em Evelyna Briggsa Baldwina ³adowano do wagonu baga¿o-
wego linii kolejowych Penn Railway. Sta³ z rêkami wbitymi g³êbo-
ko w kieszenie skórzanej kurtki, z kapeluszem zsuniêtym na kark
i z walizk¹ u stóp. Tajemnicza skrzyneczka otrzymana poprzedniej
nocy tkwi³a bezpiecznie w chlebaku przewieszonym przez ramiê
pod kurtk¹.
Obok niego sta³ z wykazem w d³oni urzêdnik kolejowy; przestê-
powa³ z nogi na nogê, bezskutecznie próbuj¹c siê rozgrzaæ.
 To pana krewny?  zapyta³ urzêdnik.
 Jedynie duchem  odrzek³ Indy.
Tragarze postawili trumnê na pod³odze wagonu z g³uchym od-
g³osem, który wstrz¹sn¹³ Jonesem. Poniewa¿ reszta baga¿u i prze-
wo¿onego towaru zosta³a ju¿ za³adowana, zasuniêto drzwi wagonu.
Zewnêtrzny skobel zatrzasn¹³ siê z metalicznym brzêkiem.
 Czeka pana dwukrotna przesiadka, ale proszê siê nie martwiæ
o trumnê.  Urzêdnik odpi¹³ bilety od wykazu i wrêczy³ je Indye-
mu.  Bêdzie ona przenoszona automatycznie, a jeszcze nigdy ¿ad-
nej nie zgubilimy.
 Uspokoi³ mnie pan  odpar³ Indy.  I dziêkujê za pomoc
w zmianie rozk³adu w ostatniej chwili.
 To ¿aden k³opot, doktorze Jones  rzek³ urzêdnik.  W³aci-
wie spodziewa³em siê pañskiego telefonu, gdy¿ kilka minut przed
nim pytano mnie o pana.
 Ach tak?
2  Indiana Jones
18
 Tak  powiedzia³ urzêdnik.  Dzwoni³ kto z uniwersytetu,
czy zmieni³ pan ju¿ plan swojej podró¿y. Odpowiedzia³em, ¿e nie.
Wydawa³o mi siê to doæ dziwne  to znaczy dopóty, dopóki pan nie
zatelefonowa³ i nie wyjani³ ca³ej sprawy.
 Czy powiedzia³ pan temu cz³owiekowi co wiêcej?
 Nie  odpar³ urzêdnik.  Có¿, zapyta³, czy nadal ma pan za-
miar jutro wyjechaæ do Chicago. Poprawi³em go i powiedzia³em, ¿e
wyje¿d¿a pan dzi do Nowego Meksyku.
 Czy ów mê¿czyzna poda³ swoje nazwisko?
 Nie.  Ale mówi³ z niemieckim akcentem i sprawia³ wra¿enie,
jakby dobrze pana zna³. Czy to panu co mówi?
 Owszem  odpar³ Indy.  Dziêkujê.
Naraz us³ysza³, ¿e kto wo³a go po imieniu i gdy siê odwróci³,
ujrza³ Marcusa Brodyego, który macha³ doñ rêk¹, usi³uj¹c przedrzeæ
siê przez zat³oczony peron stacji Princeton. Indy po¿egna³ urzêdni-
ka, podniós³ walizkê i spotka³ siê z Brodym w pó³ drogi.
 Indiana  zagai³ Brody  gdzie ty siê podziewa³? Czeka³em pra-
wiegodzinê.Zawszeprzychodzisznaumówionespotkania,wiêcposta-
nowi³em ciê odszukaæ Kiepsko wygl¹dasz. Nie spa³e w nocy?
 Nie  rzek³ Indy.  Nie by³o czasu, bior¹c pod uwagê okolicz-
noci. Przykro mi, ¿e nie przyszed³em na niadanie w klubie uniwer-
syteckim, ale musia³em siê zaj¹æ pewnymi nie cierpi¹cymi zw³oki
sprawami.
 Jak siê czujesz?  zapyta³ Brody. Z jego miny i tonu g³osu
widaæ by³o, ¿e naprawdê siê martwi.
 Dobrze  zapewni³ go Indy. Zmierzali ku pustej ³awce.  Oba-
wiam siê jednak, ¿e nie mogê tego samego powiedzieæ o cz³owieku,
który odwiedzi³ mnie dzisiejszej nocy. Czyta³e gazetê, która wysta-
je ci z kieszeni p³aszcza? Pisz¹ co o Evelynie Briggsie Baldwinie?
Kiedy usiedli, wysoki blondyn w czarnym trenczu stoj¹cy pod
kioskiem z gazetami i udaj¹cy, ¿e czyta Saturday Evening Post,
opuci³ magazyn na tyle, by zobaczyæ, jak Indy wsuwa swoj¹ waliz-
kê pod ³awkê, aby nie zawadza³a przechodz¹cym ludziom. Kiedy
tylko d³oñ Indyego rozsta³a siê z baga¿em, cz³owiek w trenczu opu-
ci³ swoje miejsce ko³o kiosku i slalomem ruszy³ przez t³um w kie-
runku ³awki zajmowanej przez Brodyego i Jonesa.
 Baldwin?  Brody wydoby³ z kieszeni okulary i roz³o¿y³ po-
ranne wydanie New York Timesa. Przerzuciwszy kilka stronic,
znalaz³ niewielk¹ wzmiankê, wciniêt¹ miêdzy artyku³ o dwóch ty-
si¹cach w³oskich ma³¿eñstw zawartych równoczenie na inaugura-
19
cjê dwunastu lat panowania faszyzmu i informacjê o nowych wal-
kach o region Chaco.
E.B. BALDWIN ZABITY
W WYPADKU SAMOCHODOWYM
71-letni odkrywca ginie na oblodzonej ulicy
Specjalnie dla New York Timesa
PRINCETON, NEW JERSEY  Evelyn Briggs
Baldwin, polarnik, zmar³ dzi we wczesnych godzinach
rannych z powodu pêkniêtej czaszki, po tym jak na po-
krytej lodem ulicy uderzy³ go samochód.
Zgon stwierdzono w szpitalu, dok¹d zosta³ on przy-
wieziony prywatnym samochodem.
Baldwin towarzyszy³ Robertowi E. Pearyemu w je-
go wyprawie do Grenlandii w latach 1893-94 jako me-
teorolog. W latach 1898-99 by³ zastêpc¹ dowódcy wy-
prawy podczas ekspedycji Waltera Wellmana do Ziemi
Franciszka Józefa. Zbudowa³ i nazwa³ Fort McKinley,
odkry³ i bada³ Ziemiê Grahama Bella, a tak¿e zorgani-
zowa³ i dowodzi³ polarn¹ wypraw¹ Baldwina-Zieglera
w latach 1901-02, która omal nie zakoñczy³a siê kata-
strof¹. Jego ¿yciowe plany pokrzy¿owa³o odkrycie bie-
guna pó³nocnego przez Pearyego w 1909 roku.
 Mia³e co wspólnego z t¹ spraw¹?  zapyta³ Brody, zdejmu-
j¹c okulary.
 To nie ja przejecha³em go samochodem, jeli o to ci chodzi. 
Indy zatar³ rêce, aby je rozgrzaæ.  Marcus, on zjawi³ siê u mnie po
wypadku. Twierdzi³, ¿e to sprawka nazistów i ¿e szukaj¹ go od mie-
siêcy, by wykraæ mu jak¹ polarn¹ tajemnicê.
 Jak¹ tajemnicê?  spyta³ Brody.
 Nazywa³ to Vril.
 Pierwsze s³yszê  rzek³ Brody.  Dobrze zna³e tego Baldwina?
 Wcale go nie zna³em  odpar³ Indy.  Spotkalimy siê raz,
wiele lat temu, kiedy by³em jeszcze studentem, a on obje¿d¿a³ kraj
z seri¹ wyk³adów i pokazywa³ filmy nakrêcone w³asnorêcznie w Ark-
tyce. Ale nasze cie¿ki nigdy wiêcej siê nie przeciê³y, przynajmniej
20
a¿ do wczoraj. Kiedy policja przeszuka³a jego rzeczy w szpitalnej
kostnicy, znaleli instrukcje co do pogrzebu starannie napisane na
maszynie i z³o¿one w portfelu. Miejsce na cmentarzu i nagrobek cze-
kaj¹ na niego w jego rodzinnym miecie w Kansas.
 Nadzwyczajne  zdumia³ siê Brody.  Co za d¿entelmen.
 Niewykluczone, ¿e by³ te¿ wariatem  rzek³ Indy.  Albo ma-
jaczy³ z powodu odniesionych obra¿eñ. Tak czy siak, zesz³ej nocy
wygadywa³ niestworzone rzeczy. Powiedzia³, ¿e jego sekrety spo-
czywaj¹ w tej ma³ej drewnianej skrzynce, której kaza³ mi strzec.
Musia³em przysi¹c.
Indy wydoby³ z chlebaka pude³ko przypominaj¹ce kuferek.
Brody wzi¹³ je do r¹k, obejrza³ ze wszystkich stron dowiadczo-
nym okiem, przeci¹gn¹³ palcem po z³otych literach.
 Burroughs Wellcome  przeczyta³.  Indy, to jest jedna z ap-
teczek, jakie zabierali ze sob¹ badacze z prze³omu wieków. Stanley,
o ile mnie pamiêæ nie myli, mia³ tak¹ ze sob¹ w Afryce. Jest bardzo
prawdopodobne, ¿e Baldwin zabra³ j¹ do Arktyki.
Poci¹gn¹³ za sznurek.
 Przestañ  ostrzeg³ go Indy.
 A to dlaczego?  zapyta³ Brody.  Czy wewn¹trz jest co nie-
bezpiecznego?
 O to w³anie chodzi, Marcus  odpar³ Indy.  Nie mam pojê-
cia. Baldwin kaza³ mi przysi¹c, ¿e bêdê go strzeg³ zawartoci, ale
umar³, zanim zd¹¿y³ mi powiedzieæ, czy mam to otworzyæ czy nie.
 To dopiero ³amig³ówka  mrukn¹³ Brody oddaj¹c skrzyneczkê.
 wietnie to okreli³e.  Indy schowa³ pude³ko z powrotem do
chlebaka.  Sam nie wiem, co zrobiê. Chcia³bym zastosowaæ siê do
¿yczeñ Baldwina, gdybym je tylko zna³. Ale, z drugiej strony, ta spra-
wa zaczyna mnie intrygowaæ.
 No chyba  powiedzia³ Brody.  Gdyby przytrafi³o siê to mnie,
obawiam siê, ¿e zawartoæ zosta³aby ju¿ skatalogowana. Ale ty dzia-
³asz inaczej, Indy. Jestem przekonany, ¿e podejmiesz w³aciw¹ de-
cyzjê.
Mê¿czyzna w czarnym trenczu, który sta³ teraz za ich ³awk¹
ponownie chowaj¹c twarz za magazynem, zahaczy³ stop¹ o kant
walizki Indyego i przyci¹gn¹³ j¹ powoli do siebie. Gwar t³umu za-
g³uszy³ odg³osy tarcia.
Indy zni¿y³ g³os.
 Marcus, bardzo by mi pomóg³, gdyby zadzwoni³ do paru swo-
ich kumpli w Waszyngtonie. Wybadaj, co wiedz¹ o organizacji znanej
21
jako Stowarzyszenie Thule. Mo¿e s¹ to jedynie majaki starego cz³o-
wieka, ale mój instynkt podpowiada mi, ¿e co w tym jest.
 Tego rodzaju odczucia s¹ zrozumia³e  przyzna³ Marcus  je-
li wzi¹æ pod uwagê okolicznoci. Nie zdarza siê codziennie, aby
u kogo w domu umiera³ goæ.
 Mo¿liwe  rzek³ Indy.  Wiesz, niemal móg³bym przysi¹c, ¿e
kto mnie ledzi od rana, od momentu wyjcia ze szpitala.
 Zasiêgnê jêzyka  obieca³ Brody.
Walizka sta³a ju¿ obok prawej nogi mê¿czyzny w trenczu. Z wy-
æwiczon¹ nonszalancj¹ z³o¿y³ magazyn, podniós³ walizkê i znikn¹³
w t³umie.
 Lepiej we to, zanim zapomnê.  Brody wsun¹³ rêkê do kie-
szeni marynarki. Wydoby³ z niej niewielki, p³aski przedmiot opako-
wany w szary papier i przewi¹zany sznurkiem.  W koñcu jest to
powód, dla którego zgodzi³em siê dzisiaj z tob¹ spotkaæ.
 Aaa  powiedzia³ Indy.  Znalaz³e.
 Nie by³o to ³atwe  przyzna³ Brody.  Pomimo sk¹pych infor-
macji, jakich mi udzieli³e, uda³o mi siê go namierzyæ w kolekcji
w Mexico City. Najwyraniej jest to dokument, o którym przeczyta-
³e w Dzieciach Coronado. Pergamin znaleziony w podziemiach
pa³acu w Santa Fe. Opowiada on o niejakim kapitanie de Gavilán,
odkrywcy bogatych z³ó¿ z³ota w górach Guadalupe. Dokument prze-
trwa³ powstanie Indian Pueblo w tysi¹c szeæset osiemdziesi¹tym
roku, ale de Gavilán  jak ka¿dy Hiszpan, który pozosta³ w z No-
wym Meksyku  nie. Kiedy go zbadasz, zauwa¿ysz, ¿e na odwrocie
kto naszkicowa³ prymitywn¹ mapê.
 Marcus, chyba ciê uca³ujê.
 Poczytam ci za osobist¹ przys³ugê, je¿eli tego nie zrobisz 
rzek³ Brody.  I proszê, obchod siê z nim ostro¿nie, gdy¿ pergamin
jest w doæ z³ym stanie. Obieca³em kustoszowi, ¿e zwrócimy mu to
w ci¹gu miesi¹ca. Oddamy na czas, prawda?
 Oczywicie.  Indy schowa³ licz¹cy dwiecie piêædziesi¹t lat do-
kument do chlebaka. Kiedy spostrzeg³ zafrasowan¹ minê Brodyego,
po³o¿y³ d³oñ na ramieniu przyjaciela i zapyta³:
 Czy pamiêtasz, abym kiedykolwiek co zgubi³?
Brody umiechn¹³ siê s³abo.
 Nie o to chodzi, Indy.
 W takim razie o co?
 O twoje nag³e zainteresowanie z³otem  powiedzia³ Brody. 
To do ciebie niepodobne, aby wyruszaæ na poszukiwanie skarbów
22
jedynie z materialnych pobudek. Móg³bym zrozumieæ, gdyby szu-
ka³ jakiego wa¿nego eksponatu dla muzeum, który tylko przypad-
kiem by³by wart fortunê.
 Wierz mi  rzek³ Indy  mam swoje powody.
 To ma co wspólnego z Kryszta³ow¹ Czaszk¹, prawda?
Indy milcza³, ale miênie jego szczêki drga³y.
 Powiedz mi  nalega³ Brody.  Mo¿e bêdê móg³ w czym po-
móc.
 Lepiej, ¿eby siê do tego nie miesza³  powiedzia³ Indy. 
Mo¿e siê zrobiæ gor¹co, a nie chcia³bym uwik³aæ ciebie i muzeum
w wiêcej k³opotów ni¿ dotychczas.
Brody wygl¹da³ na ura¿onego.
Indy po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu.
 Ale dziêkujê ci, Marcus. Doceniam twoje zaanga¿owanie.
 Mam nadziejê, ¿e wiesz co robisz  rzek³ Brody.
W tej samej chwili zawiadowca krzykn¹³:
 Proszê wsiadaæ!
 Muszê ju¿ iæ  stwierdzi³ Indy.  Dziêki za pomoc. Odezwê
siê, jak tylko nadarzy siê okazja.
Brody by³ kustoszem wyj¹tkowych kolekcji w Amerykañskim
Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Indy zdoby³ dla mu-
zeum wiele wspania³ych eksponatów i Brody nauczy³ siê nigdy nie
wypytywaæ go zbyt dok³adnie o stosowane metody. Mimo ¿e starszy
cz³owiek wiedzia³, i¿ Indy, stan¹wszy przed dylematem natury etycz-
nej, zawsze dokonywa³ w³aciwego wyboru  nawet kiedy oznacza-
³o to pójcie trudniejszym szlakiem  to jednak niektóre ze rodków,
jakich Jones u¿ywa³, by dotrzeæ do celu, najprawdopodobniej przy-
prawi³yby kustosza o ból g³owy.
 Lepiej siê pospiesz  rzek³ Brody.  Bo spónisz siê na poci¹g.
Podali sobie d³onie i Indy siêgn¹³ pod ³awkê po swój baga¿.
 Marcus  oznajmi³ z zak³opotan¹ min¹  gdzie moja walizka?
Mê¿czyzna w czarnym trenczu przemierza³ peron niespiesznym
krokiem. Walizka Indyego leniwie huta³a siê u jego boku, a w k¹-
cikach ust i w zimnych, niebieskich oczach b³¹ka³ siê umiech. Pod
zwyczajnym z pozoru garniturem, na grubej lince opasuj¹cej szyjê
tego cz³owieka wisia³ perforowany dysk z blachy cynkowej, identy-
fikuj¹cy go jako Hauptsturmfûhrera  kapitana Leibstandarte SS,
przybocznej stra¿y Adolfa Hitlera. Dysk zawiera³ tak¿e inne zako-
23
dowane informacje, takie jak numer s³u¿bowy i grupa krwi, ale ta
ostatnia by³a raczej zbêdna; nazwê grupy  A  mia³ tak¿e wytatu-
owan¹ pod prawym ramieniem.
Mê¿czyzna mierzy³ ponad sto osiemdziesi¹t piêæ centymetrów,
co stanowi³o minimum dla Leibstandarte. Jego pewny chód cecho-
wa³a energia i gracja urodzonego sportowca i nawet teraz, w wieku
trzydziestu lat, szczyci³ siê tym, ¿e tej doskona³oci fizycznej nie
psu³a choæby jedna plomba. Blizny biegn¹cej na podobieñstwo b³y-
skawicy przez prawy policzek nie uwa¿a³ za defekt; przeciwnie, ni-
czym m³odzi oficerowie z Wielkiej Wojny ze swoimi ciêciami od
szabel, nosi³ j¹ jak god³o odwagi. Uwa¿a³ swoj¹ ranê za dowód pa-
triotycznych dokonañ w ulicznych walkach z degeneratami, które
zakoñczy³y siê po¿arem Reichstagu i uczynieniem Adolfa Hitlera
kanclerzem Niemiec.
Mê¿czyzna nazywa³ siê Rudolf Reingold i pó³ roku temu ode-
rwano go od zajêcia doradcy do spraw szczególnie ponurych detali
konstrukcyjnych nowego rodzaju Konzentrationslager w Dachau.
Teraz Reingold mia³ jeszcze wa¿niejsze zadanie, które powierzono
mu niespodziewanie w pewne niedzielne popo³udnie w górach, w Or-
lim Gniedzie. Pamiêæ opromienionej s³oñcem chwili towarzyszy³a
mu nawet w ten ponury zimowy dzieñ w New Jersey.
Gdy zawiadowca wci¹¿ jeszcze nawo³ywa³ do wsiadania, Reingo-
ld niespiesznie wszed³ do pustej mêskiej toalety. Podczas jego spa-
ceru po peronie do³¹czy³o doñ trzech podobnie ubranych mê¿czyzn,
którzy teraz skupili siê wokó³ niego i le¿¹cej na ladzie z umywalka-
mi walizki. Jeden z trójki stan¹³ na warcie przy drzwiach, a Rein-
gold otworzy³ zamki. Przetrz¹sn¹³ bez powodzenia ubrania i ksi¹¿-
ki, wreszcie podniós³ bicz i przyjrza³ mu siê z odraz¹.
 Ciekawe  powiedzia³, wrzucaj¹c bat z powrotem do walizki.
 Amerykanów tak bardzo fascynuje prymitywna broñ. Niestety, nie
ma tu skrzynki, której szukamy. Jones musi j¹ nosiæ przy sobie.
 Panie kapitanie  powiedzia³ z niepokojem pilnuj¹cy drzwi
esesman nazwiskiem Jaekal.  Poci¹g rusza.  Jego d³oñ powêdro-
wa³a ju¿ pod marynarkê, palce dotyka³y kolby pó³automatycznego
pistoletu luger parabellum, który tkwi³ w kaburze pod jego pach¹. 
Nie wykorzystalimy okazji do zabicia go wczorajszej nocy, ale
mo¿emy zrobiæ to teraz.
 Nie ma sensu gadanie o rzeczach oczywistych  Reingold bez-
trosko wrzuci³ podkoszulek Indyego do kosza na mieci.  Trzeba
wymyliæ co lepszego. I to natychmiast.
24
Dwaj pozostali mê¿czyni  których nazwiska brzmia³y Dort-
muller i Liebel  byli nieco m³odsi od Jaekala i obaj stali w ¿a³o-
snym milczeniu po tej reprymendzie.
 No, no  szydzi³ Reingold.  Za kilka sekund poci¹g opuci
stacjê i stracimy Jonesa z oczu, przynajmniej do czasu. Nic wam nie
przychodzi do g³owy?
Twarz Dortmullera pojania³a. Mia³ pomys³. By³ najm³odszy
z nich wszystkich i kiedy poprawia³ zsuwaj¹ce siê okulary, przypo-
mina³ ucznia chc¹cego zaimponowaæ swemu nauczycielowi.
 Bêdzie szuka³ swojej walizki, prawda?  zapyta³ po niemiecku. 
Wtedy pan mu j¹ zwróci. Wyjani pan, ¿e wzi¹³ j¹ przez pomy³kê. Prze-
prosi pan, zaoferuje wspólny posi³ek. W ten sposób zapoznacie siê
 Tak, tak!  Reingold pospiesznie wepchn¹³ ubrania z powro-
tem do walizki i zamkn¹³ j¹.  Ale to jest zadanie dla jednego. Wiê-
cej osób mog³oby wzbudziæ podejrzenia.
 Mamy jechaæ za panem?  zapyta³ Jaekal.
 Nie od razu.  Reingold ruszy³ ku drzwiom.  Ale je¿eli nie
odezwê siê do koñca dnia, to spotkamy siê w Kansas.
 Jawohl.
Jaekal zasalutowa³ po nazistowsku.
 Nie tutaj, idioto  sykn¹³ Reingold.
W prawej rêce trzymaj¹c walizkê, lew¹ za przytrzymuj¹c na
g³owie kapelusz, Reingold puci³ siê biegiem w stronê najbli¿szego
wagonu pasa¿erskiego. Po drodze zderzy³ siê z Marcusem Brodym,
który cofa³ siê z wolna, obserwuj¹c odjazd poci¹gu.
Brody wyl¹dowa³ na dolnej czêci pleców.
 No wie pan!  To by³y najmocniejsze s³owa, na jakie siê zdoby³.
 Wybacz, stary!  wykrzykn¹³ Reingold z niemal perfekcyjnym
brytyjskim akcentem, nie zwalniaj¹c kroku.  Zasiedzia³em siê w to-
alecie i omal nie spóni³em siê przez to na poci¹g.
Lew¹ rêk¹ z³apa³ za porêcz i zrêcznie podci¹gn¹³ siê na schodki
w przejciu miêdzy wagonami. Potem obróci³ siê ku Brodyemu i za-
salutowa³ mu, dotykaj¹c palcem wskazuj¹cym ronda kapelusza.
 Proszê pana  rozleg³ siê przyjemny g³os  czy to miejsce jest
wolne?
Indy ockn¹³ siê. Kiedy poci¹g ruszy³ ze stacji, momentalnie opar³
siê o okno i zsun¹³ kapelusz na oczy, szczêliwy, ¿e nie siedzi obok
niego nikt, kto móg³by zak³óciæ mu drzemkê. Jednak¿e pytanie zo-
25
sta³o zadane tak uprzejmie, ¿e czu³ siê zobowi¹zany usi¹æ prosto
i grzecznie odpowiedzieæ.
 Przepraszam.  Zabra³ swoj¹ skórzan¹ kurtkê i chlebak z pu-
stego miejsca.  Proszê usi¹æ.
 Dziêkujê.  Reingold zaj¹³ miejsce. Indy wiele by da³, by móc
przyjrzeæ siê walizce, owiniêtej czarnym trenczem.  Mam dzisiaj
okropnego pecha.
 Tak?  zapyta³ Indy.
 Niestety  odpar³ wysoki blondyn.  Wygl¹da na to, ¿e wzi¹-
³em na peronie nie swój baga¿. Postawi³em na chwilê walizkê, by
przewróciæ stronê czasopisma, i wzi¹³em tê przez pomy³kê.
 Czy móg³bym j¹ obejrzeæ?  zapyta³ Indy.
 S³ucham?
 Tê walizkê. Pozwoli mi pan rzuciæ okiem?
 Ale¿ bardzo proszê.  Reingold zabra³ trencz. Indy podniós³
walizkê, obróci³ j¹ i umiechn¹³ siê.
 Los jest dla mnie ³askawy  powiedzia³.  To moja walizka.
Zginê³a mi, gdy czeka³em na poci¹g.
 Doprawdy? To niesamowite!
 Có¿ za zbieg okolicznoci  skomentowa³ Indy.
 Nie ma pan przez przypadek mojego baga¿u?
 Przykro mi, ale nie  odpar³ Indy.  W³aciwie nie widzia³em
tam ¿adnej innej walizki.
 Hmm  chrz¹kn¹³ nerwowo Reingold.  Proszê siê nie obra-
¿aæ, ale mo¿e to zbyt nadzwyczajny zbieg okolicznoci. Walizka nie
jest podpisana. Wiem, bo dok³adnie j¹ obejrza³em w poszukiwaniu
nazwiska. Sk¹d mam wiedzieæ, ¿e nale¿y do pana?
Indy umiechn¹³ siê.
 Mogê opisaæ zawartoæ  odpar³.  Czy otwiera³ j¹ pan?
 Nie.
 Na moich czystych koszulach le¿y starannie zwiniêty bicz, co
zapewne uzna pan za nieco dziwne  rzek³ Indy.  Jest tam tak¿e
szeæ ksi¹¿ek na temat geologii i archeologii Nowego Meksyku. Pro-
szê otworzyæ i sprawdziæ.
Mê¿czyzna milcza³ przez chwilê.
 Przepraszam.  Odwróci³ wzrok.  Lepiej jednak siê przyznam.
Otwiera³em walizkê, ale jedynie w poszukiwaniu dokumentów. Mam
nadziejê, ¿e mi pan wybaczy.
 To zrozumia³e  odrzek³ Indy, chocia¿ ton jego g³osu mówi³
co wrêcz przeciwnego.
26
 Widzê, ¿e atmosfera uleg³a znacznemu och³odzeniu.  Mê¿-
czyzna podniós³ swój p³aszcz.  Chyba najlepiej bêdzie, jeli poszu-
kam sobie miejsca gdzie indziej.
Indy zawaha³ siê.
 Proszê zaczekaæ  powiedzia³.  Nic siê nie sta³o. Skoro twier-
dzi pan, ¿e szuka³ jedynie dowodu to¿samoci, by zwróciæ walizkê,
wierzê panu na s³owo. Proszê usi¹æ.
 Jest pan pewien?  zapyta³ mê¿czyzna.
 Oczywicie  odpar³ Indy.
 Rudolph Hyde-Smith, niegdy z Londynu, obecnie z Bostonu.
 Reingold wyci¹gn¹³ rêkê.  Proszê mi mówiæ Rudy. Wszyscy moi
przyjaciele tak mnie nazywaj¹. Mo¿e móg³bym zaprosiæ pana na
obiad, by jako wynagrodziæ niedogodnoæ, spowodowan¹ przez moje
roztargnienie.
 To nie jest konieczne  Indy ucisn¹³ jego d³oñ.  Nazywam
siê Jones, Indiana Jones.
 Co za imiê!  wykrzykn¹³ Reingold.  Wy, Amerykanie, jeste-
cie tacy oryginalni. Czy to pañskie prawdziwe imiê, czy jedynie
przydomek?
 Co, co przylgnê³o do mnie  powiedzia³ Indy z zamyleniem.
 To by³o dawno temu. Przybra³em imiê hm, kogo, kto by³ mi
w dzieciñstwie bardzo bliski.
Reingold umiechn¹³ siê. Wyj¹³ z kieszeni b³yszcz¹c¹ papiero-
nicê, otworzy³ j¹ i podsun¹³ Indyemu.
 Nie palê  rzek³ Indy.
 Jak pan sobie ¿yczy.  Reingold kiwn¹³ g³ow¹, wzi¹³ papiero-
sa, a nastêpnie zatrzasn¹³ papieronicê. Na wieczku by³ jaki grawe-
runek, ale papieronica zbyt szybko zniknê³a w czeluciach kiesze-
ni, by Indy zd¹¿y³ przeczytaæ napis.
Reingold ostuka³ papierosa na szkie³ku swego zegarka, po czym
demonstracyjnie wyj¹³ zapalniczkê. Skrzesa³ ogieñ kciukiem. Policzki
zapad³y mu siê, gdy wsysa³ p³omieñ do papierosa. Zatrzasn¹³ zapal-
niczkê o udo, rozpar³ siê wygodnie na siedzeniu i z ukontentowa-
niem na twarzy wcisn¹³ j¹ z powrotem do kieszeni spodni.
 Zagraniczny?  nozdrza Indyego drgnê³y w reakcji na mocny,
zatêch³y zapach tytoniu.
 Nie  odpar³ Reingold.  Angielski.
 Oczywicie  rzek³ Indy.
 Czy dym panu przeszkadza?  zaniepokoi³ siê nagle Reingold.
 W takim razie go zgaszê.
27
 Bêdê wdziêczny.
Reingold zdusi³ papierosa na obcasie dobrze wypastowanego
buta i wrzuci³ niedopa³ek do popielniczki.
Indy zwróci³ twarz w stronê pokrytego niegiem krajobrazu New
Jersey, który przesuwa³ siê za oknem ze sta³¹ prêdkoci¹. Zaczyna³
¿a³owaæ, ¿e postanowi³ byæ uprzejmy.
 Piêkny widok, prawda?  skomentowa³ Reingold, wskazuj¹c
okno.
 Aha  odmrukn¹³ Indy.
 Rozleg³oæ tego kraju nadal mnie zdumiewa  kontynuowa³
Reingold.  Wszystko wydaje siê takie wie¿e, takie nowe. To nie-
tkniêty raj. Nic dziwnego, ¿e wy, Amerykanie, macie takie poczucie
wolnoci i indywidualnoci.
 Nie by³bym pewien, czy tak siê obecnie czujemy  rzek³ Indy.
 Kolejki po chleb przypominaj¹ nam, ¿e jedziemy na tym samym
wózku, co reszta wiata.
 To prawda  powiedzia³ Reingold.  Ciê¿ko jest zarobiæ na
utrzymanie? Ja pracujê w handlu, dla zak³adów Histera. Wyrabiamy
sprzêt kuchenny, g³ównie piece. Gazowe, nie na drewno. A czym pan
siê trudni, je¿eli wolno spytaæ?
 Jestem wyk³adowc¹ na uniwersytecie  odpar³ Indy.
 Wymienicie  rzek³ Reingold.  A gdzie pan wyk³ada?
 Na wydziale sztuki i archeologii w Princeton.
 To wyjania obecnoæ tych powa¿nych ksi¹¿ek w pañskiej
walizce. Chyba ma pan ciekaw¹ pracê. Zakopane skarby, zaginione
miasta i tak dalej. Idê o zak³ad, ¿e prze¿y³ pan wiele przygód?
 Prawdê mówi¹c, czasami jest to doæ nudne.  Indy opar³ siê
wygodnie i splót³ d³onie na brzuchu.  Ale co jaki czas wolno mi
wyrwaæ siê z sali wyk³adowej.
By³ g³êboko wdziêczny za ciszê, która nasta³a. Zamkn¹³ oczy
i pozwoli³ siê usypiaæ delikatnemu ko³ysaniu wagonu. Poczu³, jak
robi mu siê ciep³o mimo s¹cz¹cego siê z okna ch³odu, i zmêczenie 
pozosta³oæ minionej nocy  zaczê³o siê powoli rozmywaæ.
 No a bat?  zagadn¹³ nagle Reingold.
Indy usiad³ prosto.
 Co bat?  zapyta³ z rozdra¿nieniem.
 To doæ dziwne  zacz¹³ ostro¿nie Reingold. Wiedzia³, ¿e wie-
le ryzykuje, ale nie potrafi³ sobie odmówiæ przyjemnoci wystawie-
nia na próbê cierpliwoci tego nad wyraz uprzejmego Amerykani-
na.  Siedzê tu i staram siê wyobraziæ sobie, do czego profesorowi
28
archeologii mo¿e s³u¿yæ bat, ale nic mi nie przychodzi do g³owy.
Z pewnoci¹ nie poskramia pan nim studentów. Kiedy by³em ch³op-
cem, dyrektor w mojej szkole czêsto u¿ywa³ szpicruty, a rezultaty
tego u¿ywania okazywa³y siê nad wyraz bolesne. Ale bicz tej d³ugo-
ci nie wchodzi w grê. Mo¿na by nim kogo zabiæ.
Indy westchn¹³.
 Ma pan bujn¹ wyobraniê  powiedzia³.  To po prostu jedno
z moich narzêdzi, obok kilofa i ³opaty. Jest bardziej u¿yteczny ni¿
zwyk³a lina, bo zawsze gotowy do u¿ytku.
 Ale doktorze Jones, przecie¿ bat to tak¿e grona broñ  rzek³
Reingold.  Proszê siê nie krêpowaæ, ma pan we mnie przyjaciela.
Chce pan powiedzieæ, ¿e ów bicz nigdy nie posmakowa³ ludzkiego
cia³a?
 Jedynie w obronie w³asnej.
 Aa, wiedzia³em.
 Zaraz  Indy jedn¹ rêk¹ zsun¹³ kapelusz na kark, a palcem
wskazuj¹cym drugiej pogrozi³ Reingoldowi.  Jak na handlarza sprzê-
tem kuchennym jest pan podejrzanie ciekawski. Je¿eli chce pan wie-
rzyæ, ¿e jestem jakim potworem, który wywija biczem, proszê bar-
dzo. Ale niech pan zostawi mnie w spokoju. Chcê siê zdrzemn¹æ.
 Doktorze Jones  powiedzia³ przepraszaj¹co Reingold.  Nie
chcia³em niczego takiego sugerowaæ. Ale jest pan kim wiêcej ni¿
tylko przeciêtnym wyk³adowc¹, prawda?
Indy stara³ siê go ignorowaæ.
 Marzê o przygodach  mówi³ dalej Reingold.  Moje ¿ycie jest
takie nijakie. Nie ma w nim emocji. I oto spotykam pana, zuchwa-
³egoAmerykaninao oryginalnymimieniui z biczemw walizce.A mo-
gê jedynie zgadywaæ, co pan chowa w chlebaku, który ma pan prze-
wieszony pod kurtk¹. Potrafi pan zrozumieæ moj¹ ciekawoæ? Wyba-
czy pan zazdrosnemu cz³owiekowi kilka chwil przyjemnoci?
Indy zmiêk³.
 Panie Smith
 Hyde-Smith  poprawi³ Reingold.  Ale proszê mi mówiæ Rudy.
Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywaj¹.
Zanim Indy mia³ szansê podj¹æ w¹tek, w drzwiach stan¹³ kon-
duktor z dziurkaczem w rêku. Poprosi³ o bilety.
Reingold poda³ mu bilet, umiejêtnie zwêdzony z kieszeni kami-
zelki biznesmena, z którym min¹³ siê w korytarzu po wejciu do po-
ci¹gu. Konduktor obejrza³ kartonik, wybi³ w nim dziurkê w kszta³-
cie rombu, po czym zwróci³ Reingoldowi.
29
Indy poda³ konduktorowi swój bilet. Przebiwszy go, konduktor
poinformowa³ Jonesa, ¿e musi siê przesi¹æ na nastêpnej stacji, na
której stan¹ za mniej wiêcej godzinê. Indy zerkn¹³ na zegarek. Nie
chcia³o mu siê wierzyæ, ¿e mê¿czyzna, którego zna³ pod nazwiskiem
Hydea-Smitha, mówi³ a¿ tak d³ugo.
 Rudy  powiedzia³ Indy po wyjciu konduktora.  Jestem okrop-
nie zmêczony i mam zamiar drzemaæ do czasu przesiadki.
 Jasne  rzek³ Reingold.
 Dziêki  odpar³ Indy.
 pij spokojnie. Obudzê ciê tu¿ przed stacj¹.
Indy spojrza³ na niego podejrzliwie.
 Jeste pewien?
 Oczywicie  obieca³ Reingold. Wydoby³ spomiêdzy siedzeñ
zniszczone czasopismo, wciniête tam przez poprzedniego pasa¿era.
 Bêdê siedzia³ po cichu i czyta³. Nawet nie zauwa¿ysz, ¿e tu jestem.
Poci¹g zatrzyma³ siê wród pisku hamulców, buchaj¹cej pary
i serii szarpniêæ. To wyrwa³o Indyego ze snu. Ziewn¹³ i spojrza³ na
zegarek, a nastêpnie chcia³ zapytaæ cz³owieka, którego zna³ jako
Hydea-Smitha, dlaczego nie obudzi³ go przed wjazdem na stacjê.
Miejsceby³opuste,nielicz¹cle¿¹cegonanimegzemplarzaSports
Afield, otwartego na artykule o zastawianiu side³ na polarnego lisa.
Indy wsta³. Z niedowierzaniem patrzy³, jak skórzany pasek jego
chlebaka, spe³za na pod³ogê niczym w¹¿. Koñce paska przeciêto z nie-
mal chirurgiczn¹ precyzj¹, a chlebak, oczywicie, znikn¹³.
Przycisn¹³ twarz do okna. Spostrzeg³ Reingolda maszeruj¹cego
po peronie z chlebakiem pod pach¹. Z ust zwisa³ mu papieros. Cieñ
umiechu b³¹ka³ siê na jego ustach i w k¹cikach b³yszcz¹cych, nie-
bieskich oczu.
Indy wygrzeba³ z walizki bicz, wypad³ z przedzia³u i pogna³
korytarzem na koniec wagonu. Zbieg³ po schodkach na peron, prze-
jecha³ po zamarzniêtej ka³u¿y niczym pijany ³y¿wiarz, by wreszcie
odzyskaæ równowagê i popêdziæ za Reingoldem.
 Powoli!  zawo³a³ z przeciwleg³ego koñca wagonu konduktor.
Krzyk zaalarmowa³ Reingolda, który odwróciwszy siê spostrzeg³
Indyego przepychaj¹cego siê ku niemu przez t³um. Uda³, ¿e kieruje
siê do wyjcia, a potem zawróci³ w stronê poci¹gu i da³ nura pod
wagon. Kontynuuj¹c pocig Indy s³ysza³ krzyki konduktora, by siê
zatrzymali i ¿e to grozi mierci¹  by³a to ruchliwa stacja.
30
Kamieniewgryza³ysiêw d³onieIndyegoi k¹sa³yw kolana,gdyna
czworaka pe³zn¹³ pod podwoziem. Mimowolnie podskoczy³, kiedy po-
ci¹g drgn¹³ po doczepieniu nowych wagonów. G³ow¹ wyr¿n¹³ w insta-
lacjê, której nie potrafi³ bli¿ej zidentyfikowaæ. Wskutek uderzenia po
jednejstroniejegokapeluszapojawi³osiênieestetycznewgniecenie,ale
mia³ nadziejê, ¿e nie znalaz³o ono swego odbicia na jego czaszce.
Kiedy wy³oni³ siê po drugiej stronie torów, omal nie wszed³
w drogê zapasowej lokomotywie, która jecha³a s¹siednim torem po-
sapuj¹c pracowicie. Gdy lokomotywa przejecha³a, Indy dostrzeg³
Reingolda, brn¹cego poprzez nieg ku wysokiemu ogrodzeniu na
przeciwnym koñcu stacji. Im bli¿ej by³ p³otu, tym g³êbiej siê zapa-
da³, i tym wolniej i wy¿ej musia³ unosiæ nogi.
Reingold wczepi³ palce w siatkê i wyci¹gn¹³ siê ze niegu. Za-
cz¹³ szybko siê wspinaæ, potem przez chwilê balansowa³ okrakiem
na ogrodzeniu, przek³adaj¹c chlebak do prawej rêki. Lew¹ rêk¹ za
wyci¹gn¹³ waltera, niewielki lecz zabójczy pistolet, który ukrywa³
w kieszeni marynarki.
Indy nadal by³ cztery metry od niego, ale rozwin¹³ bat. Kiedy
Reingold wycelowa³ lufê w jego pier, Indy uderzy³. Koñcówka bicza
uk¹si³aReingoldaw nadgarsteki jak¿ywaowinê³asiêwokó³jegorêki.
Reingold krzykn¹³ i wypuci³ waltera, który wpad³ w zaspê nie¿n¹.
Indy szarpn¹³ za bicz, zrzucaj¹c Reingolda z jego grzêdy.
 Mówi³em, ¿e jest nader u¿yteczny  rzek³ Jones.
Wysoki blondyn znikn¹³ w zaspie, ale znalaz³ oparcie dla nóg
i strz¹sn¹³ bat z zakrwawionego przedramienia. Kiedy kopa³ szaleñ-
czo w siêgaj¹cym pasa niegu, szukaj¹c broni, Indy rzuci³ siê do przo-
du i chwyci³ chlebak, który Reingold upuci³ spadaj¹c z p³otu. Skost-
nia³e palce Reingolda natrafi³y na kolbê pistoletu i obiema rêkami
wyci¹gn¹³ go ze niegu i znów wymierzy³ w Indyego.
Indy zamar³.
 Na twoim miejscu nie robi³bym tego  powiedzia³.
 Zamknij siê  odpar³ Reingold.  Oddaj torbê.
 Lufa jest zapchana niegiem  rzek³ Indy.
Reingold zawaha³ siê.
 Jeli strzelisz  mówi³ dalej Jones  twój paskudny pistolecik
wybuchnie ci prosto w twarz. Iglica prawdopodobnie zaryje siê do-
k³adnie miêdzy tymi niebieskimi oczami.
 A mo¿e ³¿esz?
 Mo¿e  Indy zwin¹³ bat.  Jest tylko jeden sposób, aby siê
przekonaæ. Zastrzel mnie.
6 Lodowce ukazuj¹ siê nagle na prawo i lewo, i ko³ujemy zawrotnie w olbrzymich koncentrycznych okrêgach wokó³ brzegów olbrzymiego amfiteatru, który wierzcho³ki swych murów zatraca w ciemnoci i bez- miarze. Wszak¿e zostaje mi jeno okruch czasu dla rozmylañ o w³asnym losie. Okrêgi zwê¿aj¹ siê raptownie, zanurzamy siê na olep w cieninie wirów i wród wycia, ryku i huku oceanu okrêt dr¿y  na Boga  zapada siê  tonie! Edgar Allan Poe, Rêkopis znaleziony w butli (prze³o¿y³: Boles³aw Lemian)
7 Prolog CHIMERA PAMIÊCI Oto co pozosta³o w pamiêci Indiany Jonesa: Jedn¹ rêk¹ obejmuje umieraj¹c¹ Ullê, w drugiej trzyma wycelo- wanego w g³¹b tunelu webleya. S³yszy zbli¿anie siê nazistów, g³u- chy odg³os kroków i nagl¹cy szept Schnell! Schnell! dowódcy od- dzia³u, ale na razie skrywa ich ostatni zakrêt skalnego korytarza. Indy goni resztkami si³. Jego ramiê jest s³abe, a d³oñ trzêsie siê tak mocno, ¿e to, co robi z ciê¿kim rewolwerem, trudno nazwaæ ce- lowaniem. W bêbenku webleya pozosta³y tylko dwa naboje, dwa strza³y, by stawiæ ostatni opór szeciu dobrze uzbrojonym ¿o³nie- rzom SS. Szanse s¹ nik³e, ale Indy i jego towarzysze nie maj¹ wyboru. Dotarli do koñca Szybu Eddy i zostali dos³ownie przyparci do muru: szerokiej p³aszczyzny bezkszta³tnej, szarej ska³y. Nie ma tu innego korytarza, nie ma znaków do rozszyfrowania, niczego, co wskaza³oby drogê wyjcia z tego miertelnie lepego zau³ka. Gunnar zdj¹³ koszulê i przygotowuje siê do walki na go³e piê- ci; uderzaj¹c siê d³oñmi po twarzy na tyle mocno, ¿e w k¹cikach ust pojawia siê krew. Szeroka pier mê¿czyzny b³yszczy od potu, a falu- j¹ca ruda broda i grone niebieskie oczy przywodz¹ na myl obraz jego przodków  berserkerów. Skierka jest najm³odszy i najni¿szy z nich wszystkich, ale za- chowa³ najwiêcej spokoju. Siedemnastoletni wojskowy radiotelegra- fista siedzi po turecku, przestawiaj¹c le¿¹ce na ziemi kamienie.  Jaki kolor jest w widmie miêdzy czerwonym i zielonym?  pyta Skierka.
8  ¯ó³ty!  krzyczy Indy.  Pospiesz siê! S¹ tu¿, tu¿.  Ju¿ prawie mam  mówi Skierka. Jednak¿e Indy nie przypomina sobie, dlaczego kamienie s¹ ta- kie wa¿ne i co takiego Skierka prawie ma. Jest jeszcze Ulla. Duñska speleolog zosta³a zraniona w pier rykoszetem pocisku nazistowskiego. Jej bluza jest mokra od krwi, a koñcówki prostych blond w³osów zabarwi³y siê od niej na kolor truskawek. Skóra przy- pomina barw¹ rybi brzuch, a wargi, nie umalowane i zwykle natural- nie czerwone, maj¹ b³êkitny odcieñ. Oddech Ulli jest urywany i to- warzyszy mu okropny charkot.  Jones  odzywa siê ranna.  Nic nie mów, z³otko  mówi Indy przecieraj¹c oczy wierz- chem d³oni, w której trzyma webleya.  Oszczêdzaj si³y.  B¹d mê¿czyzn¹  odpowiada Ulla chrapliwie.  I nie nazy- waj mnie z³otko. Upa³ jest nie do wytrzymania, a gêste powietrze kr¹¿y niczym melasa w obola³ych p³ucach Indyego. Nagle w³osy na jego karku i ramionach zaczynaj¹ siê je¿yæ.  Czujesz?  pyta Skierka.  Tak  rzuca mu przez ramiê Indy.  Co siê dzieje?  Statyczna elektrycznoæ. Powietrze siê naelektryzowa³o. Nie mam pojêcia, dlaczego. Nazici s¹ tu¿, tu¿. Rytm wybijany obcasami i grzechot niesio- nego przez nich sprzêtu urós³ do rozmiarów kakofonii, która coraz bardziej zbli¿a siê do zakrêtu. Gunnar wydaje z siebie g³uchy pomruk. Nagle Ulla otwiera oczy i spogl¹da ponad ramieniem Indyego na pust¹ cianê za jego plecami. Otwiera szeroko oczy i zwil¿a swe splamione krwi¹ usta.  Ja chyba nie ¿yjê  mówi.  Widzê Walkirie. I to jest ostatnia rzecz, jak¹ Indy pamiêta. Co sta³o siê póniej? To k³opotliwa, ale ma³o istotna zagadka; taka, któraczaisiêgdziew zakamarkachpodwiadomoci,aletaknaprawdê nicnieznaczy.W koñcunieodJonesazale¿yloswiata.Dobrzepamiê- ta wiêkszoæ wydarzeñ z nieudanej ekspedycji w g³¹b Szybu Eddy  odkrycie podziemnej rzeki i tak dalej  ale to w³anie tutaj, w lepym zau³ku, w jego wspomnieniach pojawia siê bia³a plama.
9 Mo¿liwe, ¿e spowodowa³y to truj¹ce wyziewy wydobywaj¹ce siê z rozgrzanych ska³, po³¹czone z g³odem i zmêczeniem. Albo te¿ znaleli siê w strefie truj¹cego powietrza, lub nast¹pi³ którykolwiek z wielkiej liczby przypadków, jaki móg³by wyt³umaczyæ stracony czas. Chyba ¿e Czasami, w zasnutym cieniem wiecie dziel¹cym sen od jawy, Indy niemal¿e sobie przypomina, prawie udaje mu siê to zrozumieæ; albo podczas burzy, kiedy b³yskawica uderza zbyt blisko i przypra- wia go o zawrót g³owy; czy te¿ nawet  co ciekawe!  gdy zauwa¿y skrzydlate chimery i gargulce spozieraj¹ce z okapów redniowiecz- nych budowli. Wtedy Indy wraca do samego pocz¹tku, przetrz¹sa swój umys³ w poszukiwaniu wskazówek, i niczym cierpliwy bibliotekarz spokoj- nie doprowadza rzecz do koñca. Opowieæ rozpoczyna siê w niegu i równie¿ w niegu siê za- koñczy
10 1. Goæ pón¹ por¹ Princeton, New Jersey Pocz¹tek 1934 roku  zima Arktyczny wicher rycza³ niczym zwierz przy rogach domu, i to ten nieziemski odg³os  wywo³uj¹cy w wyobrani ró¿ne skojarzenia  sprawi³, ¿e Indiana Jones po raz pierwszy od kolacji podniós³ wzrok znad lektury. Gwa³townie oderwany od opowieci o z³ocie i duchach gór No- wego Meksyku, przez chwilê nie móg³ zlokalizowaæ ród³a niesamo- witego zawodzenia. Skrawkiem papieru zaznaczy³ stronê w Dzieciach Coronado. Nastêpnie zdj¹³ okulary, ostro¿nie po³o¿y³ je na stosie in- nych ksi¹¿ek i map le¿¹cych ko³o fotela i potar³ zmêczone oczy koñ- cami palców. Mia³ rozpiêt¹ kamizelkê, a jego ulubiona muszka, pre- zent od Marcusa Brodyego, zwisa³a spod ko³nierzyka koszuli. Indy zerkn¹³ na zegar stoj¹cy na kominku  ponad paleniskiem, które zd¹- ¿y³o ju¿ zagasn¹æ  i mrukn¹³ zaskoczony spostrzeg³szy, ¿e dochodzi pó³noc. Za nieca³e szeæ godzin bêdzie ju¿ w poci¹gu jad¹cym do Nowego Meksyku. Dawno powinien siê po³o¿yæ, ale niechêtnie my- la³ o czekaj¹cych go niechybnie sennych koszmarach. Nie potrafi³ sobie dok³adnie przypomnieæ, kiedy siê zaczê³y  byæ mo¿e jeszcze pewnego lata w Utah, gdy mia³ trzynacie lat  ale bez w¹tpienia stawa³y siê coraz czêstsze. I coraz bardziej przera¿aj¹ce. Koszmary zawsze by³y do siebie podobne: Indy budzi³ siê w nie- wielkiej, ciemnej skrzyni. Ramiona mia³ przyciniête do boków. Kiedy tylko ziemia zaczyna³a spadaæ na wieko zdawa³ sobie sprawê, ¿e le¿y w trumnie, a trumnê opuszczono do grobu. Krzycza³ i drapa³ jak szalony w wieko, ale bez skutku  pogrzebano go ¿ywcem. Nagle rozleg³o siê pukanie.
11 Delikatne, st³umione nie¿n¹ skorup¹, przylegaj¹c¹ do fronto- wych drzwi i niemal zag³uszone furi¹ zamieci, która zmienia³a kraj- obraz New Jersey w co bia³ego i obcego. Gdyby wycie wichru nie przywo³a³o go do rzeczywistoci, pukanie mog³oby ujæ jego uwagi, chocia¿ i tak nie mia³ pewnoci, czy nie by³o wytworem wyobrani. Indy otworzy³ drzwi z zamka i uchyli³ je na parê centymetrów, pozwalaj¹c potokowi p³atków niegu zawirowaæ w salonie, i wyj- rza³ na zewn¹trz. Na schodach sta³a postaæ w ciemnym p³aszczu i w kapeluszu nasuniêtym nisko na oczy. Prawa rêka ciska³a porêcz, pod lew¹ za tkwi³ pakunek wielkoci pude³ka od cygar.  Doktor Jones?  wychrypia³ przybysz.  Tak  odpar³ Indy.  Proszê mi wybaczyæ najcie  zacz¹³ mê¿czyzna, ale urwa³ w po³owie zdania. Zamkn¹³ oczy, jakby drêczy³ go ból, i uniós³ jed- n¹ d³oñ prosz¹c o cierpliwoæ. Indy chwyci³ gocia za ³okieæ.  W cieple bêdzie siê nam lepiej rozmawia³o  powiedzia³, wci¹- gaj¹c mê¿czyznê delikatnie do domu i zamykaj¹c za nim drzwi. Za- prowadzi³ go do wygodnego fotela stoj¹cego przy kominku.  Dziêkujê  wysapa³ nieznajomy. Zdj¹³ kapelusz i rêkawiczki, po czym po³o¿y³ je na oparciu fote- la. Pude³ko z ciemnego drewna trzyma³ jednak¿e na kolanach. Mê¿czyzna mia³ co najmniej siedemdziesi¹t lat. Jego w³osy i bro- daby³ykolorubrudnegoniegu,a skóranad³oniachb³yszcza³aw wie- tle lamp elektrycznych niczym alabaster przetykany b³êkitnymi ¿y³a- mi. Na prawej d³oni mia³ paskudne zadrapanie, które wygl¹da³o na doæ bolesne, mimo ¿e mróz zatrzyma³ krwawienie. Indyemu wyda³o siê, ¿e rana ma zygzakowaty wzór opony samochodowej.  Przepraszam, ¿e tak bez uprzedzenia  odezwa³ siê starzec.  To bardzo le wiadczy o manierach. Ale by³ pan jedyn¹ osob¹, do której mog³em siê zwróciæ o tej porze.  Proszê siê tym nie k³opotaæ.  Indy pochyli³ siê i zajrza³ w nie- zwykle czujne, stalowoszare oczy swego gocia.  Jest pan ranny? A mo¿e chory? Mo¿e powinienem wezwaæ lekarza?  Nic mi nie jest.  Starzec machn¹³ bagatelizuj¹co rêk¹.  Czy zamkn¹³ pan za mn¹ drzwi?  Nie, ale  Proszê spe³niæ zachciankê starego  poprosi³ goæ.  Proszê je zamkn¹æ.  Na pewno nic panu nie jest?
12  Na razie nic. Proszê zamkn¹æ drzwi.  Skoro pan nalega  Indy podszed³ do drzwi i zamkn¹³ je na zasuwê. Obok sta³a jego spakowana i gotowa do drogi walizka, na której le¿a³ kapelusz.  Wybiera siê pan w podró¿?  zapyta³ starzec.  Tak  odpar³ Indy.  Rano wyje¿d¿am do Nowego Meksyku, gdzie zamierzam przeprowadziæ niewielkie prace archeologiczne w górach Guadalupe. Mog¹ okazaæ siê op³acalne.  Poszukiwanie skarbów  rzek³ starzec.  Trochê mi zimno i by³- bym wdziêczny za co rozgrzewaj¹cego do picia. Na przyk³ad whisky.  Skoñczy³a mi siê. Ale mam kawê.  Mo¿e byæ. Czarna, du¿o cukru. Indy poszed³ do kuchni, podpali³ palnik i postawi³ na nim czaj- nik z kaw¹ zaparzon¹ trzy godziny temu. Podczas gdy kawa siê grza³a, ukl¹k³ przy kominku i zacz¹³ rozgarniaæ wygas³e wêgle. Wkrótce zna- laz³ nieco ¿aru i, ostro¿nie podsycaj¹c go papierem i chrustem, roz- nieci³ weso³y ogieñ, który szybko przegna³ ch³ód z pomieszczenia.  Ostro¿nie  przestrzega³ parê minut póniej, podaj¹c gociowi paruj¹cy kubek.  Proszê siê nie poparzyæ.  Dziêkujê  powiedzia³ staruszek, ujmuj¹c kubek w obie d³onie. Naraz spojrza³ dziwnie na Indyego.  Nie pamiêta mnie pan, prawda?  Nie  odrzek³ Indy.  Wcale mnie to nie dziwi.  Staruszek delikatnie pomaca³ pal- cami ciemiê i skrzywi³ siê z bólu.  To mia³o miejsce dawno temu. By³ pan wtedy studentem pi¹tego roku na Uniwersytecie Chicagow- skim. Nasze cie¿ki skrzy¿owa³y siê tej nocy, kiedy wraz z Abnerem Ravenwoodem przyszed³ pan na jeden z moich wyk³adów do starej miejskiej sali zebrañ. Nazywam siê Evelyn Briggs Baldwin.  Naturalnie!  wykrzykn¹³ Indy.  Opowiada³ pan o swoich przy- godach z Pearym w Arktyce i o swojej w³asnej wyprawie do biegu- na w tysi¹c dziewiêæset drugim roku. Zbudowa³ pan Fort McKinley, odkry³ Ziemiê Grahama Bella i twierdzi³ pan, ¿e zorza polarna mo¿e byæ wykorzystana jako wieczne ród³o energii dla ludzkoci Praw- dê mówi¹c, ta koncepcja bardzo mnie zaintrygowa³a.  To pocieszaj¹ce, ¿e po tylu latach kto mnie jeszcze pamiêta  rzek³ Baldwin.  Ja pana bardzo dobrze pamiêtam. Mia³ pan tyle pytañ po wyk³adzie, kipia³ pan entuzjazmem. Wywar³ pan na mnie wtedy spore wra¿enie, a póniej ledzi³em w gazetach przebieg pana kariery. Do wiêtoszków siê pan nie zalicza, doktorze Jones. K³opo- ty to niemal¿e pañska druga specjalnoæ.
13  No có¿  Niewa¿ne  rzek³ Baldwin.  To znak, ¿e nie brak panu hartu ducha, ¿e nie boi siê pan dzia³aæ niekonwencjonalnie w imiê wy¿- szego dobra. Dlatego w³anie tu jestem. Uzyska³em pana adres z in- tencj¹ przes³ania panu tej skrzyneczki. Baldwin postuka³ palcem w pude³ko. Wykonano je z jakiego ciemnego, egzotycznego drewna. Mia³o mosiê¿ne zawiasy i mocny zamek i przypomina³o miniaturowy kuferek ze skarbami. Z pewno- ci¹ niegdy, dawno temu, zawiera³o jaki medyczny lub naukowy instrument; skrzynka by³a porysowana, kanty poobt³ukiwane, a z³o- te litery nazwy producenta, Burroughs Wellcome & Co., silnie popê- kane i wyblak³e. Pud³o obwi¹zano dodatkowo grubym sznurkiem, by zniechêciæ ka¿dego, kto chcia³by je otworzyæ.  Dlaczego w³anie ja?  zapyta³ Indy.  Bo nie ma nikogo innego, komu móg³bym zaufaæ  wysapa³ Bal- dwin.  wiat zapomnia³ o mnie, zosta³em skazany na podesz³y wiek i kilka nic nie znacz¹cych posad biurowych w ró¿nych departamentach rz¹dowych. Nigdy nie by³em ¿onaty. Wszyscy moi przyjaciele nie ¿yj¹. Mam siostrzenicê w Kansas, ale nie jestemy sobie zbyt bliscy. A mój sekret mogê powierzyæ jedynie komu tak zaradnemu, jak pan. Staruszek przerwa³. D³ugie mówienie najwyraniej go wyczerpa- ³o. Odchyli³ siê, wspar³ g³owê na oparciu fotela i po³o¿y³ rêce na pude- ³ku spoczywaj¹cym mu na kolanach. W jego uchu zalni³a kropla krwi.  Dzwoniê po lekarza  rzek³ Indy.  Nie  zaprotestowa³ Baldwin.  Nie zamierzam pytaæ pana o zgodê.  Ale nie powiedzia³em panu jeszcze wszystkiego.  Mo¿e pan to zrobiæ, gdy lekarz bêdzie ju¿ w drodze  odpar³ Indy. Pospieszy³ do telefonu, nacisn¹³ kilkakrotnie wide³ki, ale nie us³ysza³ sygna³u.  Zepsuty  powiedzia³, odk³adaj¹c s³uchawkê.  Zamieæ mu- sia³a zerwaæ liniê. To cud, ¿e nadal mamy wiat³o.  To nie zamieæ  rzek³ Baldwin.  To Schutzstaffel, ledzili mnie a¿ tutaj. Czy ma pan broñ?  Oczywicie  odpar³ Indy. Rzuci³ okiem na walizkê, w której miêdzy skarpetkami i bielizn¹ spoczywa³ bezpiecznie webley kali- ber 38 i pude³ko nabojów.  Ale kim s¹ ci ludzie i dlaczego mieliby- my siê broniæ?  Zna pan ich lepiej jako SS  powiedzia³ Baldwin.  Nazici  rzek³ Indy.  Szturmowcy.
14  To formacja specjalna  oznajmi³ Baldwin.  Agenci wietlistej Lo¿y Vrilu, znanej tak¿e jako Stowarzyszenie Thule, ziarna, z którego wyros³a Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy. Ci fanaty- cy ledz¹ mnie od miesiêcy. Wreszcie dzisiejszej nocy na ulicach Wa- szyngtonu potr¹cili mnie samochodem; chcieli mnie zabiæ i posi¹æ moj¹ tajemnicê. Uda³o mi siê uciec tylko dlatego, ¿e jaki taksówkarz zauwa¿y³ wypadek i zatrzyma³ siê, by mi pomóc Proszê wyj¹æ broñ.  Pan majaczy.  Indy zdj¹³ swój zimowy p³aszcz z wieszaka przy drzwiach.  Proszê tu spokojnie odpoczywaæ. Sprowadzê lekarza.  Nie  powiedzia³ Baldwin.  Nie ma na to czasu.  Ma pan racjê.  Indy zapi¹³ p³aszcz i poklepa³ kieszenie w po- szukiwaniu kluczyków do swojego forda coupe.  Trzeba pana za- braæ do szpitala. Pomogê panu dojæ do samochodu.  Nie.  Stary polarnik chwyci³ Indyego za rêkaw.  B³agam pana  powiedzia³  niech pan mnie wys³ucha. Indy zatrzyma³ siê.  Proszê mi daæ piêæ minut, potem pojadê. Indy zawaha³ siê, ale w koñcu skin¹³ g³ow¹.  Dobrze, kapitanie  odrzek³.  Piêæ minut. A póniej ruszamy do szpitala.  Zgoda  przytakn¹³ Baldwin.  Czy przypomina pan sobie pyta- nie, którym mnie pan zaskoczy³ wtedy w Chicago? Pamiêta je pan?  Owszem  powiedzia³ Indy.  Naiwne pytanie nieopierzonego studenta  zapyta³em, czy w g³êbi Arktyki znaleziono jakiekolwiek artefakty wytworzone przez zaawansowan¹ staro¿ytn¹ cywilizacjê. Oczywicie zaprzeczy³ pan.  K³ama³em  odpar³ Baldwin. Wsun¹³ pude³ko w d³onie Indyego.  Nikomu innemu nie mogê zaufaæ  wycharcza³.  Nazici w koñcu mnie dopadli, ale nie dostali nagrody, jakiej siê spodziewa- li. Proszê za wszelk¹ cenê strzec zawartoci tej skrzynki S¹ pewne rzeczy, na których poznanie ludzkoæ nie jest jeszcze przygotowana.  Pan nie umrze  powiedzia³ Indy stanowczo.  Ka¿dy kiedy umrze  rzek³ Baldwin. Po³o¿y³ g³owê na opar- ciu fotela.  A ja ¿y³em d³u¿ej ni¿ mi wyznaczono. Czas ust¹piæ miej- sca komu innemu, zgodzi siê pan ze mn¹?  Nie  odpar³ Indy.  Nie zgodzê siê.  Doktorze  powiedzia³ Baldwin.  Czy zastanawia³ siê pan kiedy, co siê znajduje pod naszymi stopami?  Jest to g³ównym przedmiotem moich przemyleñ jako archeologa.
15  Nie  rzek³ Baldwin.  Nie chodzi mi o kilka metrów. Kilome- try pod naszymi stopami  a w³aciwie setki kilometrów.  Pod skorup¹ ziemsk¹?  Powierzchnia Ziemi ma oko³o piêciuset piêædziesiêciu milio- nów kilometrów kwadratowych  powiedzia³ Baldwin  z czego mniej ni¿ jedna trzecia to sta³y l¹d. Ale pod powierzchni¹ jest oko³o bilio- na dwustu miliardów kilometrów szeciennych, i niemal ca³y ten obszar pozosta³ dot¹d niezbadany.  Chce pan przez to powiedzieæ, ¿e ziemia jest pusta w rodku?  zapyta³ Indy.  Jeli tak, to ju¿ s³ysza³em podobne teorie i nie prze- kona³y mnie one.  Nie pusta, nie jest to pró¿na sfera czy te¿ rodzaj wiruj¹cej w kosmosie geody*  sprostowa³ Baldwin.  Przypomina raczej cia- ³o sta³e, którego wnêtrze przecinaj¹ szczeliny i pêkniêcia. Jeli te nadaj¹ce siê do zamieszkania przestrzenie stanowi¹ zaledwie jedn¹ dziesi¹t¹ jednego procenta masy Ziemi  a jest to ostro¿ne przypusz- czenie, oparte na obecnej wiedzy o formowaniu siê wiruj¹cych cia³ sta³ych  oznacza³oby to, ¿e obszary dla najwiêkszych podró¿y ba- dawczych le¿¹ we wnêtrzu Ziemi, nie na jej powierzchni.  Przestrzenie nadaj¹ce siê do zamieszkania  powtórzy³ Indy.  Chyba chodzi panu o przestrzenie nadaj¹ce siê do spenetrowania?  Nie, doktorze Jones, nie o to mi chodzi  odrzek³ Baldwin.  Nie sugeruje pan chyba, ¿e we wnêtrzu Ziemi znajduj¹ siê miejsca zamieszkane  powiedzia³ Indy.  Jednym z najpewniejszych dogmatów wspó³czesnej nauki jest to, ¿e energia dla wszystkich ¿y- wych istot pochodzi od naszego s³oñca. Nic nie mo¿e przetrwaæ w trzewiach ziemi, z dala od ciep³a i wiat³a s³onecznego, nawet pro- ste organizmy  nie mówi¹c o tak z³o¿onych, jak ludzie. Baldwin umiechn¹³ siê.  Powiedzia³em nadaj¹ce siê do zamieszkania. Nie mówi³em, ¿e przez ludzi. Panjestchorystwierdzi³Indy.Niechcia³bymbyæniemi³y,ale Baldwin uniós³ rêkê w s³abym gecie.  Widzia³em rzeczy, które inni ogl¹dali jedynie w marzeniach lub w koszmarach  oznajmi³.  wiat fantastyczny, przekraczaj¹cy zrozumienie naszej raczkuj¹cej nauki. Nadano mu wiele nazw, ale w prastarych opowieciach tkwi ziarno prawdy. Zna pan legendê Królestwa Agartha? * Geoda  zag³êbienie w niektórych ska³ach, zwykle o kszta³cie kulistym, wype³nione ca³kowicie lub czêciowo substancj¹ mineraln¹ (przyp. t³um.).
16  To staro¿ytny mit buddyjski o rasie nadludzi ¿yj¹cych we wnê- trzu ziemi. Baldwin przytakn¹³.  Ale czego szukaj¹ nazici?  spyta³ Indy.  Vrilu!  sapn¹³ Baldwin.  Podstawowego elementu tego pod- ziemnego wiata. Sama materia jest mu uleg³a. Wchodz¹c w jego posiadanie, cz³owiek pod ka¿dym wzglêdem, poza niemiertelno- ci¹, staje siê równy bogom. Mo¿e przechodziæ przez lit¹ ska³ê, le- czyæ rany, budowaæ miasta w ci¹gu jednego dnia  lub te¿ je nisz- czyæ. Mieæ Vril to znaczy byæ niezwyciê¿onym. Indy milcza³.  Nie spodziewa³em siê, ¿e mi pan uwierzy  rzek³ Baldwin.  Ale suma moich dowiadczeñ spoczywa w skrzynce, któr¹ ma pan w rêkach, i to powinno wystarczyæ jako dowód. Obawia³em siê kon- sekwencji ujawnienia tego materia³u wiatu, wiêc nie podzieli³em siê nim z nikim. Musi pan przysi¹c, ¿e bêdzie pan strzeg³ tych tajem- nic, doktorze Jones. A jeli utrata zawartoci skrzynki stanie siê nie- unikniona, musi pan obiecaæ je zniszczyæ.  Ale  ¯adnych dyskusji. Przysiêgnij, do cholery.  Kapitanie  Przysiêgnij!  Przysiêgam  wykrztusi³ w koñcu Indy.  Dobrze  powiedzia³ s³abo Baldwin.  Wiem, ¿e dotrzymuje pan s³owa.  Kapitanie  Indy odstawi³ skrzynkê i rozpaczliwie z³apa³ go za rêkê.  Nie wolno panu teraz spaæ. Sprowadzê pomoc.  Za póno, doktorze Jones  wyszepta³ Baldwin.  Nic siê nie da zrobiæ. A ja ju¿ dawno przesta³em byæ kapitanem, nie dowodzê nawet wrakiem w³asnego cia³a G³os Baldwina przygas³. Jego oczy zmêtnia³y i g³owa opad³a na bok. Rêka w ucisku Indyego zwiotcza³a.  Kapitanie!  krzykn¹³ Indy. Wicher na zewn¹trz osi¹gn¹³ crescendo. Rozleg³ siê og³uszaj¹- cy trzask ³amanej ga³êzi, a nastêpnie buczenie i skwierczenie rw¹- cych siê przewodów elektrycznych. wiat³a zamruga³y i zgas³y. Przy blasku kominka Indy podniós³ staruszka z fotela i zarzuci³ sobie na ramiê. Pamiêta³ jednak¿e, by zabraæ ze sob¹ skrzynkê.
17 2. Kamieñ z Thule Indy obserwowa³ w milczeniu, jak prost¹, drewnian¹ trumnê z cia³em Evelyna Briggsa Baldwina ³adowano do wagonu baga¿o- wego linii kolejowych Penn Railway. Sta³ z rêkami wbitymi g³êbo- ko w kieszenie skórzanej kurtki, z kapeluszem zsuniêtym na kark i z walizk¹ u stóp. Tajemnicza skrzyneczka otrzymana poprzedniej nocy tkwi³a bezpiecznie w chlebaku przewieszonym przez ramiê pod kurtk¹. Obok niego sta³ z wykazem w d³oni urzêdnik kolejowy; przestê- powa³ z nogi na nogê, bezskutecznie próbuj¹c siê rozgrzaæ.  To pana krewny?  zapyta³ urzêdnik.  Jedynie duchem  odrzek³ Indy. Tragarze postawili trumnê na pod³odze wagonu z g³uchym od- g³osem, który wstrz¹sn¹³ Jonesem. Poniewa¿ reszta baga¿u i prze- wo¿onego towaru zosta³a ju¿ za³adowana, zasuniêto drzwi wagonu. Zewnêtrzny skobel zatrzasn¹³ siê z metalicznym brzêkiem.  Czeka pana dwukrotna przesiadka, ale proszê siê nie martwiæ o trumnê.  Urzêdnik odpi¹³ bilety od wykazu i wrêczy³ je Indye- mu.  Bêdzie ona przenoszona automatycznie, a jeszcze nigdy ¿ad- nej nie zgubilimy.  Uspokoi³ mnie pan  odpar³ Indy.  I dziêkujê za pomoc w zmianie rozk³adu w ostatniej chwili.  To ¿aden k³opot, doktorze Jones  rzek³ urzêdnik.  W³aci- wie spodziewa³em siê pañskiego telefonu, gdy¿ kilka minut przed nim pytano mnie o pana.  Ach tak? 2  Indiana Jones
18  Tak  powiedzia³ urzêdnik.  Dzwoni³ kto z uniwersytetu, czy zmieni³ pan ju¿ plan swojej podró¿y. Odpowiedzia³em, ¿e nie. Wydawa³o mi siê to doæ dziwne  to znaczy dopóty, dopóki pan nie zatelefonowa³ i nie wyjani³ ca³ej sprawy.  Czy powiedzia³ pan temu cz³owiekowi co wiêcej?  Nie  odpar³ urzêdnik.  Có¿, zapyta³, czy nadal ma pan za- miar jutro wyjechaæ do Chicago. Poprawi³em go i powiedzia³em, ¿e wyje¿d¿a pan dzi do Nowego Meksyku.  Czy ów mê¿czyzna poda³ swoje nazwisko?  Nie.  Ale mówi³ z niemieckim akcentem i sprawia³ wra¿enie, jakby dobrze pana zna³. Czy to panu co mówi?  Owszem  odpar³ Indy.  Dziêkujê. Naraz us³ysza³, ¿e kto wo³a go po imieniu i gdy siê odwróci³, ujrza³ Marcusa Brodyego, który macha³ doñ rêk¹, usi³uj¹c przedrzeæ siê przez zat³oczony peron stacji Princeton. Indy po¿egna³ urzêdni- ka, podniós³ walizkê i spotka³ siê z Brodym w pó³ drogi.  Indiana  zagai³ Brody  gdzie ty siê podziewa³? Czeka³em pra- wiegodzinê.Zawszeprzychodzisznaumówionespotkania,wiêcposta- nowi³em ciê odszukaæ Kiepsko wygl¹dasz. Nie spa³e w nocy?  Nie  rzek³ Indy.  Nie by³o czasu, bior¹c pod uwagê okolicz- noci. Przykro mi, ¿e nie przyszed³em na niadanie w klubie uniwer- syteckim, ale musia³em siê zaj¹æ pewnymi nie cierpi¹cymi zw³oki sprawami.  Jak siê czujesz?  zapyta³ Brody. Z jego miny i tonu g³osu widaæ by³o, ¿e naprawdê siê martwi.  Dobrze  zapewni³ go Indy. Zmierzali ku pustej ³awce.  Oba- wiam siê jednak, ¿e nie mogê tego samego powiedzieæ o cz³owieku, który odwiedzi³ mnie dzisiejszej nocy. Czyta³e gazetê, która wysta- je ci z kieszeni p³aszcza? Pisz¹ co o Evelynie Briggsie Baldwinie? Kiedy usiedli, wysoki blondyn w czarnym trenczu stoj¹cy pod kioskiem z gazetami i udaj¹cy, ¿e czyta Saturday Evening Post, opuci³ magazyn na tyle, by zobaczyæ, jak Indy wsuwa swoj¹ waliz- kê pod ³awkê, aby nie zawadza³a przechodz¹cym ludziom. Kiedy tylko d³oñ Indyego rozsta³a siê z baga¿em, cz³owiek w trenczu opu- ci³ swoje miejsce ko³o kiosku i slalomem ruszy³ przez t³um w kie- runku ³awki zajmowanej przez Brodyego i Jonesa.  Baldwin?  Brody wydoby³ z kieszeni okulary i roz³o¿y³ po- ranne wydanie New York Timesa. Przerzuciwszy kilka stronic, znalaz³ niewielk¹ wzmiankê, wciniêt¹ miêdzy artyku³ o dwóch ty- si¹cach w³oskich ma³¿eñstw zawartych równoczenie na inaugura-
19 cjê dwunastu lat panowania faszyzmu i informacjê o nowych wal- kach o region Chaco. E.B. BALDWIN ZABITY W WYPADKU SAMOCHODOWYM 71-letni odkrywca ginie na oblodzonej ulicy Specjalnie dla New York Timesa PRINCETON, NEW JERSEY  Evelyn Briggs Baldwin, polarnik, zmar³ dzi we wczesnych godzinach rannych z powodu pêkniêtej czaszki, po tym jak na po- krytej lodem ulicy uderzy³ go samochód. Zgon stwierdzono w szpitalu, dok¹d zosta³ on przy- wieziony prywatnym samochodem. Baldwin towarzyszy³ Robertowi E. Pearyemu w je- go wyprawie do Grenlandii w latach 1893-94 jako me- teorolog. W latach 1898-99 by³ zastêpc¹ dowódcy wy- prawy podczas ekspedycji Waltera Wellmana do Ziemi Franciszka Józefa. Zbudowa³ i nazwa³ Fort McKinley, odkry³ i bada³ Ziemiê Grahama Bella, a tak¿e zorgani- zowa³ i dowodzi³ polarn¹ wypraw¹ Baldwina-Zieglera w latach 1901-02, która omal nie zakoñczy³a siê kata- strof¹. Jego ¿yciowe plany pokrzy¿owa³o odkrycie bie- guna pó³nocnego przez Pearyego w 1909 roku.  Mia³e co wspólnego z t¹ spraw¹?  zapyta³ Brody, zdejmu- j¹c okulary.  To nie ja przejecha³em go samochodem, jeli o to ci chodzi.  Indy zatar³ rêce, aby je rozgrzaæ.  Marcus, on zjawi³ siê u mnie po wypadku. Twierdzi³, ¿e to sprawka nazistów i ¿e szukaj¹ go od mie- siêcy, by wykraæ mu jak¹ polarn¹ tajemnicê.  Jak¹ tajemnicê?  spyta³ Brody.  Nazywa³ to Vril.  Pierwsze s³yszê  rzek³ Brody.  Dobrze zna³e tego Baldwina?  Wcale go nie zna³em  odpar³ Indy.  Spotkalimy siê raz, wiele lat temu, kiedy by³em jeszcze studentem, a on obje¿d¿a³ kraj z seri¹ wyk³adów i pokazywa³ filmy nakrêcone w³asnorêcznie w Ark- tyce. Ale nasze cie¿ki nigdy wiêcej siê nie przeciê³y, przynajmniej
20 a¿ do wczoraj. Kiedy policja przeszuka³a jego rzeczy w szpitalnej kostnicy, znaleli instrukcje co do pogrzebu starannie napisane na maszynie i z³o¿one w portfelu. Miejsce na cmentarzu i nagrobek cze- kaj¹ na niego w jego rodzinnym miecie w Kansas.  Nadzwyczajne  zdumia³ siê Brody.  Co za d¿entelmen.  Niewykluczone, ¿e by³ te¿ wariatem  rzek³ Indy.  Albo ma- jaczy³ z powodu odniesionych obra¿eñ. Tak czy siak, zesz³ej nocy wygadywa³ niestworzone rzeczy. Powiedzia³, ¿e jego sekrety spo- czywaj¹ w tej ma³ej drewnianej skrzynce, której kaza³ mi strzec. Musia³em przysi¹c. Indy wydoby³ z chlebaka pude³ko przypominaj¹ce kuferek. Brody wzi¹³ je do r¹k, obejrza³ ze wszystkich stron dowiadczo- nym okiem, przeci¹gn¹³ palcem po z³otych literach.  Burroughs Wellcome  przeczyta³.  Indy, to jest jedna z ap- teczek, jakie zabierali ze sob¹ badacze z prze³omu wieków. Stanley, o ile mnie pamiêæ nie myli, mia³ tak¹ ze sob¹ w Afryce. Jest bardzo prawdopodobne, ¿e Baldwin zabra³ j¹ do Arktyki. Poci¹gn¹³ za sznurek.  Przestañ  ostrzeg³ go Indy.  A to dlaczego?  zapyta³ Brody.  Czy wewn¹trz jest co nie- bezpiecznego?  O to w³anie chodzi, Marcus  odpar³ Indy.  Nie mam pojê- cia. Baldwin kaza³ mi przysi¹c, ¿e bêdê go strzeg³ zawartoci, ale umar³, zanim zd¹¿y³ mi powiedzieæ, czy mam to otworzyæ czy nie.  To dopiero ³amig³ówka  mrukn¹³ Brody oddaj¹c skrzyneczkê.  wietnie to okreli³e.  Indy schowa³ pude³ko z powrotem do chlebaka.  Sam nie wiem, co zrobiê. Chcia³bym zastosowaæ siê do ¿yczeñ Baldwina, gdybym je tylko zna³. Ale, z drugiej strony, ta spra- wa zaczyna mnie intrygowaæ.  No chyba  powiedzia³ Brody.  Gdyby przytrafi³o siê to mnie, obawiam siê, ¿e zawartoæ zosta³aby ju¿ skatalogowana. Ale ty dzia- ³asz inaczej, Indy. Jestem przekonany, ¿e podejmiesz w³aciw¹ de- cyzjê. Mê¿czyzna w czarnym trenczu, który sta³ teraz za ich ³awk¹ ponownie chowaj¹c twarz za magazynem, zahaczy³ stop¹ o kant walizki Indyego i przyci¹gn¹³ j¹ powoli do siebie. Gwar t³umu za- g³uszy³ odg³osy tarcia. Indy zni¿y³ g³os.  Marcus, bardzo by mi pomóg³, gdyby zadzwoni³ do paru swo- ich kumpli w Waszyngtonie. Wybadaj, co wiedz¹ o organizacji znanej
21 jako Stowarzyszenie Thule. Mo¿e s¹ to jedynie majaki starego cz³o- wieka, ale mój instynkt podpowiada mi, ¿e co w tym jest.  Tego rodzaju odczucia s¹ zrozumia³e  przyzna³ Marcus  je- li wzi¹æ pod uwagê okolicznoci. Nie zdarza siê codziennie, aby u kogo w domu umiera³ goæ.  Mo¿liwe  rzek³ Indy.  Wiesz, niemal móg³bym przysi¹c, ¿e kto mnie ledzi od rana, od momentu wyjcia ze szpitala.  Zasiêgnê jêzyka  obieca³ Brody. Walizka sta³a ju¿ obok prawej nogi mê¿czyzny w trenczu. Z wy- æwiczon¹ nonszalancj¹ z³o¿y³ magazyn, podniós³ walizkê i znikn¹³ w t³umie.  Lepiej we to, zanim zapomnê.  Brody wsun¹³ rêkê do kie- szeni marynarki. Wydoby³ z niej niewielki, p³aski przedmiot opako- wany w szary papier i przewi¹zany sznurkiem.  W koñcu jest to powód, dla którego zgodzi³em siê dzisiaj z tob¹ spotkaæ.  Aaa  powiedzia³ Indy.  Znalaz³e.  Nie by³o to ³atwe  przyzna³ Brody.  Pomimo sk¹pych infor- macji, jakich mi udzieli³e, uda³o mi siê go namierzyæ w kolekcji w Mexico City. Najwyraniej jest to dokument, o którym przeczyta- ³e w Dzieciach Coronado. Pergamin znaleziony w podziemiach pa³acu w Santa Fe. Opowiada on o niejakim kapitanie de Gavilán, odkrywcy bogatych z³ó¿ z³ota w górach Guadalupe. Dokument prze- trwa³ powstanie Indian Pueblo w tysi¹c szeæset osiemdziesi¹tym roku, ale de Gavilán  jak ka¿dy Hiszpan, który pozosta³ w z No- wym Meksyku  nie. Kiedy go zbadasz, zauwa¿ysz, ¿e na odwrocie kto naszkicowa³ prymitywn¹ mapê.  Marcus, chyba ciê uca³ujê.  Poczytam ci za osobist¹ przys³ugê, je¿eli tego nie zrobisz  rzek³ Brody.  I proszê, obchod siê z nim ostro¿nie, gdy¿ pergamin jest w doæ z³ym stanie. Obieca³em kustoszowi, ¿e zwrócimy mu to w ci¹gu miesi¹ca. Oddamy na czas, prawda?  Oczywicie.  Indy schowa³ licz¹cy dwiecie piêædziesi¹t lat do- kument do chlebaka. Kiedy spostrzeg³ zafrasowan¹ minê Brodyego, po³o¿y³ d³oñ na ramieniu przyjaciela i zapyta³:  Czy pamiêtasz, abym kiedykolwiek co zgubi³? Brody umiechn¹³ siê s³abo.  Nie o to chodzi, Indy.  W takim razie o co?  O twoje nag³e zainteresowanie z³otem  powiedzia³ Brody.  To do ciebie niepodobne, aby wyruszaæ na poszukiwanie skarbów
22 jedynie z materialnych pobudek. Móg³bym zrozumieæ, gdyby szu- ka³ jakiego wa¿nego eksponatu dla muzeum, który tylko przypad- kiem by³by wart fortunê.  Wierz mi  rzek³ Indy  mam swoje powody.  To ma co wspólnego z Kryszta³ow¹ Czaszk¹, prawda? Indy milcza³, ale miênie jego szczêki drga³y.  Powiedz mi  nalega³ Brody.  Mo¿e bêdê móg³ w czym po- móc.  Lepiej, ¿eby siê do tego nie miesza³  powiedzia³ Indy.  Mo¿e siê zrobiæ gor¹co, a nie chcia³bym uwik³aæ ciebie i muzeum w wiêcej k³opotów ni¿ dotychczas. Brody wygl¹da³ na ura¿onego. Indy po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu.  Ale dziêkujê ci, Marcus. Doceniam twoje zaanga¿owanie.  Mam nadziejê, ¿e wiesz co robisz  rzek³ Brody. W tej samej chwili zawiadowca krzykn¹³:  Proszê wsiadaæ!  Muszê ju¿ iæ  stwierdzi³ Indy.  Dziêki za pomoc. Odezwê siê, jak tylko nadarzy siê okazja. Brody by³ kustoszem wyj¹tkowych kolekcji w Amerykañskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Indy zdoby³ dla mu- zeum wiele wspania³ych eksponatów i Brody nauczy³ siê nigdy nie wypytywaæ go zbyt dok³adnie o stosowane metody. Mimo ¿e starszy cz³owiek wiedzia³, i¿ Indy, stan¹wszy przed dylematem natury etycz- nej, zawsze dokonywa³ w³aciwego wyboru  nawet kiedy oznacza- ³o to pójcie trudniejszym szlakiem  to jednak niektóre ze rodków, jakich Jones u¿ywa³, by dotrzeæ do celu, najprawdopodobniej przy- prawi³yby kustosza o ból g³owy.  Lepiej siê pospiesz  rzek³ Brody.  Bo spónisz siê na poci¹g. Podali sobie d³onie i Indy siêgn¹³ pod ³awkê po swój baga¿.  Marcus  oznajmi³ z zak³opotan¹ min¹  gdzie moja walizka? Mê¿czyzna w czarnym trenczu przemierza³ peron niespiesznym krokiem. Walizka Indyego leniwie huta³a siê u jego boku, a w k¹- cikach ust i w zimnych, niebieskich oczach b³¹ka³ siê umiech. Pod zwyczajnym z pozoru garniturem, na grubej lince opasuj¹cej szyjê tego cz³owieka wisia³ perforowany dysk z blachy cynkowej, identy- fikuj¹cy go jako Hauptsturmfûhrera  kapitana Leibstandarte SS, przybocznej stra¿y Adolfa Hitlera. Dysk zawiera³ tak¿e inne zako-
23 dowane informacje, takie jak numer s³u¿bowy i grupa krwi, ale ta ostatnia by³a raczej zbêdna; nazwê grupy  A  mia³ tak¿e wytatu- owan¹ pod prawym ramieniem. Mê¿czyzna mierzy³ ponad sto osiemdziesi¹t piêæ centymetrów, co stanowi³o minimum dla Leibstandarte. Jego pewny chód cecho- wa³a energia i gracja urodzonego sportowca i nawet teraz, w wieku trzydziestu lat, szczyci³ siê tym, ¿e tej doskona³oci fizycznej nie psu³a choæby jedna plomba. Blizny biegn¹cej na podobieñstwo b³y- skawicy przez prawy policzek nie uwa¿a³ za defekt; przeciwnie, ni- czym m³odzi oficerowie z Wielkiej Wojny ze swoimi ciêciami od szabel, nosi³ j¹ jak god³o odwagi. Uwa¿a³ swoj¹ ranê za dowód pa- triotycznych dokonañ w ulicznych walkach z degeneratami, które zakoñczy³y siê po¿arem Reichstagu i uczynieniem Adolfa Hitlera kanclerzem Niemiec. Mê¿czyzna nazywa³ siê Rudolf Reingold i pó³ roku temu ode- rwano go od zajêcia doradcy do spraw szczególnie ponurych detali konstrukcyjnych nowego rodzaju Konzentrationslager w Dachau. Teraz Reingold mia³ jeszcze wa¿niejsze zadanie, które powierzono mu niespodziewanie w pewne niedzielne popo³udnie w górach, w Or- lim Gniedzie. Pamiêæ opromienionej s³oñcem chwili towarzyszy³a mu nawet w ten ponury zimowy dzieñ w New Jersey. Gdy zawiadowca wci¹¿ jeszcze nawo³ywa³ do wsiadania, Reingo- ld niespiesznie wszed³ do pustej mêskiej toalety. Podczas jego spa- ceru po peronie do³¹czy³o doñ trzech podobnie ubranych mê¿czyzn, którzy teraz skupili siê wokó³ niego i le¿¹cej na ladzie z umywalka- mi walizki. Jeden z trójki stan¹³ na warcie przy drzwiach, a Rein- gold otworzy³ zamki. Przetrz¹sn¹³ bez powodzenia ubrania i ksi¹¿- ki, wreszcie podniós³ bicz i przyjrza³ mu siê z odraz¹.  Ciekawe  powiedzia³, wrzucaj¹c bat z powrotem do walizki.  Amerykanów tak bardzo fascynuje prymitywna broñ. Niestety, nie ma tu skrzynki, której szukamy. Jones musi j¹ nosiæ przy sobie.  Panie kapitanie  powiedzia³ z niepokojem pilnuj¹cy drzwi esesman nazwiskiem Jaekal.  Poci¹g rusza.  Jego d³oñ powêdro- wa³a ju¿ pod marynarkê, palce dotyka³y kolby pó³automatycznego pistoletu luger parabellum, który tkwi³ w kaburze pod jego pach¹.  Nie wykorzystalimy okazji do zabicia go wczorajszej nocy, ale mo¿emy zrobiæ to teraz.  Nie ma sensu gadanie o rzeczach oczywistych  Reingold bez- trosko wrzuci³ podkoszulek Indyego do kosza na mieci.  Trzeba wymyliæ co lepszego. I to natychmiast.
24 Dwaj pozostali mê¿czyni  których nazwiska brzmia³y Dort- muller i Liebel  byli nieco m³odsi od Jaekala i obaj stali w ¿a³o- snym milczeniu po tej reprymendzie.  No, no  szydzi³ Reingold.  Za kilka sekund poci¹g opuci stacjê i stracimy Jonesa z oczu, przynajmniej do czasu. Nic wam nie przychodzi do g³owy? Twarz Dortmullera pojania³a. Mia³ pomys³. By³ najm³odszy z nich wszystkich i kiedy poprawia³ zsuwaj¹ce siê okulary, przypo- mina³ ucznia chc¹cego zaimponowaæ swemu nauczycielowi.  Bêdzie szuka³ swojej walizki, prawda?  zapyta³ po niemiecku.  Wtedy pan mu j¹ zwróci. Wyjani pan, ¿e wzi¹³ j¹ przez pomy³kê. Prze- prosi pan, zaoferuje wspólny posi³ek. W ten sposób zapoznacie siê  Tak, tak!  Reingold pospiesznie wepchn¹³ ubrania z powro- tem do walizki i zamkn¹³ j¹.  Ale to jest zadanie dla jednego. Wiê- cej osób mog³oby wzbudziæ podejrzenia.  Mamy jechaæ za panem?  zapyta³ Jaekal.  Nie od razu.  Reingold ruszy³ ku drzwiom.  Ale je¿eli nie odezwê siê do koñca dnia, to spotkamy siê w Kansas.  Jawohl. Jaekal zasalutowa³ po nazistowsku.  Nie tutaj, idioto  sykn¹³ Reingold. W prawej rêce trzymaj¹c walizkê, lew¹ za przytrzymuj¹c na g³owie kapelusz, Reingold puci³ siê biegiem w stronê najbli¿szego wagonu pasa¿erskiego. Po drodze zderzy³ siê z Marcusem Brodym, który cofa³ siê z wolna, obserwuj¹c odjazd poci¹gu. Brody wyl¹dowa³ na dolnej czêci pleców.  No wie pan!  To by³y najmocniejsze s³owa, na jakie siê zdoby³.  Wybacz, stary!  wykrzykn¹³ Reingold z niemal perfekcyjnym brytyjskim akcentem, nie zwalniaj¹c kroku.  Zasiedzia³em siê w to- alecie i omal nie spóni³em siê przez to na poci¹g. Lew¹ rêk¹ z³apa³ za porêcz i zrêcznie podci¹gn¹³ siê na schodki w przejciu miêdzy wagonami. Potem obróci³ siê ku Brodyemu i za- salutowa³ mu, dotykaj¹c palcem wskazuj¹cym ronda kapelusza.  Proszê pana  rozleg³ siê przyjemny g³os  czy to miejsce jest wolne? Indy ockn¹³ siê. Kiedy poci¹g ruszy³ ze stacji, momentalnie opar³ siê o okno i zsun¹³ kapelusz na oczy, szczêliwy, ¿e nie siedzi obok niego nikt, kto móg³by zak³óciæ mu drzemkê. Jednak¿e pytanie zo-
25 sta³o zadane tak uprzejmie, ¿e czu³ siê zobowi¹zany usi¹æ prosto i grzecznie odpowiedzieæ.  Przepraszam.  Zabra³ swoj¹ skórzan¹ kurtkê i chlebak z pu- stego miejsca.  Proszê usi¹æ.  Dziêkujê.  Reingold zaj¹³ miejsce. Indy wiele by da³, by móc przyjrzeæ siê walizce, owiniêtej czarnym trenczem.  Mam dzisiaj okropnego pecha.  Tak?  zapyta³ Indy.  Niestety  odpar³ wysoki blondyn.  Wygl¹da na to, ¿e wzi¹- ³em na peronie nie swój baga¿. Postawi³em na chwilê walizkê, by przewróciæ stronê czasopisma, i wzi¹³em tê przez pomy³kê.  Czy móg³bym j¹ obejrzeæ?  zapyta³ Indy.  S³ucham?  Tê walizkê. Pozwoli mi pan rzuciæ okiem?  Ale¿ bardzo proszê.  Reingold zabra³ trencz. Indy podniós³ walizkê, obróci³ j¹ i umiechn¹³ siê.  Los jest dla mnie ³askawy  powiedzia³.  To moja walizka. Zginê³a mi, gdy czeka³em na poci¹g.  Doprawdy? To niesamowite!  Có¿ za zbieg okolicznoci  skomentowa³ Indy.  Nie ma pan przez przypadek mojego baga¿u?  Przykro mi, ale nie  odpar³ Indy.  W³aciwie nie widzia³em tam ¿adnej innej walizki.  Hmm  chrz¹kn¹³ nerwowo Reingold.  Proszê siê nie obra- ¿aæ, ale mo¿e to zbyt nadzwyczajny zbieg okolicznoci. Walizka nie jest podpisana. Wiem, bo dok³adnie j¹ obejrza³em w poszukiwaniu nazwiska. Sk¹d mam wiedzieæ, ¿e nale¿y do pana? Indy umiechn¹³ siê.  Mogê opisaæ zawartoæ  odpar³.  Czy otwiera³ j¹ pan?  Nie.  Na moich czystych koszulach le¿y starannie zwiniêty bicz, co zapewne uzna pan za nieco dziwne  rzek³ Indy.  Jest tam tak¿e szeæ ksi¹¿ek na temat geologii i archeologii Nowego Meksyku. Pro- szê otworzyæ i sprawdziæ. Mê¿czyzna milcza³ przez chwilê.  Przepraszam.  Odwróci³ wzrok.  Lepiej jednak siê przyznam. Otwiera³em walizkê, ale jedynie w poszukiwaniu dokumentów. Mam nadziejê, ¿e mi pan wybaczy.  To zrozumia³e  odrzek³ Indy, chocia¿ ton jego g³osu mówi³ co wrêcz przeciwnego.
26  Widzê, ¿e atmosfera uleg³a znacznemu och³odzeniu.  Mê¿- czyzna podniós³ swój p³aszcz.  Chyba najlepiej bêdzie, jeli poszu- kam sobie miejsca gdzie indziej. Indy zawaha³ siê.  Proszê zaczekaæ  powiedzia³.  Nic siê nie sta³o. Skoro twier- dzi pan, ¿e szuka³ jedynie dowodu to¿samoci, by zwróciæ walizkê, wierzê panu na s³owo. Proszê usi¹æ.  Jest pan pewien?  zapyta³ mê¿czyzna.  Oczywicie  odpar³ Indy.  Rudolph Hyde-Smith, niegdy z Londynu, obecnie z Bostonu.  Reingold wyci¹gn¹³ rêkê.  Proszê mi mówiæ Rudy. Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywaj¹. Mo¿e móg³bym zaprosiæ pana na obiad, by jako wynagrodziæ niedogodnoæ, spowodowan¹ przez moje roztargnienie.  To nie jest konieczne  Indy ucisn¹³ jego d³oñ.  Nazywam siê Jones, Indiana Jones.  Co za imiê!  wykrzykn¹³ Reingold.  Wy, Amerykanie, jeste- cie tacy oryginalni. Czy to pañskie prawdziwe imiê, czy jedynie przydomek?  Co, co przylgnê³o do mnie  powiedzia³ Indy z zamyleniem.  To by³o dawno temu. Przybra³em imiê hm, kogo, kto by³ mi w dzieciñstwie bardzo bliski. Reingold umiechn¹³ siê. Wyj¹³ z kieszeni b³yszcz¹c¹ papiero- nicê, otworzy³ j¹ i podsun¹³ Indyemu.  Nie palê  rzek³ Indy.  Jak pan sobie ¿yczy.  Reingold kiwn¹³ g³ow¹, wzi¹³ papiero- sa, a nastêpnie zatrzasn¹³ papieronicê. Na wieczku by³ jaki grawe- runek, ale papieronica zbyt szybko zniknê³a w czeluciach kiesze- ni, by Indy zd¹¿y³ przeczytaæ napis. Reingold ostuka³ papierosa na szkie³ku swego zegarka, po czym demonstracyjnie wyj¹³ zapalniczkê. Skrzesa³ ogieñ kciukiem. Policzki zapad³y mu siê, gdy wsysa³ p³omieñ do papierosa. Zatrzasn¹³ zapal- niczkê o udo, rozpar³ siê wygodnie na siedzeniu i z ukontentowa- niem na twarzy wcisn¹³ j¹ z powrotem do kieszeni spodni.  Zagraniczny?  nozdrza Indyego drgnê³y w reakcji na mocny, zatêch³y zapach tytoniu.  Nie  odpar³ Reingold.  Angielski.  Oczywicie  rzek³ Indy.  Czy dym panu przeszkadza?  zaniepokoi³ siê nagle Reingold.  W takim razie go zgaszê.
27  Bêdê wdziêczny. Reingold zdusi³ papierosa na obcasie dobrze wypastowanego buta i wrzuci³ niedopa³ek do popielniczki. Indy zwróci³ twarz w stronê pokrytego niegiem krajobrazu New Jersey, który przesuwa³ siê za oknem ze sta³¹ prêdkoci¹. Zaczyna³ ¿a³owaæ, ¿e postanowi³ byæ uprzejmy.  Piêkny widok, prawda?  skomentowa³ Reingold, wskazuj¹c okno.  Aha  odmrukn¹³ Indy.  Rozleg³oæ tego kraju nadal mnie zdumiewa  kontynuowa³ Reingold.  Wszystko wydaje siê takie wie¿e, takie nowe. To nie- tkniêty raj. Nic dziwnego, ¿e wy, Amerykanie, macie takie poczucie wolnoci i indywidualnoci.  Nie by³bym pewien, czy tak siê obecnie czujemy  rzek³ Indy.  Kolejki po chleb przypominaj¹ nam, ¿e jedziemy na tym samym wózku, co reszta wiata.  To prawda  powiedzia³ Reingold.  Ciê¿ko jest zarobiæ na utrzymanie? Ja pracujê w handlu, dla zak³adów Histera. Wyrabiamy sprzêt kuchenny, g³ównie piece. Gazowe, nie na drewno. A czym pan siê trudni, je¿eli wolno spytaæ?  Jestem wyk³adowc¹ na uniwersytecie  odpar³ Indy.  Wymienicie  rzek³ Reingold.  A gdzie pan wyk³ada?  Na wydziale sztuki i archeologii w Princeton.  To wyjania obecnoæ tych powa¿nych ksi¹¿ek w pañskiej walizce. Chyba ma pan ciekaw¹ pracê. Zakopane skarby, zaginione miasta i tak dalej. Idê o zak³ad, ¿e prze¿y³ pan wiele przygód?  Prawdê mówi¹c, czasami jest to doæ nudne.  Indy opar³ siê wygodnie i splót³ d³onie na brzuchu.  Ale co jaki czas wolno mi wyrwaæ siê z sali wyk³adowej. By³ g³êboko wdziêczny za ciszê, która nasta³a. Zamkn¹³ oczy i pozwoli³ siê usypiaæ delikatnemu ko³ysaniu wagonu. Poczu³, jak robi mu siê ciep³o mimo s¹cz¹cego siê z okna ch³odu, i zmêczenie  pozosta³oæ minionej nocy  zaczê³o siê powoli rozmywaæ.  No a bat?  zagadn¹³ nagle Reingold. Indy usiad³ prosto.  Co bat?  zapyta³ z rozdra¿nieniem.  To doæ dziwne  zacz¹³ ostro¿nie Reingold. Wiedzia³, ¿e wie- le ryzykuje, ale nie potrafi³ sobie odmówiæ przyjemnoci wystawie- nia na próbê cierpliwoci tego nad wyraz uprzejmego Amerykani- na.  Siedzê tu i staram siê wyobraziæ sobie, do czego profesorowi
28 archeologii mo¿e s³u¿yæ bat, ale nic mi nie przychodzi do g³owy. Z pewnoci¹ nie poskramia pan nim studentów. Kiedy by³em ch³op- cem, dyrektor w mojej szkole czêsto u¿ywa³ szpicruty, a rezultaty tego u¿ywania okazywa³y siê nad wyraz bolesne. Ale bicz tej d³ugo- ci nie wchodzi w grê. Mo¿na by nim kogo zabiæ. Indy westchn¹³.  Ma pan bujn¹ wyobraniê  powiedzia³.  To po prostu jedno z moich narzêdzi, obok kilofa i ³opaty. Jest bardziej u¿yteczny ni¿ zwyk³a lina, bo zawsze gotowy do u¿ytku.  Ale doktorze Jones, przecie¿ bat to tak¿e grona broñ  rzek³ Reingold.  Proszê siê nie krêpowaæ, ma pan we mnie przyjaciela. Chce pan powiedzieæ, ¿e ów bicz nigdy nie posmakowa³ ludzkiego cia³a?  Jedynie w obronie w³asnej.  Aa, wiedzia³em.  Zaraz  Indy jedn¹ rêk¹ zsun¹³ kapelusz na kark, a palcem wskazuj¹cym drugiej pogrozi³ Reingoldowi.  Jak na handlarza sprzê- tem kuchennym jest pan podejrzanie ciekawski. Je¿eli chce pan wie- rzyæ, ¿e jestem jakim potworem, który wywija biczem, proszê bar- dzo. Ale niech pan zostawi mnie w spokoju. Chcê siê zdrzemn¹æ.  Doktorze Jones  powiedzia³ przepraszaj¹co Reingold.  Nie chcia³em niczego takiego sugerowaæ. Ale jest pan kim wiêcej ni¿ tylko przeciêtnym wyk³adowc¹, prawda? Indy stara³ siê go ignorowaæ.  Marzê o przygodach  mówi³ dalej Reingold.  Moje ¿ycie jest takie nijakie. Nie ma w nim emocji. I oto spotykam pana, zuchwa- ³egoAmerykaninao oryginalnymimieniui z biczemw walizce.A mo- gê jedynie zgadywaæ, co pan chowa w chlebaku, który ma pan prze- wieszony pod kurtk¹. Potrafi pan zrozumieæ moj¹ ciekawoæ? Wyba- czy pan zazdrosnemu cz³owiekowi kilka chwil przyjemnoci? Indy zmiêk³.  Panie Smith  Hyde-Smith  poprawi³ Reingold.  Ale proszê mi mówiæ Rudy. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywaj¹. Zanim Indy mia³ szansê podj¹æ w¹tek, w drzwiach stan¹³ kon- duktor z dziurkaczem w rêku. Poprosi³ o bilety. Reingold poda³ mu bilet, umiejêtnie zwêdzony z kieszeni kami- zelki biznesmena, z którym min¹³ siê w korytarzu po wejciu do po- ci¹gu. Konduktor obejrza³ kartonik, wybi³ w nim dziurkê w kszta³- cie rombu, po czym zwróci³ Reingoldowi.
29 Indy poda³ konduktorowi swój bilet. Przebiwszy go, konduktor poinformowa³ Jonesa, ¿e musi siê przesi¹æ na nastêpnej stacji, na której stan¹ za mniej wiêcej godzinê. Indy zerkn¹³ na zegarek. Nie chcia³o mu siê wierzyæ, ¿e mê¿czyzna, którego zna³ pod nazwiskiem Hydea-Smitha, mówi³ a¿ tak d³ugo.  Rudy  powiedzia³ Indy po wyjciu konduktora.  Jestem okrop- nie zmêczony i mam zamiar drzemaæ do czasu przesiadki.  Jasne  rzek³ Reingold.  Dziêki  odpar³ Indy.  pij spokojnie. Obudzê ciê tu¿ przed stacj¹. Indy spojrza³ na niego podejrzliwie.  Jeste pewien?  Oczywicie  obieca³ Reingold. Wydoby³ spomiêdzy siedzeñ zniszczone czasopismo, wciniête tam przez poprzedniego pasa¿era.  Bêdê siedzia³ po cichu i czyta³. Nawet nie zauwa¿ysz, ¿e tu jestem. Poci¹g zatrzyma³ siê wród pisku hamulców, buchaj¹cej pary i serii szarpniêæ. To wyrwa³o Indyego ze snu. Ziewn¹³ i spojrza³ na zegarek, a nastêpnie chcia³ zapytaæ cz³owieka, którego zna³ jako Hydea-Smitha, dlaczego nie obudzi³ go przed wjazdem na stacjê. Miejsceby³opuste,nielicz¹cle¿¹cegonanimegzemplarzaSports Afield, otwartego na artykule o zastawianiu side³ na polarnego lisa. Indy wsta³. Z niedowierzaniem patrzy³, jak skórzany pasek jego chlebaka, spe³za na pod³ogê niczym w¹¿. Koñce paska przeciêto z nie- mal chirurgiczn¹ precyzj¹, a chlebak, oczywicie, znikn¹³. Przycisn¹³ twarz do okna. Spostrzeg³ Reingolda maszeruj¹cego po peronie z chlebakiem pod pach¹. Z ust zwisa³ mu papieros. Cieñ umiechu b³¹ka³ siê na jego ustach i w k¹cikach b³yszcz¹cych, nie- bieskich oczu. Indy wygrzeba³ z walizki bicz, wypad³ z przedzia³u i pogna³ korytarzem na koniec wagonu. Zbieg³ po schodkach na peron, prze- jecha³ po zamarzniêtej ka³u¿y niczym pijany ³y¿wiarz, by wreszcie odzyskaæ równowagê i popêdziæ za Reingoldem.  Powoli!  zawo³a³ z przeciwleg³ego koñca wagonu konduktor. Krzyk zaalarmowa³ Reingolda, który odwróciwszy siê spostrzeg³ Indyego przepychaj¹cego siê ku niemu przez t³um. Uda³, ¿e kieruje siê do wyjcia, a potem zawróci³ w stronê poci¹gu i da³ nura pod wagon. Kontynuuj¹c pocig Indy s³ysza³ krzyki konduktora, by siê zatrzymali i ¿e to grozi mierci¹  by³a to ruchliwa stacja.
30 Kamieniewgryza³ysiêw d³onieIndyegoi k¹sa³yw kolana,gdyna czworaka pe³zn¹³ pod podwoziem. Mimowolnie podskoczy³, kiedy po- ci¹g drgn¹³ po doczepieniu nowych wagonów. G³ow¹ wyr¿n¹³ w insta- lacjê, której nie potrafi³ bli¿ej zidentyfikowaæ. Wskutek uderzenia po jednejstroniejegokapeluszapojawi³osiênieestetycznewgniecenie,ale mia³ nadziejê, ¿e nie znalaz³o ono swego odbicia na jego czaszce. Kiedy wy³oni³ siê po drugiej stronie torów, omal nie wszed³ w drogê zapasowej lokomotywie, która jecha³a s¹siednim torem po- sapuj¹c pracowicie. Gdy lokomotywa przejecha³a, Indy dostrzeg³ Reingolda, brn¹cego poprzez nieg ku wysokiemu ogrodzeniu na przeciwnym koñcu stacji. Im bli¿ej by³ p³otu, tym g³êbiej siê zapa- da³, i tym wolniej i wy¿ej musia³ unosiæ nogi. Reingold wczepi³ palce w siatkê i wyci¹gn¹³ siê ze niegu. Za- cz¹³ szybko siê wspinaæ, potem przez chwilê balansowa³ okrakiem na ogrodzeniu, przek³adaj¹c chlebak do prawej rêki. Lew¹ rêk¹ za wyci¹gn¹³ waltera, niewielki lecz zabójczy pistolet, który ukrywa³ w kieszeni marynarki. Indy nadal by³ cztery metry od niego, ale rozwin¹³ bat. Kiedy Reingold wycelowa³ lufê w jego pier, Indy uderzy³. Koñcówka bicza uk¹si³aReingoldaw nadgarsteki jak¿ywaowinê³asiêwokó³jegorêki. Reingold krzykn¹³ i wypuci³ waltera, który wpad³ w zaspê nie¿n¹. Indy szarpn¹³ za bicz, zrzucaj¹c Reingolda z jego grzêdy.  Mówi³em, ¿e jest nader u¿yteczny  rzek³ Jones. Wysoki blondyn znikn¹³ w zaspie, ale znalaz³ oparcie dla nóg i strz¹sn¹³ bat z zakrwawionego przedramienia. Kiedy kopa³ szaleñ- czo w siêgaj¹cym pasa niegu, szukaj¹c broni, Indy rzuci³ siê do przo- du i chwyci³ chlebak, który Reingold upuci³ spadaj¹c z p³otu. Skost- nia³e palce Reingolda natrafi³y na kolbê pistoletu i obiema rêkami wyci¹gn¹³ go ze niegu i znów wymierzy³ w Indyego. Indy zamar³.  Na twoim miejscu nie robi³bym tego  powiedzia³.  Zamknij siê  odpar³ Reingold.  Oddaj torbê.  Lufa jest zapchana niegiem  rzek³ Indy. Reingold zawaha³ siê.  Jeli strzelisz  mówi³ dalej Jones  twój paskudny pistolecik wybuchnie ci prosto w twarz. Iglica prawdopodobnie zaryje siê do- k³adnie miêdzy tymi niebieskimi oczami.  A mo¿e ³¿esz?  Mo¿e  Indy zwin¹³ bat.  Jest tylko jeden sposób, aby siê przekonaæ. Zastrzel mnie.