uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Danielle Steel - Dom przy Hope Street

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :651.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Danielle Steel - Dom przy Hope Street.pdf

uzavrano EBooki D Danielle Steel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 75 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 119 stron)

tytuł: "Dom przy Hope street" autor: Danielle Steel Tytuł oryginału THE HOUSE ON HOPE STREET (c) Copyright 2000 by Danielle Steel pright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik Redakcja v •• • Emilia Stawska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Urszula Przasnek • Bożenna Burzyńska Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2001 Skład KOLONEL Druk i oprawa GGP Media, PóSneck ISBN 83-7227-837-7 Nr 2902 Jack i Liz Sutherlandowie spotkali się z Amandš Parker o dziesištej rano w wigilię Bożego Narodzenia. W okręgu Marin na północy San Francisco ranek był słoneczny. Amandš robiła wrażenie przerażonej i zdenerwowanej. Była drobnš, delikatnš blondynkš, ręce drżały jej niemal niedostrzegalnie, kiedy systematycznie darła papierowš chusteczkę. Przez ostatni rok Jack i Liz prowadzili jej sprawę rozwodowš, tworzyli zgrany zespół, a wspólnš kancelarię prawa rodzinnego założyli przed osiemnastu laty, zaraz po œlubie. Lubili razem pracować i już od dawna wytworzył się między nimi rodzaj wygodnej rutyny. Prowadzenie kancelarii sprawiało im przyjemno•ć, poza tym robili to dobrze. •wietnie się uzupełniali, choć ich styl pracy był diametralnie różny. Niepostrzeżenie i wła•ciwie nie•wiadomie wykształcili schemat typu dobry gliniarz/zły gliniarz, który okazał się bardzo korzystny zarówno dla nich, jak i dla klientów. Jack zawsze odgrywał rolę bardziej agresywnego, zmierzajšcego do konfrontacji, prawdziwy lew sali sšdowej, walczšcy o lepsze warunki i większe alimenty, bezlitoœnie osaczajšcy przeciwników w rogu, z którego nie mieli wyjœcia, jeœli nie przystali na to, czego chciał dla swojego klienta. Liz, łagodniejsza, czuła na niuanse, w razie potrzeby trzymała klientkę za rękę i walczyła o prawa dzieci. Czasami ta różnica stylów prowadziła do sporów 5 ' zy partnerami, jak miało to miejsce w przypadku idy. Mimo niecnego postępowania męża wobec idy, mimo jego gróŸb, nieustannych obelg słownych, ^m nawet rękoczynów, Liz uważała, że żšdania Jacka c niego sš zbyt wygórowane. Oszalałaœ? - zapytał jš Jack przed przyjœciem Aman- Zobacz, co ten facet z niš wyprawia. Utrzymuje trzy inki, oszukuje jš od dziesięciu lat, ukrywa swój mama w nosie własne dzieci, a teraz chce się wycofać żeństwa tak, żeby nie kosztowało go to ani grosza, co mamy zrobić, twoim zdaniem? Założyć mu fun-:>owierniczy i podziękować za stracony czas i fatygę? [acku odezwała się irlandzka waleczno•ć, a choć to Liz aimi płomiennie rudymi włosami i błyszczšcymi zieli oczami robiła wrażenie osoby o ognistym tempera-ie, była w istocie znacznie bardziej od

niego ugodowa, opatrywał się w niš ciemnymi oczami, wzrokiem nie- iowrogim. Od trzydziestego roku życia miał zupełnie vłosy. Bliscy znajomi czasami podkpiwali, mówišc, że lominajš Katharine Hepburn i Spencera Tršcy. Jed-limo namiętnych sporów, wszyscy, i na sali sšdowej, i niš, doskonale wiedzieli, że ta para szaleje za sobš. :o trwałe, kochajšce się małżeństwo, stanowili rodzinę jcš powszechnš zazdro•ć, z pištkš uwielbianych dzie-tórych czwórka miała płomieni•cie rude włosy matki, nłodszy chłopiec czuprynę ciemnš, jak niegdy• Jack. fie twierdzę, że Phillip Parker nie zasługuje na cięgi -czyła cierpliwie Liz. - Próbuję ci jedynie powiedzieć, nœci się na niej, jeœli zaczniemy go zbytnio naciskać. \. ja ci mówię, że tego wła•nie mu potrzeba, bo inaczej będzie niš poniewierał. Trzeba go trafić w takie :e, żeby poczuł, i najlepiej zaczšć od portfela. Liz, nale wiesz, że podobnych wybryków nie można puœ- azem. Jsuwasz mu ziemię spod nóg i paraliżujesz interesy, co mówiła, nie było pozbawione sensu, ale twarda taktyka Jacka opłaciła się już bardzo licznym klientom. Udawało mu się wywalczyć dla nich takie odszkodowania, o jakich mogłoby marzyć jedynie kilku adwokatów. Znany był z tego, a teraz szczególnie mu zależało, żeby zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla Amandy. Phillipowi Parkerowi udało się co prawda ukryć wiele milionów dolarów, miał też doskonale prosperujšcš firmę komputerowš, ale żonie i trójce dzieci dawał akurat tyle pieniędzy, żeby nie umarli z głodu. A od czasu separacji z najwyższym trudem wycišgała od niego tylko tyle, by wyżywić i ubrać dzieci. Sytuacja stała się jeszcze bardziej paradoksalna, kiedy uœwiadomili sobie, ile wydaje na swoje przyjaciółki, nie wspominajšc już o tym, że wła•nie kupił nowiutkiego porsche'a. Amandy nie stać było nawet na kupienie deskorolki synowi pod choinkę. - Zaufaj mi, Liz. Ten facet jest brutalem, ale zacznie kwiczeć jak prosiak, kiedy go przyci•niemy w sšdzie. Wiem, co robię. - Jack, je•li przyci•niesz go za mocno, zrobi jej krzywdę.- Akurat ta sprawa przerażała Liz od chwili, gdy Amanda opowiedziała im, jakie tortury psychiczne cierpiała od dziesięciu lat, i jak dwukrotnie została dotkliwie pobita. Po każdym biciu odchodziła od męża, ale potrafił skłonić jš do powrotu obietnicami, szantażem emocjonalnym, groŸbami i prezentami. Liz nie miała najmniejszych wštpliwo•ci, że Amanda boi się go œmiertelnie, przyznawała zresztš, że ma ku temu powody. - Je•li będzie trzeba, załatwimy nakaz sšdowy - zapewnił żonę Jack na chwilę przed tym, jak do biura wkroczyła Amanda. Zaczšł więc wyja•niać, co zamierza zrobić tego ranka w sšdzie. W zasadzie postara się zamrozić wszystkie znane aktywa, paraliżujšc w ten sposób działalno•ć firmy dopóty, dopóki nie uzyskajš od Parkera wszystkich dodatkowych informacji finansowych. Cała trójka zgadzała się co do jednego: Phillip Parker nie będzie tym zachwycony. Amanda słuchała wywodów Jacka z wyraŸnym przerażeniem. 7 - Nie jestem pewna, czy powinni•my to zrobić - powiedziała miękko, szukajšc wzrokiem poparcia u Liz. Jack zawsze trochę jš przerażał, ale Liz u•miechnęła się do niej zachęcajšco, choć sama wcale nie była pewna, czy Jack rzeczywiœcie wie,

co robi. Na ogół miała do niego pełne zaufanie, ale w tym przypadku niepokoiło jš tak ostre podejœcie do sprawy. Nikt jednak bardziej od Jacka Sutherlanda nie uwielbiał staczać bojów, zwłaszcza zwycięskich, w imieniu pokrzywdzonych. A tym razem bardzo pragnšł zwycięstwa swojej klientki. Uważał, że Amanda na to zasługuje, z czym Liz w zupełno•ci się zgadzała, choć nie bardzo podobał jej się sposób, który miał prowadzić do tego zwycięstwa. Liz wyczuwała, że zbytnie naciskanie Phillipa Parkera może być niebezpieczne. Przez następne pół godziny Jack tłumaczył Amandzie swojš strategię, a o godzinie jedenastej weszli do sali sšdowej na rozprawę. Był tam już Phillip Parker ze swoim adwokatem, a jego spojrzenie ostentacyjnie wyrażało wyra•ny brak zainteresowania Amanda. Jednak chwilę pó•niej, kiedy uznał, że nie jest obserwowany, popatrzył na żonę tak wymownie, że Liz poczuła na plecach dreszcz przerażenia. Sposób bycia Phillipa Parkera miał przypomnieć Amandzie, kto jest panem sytuacji. Spoglšdał na niš wzrokiem przerażajšcym i poniżajšcym zarazem tylko po to, by po chwili u•miechnšć się do niej serdecznie, jakby chciał wprowadzić jš w stan skrajnej niepewno•ci. Bardzo to było sprytne, wyra•na informacja posyłana w ułamku sekundy wywierała bowiem na Amandzie zamierzony efekt. Nie ulegało wštpliwo•ci, że jej zdenerwowanie ro•nie w błyskawicznym tempie, pochyliła się, by szepnšć co• do Liz w oczekiwaniu na przybycie sšdu. - On mnie zabije, je•li sędzia zamrozi jego aktywa -powiedziała rozstrzęsiona, tak cicho, że tylko Liz mogła jš usłyszeć. - Fizycznie? - spytała Liz wyraŸnym szeptem. - No nie... chyba nie... ale się w•cieknie. Jutro ma przyjechać po dzieci i nie mam pojęcia, co mu powiem. - Nie możesz z nim rozmawiać - o•wiadczyła stanowi Liz. - Czy ktoœ inny nie mógłby zawie•ć do niego dzie Amanda w milczeniu pokręciła głowš. Wyglšdała bezbronnie, że Liz pochyliła się do męża i szepnęła: - Nie przeholuj. Skinšł twierdzšco, przekładajšc jakie• papiery, po cz podniósł głowę i u•miechnšł się przelotnie najpierw Liz, potem do Amandy. Z tego uœmiechu obydwie \ wnioskowały, że doskonale wie, co robi, jak wojów gotów do wyruszenia w bój, którego nie zamierza przegi I jak zwykle, nie przegrał. Po wysłuchaniu matactw Phillipa Parkera i jego ad\ katów sędzia zgodził się zamrozić aktywa i monitoro\ działalno•ć firmy przez trzydzie•ci dni, dopóki Par nie ujawni informacji niezbędnych prawnikom jego że do zawarcia układu. Adwokat Parkera gwałtownie p testował, spierajšc się z sędziš, który jednak nie zgoc się go wysłuchać, a w chwilę póŸniej uderzeniem mło zarzšdził koniec posiedzenia. Po kilku sekundach Par wypadł z sali sšdowej, obrzuciwszy przedtem złowro^ spojrzenim swojš już niemal eks-żonę. Patrzšc na nie Jack u•miechał się promiennie od ucha do ucha, następ spakował akta do teczki i z minš zwycięzcy popati na żonę. - Dobra robota - powiedziała spokojnie Liz, dostr gajšc kštem oka, że w Amandzie wzbiera panika. G wychodzili z sali sšdowej, nie odezwała się słowem żadnego z nich. Liz patrzyła na niš ze współczuciem. - Amando, wszystko będzie dobrze. Jack ma rację. T ko w ten sposób mogli•my go skłonić do zwrócenia na i uwagi. - Z punktu widzenia zawodowego i strategiczne Liz uznawała te racje, niepokoiła się jednak o swojš klie: kę i za wszelkš cenę chciała jš pocieszyć. - Czy możesz postarać, żeby kto• był u ciebie, kiedy mšż zjawi się dzieci? - Rano przyjedzie moja siostra z dziećmi.

8 - Amando, to tchórzliwy brutal - uspokajał Jack. - Nic ci nie powie w obecnoœci osób postronnych. Dotychczas tak rzeczywi•cie było. Ale tym razem został osaczony. Nigdy wcze•niej nie wyraziła zgody, by posunęli się tak daleko, ale od paru miesięcy poddawała się psychoterapii i próbowała okazać się odważniej sza i nie ulegać tak łatwo tyranii Phillipa, słownej, fizycznej czy finansowej. Był to dla niej zasadniczy krok, miała nadzieję, że kiedy przestanie drżeć ze strachu, będzie dumna, iż zdobyła się na takš decyzję. I chociaż Jack chwilami też jš przerażał, miała do niego pełne zaufanie i tym razem postšpiła dokładnie według jego zaleceń. Sama była zdumiona, że sędzia odniósł się do niej tak przychylnie. W drodze powrotnej do kancelarii Jack powiedział, że jest to ważna wskazówka. Sędzia chciał jej pomóc i bronić jej, zamrażajšc aktywa Phillipa, żeby go zmusić do udzielenia informacji, której domagajš się od miesięcy. - Wiem, że ma pan rację - powiedziała z westchnieniem, patrzšc na nich oboje. - Po prostu to mnie przeraża. Wiem, że muszę mu się postawić, ale kiedy on się rozzło•ci, wstępuje w niego szatan. - We mnie też - powiedział z uœmiechem Jack, a jego żona •miała się, kiedy żegnali się z Amandš, życzšc jej wesołych •wišt. - W przyszłym roku •więta będš znacznie lepsze - obiecała Liz, majšc nadzieję, że uda im się do tego przyczynić. Chcieli załatwić dla Amandy takie alimenty, które pozwoliłyby jej i dzieciom na spokojne i wygodne życie. W takim samym komforcie, je•li nie wyższym, jakim cieszyły się przyjaciółki Phillipa w kupionych przez niego apartamentach. Jednej z nich podarował nawet domek w zimowym kurorcie Aspen, podczas gdy żonie ledwie starczało pieniędzy na zabranie dzieci do kina. Jack nienawidził tego typu facetów, zwłaszcza gdy za nieodpowiedzialne zachowanie ojca musiały płacić dzieci. - Masz nasz domowy telefon? - pytała Liz. Amandš skinęła głowš. Wyglšdało na to, że zaczyna s odprężać. Przynajmniej na jaki• czas najgorsze ma za sob poza tym że decyzja sšdu zrobiła na niej wrażenie. - Zadzwoń, je•li będziesz czego• potrzebowała. Gdyl on pojawił się dzi• wieczorem, gdyby dzwonił i groził < to zadzwoń pod 911, a potem do mnie. Te słowa Liz zabrzmiały trochę nadopiekuńczo, ale rj zaszkodziło przypomnieć o tym Amandzie. W chwilę po niej pełna wdzięczno•ci Amandš pożegnała się, a Ja zdjšł marynarkę i krawat i u•miechnšł się do żony z wyra na przyjemno•ciš, jakš daje odprężenie. - Cudownie jest pokonać tego drania. Dostanie za sw je, kiedy trzaœniemy go alimentami, z których w żad> sposób się nie wypłacze. - Poza tym, że •miertelnie jš nastraszy - przypomnij Liz z poważnym wyrazem twarzy. - Ale przynajmniej, choć wystraszona, będzie mu przyzwoite dochody. Już chociażby dzieciaki na to zasług jš. Nie uważasz, że trochę przesadziłaœ z tym numerem 91 Daj spokój, Liz, ten facet jest draniem, ale nie szaleńca - Wła•nie o to mi chodzi. Jest wystarczajšcym drania żeby dzwonić z pogróżkami czy zjawić się w domu i n straszyć jš na tyle, że się ze

wszystkiego wycofa. Wte będziemy musieli prosić sšd o unieważnienie nakazu. - Skarbie, o tym nawet nie ma mowy. Nie pozwolę na to. To ty jš nastraszyłaœ tym numerem 911. - Chciałam jej tylko przypomnieć, że nie jest sar i może liczyć na pomoc. Jack, to zmaltretowana kobiei Nie my•li racjonalnie, nie stać jej na to, żeby przeciwstaw się byłemu mężowi. To typowa ofiara, o czym doskom wiesz. - A ty jeste• pełna współczucia i kocham cię. Podszedł bliżej i objšł jš. Dochodziła już pierwss a kancelaria miała być nieczynna od Bożego Narodzer do Nowego Roku. W domu czekała pištka dzieci, wi oboje wiedzieli, że zajęć im nie zabraknie. Jednak L 10 11 łatwiej od Jacka rozstawała się z pracš. Kiedy była z dziećmi, potrafiła my•leć tylko o nich i to także Jack w niej kochał. - Jacku Sutrherlandzie, kocham cię - powiedziała z u•miechem, kiedy jš pocałował. Zazwyczaj nie obsypywał jej pieszczotami w biurze, ale w końcu było Boże Narodzenie i przed feriami udało im się zakończyć wszystko, co zamierzali. Również rozprawę Amandy mieli już za sobš. Liz odłożyła akta, Jack zapakował do teczki kilka nowych spraw i pół godziny pó•niej się rozjechali. Liz pojechała do domu przygotowywać wigilię, a Jack udał się do œródmie•cia, żeby zrobić jeszcze kilka odłożonych na ostatniš chwilę zakupów. Zawsze kończył kupowanie gwiazdkowych prezentów w ostatniej chwili, w przeciwieństwie do Liz, która wszystkie kupowała już w listopadzie. Była osobš wyjštkowo dobrze zorganizowanš, pamiętała o najdrobniejszych szczegółach i jedynie dzięki temu dawała sobie radę i z dużš rodzinš, i z pracš zawodowš. Pomagała w tym także Carole, wspaniała gospodyni, która pracowała u nich już od czternastu lat i była bardzo przywišzana do dzieci. Liz nie miała ani cienia wštpliwo•ci, że bez niej nie dałaby sobie rady. Carole była mormonkš, zaczęła u nich pracować, kiedy miała dwadzieœcia trzy lata. Kochała dzieci Sutherlandów niemal tak samo jak rodzice, szczególnie dotyczyło to dziewięcioletniego Jamiego. Jack obiecał wrócić do domu o pištej lub wpół do szóstej. Wieczorem miał jeszcze złożyć nowy rower dla Jamiego. Liz wiedziała też, że w domowym gabinecie będzie koło północy nerwowo pakował prezent dla niej. Ale wigilię Bożego Narodzenia obchodziło się u nich uroczyœcie. Oboje wynie•li z domu okre•lone tradycje, które były im bliskie, a po wielu wspólnych latach stworzyli z nich •wišteczny obyczaj pełen ciepła i przytulnoœci, uwielbiany przez dzieci. Pokonała niewielkš odległo•ć, jaka dzieliła kancelarię od domu w Tiburon, i u•miechajšc się do siebie, parkowała na podje•dzie przy Hope Street. Wszystkie trzy córki wła•nie wróciły z zakupów z Carole i wycišgć z samochodu paczki. Megan była smukłš czternastol; kš, trzynastoletnia Annie, zbudowana trochę solidni bardziej przypominała matkę, a jedenastoletnia Racł mimo rudych włosów Liz to prawdziwa podobizna J cka. Trzy siostry zgadzały się zadziwiajšco dobrze, tei były najwyra•niej w doskonałym nastroju i pogodi droczyły się z Carole. U•miechnęły się na widok zblii jšcej się matki.

- Co tam knujecie? - Liz otoczyła ramionami Ani i Rachel, lekko zmrużyła oczy, patrzšc na Megan. - M< czy znowu masz na sobie mój ulubiony czarny swet< Chyba niepotrzebnie pytam. Jeste• większa ode mr i strasznie go rozcišgasz. - Mamo, nic na to nie poradzę, że nie masz biusti odparowała Megan z trochę zażenowanym uœmiechem. Stale "pożyczały" rzeczy swoje i matki, najczęœciej zres; bez wiedzy czy zgody wła•cicielek. Wła•ciwie był to jedy powód sprzeczek między dziewczynkami i trzeba przyzn: niezbyt poważny. Patrzšc na swoje córki, Liz czuła szczę•liwa, mieli z Jackiem wspaniałe dzieci i uwielbi przebywać w ich towarzystwie. - Gdzie chłopcy? - spytała Liz, wchodzšc do dorr Przy okazji zauważyła, że Annie założyła jej ulubione pa tofle. Sprawa wydawała się beznadziejna: choćby kup im nie wiadomo ile rzeczy, i tak kończyło się na wspólnoi garderoby. - Peter wyszedł z Jessikš, a Jamie jest u kolegi - wyji niła Carole. Jessica była ostatniš dziewczynš Petera. Mi szkała w pobliżu w Belevedere, a Peter przebywał ta znacznie czę•ciej niż we własnym domu. - Za pół godziny mam odebrać Jamiego, chyba że pa chce to zrobić - powiedziała Carole. W wieku dwudziestu trzech lat była ładnš, smukłš blo dynkš, ale z upływem czasu znacznie przytyła, choć ja! trzydziestosiedmiolatka nadal była ładna i miała wyjštko\ 12 13 i serdeczne podej•cie do dzieci. Stała się już pełno-lym członkiem rodziny. /łysiałam, że po południu upiekę ciasteczka - tłuma-TJz, odkładajšc torebkę i zdejmujšc płaszcz, ejrzała pocztę rozłożonš na kuchennym stole, ale yło tam nic ważnego. Przez okno widać było San :isco po drugiej stronie zatoki. Dom był przytulny ;odny, ponadto roztaczały się stšd piękne widoki. :awda, było im trochę ciasno, ale bardzo ten dom >zy kto• chce mi pomagać w pieczeniu? - spytała, łowiła to już właœciwie do siebie. Dziewczynki po-r do swoich pokojów i najpewniej gadały przez tele-^zwórka najstarszych dzieci nieustannie przepychała zy dwóch domowych telefonach. pracowicie wałkowała ciasto i wycinała ciasteczka icznymi foremkami. Carole zeszła na dół, za pół ny miała jechać po Jamiego. Przy ciasteczkach było ,e sporo pracy i Liz spodziewała się, że Jamie będzie : jej pomagać. Uwielbiał pracować z niš w kuchni. f Carole go przywiozła, zapiszczał z zachwytu, wizę Liz piecze ciasteczka, umoczył palec w surowym e i oblizał go z widocznš przyjemno•ciš. vlogę pomóc? lie był •licznym dzieckiem, miał gęste, ciemne włosy, ne bršzowe oczy i u•miech, który zawsze trafiał pros-serca matki. Podobnie jak reszta rodziny Liz darzyła :go wyjštkowym uczuciem, dla nich wszystkich na ;e miał pozostać ukochanym dzieckiem. )czywi•cie. Ale najpierw umyj ręce. Gdzie byłeœ? J Timmiego - odpowiedział, odchodzšc od zlewu oymi rękami. Matka wskazała mu ręcznik.

jak było? J niego w domu nie ma Bożego Narodzenia - wyjaœ- powagš, pomagajšc rozwałkować resztę ciasta. - odparła z uœmiechem Liz. - Oni sš Żydami. - Majš •wiece, l prezenty przez cały tydzień. Dlaczego my nie możemy być Żydami? - Chyba mamy pecha. Ale i tak dobrze wychodzisz na tym jednym •wištecznym wieczorze. - U•miechnęła się do swojego najmłodszego dziecka. - Prosiłem Mikołaja o rower - o•wiadczył z nadziejš. -Powiedziałem, że Peter obiecał nauczyć mnie je•dzić. - Wiem, skarbie. Pomagała mu napisać ten list do Mikołaja. W głębi szuflady przechowywała wszystkie listy swoich dzieci do Mikołaja, były absolutnie wspaniałe, szczególnie te od Jamiego. Chłopiec podniósł główkę do góry z radosnym u•miechem, przez dłuższš chwilę patrzyli sobie w oczy. Jamie był dzieckiem szczególnym, specjalnym darem w życiu Liz. Urodził się przeszło dwa miesišce za wcze•nie, doznał urazów podczas porodu i w wyniku podawania tlenu. Mogło to spowodować •lepotę, ale skończyło się na tym, że Jamie był tylko lekko opóŸniony w rozwoju, co czyniło go innym, nieco wolniejszym od rówie•ników. Mimo to radził sobie nie•le, chodził do specjalnej szkoły. Był dzieckiem odpowiedzialnym, uważnym i kochajšcym. Nigdy jednak nie dorówna swoim siostrom i bratu. Wszyscy od dawna już się z tym pogodzili. Poczštkowo był to szok, dojmujšca rozpacz, szczególnie dla Liz. Czuła się winna. Pracowała zbyt ciężko, prowadziła trzy kolejne sprawy, bez żadnej przerwy, przez co nabawiła się ciężkiego stresu. Wcze•niej miała dużo szczę•cia, żadnychproblemów przy porodach. Ta cišża była bardzo trudna, od poczštku do końca Liz czuła się •le, a dwa i pół miesišca przed terminem nagle zaczęła rodzić, przy czym lekarze okazali się zupełnie bezradni. Jamie urodził się w dziesięć minut po jej przyjeŸdzie do szpitala, dla niej był to poród łatwy, ale dla Jamiego katastrofalny. Na poczštku zanosiło się na jeszcze większe nieszczęœcie, przez wiele tygodni wydawało się, że dziecko nie przeżyje. Kiedy po szeœciu tygodniach pobytu w inkubatorze przywieŸli go wreszcie 14 >mu, mieli wrażenie, że to cud. I dalej tak pozostało. [owali go jak specjalny dar miłoœci, obdarzony w do-i szczególnym rodzajem mšdroœci. Był najłagodniej- i najlepszym z dzieci, mimo swoich ograniczeń od-:ał się wspaniałym poczuciem humoru. Już dawno :yli się go wielbić i doceniać jego możliwo•ci, zamiast :wać nad tym, kim nie był i kim nigdy nie będzie. Był kiem tak urodziwym, że ludzie zawsze zwracali na uwagę, po czym zaskakiwała ich prostota i bezpo-.io•ć jego wypowiedzi. Czasami dopiero po dłuższej i u•wiadamiali sobie jego odmienno•ć i wtedy litowali id nim, co denerwowało rodziców i rodzeństwo. Ile-ludzie mówili, jak bardzo im przykro, Liz odpowia-)o prostu: Niepotrzebnie. To wspaniały dzieciak, ma serce wiel-.k cały œwiat i wszyscy go kochajš. - A on prawie ;e czuł się szczę•liwy, co było dla niej wielkš pociechš. Napomniałaœ o polewie czekoladowej - zauważył przy- ie Jamie. Uwielbiał ciasteczka z czekoladowš polewš często piekła je specjalnie dla niego. My•lałam, że na •więta damy tylko czerwony i zielony •. Co ty na to?

ny•lał chwilę, po czym skinšł aprobujšco głowš. )obrze. Czy mogę dekorować? )czywiœcie. kazała mu blachę z ciasteczkami w kształcie •wištecz-choinek i szprycę z czerwonym kremem. Zabrał się ^tężonej pracy nad pierwszš blachš, po czym przy- sobie następnš. Pracowali zgodnie, aż udekorowali czka na wszystkich tacach i Liz wsunęła je do piekar-Zorientowała się, że Jamie jest zafrasowany. ) co chodzi? - zapytała, bo nie ulegało wštpliwoœci, i go trapi. A skoro raz zaprzštnšł sobie czym• uwagę, o było wybić mu to z głowy. ^ jeœli on go nie przyniesie? Cto? - Posługiwali się w rozmowie rodzajem skrótów stenograficznych, doskonale znanych obydwojgu i bardzo wygodnych. - Mikołaj - wyja•nił Jamie, patrzšc na matkę ze smutkiem. - Masz na myœli rower? - Skinšł twierdzšco głowš. -Dlaczego miałby nie przynie•ć? Przez cały rok byłe• bardzo grzeczny, mój skarbie. Idę o zakład, że przyniesie. - Nie chciała zepsuć mu niespodzianki, ale równocze•nie pragnęła go upewnić. - Może my•li, że nie będę umiał je•dzić. - Mikołaj nie jest aż tak nierozgarnięty. Oczywi•cie, że się nauczysz je•dzić. Poza tym powiedziałe• mu przecież, że Peter cię nauczy. - My•lisz, że mi uwierzył? - Na pewno. Może teraz pójdziesz się trochę pobawić albo sprawdzić, co robi Carole, a ja cię zawołam, kiedy ciasteczka się upiekš. Pierwsze będzie dla ciebie. U•miechnšł się na tę my•l i wbiegajšc po schodach na górę w poszukiwaniu Carole zapomniał o Mikołaju. Uwielbiał, kiedy Carole mu czytała, bo sam jeszcze się nie nauczył. Liz wyjęła z szafy kilka prezentów, które tam ukryła, i umie•ciła je pod choinkš, a kiedy ciasteczka się upiekły, zawołała Jamiego. Ale doskonale czuł się z Carole i wcale nie miał ochoty schodzić na dół. Liz wyłożyła ciasteczka na półmisek i postawiła je na kuchennym stole, po czym poszła na górę, żeby zapakować oprawne w skórę dzieła Chaucera, które kupiła dla Jacka. Inne prezenty dla niego były już od wielu tygodni zapakowane, ale na tę ksišżkę natrafiła niedawno, buszujšc po księgarniach. Reszta popołudnia minęła bardzo szybko. Peter wrócił do domu wczeœniej niż ojciec. Wyglšdał na uszczę•liwionego i podnieconego, pochłonšł gar•ć ciasteczek i zapytał, czy zaraz po kolacji może znowu pój•ć do Jessiki. - A może tym razem ona przyszłaby do nas? - spytała Liz do•ć płaczliwym tonem. Ostatnio prawie nie widywali 16 17 a, który zajmował się sportem, siedział w szkole albo >jej dziewczyny. Liz miała wrażenie, że odkšd dostał 3 jazdy, przychodził do domu jedynie na noc. ?.odzice nie pozwolš jej dzisiaj wyj•ć. W końcu to a Bożego Narodzenia. J nas też jest wigilia - przypomniała mu Liz. W tym

sncie do kuchni wkroczył Jamie, wzišł z tacy cias- o i spojrzał na starszego brata wzrokiem pełnym bienia. Peter był jego bohaterem. J Timmiego nie ma wigilii. On jest Żydem - oœwiad- amie rzeczowym tonem. er czułym gestem zmierzwił mu włosy i zjadł kolejnš ciasteczek. a je zrobiłem - wyja•nił Jamie, wskazujšc na cias- i znikajšce w ustach brata. Wspaniałe - wyznał Peter z pełnymi ustami, po czym ił się do matki: - Mamo, Jessica nie będzie mogła j wyj•ć. Dlaczego ja nie mogę pój•ć do niej? U nas udno. Wielkie dzięki. Potrzebny jesteœ w domu, musisz zro- ťżne rzeczy - oznajmiła stanowczo Liz. Ausisz mi pomóc przygotować ciasteczka i marchewki .ikołaja i renifera - o•wiadczył z powagš Jamie. Każ- •oku robili to razem i Peter wiedział, jak bardzo zawie-y byłby Jamie, gdyby tym razem mu nie towarzyszył. L czy będę mógł wyj•ć, jak on się już położy? - za-Peter i naprawdę trudno było mu odmówić. Był m dzieckiem i dobrym uczniem, wła•ciwie należała ? nagroda. -goda - Liz ustšpiła bez trudu. - Ale musisz wczeœnie > jedenastej, obiecuję. dy stali wszyscy troje w kuchni, wrócił Jack, zmęczo-: triumfujšcy. Zakończył wła•nie •wišteczne zakupy nial wštpliwo•ci, że znalazł idealny prezent dla Liz. Ize•ć, wesołych •wišt- powiedział, porwał Jamiego w ramiona i u•cisnšł mocno, co chłopca bardzo rozbawiło. - Co dzisiaj robiłe•, młody człowieku? Gotów na przyj•cie Mikołaja? - Upiekli•my mu z mamš ciasteczka. - Pycha. - Jack zjadł jedno, podszedł do Liz, pocałował jš na powitanie, popatrzyli na siebie z wzajemnym uznaniem. - Co mamy na kolację? - Szynkę. Carole upiekła szynkę po południu, a Liz zamierzała przygotować ulubione przez całš rodzinę słodkie kartofle z przyprawami i czerwonš fasolę. A w dzień Bożego Narodzenia zawsze jadali indyka ze "specjalnym" nadzieniem przygotowanym przez Jacka. Liz nalała mężowi kieliszek wina i towarzyszyła mu do salonu. Jamie kroczył tuż za nimi. Peter poszedł zatelefonować do Jessiki, że przyjdzie zaraz po kolacji. Do salonu dobiegły z góry piski, kiedy Peter wyjmował słuchawkę z ršk Megan, rozłšczajšc jš z kolejnym adoratorem. - Hej, wy tam, spokojnie! - zawołał Jack w górę schodów. Usiadł na kanapie obok żony, żeby rozkoszować się atmosferš •wišt. Na choince paliły się lampki, a Carole nastawiła płytę z kolędami. Uszczęœliwiony Jamie usiadł przy mamie i pod•piewywał, podczas gdy rodzice pogršżyli się w rozmowie. Po kilku minutach wstał i poszedł na górę poszukać Petera albo Carole. - Martwi się o rower - szepnęła Liz, a Jack się u•miechnšł. Obydwoje zdawali sobie sprawę, jak bardzo Jamie będzie uszczęœliwiony, kiedy dostanie ten rower. Od tak dawna o nim marzył, a w tym roku rodzice wreszcie uznali, że dojrzał już do takiego prezentu. - Całe popołudnie mówił o rowerze, boi się, że Mikołaj mu nie przyniesie.

- Złożymy rower, jak on już zaœnie - szepnšł Jack i pochylił się, by pocałować Liz. - Pani mecenas, czy mówiłem pani ostatnio, jaka pani jest piękna? 18 19 - Nie, przynajmniej nie w ostatnich dniach. - Uœmiech- ' nęła się do niego. Choć byli małżeństwem od wielu lat i niemal nieustannie przebywali w towarzystwie dzieci, romans między nimi wcale się nie skończył. Jack był w tym doskonały, zawsze potrafił porwać jš na romantyczny wieczór, na przyjemnš kolację, a od czasu do czasu na weekend. Czasami bez szczególnego powodu przysyłał jej kwiaty. Nie lada sztuki wymagało utrzymanie romansowej strony zwišzku, skoro razem pracowali i mieli mnóstwo powodów, by się nie zgadzać czy po prostu znudzić się sobš. Ale jako• nigdy do tego nie doszło, a Liz zawsze z wdzięczno•ciš przyjmowała romantyczne zabiegi Jacka. - Kiedy piekli•my z Jamiem ciastka po południu, my•lałam o Amandzie Parker. Mam nadzieję, że ten drań nie narobi jej kłopotów po dzisiejszej rozprawie. Ja mu po prostu nie ufam. - Musisz się nauczyć zostawiać pracę w biurze - ostudził jš Jack i nalał sobie kolejnš lampkę wina. Udawał, że jemu znacznie lepiej wychodziło to zostawianie pracy w biurze. - Czy to przypadkiem nie twoja teczka leży w przedpokoju wyładowana papierami? A może mi się tylko wydawało? Jack skwitował te przekomarzania uœmiechem. - Po prostu noszę jš ze sobš, ale nie my•lę o niej. Tak jest znacznie lepiej. - Na pewno! Liz wiedziała swoje, bo zbyt dobrze znała męża. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem poszła szykować kolację. Tego wieczoru długo nie wstawali od stołu, rozmawiali z dziećmi, •mieli się co chwila. Mówili o zabawnych epizodach, jakie wydarzyły się w poprzednich latach. Jamie brał żywy udział w rozmowie. Przypomniał, jak to babcia przyjechała na •więta i nalegała, żeby wszyscy poszli na pasterkę, a potem zasnęła w koœciele, a oni dostali ataku •miechu, bo chrapała na cały głos. Liz u•wiadomiła sobie, że bardzo się cieszy z tego, iż matka postanowiła w roku spędzić •więta u brata. Trudno było wytrzymać: w okresie •wištecznym, pouczała wszystkich, co i jak; robić, narzucała własne dziwactwa i przyzwyczajenia wsze też dręczyła Liz z powodu Jamiego. Po jego uro niu była wstrzš•nięta, nazywała to tragediš, co ZP robiła w dalszym cišgu przy każdej nadarzajšcej się ot kiedy tylko Jamie jej nie słyszał. Uważała, że powinn go wysłać do szkoły specjalnej, żeby nie stanowił "cięż dla pozostałych dzieci. Liz w•ciekała się za każdym ra kiedy to słyszała. Jack radził, żeby po prostu nie zwn uwagi na gadanie matki. Jamie stanowił ważnš czesi dziny i za nic na •wiecie nie odesłaliby go z domu. R dzieci byłaby tym oburzona. Niemniej Liz zawsze wpi w zło•ć, ilekroć matka wyrażała się

negatywnie o Jam Jak co roku Peter pomógł Jamiemu wystawić n i ciasteczka dla Mikołaja, a na renifera czekał talerz chewek i miseczka soli. Jamie podyktował Peterowi l do Mikołaja w sprawie roweru, nalegał również, Mikołaj nie zapomniał o naprawdę wspaniałych prezei dla Petera i sióstr. "Dziękuję, Mikołaju", podyktow zakończenie i z zadowoleniem kiwał głowš, kiedy '. odczytał mu gło•no cały list. - Czy powinienem mu powiedzieć, że nic się nie s1 jak nie przyniesie roweru? - dopytywał się z zaniepok minš. - Nie chciałbym, żeby się głupio czuł, jeœli g przyniesie. - Nie, my•lę, że tak jest dobrze. Poza tym byłe; grzeczny. Założę się, że przyniesie. - Wszyscy wiec że Jamie dostanie tak upragniony rower i nie mog doczekać •wištecznego poranka. W końcu Liz położyła synka do łóżka. Megan jak z\ rozmawiała przez telefon, a Rachel i Annie chich w swoim pokoju, przymierzajšc wzajemnie swoje cii Peter pomógł Jackowi złożyć rower i poszedł do Je Liz sprzštała w kuchni i szykowała kolację na nasi 21 20 dzień. Carole poszła zanie•ć co• przyjaciółce, a Liz obiecała jej, że sama posprzšta po kolacji. Był to pogodny, szczęœliwy wieczór, przepojony atmosferš •wišt, Liz i Jack cieszyli się perspektywš odpoczynku i długiego weekendu. Pracowali ciężko i rozkoszowali się czasem, który mogli spędzać z dziećmi. Wła•nie wchodzili powoli po schodach, trzymajšc się za ręce, kiedy zadzwoniła Amanda Parker. Telefon odebrała Megan. Liz poszła z niš porozmawiać i od razu się zorientowała, że Amanda płacze. Prawie nie mogła mówić. - Tak mi przykro, że dzwonię w wigilię. Ale przed chwilš zadzwonił Phil i... - Zaczęła szlochać, a Liz próbowała jš uspokoić. - Co powiedział? - Powiedział, że je•li nie każę wam wszystkiego odmrozić, to mnie zabije. Mówi, że nie da mi nawet dziesięciu centów na utrzymanie, że mogę razem z dziećmi zdechnšć z głodu, bo jego to nic nie obchodzi. - Tak się nie stanie i dobrze o tym wiesz. Musi cię utrzymywać. Po prostu próbuje cię nastraszyć. Co zresztš nie•le mu się udawało. Liz nie cierpiała takich sytuacji, gdy bezradnie słuchała o obelgach, jakie spadały na lubianš klientkę. Niektóre historie opowiedziane wcze•niej przez Amandę przyprawiały jš o dreszcze. Mšż bił Amandę i terroryzował jš do tego stopnia, że przez długie lata nie mogła się zdecydować, by od niego odej•ć. A teraz musiała się trzymać, znoszšc jego gro•by, dopóki nie uda się im uzyskać dla niej takich warunków, na jakie zasługiwała. Liz zdawała sobie sprawę, że dla Amandy nie było to łatwe, stanowiła bowiem idealny typ ofiary. - Nie odbieraj już dzisiaj telefonów - poradziła spokojnym głosem. - Pozamykaj drzwi i sied• z dziećmi w domu, a je•li usłyszysz na zewnštrz co• podejrzenego, dzwoń na policję. Dobrze? On po prostu próbuje cię nastraszyć. Pamiętaj, że to tchórz, który lubi się znęcać. Je•li się nie poddasz, zrezygnuje.

Amanda nie wydawała się przekonana. - Mówi, że mnie zabije. - Je•li w dalszym cišgu będzie ci groził, zdobędziem; w przyszłym tygodniu kolejny nakaz sšdowy. A je•li poten się do ciebie zbliży, pójdzie do więzienia. - Dziękuję - powiedziała Amanda z nieznacznš ulg w głosie. - Przykro mi, że zawracam wam głowę w wigiliš - Nie zawracasz nam głowy. Po to jeste•my. Jak bę dziesz nas potrzebowała, to zadzwoń. - Już mi lepiej. Ta rozmowa mi pomogła. Amanda mówiła to z wdzięczno•ciš, a Liz poczuła przy pływ serdecznych uczuć dla swojej klientki, którš czek tak nieprzyjemne Boże Narodzenie. - Tak bardzo mi jej żal - powiedziała do Jacka chwil pó•niej, wchodzšc do sypialni. Rozmawiała z Amand przez telefon w korytarzu. - Nie jest przygotowana n kontakty z tym draniem. - Dlatego wła•nie ma nas jako obrońców. Jack zdšżył już zdjšć buty i spacerował po sypialr w skarpetkach, cieszšc się w duchu z prezentu, jaki kup: dla żony. Kiedy jednak spojrzał na Liz, zorientował si^ że naprawdę jest zaniepokojona. - Sšdzisz, że odważy się teraz jš skrzywdzić? - spytałe Phillip Parker krzywdził swš żonę już od wielu lat, al od jakiego• czasu żyli w separacji. - Nie. My•lę, że próbuje jš zastraszyć. O co mu tera chodzi? O odwołanie dzisiejszego nakazu. Może próbowa na różne sposoby, a my i tak niczego nie odwołamy, o czyn on doskonale wie. - Biedna Amanda. To dla niej takie trudne. - Po prostu musi się uodpornić i przebrnšć przez to di końca. My jej w tym pomożemy, a jemu też przejdzie. M; wystarczajšco dużo, by pój•ć z niš na korzystnš ugod> i ustalić alimenty dla niej i dla dzieci. Jak będzie trzeba niech trochę zaoszczędzi na jednej ze swoich przyjaciółek - Może wła•nie tego się obawia. 23 22 Liz u•miechnęła się i popatrzyła z podziwem na męża. Zdejmował koszulę i jak zawsze wydał jej się niewiarygodnie przystojny. W wieku czterdziestu czterech lat w dalszym cišgu miał silne, wysportowane ciało i mimo siwych włosów wyglšdał bardzo młodo. - Dlaczego się uœmiechasz? - My•lałam o tym, jaki jeste• wspaniały. Wyglšdasz lepiej i bardziej pocišgajšco niż w dniu naszego œlubu. - Chyba psuje ci się wzrok, moja droga, ale bardzo się z tego cieszę. Ty też wyglšdasz pięknie. Nikt by się nie domy•lił, że czterdzieste j ednoletnia Liz urodziła pištkę dzieci. Jack podszedł i pocałował żonę, po czym oboje zapomnieli o Amandzie Parker i jej problemach. Bez względu na to, jak bardzo jš lubili i jak serdecznie jej współczuli, stanowiła czę•ć ich życia zawodowego, o

którym teraz należało zapomnieć, aby cieszyć się Bożym Narodzeniem, sobš nawzajem i dziećmi. Siedzšc na łóżku, oglšdali przez chwilę telewizję. Dziewczynki przed położeniem się spać przyszły powiedzieć dobranoc, punktualnie o jedenastej Liz usłyszała, że wrócił Peter. Zawsze przestrzegał wyznaczonej godziny. Po obejrzeniu dziennika zgasili •wiatło i spleceni u•ciskiem w•lizgnęli się pod kołdrę. Liz uwielbiała przytulać się do męża, a kiedy szepnšł jej co• do ucha, zachichotała, wstała, podeszła na palcach do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy któreœ z dzieci zechce tu wej•ć, tym bardziej że Jamie często budził się w nocy i przychodził po pomoc, bo chciał się napić wody i czekał, że ktoœ go z powrotem utuli w łóżku. Ale po przekręceniu klucza w zamku sypialnia należała wyłšcznie do nich, więc kiedy Jack zsunšł koszulkę nocnš Liz i pocałował jš, jęknęła cichutko. Idealna wigilia Bożego Narodzenia. Rozdział drugi O wpół do siódmej rano w pierwszy dzień •wišt Jamie przyszedł do nich do łóżka. Liz miała już na sobie nocnš koszulę, a przed za•nięciem otworzyli drzwi do sypialni. Kiedy chłopczyk ułożył się obok Liz, Jack jeszcze spal głębokim snem, ubrany tylko w górę od piżamy. Liz i Jack przez całš noc spali mocno do siebie przytuleni. Jamie dopytywał się, czy już można zej•ć na dół, ale wszyscy domownicy jeszcze spali w najlepsze. - Za wczeœnie, skarbie - szepnęła Liz. - Może poœpisz tu z nami jeszcze trochę. Noc się nie skończyła. - A kiedy będzie czas, żeby zej•ć? - Najwczeœniej za dwie godziny. Miała nadzieję zatrzymać go możliwie najdłużej. Je•li się uda, to chociaż do ósmej. Pozostałe dzieci były już na tyle duże, że nie chciały wstawać o •wicie, ale Jami był bardzo podekscytowany. W końcu Liz poszła z nim cichutko do jego pokoju, pocałowała go i dala pudło z klockami Lego do zabawy. - Jak nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecała. Jamie zabrał się do konstruowania budowli z klocków, a ona wróciła jeszcze na godzinkę do Jacka. U•miechała się do siebie, tulšc się do niego w ciepłym i wygodnym łóżku. Było już po ósmej, kiedy Jack wreszcie się obudził, a do 25 sypialni znowu wkroczył Jamie. O•wiadczył, że już mu zabrakło klocków. Liz pocałowała męża, który odpowiedział jej zaspanym uœmiechem, wspominajšc przyjemno•ci minionej nocy. Jamiego wysłano, by obudził pozostałych członków rodziny. - Od dawna nie œpisz? - spytał Jack, przycišgajšc jš do siebie ruchem pełnym rozleniwienia. - Jamie przyszedł o wpół do siódmej. Okazał dużš cierpliwo•ć, ale chyba już dłużej nie wytrzyma. Po pięciu minutach Jamie z powrotem wkroczył do sypialni rodziców, a za nim cisnęli się pozostali. Dziewczynki robiły wrażenie nie do końca obudzonych, a Peter otaczał Jamiego ramieniem. Poprzedniego wieczoru pomagał w składaniu roweru i teraz u•miechał się na my•l o tym, jak bardzo malec się ucieszy.

- Wstawaj, tato - powiedział ze •miechem, •cišgajšc z ojca kołdrę, a Jack z jękiem obrócił się na bok i usiłował schować głowę pod poduszkę, co zachęciło córki do psot. Zanim zdšżył się obronić, Annie i Rachel rzuciły się na niego, Megan zaczęła go łaskotać. Jamie chichotał z zachwytu, a Liz wstała i włożyła szlafrok, nie spuszczajšc oczu z tej rodzinnej scenki. Nagle wszystko stało się plštaninš ršk i nóg, jakby dzieci znów były małe, a ojciec, bronišc się przed nimi, wcišgnšł do łóżka również Jamiego. Liz ze •miechem obserwowała ten wielki kłšb rozchichotanych dziecięcych ciał, w końcu wyratowała Jacka z opresji, o•wiadczajšc, że pora już zej•ć na dół i przekonać się, co przyniósł Mikołaj. Zanim zdšżyła dopowiedzieć to do końca, Jamie jako pierwszy wyskoczył z łóżka, rzucił się do drzwi, a dziewczynki ze •miechem poszły w jego •lady. Na końcu kroczył Peter z ojcem. Jamie był już w połowie schodów, kiedy pozostali wychodzili z sypialni rodziców. Nie mógł zobaczyć swoich prezentów, dopóki nie znalazł się za zakrętem schodów. Na widok błyszczšcego, pięknego czerwonego roweru zrobił takš minę, że Liz zakręciły się łzy w oczach. Wyraz twarzy Jamiego w chwili, gdy zoba- czyi rower, to była prawdziwa magia •wišt Bożego Narc dzenia, więc cała rodzina wpatrywała się w niego z rado•ć: i dumš, kiedy pędził do swojego prezentu. Liz przytrz^ mała rower, żeby mógł na niego wsiš•ć, a potem Pete prowadzšc za kierownicę, obwiózł go uroczyœcie woki salonu, starajšc się nie rozjechać pozostałych prezentów Jamie był tak podekscytowany, że wręcz trudno było zn zumieć, co mówi. - Dostałem! Dostałem! Mikołaj dał mi rower! - wykrz? kiwał do wszystkich. Jack nastawił tymczasem płytę z kolędami. Nagle ca dom wypełniła œwišteczna atmosfera. Dziewczynki równif zabrały się do rozpakowywania swoich prezentów, a P< terowi w końcu udało się namówić Jamiego, żeby na chwi zsiadł z roweru, wtedy obaj będš mogli obejrzeć pozosta prezenty. Jack oglšdał już dzieła Chaucera i kaszmirom marynarkę, którš Liz kupiła mu u Neimana Marcusa. L z zachwytem przyjęła złotš bransoletkę, kupionš przf Jacka poprzedniego dnia. Bransoletka była wręcz idealn zachwyciła się niš dokładnie tak, jak tego oczekiwał ofi; rodawca. Spędzili pół godziny na otwieraniu prezentów i wyd; waniu okrzyków zachwytu, po czym Jamie znowu wsiai na rower, a Peter pomagał mu zachować równowagę. L poszła do kuchni, by przygotować •niadanie. Zamierza podać nale•niki, kiełbaski i bekon, typowe •wišteczne •nii danie. Smażyła nale•niki i nuciła kolędy, kiedy do kuchi wszedł Jack, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Jeszcze n powtórzyła, jak bardzo jej się podoba bransoletka. - Liz, kocham cię - powiedział, patrzšc na niš czule. Czy zastanawiasz się czasami nad tym, jakie masz szczęs cię? - Przy tych słowach spojrzał w kierunku salonu, skš dochodziły radosne odgłosy. - Robię to mniej więcej sto razy dziennie, czasem naw< częœciej. - Podeszła do męża, objęła go, a on mocno ; przytulił. 26 liii - Dziękuję ci za wszystko... nie mam pojęcia, jak sobie zasłużyłem na ciebie, ale cieszę się, że mamy siebie nawzajem. - Trzymajšc jš w ramionach, wypowiedział te słowa wyjštkowo miękko.

- Ja też - odparła i pospieszyła do kuchenki, by przewrócić bekon i kiełbaski. Jack zrobił kawę i ponalewał sok pomarańczowy, a Liz tymczasem skończyła smażenie. Po krótkiej chwili zasiedli wszyscy do œniadania; rozmawiali o prezentach, •mieli się, droczyli między sobš. Jamie położył rower w kuchni na podłodze tuż obok swojego krzesła. Gdyby mu pozwolili, jadłby •niadanie, siedzšc na nim. - Jakie macie plany na dzisiaj? - spytał Jack, nalewajšc sobie drugš filiżankę kawy. Wszyscy pozostali zaczęli stękać, że strasznie się objedli. - Niedługo muszę zabrać się do indyka - powiedziała Liz, spoglšdajšc na zegar. Kupiła prawie dziesięciokilo-gramowego indyka, który będzie się piekł co najmniej pół dnia. A Jack musiał przygotować swoje sławne nadzienie. Dziewczynki oznajmiły, że chcš przymierzyć gwiazdkowe ciuszki i zadzwonić do przyjaciółek. Peter chciał ponownie wpa•ć do Jessiki, ale musiał obiecać Jamiemu, że wróci niedługo i pomoże mu je•dzić na nowym rowerze. Jack o•wiadczył, że na chwilę wstšpi do biura. - W pierwszy dzień •wišt? - Liz spojrzała na niego zaskoczona. - Tylko na parę minut. - Wyja•nił, że zapomniał zabrać akta, które chciałby przejrzeć podczas weekendu. - Może zostawisz to do jutra? Dzisiaj nie będš ci przecież potrzebne. Liz usiłowała go powstrzymać. Zaczyna się zachowywać jak pracoholik. W końcu był pierwszy dzień œwišt Bożego Narodzenia. - Będę się czuł lepiej, wiedzšc, że mam te akta w domu. Jutro rano spokojnie je przejrzę. - Patrzył przepraszajšco na żonę. - Co• mi wczoraj mówiłe• o zostawianiu pracy w biu rze? Panie mecenasie, lepiej przestrzegać własnych nauk - Podjadę tylko na pięć minut, potem wrócę i zrobi nadzienie. Nawet się nie zorientujesz, a już będę z po wrotem. - U•miechnšł się do niej, pocałował i pomóg sprzštnšć ze stołu. Liz została w kuchni i zabrała się do indyka. Po pć godzinie Jack zszedł z góry •wieżo ogolony, w spodniacl koloru khaki i w czerwonym swetrze. - Potrzebujesz czegoœ? - zapytał przed wyj•ciem, a Li pokręciła przeczšco głowš i u•miechnęła się. - Tylko ciebie. W odróżnieniu od niektórych znanycl mi osób nie zamierzam pracować podczas tego weekendu W okresie •wištecznym robię sobie jeden wolny dzień. Liz w dalszym cišgu była w szlafroku, rude włosy, pros te i l•nišce, spływały niemal do ramion, wielkie zielon oczy z miło•ciš wpatrywały się w męża. Dla niego ni postarzała się nawet o jeden dzień od chwili œlubu. - Kocham cię, Liz - powiedział ciepło, pocałował j; i z uœmiechem skierował się w stronę drzwi. Przez całš drogę do biura my•lał o niej. Podjechał n swoje miejsce na parkingu przed budynkiem. Otworzy drzwi do kancelarii własnym kluczem, ale nie zamknšł icl za sobš. Wyłšczył alarm i wszedł do gabinetu. Dokładni wiedział, gdzie leżš potrzebne mu akta, wiedział też, ż ich znalezienie zabierze mu najwyżej minutę. Miał ju z powrotem włšczyć alarm, kiedy usłyszał kroki w hallu Wiedział, że w budynku nie ma nikogo i zastanawiał się czy Liz nie przyjechała za nim, choć to nie miałoby naj mniejszego sensu. Wyjrzał przez drzwi, żeby sprawdzić czy rzeczywiœcie kto• za nim wszedł. - Halo? - zawołał.

Nikt mu nie odpowiedział, ale usłyszał szmer, dziwny metaliczny szczęk, a kiedy wyszedł zza rogu korytarza nagle znalazł się twarzš w twarz z Phillipem Parkerem mężem Amandy. Parker miał wrogi wyraz twarzy, wyglšda 28 29 ujnie i brudno, jakby miał kaca. Jack lekko opu•cił : i zobaczył, że Parker trzyma w ręku wycelowany 50 rewolwer. Poczuł dziwny spokój, kiedy odezwał męża swojej klientki. 'bil, odłóż broń. Tutaj nie jest ci potrzebna, "y sukinsynu, nie będziesz mi mówił, co mam robić, ało ci się, że możesz mnie upieprzyć, co? Że mnie szysz. Ale nic z tego. Okręciłe• jš dokoła palca, robi tko, co chcesz; my•lisz, że oddajesz jej przysługę, z wiedzieć, co dla niej zrobiłe•? s zorientował się nagle, że Parker płacze i że ma na ie krwawš plamę. Sprawiał wrażenie szaleńca. Jack siał, że jest albo po narkotykach, albo po alkoholu, iwywał się irracjonalnie i histerycznie, kiedy beł- owiedziałem, że jš zabiję, jak się nie cofniecie... nie >lę wam na to... nie możecie mi zamrozić wszystkiego tinie upieprzyć... powiedziałem jej, żeby to zrobiła... działem... ona nie ma prawa... wy nie macie prawa... 'nil, to potrwa tylko miesišc, póki nie podasz nam nacji, o które prosili•my. W każdej chwili możemy wołać. Je•li chcesz, to w poniedziałek. Nie przejmuj c. - Głos Jacka był niski, spokojny i kojšcy, ale serce i mu jak szalone. œfie mów mi, co mam robić. Zresztš i tak jest za i. To już bez znaczenia. Wszystko zrujnowałeœ. Zmu-nnie do tego. )o czego cię zmusiłem, Phil? - Jack wyczuł jednak iktownie, o co chodzi, zanim jeszcze Phil Parker to wiedział. Liz miała rację, posunęli się za daleko, •wujšc go, Jack nagle przestraszył się o Amandę. Co r zrobił jej czy dzieciom? Nabiłem jš - powiedział Parker bezbarwnie i natych-zaczšł szlochać. - To twoja wina. Nie chciałem tego :. Ale musiałem. Chciała zabrać wszystko, co mam.... tko, prawda? Ta mała dziwka... nie miałeœ prawa... niby co miałem robić, jak wszystko zamroziłe•? Zdechnšć z głodu? Jack zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu odpowiadać na te pytania, mógł jedynie modlić się, by Phil nie mówił prawdy. - Phil, skšd wiedziałe•, że tu będę? - spytał spokojnie. - Jechałem za tobš. Całe rano czekałem przed twoim domem. - Gdzie jest Amanda? - Powiedziałem ci... nie żyje. - Wytarł nos rękawem, a krew z marynarki rozmazała mu się na twarzy. - A gdzie sš dzieci? - Były z niš. Tam je zostawiłem - powiedział, cicho pochlipujšc. - Dzieci też zabiłeœ? Phil pokręcił głowš przeczšco i wycelował pistolet w Jacka. - Zamknšłem je z niš w jej sypialni. - Słyszšc te słowa, Jack poczuł skurcz żołšdka. - A teraz muszę zabić ciebie. To będzie sprawiedliwe. Bo to wszystko twoja wina. Ty jš do tego skłoniłe•. Dopóki się nie pojawiłe•, była z niej miła dziewczyna. To twoja wina, ty draniu!

- Wiem. Phil, Amanda nic nie zawiniła. A teraz odłóż broń i porozmawiajmy. - Ty sukinsynu, nie mów mi, co mam robić, bo ciebie też zabiję. W ułamku sekundy przechodził od rozpaczy do furii, •widrował Jacka wzrokiem. Jack nagle u•wiadomił sobie, że ten szaleniec mówi prawdę i gotów wykonać swojš gro•bę. - Phil, odłóż broń - powtórzył głosem spokojnym i pewnym, robišc równocze•nie krok w stronę Phillipa Par-kera. - Odłóż broń. - Odpieprz się, draniu - powiedział Parker, powoli opuszczajšc pistolet wycelowany dotychczas w skroń Jacka. Jack u•wiadomił sobie, że zaczyna wygrywać. Phil się 31 30 za chwilę będzie mógł podej•ć do niego i odebrać Ani na sekundę nie spuszczał wzroku z Parkera olutku zbliżał się do niego. W chwili gdy niemal f przy nim, w pomieszczeniu rozległ się huk wybu-ack spojrzał na Parkera zaskoczony. Pistolet wymie-był w jego pier• i przez dłuższš chwilę Jack nie czuł itnie nic. Był pewny, że tamten chybił, kula jednak i tak równiutko, że wła•ciwie tego nie poczuł. Stał, jlny poruszyć nawet rękš i patrzył, jak Phil Parker ł pistolet w usta, pocišgnšł za spust i odstrzelił sobie )wy. Na •cianie za nim rozprysnęła się krew i mózg ero w tym momencie Jack poczuł, jakby kula armat-godziła go w tors. Osunšł się na kolana, usiłujšc mieć, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak błys- znie. Wiedział, że musi gdzie• zadzwonić, zanim przytomno•ć, widział telefon stojšcy na biurku, na powoli się osuwał. Z trudem dosięgnš! słuchawki, išgnšł jš do siebie i wykręcił numer 911. Upadajšc 'dłogę słyszał w uchu głos, ale teraz już nawet odmie sprawiało mu trudnoœć, 'olicja. 'ostałem postrzelony... - Udało mu się wydusić te , widział, jak ze swetra na dywan spływa czerwień, wtórzyli adres i numer telefonu, a Jack dyszał do awki potwierdzajšc te dane. Powiedział też, że drzwi varte. Zadzwonić do żony - wycharczał i kiedy podawał im imer poczuł, jak zamykajš mu się oczy. Caretka jest w drodze. Będzie na miejscu za niecałe ninuty. k nie rozumiał, o co chodzi. Dlaczego karetka? Po co :ajš karetkę? Nie mógł sobie przypomnieć. Chciał ie Liz. Leżał na podłodze z zamkniętymi oczami, mu zimno i mokro, a z oddali dochodził d•więk y. Zastanawiał się, czy to Liz i dlaczego robi tyle i. I nagle usłyszał głosy tuż obok siebie, ktoœ go poruszył. Kładli mu co• na twarz, szarpali go i cišgnęli, głosy przeszły w krzyki. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tutaj sš i co się stało. A gdzie Liz? Co z niš zrobili? Czuł, że ze•lizguje się w ciemno•ć, ale kto• stale go wołał, a on teraz pragnšł jedynie obecnoœci Liz, zamiast tych wszystkich ludzi, którzy na niego krzyczeli. Kim oni byli? Gdzie jest jego żona i dzieci? Kiedy zadzwonili, Liz nadal była w kuchni w szlafroku. Minęło mniej więcej dziesięć minut od wyj•cia Jacka. Ogarnęło jš dziwne przeczucie, że

to może być Amanda. Zdziwiła się, słyszšc w telefonie zupełnie obcy głos. Rozmówca przedstawił się jako funkcjonariusz policji, wyja•nił, że majš powody podejrzewać, iż jej mšż doznał obrażeń w kancelarii i prosił, aby do niej zadzwonili. Do kancelarii wysłano już karetkę. - Mój mšż? - Zastanawiała się, czy nie chodzi o głupi żart. To przecież nie miało sensu. Wyszedł zaledwie przed kilkoma minutami. - Czy miał wypadek samochodowy w drodze do biura? - Ale dlaczego nie zadzwonił sam? To czyste szaleństwo. - Powiedział przez telefon, że został postrzelony - wyja•nił łagodnie policjant. - Postrzelony? Jack? Jest pan pewien? - Jeszcze nie dojechali na miejsce, ale dzwonišcy prosił nas o powiadomienie żony i podał pani numer telefonu. Może pani zechce od razu tam pojechać. Słuchajšc go Liz my•lała o tym, żeby pój•ć na górę i ubrać się, ale zmieniła zdanie. Je•li Jack rzeczywi•cie jest ranny, to ona musi jechać tam jak najszybciej. Podziękowała policjantowi, z dołu schodów zawołała do Petera, żeby pilnował Jamiego. - Wrócę za kilka minut - krzyknęła, kiedy potwierdził, że jš słyszy, ale nie chciała tracić czasu na dalsze wyjaœnienia. 32 33 Chwyciła klucze samochodowe z kuchennego blatu i w szlafroku wybiegła za próg. Błyskawicznie zawróciła samochód na podje•dzie i u•wiadomiła sobie, że się modli... Boże, proszę, spraw, żeby mu nic nie było... błagam. Dzwoniły jej w uszach słowa usłyszane przez telefon: dzwonišcy powiedział, że został postrzelony... postrzelony... ale jak to możliwe? To czyste szaleństwo. Przecież sš •więta i Jack musi zrobić nadzienie. Miała w pamięci jedynie jego u•miech w chwili, gdy wychodził z kuchni w spodniach khaki i w czerwonym swetrze. Dzwonišcy został postrzelony... Wjechała na parking przed biurem z dużš szybko•ciš, zobaczyła dwa radiowozy policyjne i karetkę z włšczonym kogutem, wbiegła do wnętrza budynku, żeby możliwie najszybciej przekonać się, co się stało. Biegnšc po schodach, szeptała imię Jacka, jakby chciała mu powiedzieć, że już idzie, ale kiedy weszła do gabinetu, nie dostrzegła go. Widziała jedynie kilku policjantów i sanitariuszy pochylonych nad kimœ. Na œcianie za nimi zobaczyła krew i na ten widok poczuła zawrót głowy. Jakie• ciało przykryte brezentem leżało pod •cianš. W tym momencie wiedziona instynktem odepchnęła jednego z policjantów i nagle zobaczyła swojego męża. Był blady jak œciana, oczy miał zamknięte. Liz zakryła dłoniš usta, by stłumić krzyk i osunęła się na kolana obok niego. Jack, jakby wyczuwajšc jej obecno•ć, uniósł powieki. Miał podłšczonš kroplówkę, a sanitariusze opatrywali ranę na jego piersi. Obok na pokrwawionym dywanie leżał rozcięty przez nich sweter. Krew była wszędzie, pokrwawiony był Jack, sanitariusze, cały dywan, a kiedy Liz pochyliła się nad Jackiem, sama też umazała się krwiš. U•miechnšł się na jej widok. - Co się stało? - spytała, zbyt przerażona, by starać się zrozumieć, co zaszło. - Parker - wyszeptał Jack i znowu zamknšł oczy, a tymczasem sanitariusze sprawnie i delikatnie układali go na noszach z kółkami. Po chwili znowu na niš spojrzał, zmar-

szczył brwi z determinacjš, koniecznie chciał jt wiedzieć. - Liz, kocham cię... wszystko dobrze, wał dotknšć jš rękš, ale nie miał na to do•ć siły Biegnšc obok wózka z noszami Liz zauważył; traci przytomno•ć i poczuła, że ogarnia jš pai mogli zatrzymać krwotoku, ci•nienie krwi spać tycznie. Kto• chwycił jš brutalnie za ramię i we karetki, trzasnęły drzwiczki, odjechali od krawę: nitariusze z desperacjš zajmowali się Jackiem, w między sobš lapidarne uwagi. Ale on już nie oczu, nie odezwał się do niej. Siedziała na podłoc ki, niezdolna przyjšć do wiadomoœci tego, co wi szy. Nagle jeden z sanitariuszy zaczšł uciskać t( krew chlusnęła na wszystkie strony. Zdawało si karetkę wypełnia krew Jacka, Liz też była ni dochodziły do niej powtarzane wcišż na nowo s! giego sanitariusza... brak pulsu... brak ciœnieni! praca serca. Patrzyła na nich ze zgrozš. Kiedy do szpitala, sanitariusze spojrzeli na niš, a ten, k kał tors Jacka, pokręcił głowš ze smutkiem. - Bardzo mi przykro. - Róbcie co•... musicie co• zrobić... proszę, stawajcie...- Szlochała. - Róbcie coœ. - Nie żyje. Bardzo mi przykro. - Żyje... na pewno żyje. - Liz ze szlochem poi i przytulała do siebie Jacka. Szlafrok miała zakr czuła w ramionach ciało bez życia, słyszała s tlenowej. Odcišgnęli jš od niego, kto• zaprowai szpitala, posadził, otulił kocem. Wokoło rozlegały ne głosy. Wtedy wwieŸli do szpitala wózek z zobaczyła, że Jack cały jest nakryty kocem. Cl słonic mu twarz, żeby mógł oddychać, ale nosze i pojechały dalej. Nie miała pojęcia, gdzie go zšb nie mogła się ruszyć. Nie mogła my•leć. Nie mog W tej chwili nie mogła zrobić absolutnie nic, a v nie wiedziała, gdzie jest Jack. 34 - Pani Sutherland? - Stała przed niš pielęgniarka. -Bardzo mi przykro z powodu pani męża. Czy kto• mógłby po paniš przyjechać? - Nie wiem... ja... gdzie on jest? - Zabraliœmy go na dół. - Zabrzmiało to złowieszczo. -Czy pani wie, gdzie ma być zawieziony? - Zawieziony? - Liz patrzyła na niš bezmy•lnie, jakby tamta mówiła obcym językiem. - Będzie pani musiała co• ustalić. - Ustalić? - Liz potrafiła jedynie powtarzać za niš. Nie umiała my•leć ani mówić jak normalna osoba. Co oni zrobili z Jackiem? I co się stało? Został postrzelony. Ale gdzie jest? - Czy jest kto•, do kogo mogłabym zadzwonić? Liz nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do kogo mogła zadzwonić? Co powinna teraz zrobić? Jak to się stało? Wyszedł do biura na kilka minut, żeby zabrać akta i miał zrobić nadzienie. Kiedy usiłowała coœ z tego zrozumieć, podszedł jeden z policjantów. - Zawieziemy paniš do domu, kiedy tylko będzie pani chciała. - Liz popatrzyła na niego bezmy•lnie, policjant i pielęgniarka wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -Czy w domu kto• będzie? - Moje dzieci - powiedziała Liz ochrypłym głosem i próbowała wstać, ale nogi jej się tak trzęsły, że policjant musiał jš podtrzymać. - Czy jest ktoœ jeszcze, do kogo mógłbym zadzwonić?

- Nie wiem. - Do kogo się dzwoni, kiedy mšż zostaje zastrzelony? Do sekretarki Jean? Do Carole? Do matki w Connecticut? Niemal bez zastanowienia podała im numery telefonów Jean i Carole. - Powiemy, żeby czekały na paniš w domu. Skinęła głowš, jeden z policjantów poszedł telefonować, a pielęgniarka zaproponowała jej czysty szpitalny szlafrok. Pomogła jej zdjšć ten, który zrobił się czerwony od krwi Jacka. Nocna koszula także nasiškła krwiš, ale Liz jej nie zdjęła. Wiedziała, że sš przyjaciele, do których mogłaby zadzwonić, ale w tym momencie żadne nazwiska nie pi chodziły jej do głowy. Mogła my•leć jedynie o Jac który leżał na podłodze i szeptał, że jš kocha. Podziękov pielęgniarce za szlafrok i obiecała go odesłać, po C2 pomaszerowała boso przez szpitalny hali i przez dzie< nieć do radiowozu, gdzie czekali policjanci. Recepcjoni: poprosiła o wiadomo•ć, kiedy już co• ustali. To sł( wydało jej się ohydne. W absolutnym milczeniu wsiadła do policyjnego rac wozu, nie zdawała sobie sprawy, że płacze, ale kiedy trzyła przez kratę na głowy dwóch siedzšcych z prz< policjantów, którzy wie•li jš do domu, po jej policzk płynęły łzy. Pomogli jej wysiš•ć, zaproponowali też. wejdš z niš do domu. Pokręciła jednak przeczšco gk i zaczęła szlochać, widzšc zbliżajšcš się Carole. W samej chwili na podje•dzie pojawił się samochód Je I nagle obie kobiety podtrzymywały jš i wszystkie t szlochały gło•no. Trudno było w to uwierzyć, to nie mc się przydarzyć. To niemożliwe. Było zbyt straszne, mogło być prawdziwe. To jaki• koszmar. Niemożli żeby Jack nie żył. Takie rzeczy po prostu nie zdarzajš prawdziwym ludziom. - Zabił też Amandę - powiedziała przez łzy Jean, kii tak stały, trzymajšc się w objęciach. Szczegóły podał policjant, który do niej zadzwonił. - Dzieci sš w porzšd a w każdym razie żywe. Widziały, jak to zrobił. Ale nie zranił. Phillip Parker zabił Amandę i Jacka, a potem siei Fala destrukcji, która dotknęła ich wszystkich. Dzi Parkerów zostały sierotami. Ale teraz Liz mogła myœ jedynie o tym, co powie swoim dzieciom. Zdawała so sprawę, że w chwili, gdy na niš spojrzš, będš wiedzia że stało się coœ strasznego. Miała we włosach krew, pokrwawionej koszuli zaplamił się bawełniany szlafn który dostała w szpitalu, wyglšdała tak, jakby sama mi wypadek. 37 36 - Czy bardzo •le wyglšdam? - zwróciła się do Carole. Wytarła nos i próbowała jako• się opanować ze względu na dzieci. - Jak Jackie Kennedy w Dallas - odpowiedziała Carole bez ogródek, a Liz wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego obrazu. Popatrzyła na bawełniany szlafrok z plamami krwi. - Czy możesz mi przynie•ć czysty szlafrok? I grzebień. Poczekam w garażu. Czekała, szlochajšc w objęciach Jean, usiłowała przy tym nadać jakiœ sens wydarzeniom, jako• się opanować. Przez cały czas my•lała o tym, co powinna powiedzieć dzieciom. Mogła im powiedzieć jedynie prawdę, wiedziała jednak, że to, co im za chwilę powie, i w jaki sposób to zrobi, zaważy na całym ich przyszłym życiu. Był to straszny ciężar, toteż kiedy

wróciła Carole z grzebieniem i czystym frotowym szlafrokiem w kolorze różowym, Liz płakała rozpaczliwie. Włożyła szlafrok frotowy na bawełniany szpitalny i nie patrzšc do lustra przyczesała włosy. - A jak wyglšdam teraz? - zapytała, nie chciała bowiem wystraszyć dzieci, zanim wypowie pierwsze słowa. - Szczerze? Do•ć okropnie. Ale nie wystraszysz ich swoim wyglšdem. Czy chcesz, żeby•my z tobš poszły? Liz skinęła głowš twierdzšco, poszły więc za niš do domu. Drzwi z garażu prowadziły bezpo•rednio do kuchni. Z salonu dobiegały głosy, Liz poprosiła obydwie kobiety, żeby poczekały w kuchni, dopóki nie poinformuje dzieci. Uważała, że dzieciom należy się to, by dowiedziały się o wszystkim od niej, bez •wiadków, ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Kiedy weszła do pokoju, Peter i Jamie bawili się na kanapie, przepychali się i przekomarzali w bardzo radosnym nastroju. Jamie spojrzał na niš wcze•niej niż Peter. - Gdzie tata? - zapytał, jakby już wiedział. Ale czasami Jamie widział to, czego nie widzieli inni. - Nie ma go - odpowiedziała zgodnie z prawdš Liz, starajšc się zachować panowanie nad sobš. - Gdzie dziew czynki? - Na górze - wyja•nił Peter z niepokojem w oczach. O co chodzi, mamo? - Skarbie, czy mógłby• je tu przyprowadzić? - Peter sti się teraz głowš rodziny, choć sam jeszcze o tym nie wiedzia Bez słowa wszedł po schodach, a po chwili wrócił z sio; trami. Wszyscy mieli poważne miny, jakby przeczuwał że za moment ich życie zmieni się już na zawsze. Patrzy na matkę siedzšcš na kanapie. Wyglšdała niechlujnie, rc biła wrażenie kompletnie oszołomionej. - UsišdŸcie - powiedziała możliwie najłagodniej, a dzic ci jakby wiedzione instynktem, skupiły się wokół nie Wycišgnęła rękę, by ich dotknšć, po jej policzkach pc płynęły łzy, których w żaden sposób nie mogła opanowa< Brała dzieci za ręce, wpatrywała się w nie po kolei, wreszci przycišgnęła do siebie Jamiego. - Muszę wam powiedzieć co• strasznego... zdarzyło si wła•nie co• okropnego... - Co się stało? - W głosie Megan brzmiała panika, pierw sza też zaczęła płakać. - O co chodzi? - O tatę - powiedziała po prostu Liz. - Zastrzelił g mšż klientki. - Gdzie on jest? - spytała Annie, która podobnie ja siostra zaczęła płakać, podczas gdy Peter i pozostali wpat rywali się w Liz z niedowierzaniem, jakby nie mogli pojšc co ona mówi. Ale cóż w tym dziwnego? Wszak Liz też ni mogła tego pojšć. - Jest w szpitalu. - Nie chciała jednak wprowadzać icl w błšd, wiedziała, że musi im powiedzieć, musi zadać tei najstraszniejszy cios, którego nigdy nie zapomnš. Już n: zawsze będš musieli zachować w pamięci tę chwilę, wracai do niej wcišż od nowa. - Jest w szpitalu, ale zmarł po godziny temu. Bardzo was kochał. - Przytulała ich wszyst kich do siebie, całš grupkę, otaczała ich ramionami, głas kala, a oni szlochali rozpaczliwie. 38 mif

- Nie! - wykrzyknęły w jednej chwili dziewczynki, Pe-terem wstrzšsały łkania, a Jamie, wpatrujšc się w matkę wstał, wyrwał się z jej objęć i cofał się powoli. - Nie wierzę ci. To nieprawda - powiedział i ruszył po schodach na górę, a Liz natychmiast pobiegła za nim. Siedział skulony w kšcie swojego pokoju, z rękami nad głowš, jakby bronił się przed razami jej słów, przed grozš tego, co ich spotkało. Liz z trudem go podniosła, posadziła obok siebie na łóżku i kołysała czule. Oboje zalewali się łzami. - Jamie, tatu• bardzo cię kochał. - Chcę, żeby on teraz wrócił - wyszlochał Jamie, a Liz nie przestawała go kołysać. - Ja też. - Nigdy jeszcze nie przeżywała podobnej rozpaczy, nie miała pojęcia, jak pocieszyć własne dzieci. Chyba nie istniała żadna pociecha. - Wróci? - Nie, synku, nie wróci. Nie może wrócić. Odszedł. - Na zawsze? Skinęła głowš, niezdolna wypowiedzieć słowa. Jeszcze przez chwilę trzymała Jamiego w objęciach, potem pu•ciła go, wstała i wzięła go za rękę. - Wracajmy do nich na dół. Jamie skinšł głowš i zszedł za niš po schodach. Pozostałe dzieci tuliły się do siebie i płakały, były z nimi Carole i Jean. Pomieszczenie wypełniał smutek, niepokój i płacz; choinka i odpakowane prezenty stanowiły teraz bolesny dysonans. Trudno było uwierzyć, że dwie godziny wczeœniej wszyscy razem odpakowywali paczki, jedli wspólne œniadanie, a teraz Jacka już nie ma. Na zawsze. Było to nie do pomyœlenia, nie do wytrzymania. Co robić? Co będzie dalej? Liz nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że krok po kroku, kawałek po kawałku, chwila po chwili będzie musiała robić to, co zrobić należało. Zaprowadziła wszystkich do kuchni i znowu się rozszlochała, widzšc filiżankę po kawie i serwetkę Jacka. Caro- le spokojnie zdjęła je ze stołu, nalała każdemu szl wody. Siedzieli tak, płaczšc bardzo długo, aż Caro prowadziła całš pištkę na górę, żeby Liz i Jean porozmawiać o pogrzebie. Trzeba było zawiadomić ców Jacka. Mieszkali w Chicago i na pewno będš i przyjechać. Zawiadomić jego brata w Waszyngton matkę w Connecticut i brata w New Jersey. Zadzwo przyjaciół, do gazety, do zakładu pogrzebowego. M zdecydować, co chce zrobić. Trzeba będzie równi dzwonić do kolegów, byłych wspólników i klie W trakcie rozmowy Jean robiła pospieszne notatt musiała podjšć decyzję dotyczšcš uroczysto•ci pogi wych. Czy Jack chciałby być skremowany czy pogrze Nigdy o tym nie rozmawiali i Liz aż się cała kurcz; musi się nad tym zastanawiać. O tylu rzeczach trzeb pomy•leć, tyle decyzji podjšć. Zadbać o wszystkie < Trzeba napisać nekrolog, zamówić duchownego, v trumnę. Takie to smutne, nie do uwierzenia, takie rażajšce. Słuchajšc Jean, Liz poczuła, że ogarnia jš panika, trzyła na kobietę, która pracowała z nimi przez sze i miała nieprzepartš ochotę krzyczeć. To nie mogło przydarzyć. Gdzie on jest? Jak zdoła żyć bez nieg się stanie z niš i z dziećmi? W końcu musiała dopu•cić do •wiadomo•ci ol prawdę. Do jej męża strzelał szaleniec i zabił go odszedł. Teraz została z dziećmi sama.

40 Rozdział trzeci Przez resztę dnia Liz czuła się tak, jakby poruszała się pod wodš. Telefonowano do różnych ludzi. Pojawiały się i znikały jakieœ twarze. Przynoszono kwiaty. Miała •wiadomo•ć cierpienia tak silnego, że stawało się odczuciem fizycznym, zagarniały jš fale paniki. Jedynš realnš sprawš stała się nieustanna troska o dzieci. Co się z nimi stanie? Jak zdołajš to przetrwać? Rozpacz na ich twarzach stanowiła odbicie jej własnej rozpaczy. Liz w żaden sposób nie mogła ani temu przeciwdziałać, ani pomóc dzieciom. Czuła się kompletnie, przerażajšco bezsilna. Kierowała niš jaka• siła o bezgranicznej mocy, jakby spychajšc jš na ceglany mur, a ona nie była zdolna do stawiania jakiegokolwiek oporu. Ale przecież uderzyli już w ów mur tego ranka, kiedy Phillip Parker zastrzelił jej męża. Sšsiedzi przynosili jedzenie, a Jean telefonowała do wszystkich, nie wyłšczajšc Yictorii Waterman, najlepszej przyjaciółki Liz z San Francisco. Yictoria również była prawnikiem, ale przed pięcioma laty zarzuciła praktykę, żeby zajmować się w domu trójkš dzieci. Po wielu latach prób urodziła trojaczki z zapłodnienia in vitro i uznała, że woli zrezygnować z pracy, aby nacieszyć się dziećmi. Liz dostrzegła i zapamiętała jedynie twarz Yictorii. Inne rysowały się niewyra•nie i już po godzinie nie mogła sobie przypomnieć, z kim rozmawiała. Yictoria zjawiła się bez szumu z niewielkš walizeczkš. Mšż zgodził się zajmować chłopcami, postanowiła więc zostać, jak długo będzie trz ba. Kiedy Liz zobaczyła jš na progu sypialni, łzy popłynę jej z oczu. Yictoria siedziała potem przy niej i trzymajšc w objęciach, pozwalała się wypłakać. Nie istniały żadne słowa, które mogłaby wypowiedzi Yictoria, żeby poprawić sytuację, więc nawet nie próbowa Po prostu siedziały, obejmujšc się ramionami i płakały. L próbowała opowiedzieć, co się stało, choćby po to, by sarr lepiej zrozumieć, ale wydarzenia tego ranka w dalszym cišj nie miały żadnego sensu. Kiedy Yictoria przyjechała, L cišgle jeszcze chodziła w pokrwawionej koszuli nocn i w szpitalnym szlafroku. Yictoria pomogła jej się rozebr i zaprowadziła jš pod prysznic. Nic jednak nie mogło zmi nić sytuacji, nic nie mogło pomóc, ani jedzenie, ani picie, a rozmowa, ani płacz, ani milczenie. Choćby nie wiadomo i razy rozważała poranne wydarzenia, choćby przestawia w my•lach na różne sposoby, rezultat był zawsze taki sar Opowiadanie o nich nie prowadziło do żadnej zmiany. Liz miała jedynie ochotę sprawdzać co chwila, jak się czu dzieci. Carole siedziała z Jamiem i dziewczynkami, Pet poszedł na chwilę do Jessiki, a Jean wykonywała niezliczoi telefony. Yictoria na próżno usiłowała skłonić Liz, żeby s na chwilę położyła. Po południu Jean przypomniała ponur że trzeba dokonać "ustaleń". Liz znienawidziła to słowo, n chciała go już nigdy więcej słyszeć. Zawierało całš grozę teg co się stało. Ustalenia. To znaczyło wybór domu pogrzeb wego i trumny, i garnituru dla niego, i pomieszczenia, c którego będš przychodzili ludzie, żeby go "obejrzeć" niczyi przedmiot czy obraz, bo już nie osobę. Liz zdecydowała, że trumna będzie zamknięta, nie chci; ła by ktokolwiek zapamiętał go w takim stanie. Miał poz( stać w pamięci taki, jaki był,

roze•miany, bawišcy s z dziećmi, spacerujšcy po sali sšdowej. Nie chciała, żeb ktokolwiek zobaczył tę pozbawionš życia formę, w któi przekształcił go Phillip Parker za pomocš jednej kulk Zdawała sobie sprawę, że gdzieœ tam rodzina Amand 42 43 Parker ma do czynienia z identycznym koszmarem i że jej dzieci muszš być przerażone. Były jeszcze małe, dowiedziała się od kogo•, że zajmie się nimi siostra Amandy. Teraz jednak Liz nie mogła my•leć o nich, a jedynie o swoich własnych dzieciach. Poprosiła Jean o wysłanie nazajutrz kwiatów na pogrzeb Amandy i o zatelefonowanie do jej matki za kilka dni. Na razie jednak sama była zbyt zdruzgotana, mogła jedynie płakać nad nimi z daleka. Wieczorem przyleciał z Waszyngtonu brat Jacka, przyjechali też jego rodzice z Chicago. Następnego ranka udali się razem z Liz do domu pogrzebowego, żeby załatwić niezbędne formalno•ci. Towarzyszyły im także Jean i Yictoria, która trzymała Liz za rękę, kiedy trzeba było wybrać trumnę. Wybrano surowš i dostojnš trumnę z mahoniu z mosiężnymi uchwytami i białš aksamitnš wykładzinš. Pracownicy domu pogrzebowego zachowywali się tak, jakby chodziło o wybór samochodu, przedstawiali rozmaite możliwoœci i charakterystyki, w efekcie sytuacja nagle zrobiła się tak straszna, że Liz o mało nie wybuchnęła histerycznym œmiechem. Zaraz jednak straciła panowanie nad sobš i znowu się rozpłakała. Nie potrafiła powstrzymać ogarniajšcej jš fali emocji. Przeznaczenie umie•ciło jš na szczycie fali odpływu i nie było sposobu, żeby bezpiecznie wrócić na brzeg. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje się bezpieczna, normalna i zdrowa, czy będzie zdolna do œmiechu, do czytania czasopism, czy zdoła robić te wszystkie zwyczajne rzeczy, które ludzie robiš. Choinka w domu stała się zjawš minionych •wišt, strasznym wspomnieniem, nie dało się przej•ć koło niej spokojnie. Tego wieczoru do stołu zasiadło ze dwanaœcie osób. Yictoria, Carole, Jean, brat Jacka James, na cze•ć którego nazwano Jamiego; rodzice Jacka, brat Liz John, który nigdy nie był jej szczególnie bliski, dziewczyna Petera Jessica, szkolny przyjaciel Jacka z Los Angeles i dzieci. Pojawiały się i znikały także inne twarze, dzwonił dzwonek, przysyłano kwiaty i jedzenie. Wydawało się, że wie już o tym cały •wiat, choć Jean skutecznie trzymała z dale prasę. Pisano o œmierci Jacka w popołudniówce, a dzi• oglšdały tę wiadomo•ć w dzienniku telewizyjnym, jedn Liz kazała im wyłšczyć telewizor. Kiedy dzieci poszły na górę, przy stole rozmawiał o pogrzebie. Ktoœ zadzwonił do drzwi, Carole poszła c worzyć. Była to matka Liz, która przyjechała z Conne ticut. Na widok córki natychmiast zaczęła płakać. - Mój Boże, Liz, wyglšdasz strasznie. - Wiem, mamo, przepraszam. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć matce, ich stosun nigdy nie były szczególnie serdeczne, Liz nigdy nie czu się swobodnie w jej obecnoœci. Zawsze łatwiej było mi z niš do czynienia na odległo•ć. Ilekroć matka

odnosiła s z dezaprobatš do ich poczynań, Jack zawsze stanowił r dzaj bufora. Liz nigdy jej nie wybaczyła braku wsparć i zrozumienia dla najmłodszego wnuka. Matka żresz uważała, że pište dziecko było z ich strony wielkš głupol Już czwórka wydawała jej się przesadš, ale pištka wedłi Helen to po prostu "œmieszny brak umiarkowania". Carole zaproponowała kolację, Helen o•wiadczyła je nak, że jadła w samolocie, zasiadła więc wraz z innyi przy kuchennym stole, a Jean nalała jej filiżankę herbat - O Boże, Liz, co ty teraz zrobisz? Trafiła w samo sedno, jeszcze zanim wypiła pierwszy ly Dotychczas wszyscy próbowali jako• przetrwać ten dzie chwila po chwili, starajšc się nie wybiegać my•lš dalej n godzinę naprzód i nie stawiać żadnych kłopotliwych pyta Ale matka Liz nigdy nie owijała niczego w bawełnę, n wahała się też stšpnšć tam, gdzie nie powinna. - Będziesz musiała pozbyć się tego domu. Samej będz ci za trudno go utrzymać. No i zamknšć kancelarię. B< niego nie dasz rady. Liz miała podobne odczucia i tego wła•nie się bał Jak zwykle matka utrafiła w samo sedno, rzuciła jej tyi strachem w twarz, wepchnęła go w gardło, w nos, tL 44 - skutecznie, że na samš my•l o tym Liz nie mogła oddychać. Było to jakby echo słów, które słyszała dziewięć lat wcze•niej... nie możesz trzymać tego dziecka w domu. Liz, to niemożliwe, obecno•ć takiego dziecka Ÿle wpłynie na pozostałe dzieci. Zawsze można było liczyć na to, że matka wypowie gło•no najskrytsze niepokoje wszystkich. Jack zawsze nazywał jš "Tubš Zagłady", ale mówił to ze •miechem. Przypominał Liz, że matka nie może jej zmusić do zrobienia tego, czego zrobić nie chce. No i gdzie teraz był? A je•li matka ma rację? Je•li rzeczywi•cie będzie musiała pozbyć się domu i zamknšć kancelarię? Jak da sobie radę bez niego? - Na razie musimy przede wszystkim przetrwać poniedziałek - przerwała stanowczo Yictoria. "^•Sakssfc&jTS, ^^^\^a^ end w domu pogrzebowym, a ceremonia odbędzie się w poniedziałek w ko•ciele St. Hilary. Reszta sama się ułoży. Celem był poniedziałkowy pogrzeb, jedynie na tym powinna się skupiać uwaga Liz. Potem wszyscy pomogš jej jako• się pozbierać, tak jak pomagajš teraz. Każdy z siedzšcych przy stole wiedział, że jeszcze nie pora, by troszczyć się o sprawy bardziej ogólne. Obecna chwila była wystarczajšco ciężka. Liz cišgle wracała my•lami do Bożego Narodzenia. Ten koszmar zostanie z nimi na zawsze. Dzieci już nigdy nie potrafiš ubrać choinki, słuchać kolęd czy otwierać prezentów gwiazdkowych, żeby nie my•leć o tym, co się stało z ojcem w •wišteczny poranek Bożego Narodzenia. Liz robiła wrażenie kompletnie zdruzgotanej, kiedy patrzyła na ludzi zgromadzonych przy kuchennym stole, którzy zjawili się tutaj, by pomóc. - Chod• na górę i połóż się na chwilę - zaproponowała spokojnie Yicloria. Była niewysokš kobietš o ciemnych włosach i ciemnych oczach, )e) stanowczy g\os me zachęcał do sprzeciwu, ale Liz potrzebowała właœnie teraz osoby obdarzonej tego typu siłš. Kiedy Yictoria prowadziła praktykę adwokackš, Liz często pod•miewała się z niej, że jest postrachem sali sšdowej. Specjalizowała się w sprawach