tytuł: "Dom przy Hope street"
autor: Danielle Steel
Tytuł oryginału THE HOUSE ON HOPE STREET
(c) Copyright 2000 by Danielle Steel
pright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o.,
Warszawa 2001
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik
Redakcja v •• •
Emilia Stawska
Redakcja techniczna Lidia Lamparska
Korekta
Urszula Przasnek Bożenna Burzyńska
Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2001
Skład KOLONEL Druk i oprawa GGP Media, PóSneck
ISBN 83-7227-837-7 Nr 2902
Jack i Liz Sutherlandowie spotkali się z Amandš Parker o dziesištej rano
w wigilię Bożego Narodzenia. W okręgu Marin na północy San Francisco
ranek był słoneczny. Amandš robiła wrażenie przerażonej i zdenerwowanej.
Była drobnš, delikatnš blondynkš, ręce drżały jej niemal
niedostrzegalnie, kiedy systematycznie darła papierowš chusteczkę. Przez
ostatni rok Jack i Liz prowadzili jej sprawę rozwodowš, tworzyli zgrany
zespół, a wspólnš kancelarię prawa rodzinnego założyli przed osiemnastu
laty, zaraz po œlubie.
Lubili razem pracować i już od dawna wytworzył się między nimi rodzaj
wygodnej rutyny. Prowadzenie kancelarii sprawiało im przyjemnoć, poza
tym robili to dobrze. wietnie się uzupełniali, choć ich styl pracy był
diametralnie różny. Niepostrzeżenie i właciwie niewiadomie wykształcili
schemat typu dobry gliniarz/zły gliniarz, który okazał się bardzo
korzystny zarówno dla nich, jak i dla klientów. Jack zawsze odgrywał rolę
bardziej agresywnego, zmierzajšcego do konfrontacji, prawdziwy lew sali
sšdowej, walczšcy o lepsze warunki i większe alimenty, bezlitoœnie
osaczajšcy przeciwników w rogu, z którego nie mieli wyjœcia, jeœli nie
przystali na to, czego chciał dla swojego klienta. Liz, łagodniejsza,
czuła na niuanse, w razie potrzeby trzymała klientkę za rękę i walczyła o
prawa dzieci. Czasami ta różnica stylów prowadziła do sporów
5
'
zy partnerami, jak miało to miejsce w przypadku idy. Mimo niecnego
postępowania męża wobec idy, mimo jego gróŸb, nieustannych obelg
słownych, ^m nawet rękoczynów, Liz uważała, że żšdania Jacka c niego sš
zbyt wygórowane. Oszalałaœ? - zapytał jš Jack przed przyjœciem Aman-
Zobacz, co ten facet z niš wyprawia. Utrzymuje trzy inki, oszukuje jš od
dziesięciu lat, ukrywa swój mama w nosie własne dzieci, a teraz chce się
wycofać żeństwa tak, żeby nie kosztowało go to ani grosza, co mamy
zrobić, twoim zdaniem? Założyć mu fun-:>owierniczy i podziękować za
stracony czas i fatygę? [acku odezwała się irlandzka walecznoć, a choć
to Liz aimi płomiennie rudymi włosami i błyszczšcymi zieli oczami robiła
wrażenie osoby o ognistym tempera-ie, była w istocie znacznie bardziej od
niego ugodowa, opatrywał się w niš ciemnymi oczami, wzrokiem nie-
iowrogim. Od trzydziestego roku życia miał zupełnie vłosy. Bliscy znajomi
czasami podkpiwali, mówišc, że lominajš Katharine Hepburn i Spencera
Tršcy. Jed-limo namiętnych sporów, wszyscy, i na sali sšdowej, i niš,
doskonale wiedzieli, że ta para szaleje za sobš. :o trwałe, kochajšce się
małżeństwo, stanowili rodzinę jcš powszechnš zazdroć, z pištkš
uwielbianych dzie-tórych czwórka miała płomienicie rude włosy matki,
nłodszy chłopiec czuprynę ciemnš, jak niegdy Jack. fie twierdzę, że
Phillip Parker nie zasługuje na cięgi -czyła cierpliwie Liz. - Próbuję ci
jedynie powiedzieć, nœci się na niej, jeœli zaczniemy go zbytnio
naciskać. \. ja ci mówię, że tego włanie mu potrzeba, bo inaczej będzie
niš poniewierał. Trzeba go trafić w takie :e, żeby poczuł, i najlepiej
zaczšć od portfela. Liz, nale wiesz, że podobnych wybryków nie można puœ-
azem.
Jsuwasz mu ziemię spod nóg i paraliżujesz interesy, co mówiła, nie było
pozbawione sensu, ale twarda
taktyka Jacka opłaciła się już bardzo licznym klientom. Udawało mu się
wywalczyć dla nich takie odszkodowania, o jakich mogłoby marzyć jedynie
kilku adwokatów. Znany był z tego, a teraz szczególnie mu zależało, żeby
zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla Amandy. Phillipowi Parkerowi udało się
co prawda ukryć wiele milionów dolarów, miał też doskonale prosperujšcš
firmę komputerowš, ale żonie i trójce dzieci dawał akurat tyle pieniędzy,
żeby nie umarli z głodu. A od czasu separacji z najwyższym trudem
wycišgała od niego tylko tyle, by wyżywić i ubrać dzieci. Sytuacja stała
się jeszcze bardziej paradoksalna, kiedy uœwiadomili sobie, ile wydaje na
swoje przyjaciółki, nie wspominajšc już o tym, że włanie kupił
nowiutkiego porsche'a. Amandy nie stać było nawet na kupienie deskorolki
synowi pod choinkę.
- Zaufaj mi, Liz. Ten facet jest brutalem, ale zacznie kwiczeć jak
prosiak, kiedy go przyciniemy w sšdzie. Wiem, co robię.
- Jack, jeli przyciniesz go za mocno, zrobi jej krzywdę.- Akurat ta
sprawa przerażała Liz od chwili, gdy Amanda opowiedziała im, jakie
tortury psychiczne cierpiała od dziesięciu lat, i jak dwukrotnie została
dotkliwie pobita. Po każdym biciu odchodziła od męża, ale potrafił
skłonić jš do powrotu obietnicami, szantażem emocjonalnym, groŸbami i
prezentami. Liz nie miała najmniejszych wštpliwoci, że Amanda boi się go
œmiertelnie, przyznawała zresztš, że ma ku temu powody.
- Jeli będzie trzeba, załatwimy nakaz sšdowy - zapewnił żonę Jack na
chwilę przed tym, jak do biura wkroczyła Amanda. Zaczšł więc wyjaniać,
co zamierza zrobić tego ranka w sšdzie. W zasadzie postara się zamrozić
wszystkie znane aktywa, paraliżujšc w ten sposób działalnoć firmy
dopóty, dopóki nie uzyskajš od Parkera wszystkich dodatkowych informacji
finansowych. Cała trójka zgadzała się co do jednego: Phillip Parker nie
będzie tym zachwycony. Amanda słuchała wywodów Jacka z wyraŸnym
przerażeniem.
7
- Nie jestem pewna, czy powinnimy to zrobić - powiedziała miękko,
szukajšc wzrokiem poparcia u Liz.
Jack zawsze trochę jš przerażał, ale Liz umiechnęła się do niej
zachęcajšco, choć sama wcale nie była pewna, czy Jack rzeczywiœcie wie,
co robi. Na ogół miała do niego pełne zaufanie, ale w tym przypadku
niepokoiło jš tak ostre podejœcie do sprawy. Nikt jednak bardziej od
Jacka Sutherlanda nie uwielbiał staczać bojów, zwłaszcza zwycięskich, w
imieniu pokrzywdzonych. A tym razem bardzo pragnšł zwycięstwa swojej
klientki. Uważał, że Amanda na to zasługuje, z czym Liz w zupełnoci się
zgadzała, choć nie bardzo podobał jej się sposób, który miał prowadzić do
tego zwycięstwa. Liz wyczuwała, że zbytnie naciskanie Phillipa Parkera
może być niebezpieczne.
Przez następne pół godziny Jack tłumaczył Amandzie swojš strategię, a o
godzinie jedenastej weszli do sali sšdowej na rozprawę. Był tam już
Phillip Parker ze swoim adwokatem, a jego spojrzenie ostentacyjnie
wyrażało wyrany brak zainteresowania Amanda. Jednak chwilę póniej,
kiedy uznał, że nie jest obserwowany, popatrzył na żonę tak wymownie, że
Liz poczuła na plecach dreszcz przerażenia. Sposób bycia Phillipa Parkera
miał przypomnieć Amandzie, kto jest panem sytuacji. Spoglšdał na niš
wzrokiem przerażajšcym i poniżajšcym zarazem tylko po to, by po chwili
umiechnšć się do niej serdecznie, jakby chciał wprowadzić jš w stan
skrajnej niepewnoci. Bardzo to było sprytne, wyrana informacja posyłana
w ułamku sekundy wywierała bowiem na Amandzie zamierzony efekt. Nie
ulegało wštpliwoci, że jej zdenerwowanie ronie w błyskawicznym tempie,
pochyliła się, by szepnšć co do Liz w oczekiwaniu na przybycie sšdu.
- On mnie zabije, jeli sędzia zamrozi jego aktywa -powiedziała
rozstrzęsiona, tak cicho, że tylko Liz mogła jš usłyszeć.
- Fizycznie? - spytała Liz wyraŸnym szeptem.
- No nie... chyba nie... ale się wcieknie. Jutro ma przyjechać po dzieci
i nie mam pojęcia, co mu powiem.
- Nie możesz z nim rozmawiać - owiadczyła stanowi Liz. - Czy ktoœ inny
nie mógłby zawieć do niego dzie
Amanda w milczeniu pokręciła głowš. Wyglšdała bezbronnie, że Liz
pochyliła się do męża i szepnęła:
- Nie przeholuj.
Skinšł twierdzšco, przekładajšc jakie papiery, po cz podniósł głowę i
umiechnšł się przelotnie najpierw Liz, potem do Amandy. Z tego uœmiechu
obydwie \ wnioskowały, że doskonale wie, co robi, jak wojów gotów do
wyruszenia w bój, którego nie zamierza przegi I jak zwykle, nie przegrał.
Po wysłuchaniu matactw Phillipa Parkera i jego ad\ katów sędzia zgodził
się zamrozić aktywa i monitoro\ działalnoć firmy przez trzydzieci dni,
dopóki Par nie ujawni informacji niezbędnych prawnikom jego że do
zawarcia układu. Adwokat Parkera gwałtownie p testował, spierajšc się z
sędziš, który jednak nie zgoc się go wysłuchać, a w chwilę póŸniej
uderzeniem mło zarzšdził koniec posiedzenia. Po kilku sekundach Par
wypadł z sali sšdowej, obrzuciwszy przedtem złowro^ spojrzenim swojš już
niemal eks-żonę. Patrzšc na nie Jack umiechał się promiennie od ucha do
ucha, następ spakował akta do teczki i z minš zwycięzcy popati na żonę.
- Dobra robota - powiedziała spokojnie Liz, dostr gajšc kštem oka, że w
Amandzie wzbiera panika. G wychodzili z sali sšdowej, nie odezwała się
słowem żadnego z nich. Liz patrzyła na niš ze współczuciem.
- Amando, wszystko będzie dobrze. Jack ma rację. T ko w ten sposób
moglimy go skłonić do zwrócenia na i uwagi. - Z punktu widzenia
zawodowego i strategiczne Liz uznawała te racje, niepokoiła się jednak o
swojš klie: kę i za wszelkš cenę chciała jš pocieszyć. - Czy możesz
postarać, żeby kto był u ciebie, kiedy mšż zjawi się dzieci?
- Rano przyjedzie moja siostra z dziećmi.
8
- Amando, to tchórzliwy brutal - uspokajał Jack. - Nic ci nie powie w
obecnoœci osób postronnych.
Dotychczas tak rzeczywicie było. Ale tym razem został osaczony. Nigdy
wczeniej nie wyraziła zgody, by posunęli się tak daleko, ale od paru
miesięcy poddawała się psychoterapii i próbowała okazać się odważniej sza
i nie ulegać tak łatwo tyranii Phillipa, słownej, fizycznej czy
finansowej. Był to dla niej zasadniczy krok, miała nadzieję, że kiedy
przestanie drżeć ze strachu, będzie dumna, iż zdobyła się na takš
decyzję. I chociaż Jack chwilami też jš przerażał, miała do niego pełne
zaufanie i tym razem postšpiła dokładnie według jego zaleceń. Sama była
zdumiona, że sędzia odniósł się do niej tak przychylnie. W drodze
powrotnej do kancelarii Jack powiedział, że jest to ważna wskazówka.
Sędzia chciał jej pomóc i bronić jej, zamrażajšc aktywa Phillipa, żeby go
zmusić do udzielenia informacji, której domagajš się od miesięcy.
- Wiem, że ma pan rację - powiedziała z westchnieniem, patrzšc na nich
oboje. - Po prostu to mnie przeraża. Wiem, że muszę mu się postawić, ale
kiedy on się rozzłoci, wstępuje w niego szatan.
- We mnie też - powiedział z uœmiechem Jack, a jego żona miała się,
kiedy żegnali się z Amandš, życzšc jej wesołych wišt.
- W przyszłym roku więta będš znacznie lepsze - obiecała Liz, majšc
nadzieję, że uda im się do tego przyczynić. Chcieli załatwić dla Amandy
takie alimenty, które pozwoliłyby jej i dzieciom na spokojne i wygodne
życie. W takim samym komforcie, jeli nie wyższym, jakim cieszyły się
przyjaciółki Phillipa w kupionych przez niego apartamentach. Jednej z
nich podarował nawet domek w zimowym kurorcie Aspen, podczas gdy żonie
ledwie starczało pieniędzy na zabranie dzieci do kina. Jack nienawidził
tego typu facetów, zwłaszcza gdy za nieodpowiedzialne zachowanie ojca
musiały płacić dzieci.
- Masz nasz domowy telefon? - pytała Liz.
Amandš skinęła głowš. Wyglšdało na to, że zaczyna s odprężać.
Przynajmniej na jaki czas najgorsze ma za sob poza tym że decyzja sšdu
zrobiła na niej wrażenie.
- Zadzwoń, jeli będziesz czego potrzebowała. Gdyl on pojawił się dzi
wieczorem, gdyby dzwonił i groził < to zadzwoń pod 911, a potem do mnie.
Te słowa Liz zabrzmiały trochę nadopiekuńczo, ale rj zaszkodziło
przypomnieć o tym Amandzie. W chwilę po niej pełna wdzięcznoci Amandš
pożegnała się, a Ja zdjšł marynarkę i krawat i umiechnšł się do żony z
wyra na przyjemnociš, jakš daje odprężenie.
- Cudownie jest pokonać tego drania. Dostanie za sw je, kiedy trzaœniemy
go alimentami, z których w żad> sposób się nie wypłacze.
- Poza tym, że miertelnie jš nastraszy - przypomnij Liz z poważnym
wyrazem twarzy.
- Ale przynajmniej, choć wystraszona, będzie mu przyzwoite dochody. Już
chociażby dzieciaki na to zasług jš. Nie uważasz, że trochę przesadziłaœ
z tym numerem 91 Daj spokój, Liz, ten facet jest draniem, ale nie
szaleńca
- Włanie o to mi chodzi. Jest wystarczajšcym drania żeby dzwonić z
pogróżkami czy zjawić się w domu i n straszyć jš na tyle, że się ze
wszystkiego wycofa. Wte będziemy musieli prosić sšd o unieważnienie
nakazu.
- Skarbie, o tym nawet nie ma mowy. Nie pozwolę na to. To ty jš
nastraszyłaœ tym numerem 911.
- Chciałam jej tylko przypomnieć, że nie jest sar i może liczyć na pomoc.
Jack, to zmaltretowana kobiei Nie myli racjonalnie, nie stać jej na to,
żeby przeciwstaw się byłemu mężowi. To typowa ofiara, o czym doskom
wiesz.
- A ty jeste pełna współczucia i kocham cię.
Podszedł bliżej i objšł jš. Dochodziła już pierwss a kancelaria miała być
nieczynna od Bożego Narodzer do Nowego Roku. W domu czekała pištka
dzieci, wi oboje wiedzieli, że zajęć im nie zabraknie. Jednak L
10
11
łatwiej od Jacka rozstawała się z pracš. Kiedy była z dziećmi, potrafiła
myleć tylko o nich i to także Jack w niej kochał.
- Jacku Sutrherlandzie, kocham cię - powiedziała z umiechem, kiedy jš
pocałował. Zazwyczaj nie obsypywał jej pieszczotami w biurze, ale w końcu
było Boże Narodzenie i przed feriami udało im się zakończyć wszystko, co
zamierzali. Również rozprawę Amandy mieli już za sobš.
Liz odłożyła akta, Jack zapakował do teczki kilka nowych spraw i pół
godziny póniej się rozjechali. Liz pojechała do domu przygotowywać
wigilię, a Jack udał się do œródmiecia, żeby zrobić jeszcze kilka
odłożonych na ostatniš chwilę zakupów. Zawsze kończył kupowanie
gwiazdkowych prezentów w ostatniej chwili, w przeciwieństwie do Liz,
która wszystkie kupowała już w listopadzie. Była osobš wyjštkowo dobrze
zorganizowanš, pamiętała o najdrobniejszych szczegółach i jedynie dzięki
temu dawała sobie radę i z dużš rodzinš, i z pracš zawodowš. Pomagała w
tym także Carole, wspaniała gospodyni, która pracowała u nich już od
czternastu lat i była bardzo przywišzana do dzieci. Liz nie miała ani
cienia wštpliwoci, że bez niej nie dałaby sobie rady. Carole była
mormonkš, zaczęła u nich pracować, kiedy miała dwadzieœcia trzy lata.
Kochała dzieci Sutherlandów niemal tak samo jak rodzice, szczególnie
dotyczyło to dziewięcioletniego Jamiego.
Jack obiecał wrócić do domu o pištej lub wpół do szóstej. Wieczorem miał
jeszcze złożyć nowy rower dla Jamiego. Liz wiedziała też, że w domowym
gabinecie będzie koło północy nerwowo pakował prezent dla niej. Ale
wigilię Bożego Narodzenia obchodziło się u nich uroczyœcie. Oboje
wynieli z domu okrelone tradycje, które były im bliskie, a po wielu
wspólnych latach stworzyli z nich wišteczny obyczaj pełen ciepła i
przytulnoœci, uwielbiany przez dzieci.
Pokonała niewielkš odległoć, jaka dzieliła kancelarię od domu w Tiburon,
i umiechajšc się do siebie, parkowała na podjedzie przy Hope Street.
Wszystkie trzy
córki włanie wróciły z zakupów z Carole i wycišgć z samochodu paczki.
Megan była smukłš czternastol; kš, trzynastoletnia Annie, zbudowana
trochę solidni bardziej przypominała matkę, a jedenastoletnia Racł mimo
rudych włosów Liz to prawdziwa podobizna J cka. Trzy siostry zgadzały się
zadziwiajšco dobrze, tei były najwyraniej w doskonałym nastroju i pogodi
droczyły się z Carole. Umiechnęły się na widok zblii jšcej się matki.
- Co tam knujecie? - Liz otoczyła ramionami Ani i Rachel, lekko zmrużyła
oczy, patrzšc na Megan. - M< czy znowu masz na sobie mój ulubiony czarny
swet< Chyba niepotrzebnie pytam. Jeste większa ode mr i strasznie go
rozcišgasz.
- Mamo, nic na to nie poradzę, że nie masz biusti odparowała Megan z
trochę zażenowanym uœmiechem.
Stale "pożyczały" rzeczy swoje i matki, najczęœciej zres; bez wiedzy czy
zgody włacicielek. Właciwie był to jedy powód sprzeczek między
dziewczynkami i trzeba przyzn: niezbyt poważny. Patrzšc na swoje córki,
Liz czuła szczęliwa, mieli z Jackiem wspaniałe dzieci i uwielbi
przebywać w ich towarzystwie.
- Gdzie chłopcy? - spytała Liz, wchodzšc do dorr Przy okazji zauważyła,
że Annie założyła jej ulubione pa tofle. Sprawa wydawała się
beznadziejna: choćby kup im nie wiadomo ile rzeczy, i tak kończyło się na
wspólnoi garderoby.
- Peter wyszedł z Jessikš, a Jamie jest u kolegi - wyji niła Carole.
Jessica była ostatniš dziewczynš Petera. Mi szkała w pobliżu w
Belevedere, a Peter przebywał ta znacznie częciej niż we własnym domu.
- Za pół godziny mam odebrać Jamiego, chyba że pa chce to zrobić -
powiedziała Carole.
W wieku dwudziestu trzech lat była ładnš, smukłš blo dynkš, ale z upływem
czasu znacznie przytyła, choć ja! trzydziestosiedmiolatka nadal była
ładna i miała wyjštko\
12
13
i serdeczne podejcie do dzieci. Stała się już pełno-lym członkiem
rodziny.
/łysiałam, że po południu upiekę ciasteczka - tłuma-TJz, odkładajšc
torebkę i zdejmujšc płaszcz, ejrzała pocztę rozłożonš na kuchennym stole,
ale yło tam nic ważnego. Przez okno widać było San :isco po drugiej
stronie zatoki. Dom był przytulny ;odny, ponadto roztaczały się stšd
piękne widoki. :awda, było im trochę ciasno, ale bardzo ten dom
>zy kto chce mi pomagać w pieczeniu? - spytała, łowiła to już właœciwie
do siebie. Dziewczynki po-r do swoich pokojów i najpewniej gadały przez
tele-^zwórka najstarszych dzieci nieustannie przepychała zy dwóch
domowych telefonach.
pracowicie wałkowała ciasto i wycinała ciasteczka icznymi foremkami.
Carole zeszła na dół, za pół ny miała jechać po Jamiego. Przy
ciasteczkach było ,e sporo pracy i Liz spodziewała się, że Jamie będzie :
jej pomagać. Uwielbiał pracować z niš w kuchni. f Carole go przywiozła,
zapiszczał z zachwytu, wizę Liz piecze ciasteczka, umoczył palec w
surowym e i oblizał go z widocznš przyjemnociš. vlogę pomóc?
lie był licznym dzieckiem, miał gęste, ciemne włosy, ne bršzowe oczy i
umiech, który zawsze trafiał pros-serca matki. Podobnie jak reszta
rodziny Liz darzyła :go wyjštkowym uczuciem, dla nich wszystkich na ;e
miał pozostać ukochanym dzieckiem. )czywicie. Ale najpierw umyj ręce.
Gdzie byłeœ? J Timmiego - odpowiedział, odchodzšc od zlewu oymi rękami.
Matka wskazała mu ręcznik.
jak było? J niego w domu nie ma Bożego Narodzenia - wyjaœ-
powagš, pomagajšc rozwałkować resztę ciasta.
- odparła z uœmiechem Liz. - Oni sš Żydami.
- Majš wiece, l prezenty przez cały tydzień. Dlaczego my nie możemy być
Żydami?
- Chyba mamy pecha. Ale i tak dobrze wychodzisz na tym jednym wištecznym
wieczorze. - Umiechnęła się do swojego najmłodszego dziecka.
- Prosiłem Mikołaja o rower - owiadczył z nadziejš. -Powiedziałem, że
Peter obiecał nauczyć mnie jedzić.
- Wiem, skarbie.
Pomagała mu napisać ten list do Mikołaja. W głębi szuflady przechowywała
wszystkie listy swoich dzieci do Mikołaja, były absolutnie wspaniałe,
szczególnie te od Jamiego. Chłopiec podniósł główkę do góry z radosnym
umiechem, przez dłuższš chwilę patrzyli sobie w oczy.
Jamie był dzieckiem szczególnym, specjalnym darem w życiu Liz. Urodził
się przeszło dwa miesišce za wczenie, doznał urazów podczas porodu i w
wyniku podawania tlenu. Mogło to spowodować lepotę, ale skończyło się na
tym, że Jamie był tylko lekko opóŸniony w rozwoju, co czyniło go innym,
nieco wolniejszym od rówieników. Mimo to radził sobie niele, chodził do
specjalnej szkoły. Był dzieckiem odpowiedzialnym, uważnym i kochajšcym.
Nigdy jednak nie dorówna swoim siostrom i bratu. Wszyscy od dawna już się
z tym pogodzili. Poczštkowo był to szok, dojmujšca rozpacz, szczególnie
dla Liz. Czuła się winna. Pracowała zbyt ciężko, prowadziła trzy kolejne
sprawy, bez żadnej przerwy, przez co nabawiła się ciężkiego stresu.
Wczeniej miała dużo szczęcia, żadnychproblemów przy porodach. Ta cišża
była bardzo trudna, od poczštku do końca Liz czuła się le, a dwa i pół
miesišca przed terminem nagle zaczęła rodzić, przy czym lekarze okazali
się zupełnie bezradni. Jamie urodził się w dziesięć minut po jej
przyjeŸdzie do szpitala, dla niej był to poród łatwy, ale dla Jamiego
katastrofalny. Na poczštku zanosiło się na jeszcze większe nieszczęœcie,
przez wiele tygodni wydawało się, że dziecko nie przeżyje. Kiedy po
szeœciu tygodniach pobytu w inkubatorze przywieŸli go wreszcie
14
>mu, mieli wrażenie, że to cud. I dalej tak pozostało. [owali go jak
specjalny dar miłoœci, obdarzony w do-i szczególnym rodzajem mšdroœci.
Był najłagodniej-
i najlepszym z dzieci, mimo swoich ograniczeń od-:ał się wspaniałym
poczuciem humoru. Już dawno :yli się go wielbić i doceniać jego
możliwoci, zamiast :wać nad tym, kim nie był i kim nigdy nie będzie. Był
kiem tak urodziwym, że ludzie zawsze zwracali na
uwagę, po czym zaskakiwała ich prostota i bezpo-.ioć jego wypowiedzi.
Czasami dopiero po dłuższej i uwiadamiali sobie jego odmiennoć i wtedy
litowali id nim, co denerwowało rodziców i rodzeństwo. Ile-ludzie mówili,
jak bardzo im przykro, Liz odpowia-)o prostu:
Niepotrzebnie. To wspaniały dzieciak, ma serce wiel-.k cały œwiat i
wszyscy go kochajš. - A on prawie ;e czuł się szczęliwy, co było dla
niej wielkš pociechš. Napomniałaœ o polewie czekoladowej - zauważył przy-
ie Jamie. Uwielbiał ciasteczka z czekoladowš polewš często piekła je
specjalnie dla niego. Mylałam, że na więta damy tylko czerwony i
zielony •. Co ty na to?
nylał chwilę, po czym skinšł aprobujšco głowš. )obrze. Czy mogę
dekorować? )czywiœcie.
kazała mu blachę z ciasteczkami w kształcie wištecz-choinek i szprycę z
czerwonym kremem. Zabrał się ^tężonej pracy nad pierwszš blachš, po czym
przy-
sobie następnš. Pracowali zgodnie, aż udekorowali czka na wszystkich
tacach i Liz wsunęła je do piekar-Zorientowała się, że Jamie jest
zafrasowany. ) co chodzi? - zapytała, bo nie ulegało wštpliwoœci, i go
trapi. A skoro raz zaprzštnšł sobie czym uwagę, o było wybić mu to z
głowy. ^ jeœli on go nie przyniesie? Cto? - Posługiwali się w rozmowie
rodzajem skrótów
stenograficznych, doskonale znanych obydwojgu i bardzo wygodnych.
- Mikołaj - wyjanił Jamie, patrzšc na matkę ze smutkiem.
- Masz na myœli rower? - Skinšł twierdzšco głowš. -Dlaczego miałby nie
przynieć? Przez cały rok byłe bardzo grzeczny, mój skarbie. Idę o
zakład, że przyniesie. - Nie chciała zepsuć mu niespodzianki, ale
równoczenie pragnęła go upewnić.
- Może myli, że nie będę umiał jedzić.
- Mikołaj nie jest aż tak nierozgarnięty. Oczywicie, że się nauczysz
jedzić. Poza tym powiedziałe mu przecież, że Peter cię nauczy.
- Mylisz, że mi uwierzył?
- Na pewno. Może teraz pójdziesz się trochę pobawić albo sprawdzić, co
robi Carole, a ja cię zawołam, kiedy ciasteczka się upiekš. Pierwsze
będzie dla ciebie.
Umiechnšł się na tę myl i wbiegajšc po schodach na górę w poszukiwaniu
Carole zapomniał o Mikołaju. Uwielbiał, kiedy Carole mu czytała, bo sam
jeszcze się nie nauczył.
Liz wyjęła z szafy kilka prezentów, które tam ukryła, i umieciła je pod
choinkš, a kiedy ciasteczka się upiekły, zawołała Jamiego. Ale doskonale
czuł się z Carole i wcale nie miał ochoty schodzić na dół. Liz wyłożyła
ciasteczka na półmisek i postawiła je na kuchennym stole, po czym poszła
na górę, żeby zapakować oprawne w skórę dzieła Chaucera, które kupiła dla
Jacka. Inne prezenty dla niego były już od wielu tygodni zapakowane, ale
na tę ksišżkę natrafiła niedawno, buszujšc po księgarniach.
Reszta popołudnia minęła bardzo szybko. Peter wrócił do domu wczeœniej
niż ojciec. Wyglšdał na uszczęliwionego i podnieconego, pochłonšł garć
ciasteczek i zapytał, czy zaraz po kolacji może znowu pójć do Jessiki.
- A może tym razem ona przyszłaby do nas? - spytała Liz doć płaczliwym
tonem. Ostatnio prawie nie widywali
16
17
a, który zajmował się sportem, siedział w szkole albo
>jej dziewczyny. Liz miała wrażenie, że odkšd dostał
3 jazdy, przychodził do domu jedynie na noc.
?.odzice nie pozwolš jej dzisiaj wyjć. W końcu to
a Bożego Narodzenia.
J nas też jest wigilia - przypomniała mu Liz. W tym
sncie do kuchni wkroczył Jamie, wzišł z tacy cias-
o i spojrzał na starszego brata wzrokiem pełnym
bienia. Peter był jego bohaterem.
J Timmiego nie ma wigilii. On jest Żydem - oœwiad-
amie rzeczowym tonem.
er czułym gestem zmierzwił mu włosy i zjadł kolejnš
ciasteczek.
a je zrobiłem - wyjanił Jamie, wskazujšc na cias-
i znikajšce w ustach brata.
Wspaniałe - wyznał Peter z pełnymi ustami, po czym
ił się do matki: - Mamo, Jessica nie będzie mogła
j wyjć. Dlaczego ja nie mogę pójć do niej? U nas
udno.
Wielkie dzięki. Potrzebny jesteœ w domu, musisz zro-
ťżne rzeczy - oznajmiła stanowczo Liz.
Ausisz mi pomóc przygotować ciasteczka i marchewki
.ikołaja i renifera - owiadczył z powagš Jamie. Każ-
•oku robili to razem i Peter wiedział, jak bardzo zawie-y byłby Jamie,
gdyby tym razem mu nie towarzyszył. L czy będę mógł wyjć, jak on się już
położy? - za-Peter i naprawdę trudno było mu odmówić. Był m dzieckiem i
dobrym uczniem, właciwie należała ? nagroda.
-goda - Liz ustšpiła bez trudu. - Ale musisz wczeœnie
> jedenastej, obiecuję.
dy stali wszyscy troje w kuchni, wrócił Jack, zmęczo-: triumfujšcy.
Zakończył włanie wišteczne zakupy nial wštpliwoci, że znalazł idealny
prezent dla Liz. Izeć, wesołych wišt- powiedział, porwał Jamiego
w ramiona i ucisnšł mocno, co chłopca bardzo rozbawiło. - Co dzisiaj
robiłe, młody człowieku? Gotów na przyjcie Mikołaja?
- Upieklimy mu z mamš ciasteczka.
- Pycha. - Jack zjadł jedno, podszedł do Liz, pocałował jš na powitanie,
popatrzyli na siebie z wzajemnym uznaniem. - Co mamy na kolację?
- Szynkę.
Carole upiekła szynkę po południu, a Liz zamierzała przygotować ulubione
przez całš rodzinę słodkie kartofle z przyprawami i czerwonš fasolę. A w
dzień Bożego Narodzenia zawsze jadali indyka ze "specjalnym" nadzieniem
przygotowanym przez Jacka. Liz nalała mężowi kieliszek wina i
towarzyszyła mu do salonu. Jamie kroczył tuż za nimi. Peter poszedł
zatelefonować do Jessiki, że przyjdzie zaraz po kolacji. Do salonu
dobiegły z góry piski, kiedy Peter wyjmował słuchawkę z ršk Megan,
rozłšczajšc jš z kolejnym adoratorem.
- Hej, wy tam, spokojnie! - zawołał Jack w górę schodów. Usiadł na
kanapie obok żony, żeby rozkoszować się atmosferš wišt. Na choince
paliły się lampki, a Carole nastawiła płytę z kolędami. Uszczęœliwiony
Jamie usiadł przy mamie i podpiewywał, podczas gdy rodzice pogršżyli się
w rozmowie. Po kilku minutach wstał i poszedł na górę poszukać Petera
albo Carole.
- Martwi się o rower - szepnęła Liz, a Jack się umiechnšł.
Obydwoje zdawali sobie sprawę, jak bardzo Jamie będzie uszczęœliwiony,
kiedy dostanie ten rower. Od tak dawna o nim marzył, a w tym roku rodzice
wreszcie uznali, że dojrzał już do takiego prezentu.
- Całe popołudnie mówił o rowerze, boi się, że Mikołaj mu nie przyniesie.
- Złożymy rower, jak on już zaœnie - szepnšł Jack i pochylił się, by
pocałować Liz. - Pani mecenas, czy mówiłem pani ostatnio, jaka pani jest
piękna?
18
19
- Nie, przynajmniej nie w ostatnich dniach. - Uœmiech- ' nęła się do
niego.
Choć byli małżeństwem od wielu lat i niemal nieustannie przebywali w
towarzystwie dzieci, romans między nimi wcale się nie skończył. Jack był
w tym doskonały, zawsze potrafił porwać jš na romantyczny wieczór, na
przyjemnš kolację, a od czasu do czasu na weekend. Czasami bez
szczególnego powodu przysyłał jej kwiaty. Nie lada sztuki wymagało
utrzymanie romansowej strony zwišzku, skoro razem pracowali i mieli
mnóstwo powodów, by się nie zgadzać czy po prostu znudzić się sobš. Ale
jako nigdy do tego nie doszło, a Liz zawsze z wdzięcznociš przyjmowała
romantyczne zabiegi Jacka.
- Kiedy pieklimy z Jamiem ciastka po południu, mylałam o Amandzie
Parker. Mam nadzieję, że ten drań nie narobi jej kłopotów po dzisiejszej
rozprawie. Ja mu po prostu nie ufam.
- Musisz się nauczyć zostawiać pracę w biurze - ostudził jš Jack i nalał
sobie kolejnš lampkę wina. Udawał, że jemu znacznie lepiej wychodziło to
zostawianie pracy w biurze.
- Czy to przypadkiem nie twoja teczka leży w przedpokoju wyładowana
papierami? A może mi się tylko wydawało?
Jack skwitował te przekomarzania uœmiechem.
- Po prostu noszę jš ze sobš, ale nie mylę o niej. Tak jest znacznie
lepiej.
- Na pewno!
Liz wiedziała swoje, bo zbyt dobrze znała męża. Porozmawiali jeszcze
chwilę, a potem poszła szykować kolację. Tego wieczoru długo nie wstawali
od stołu, rozmawiali z dziećmi, mieli się co chwila. Mówili o zabawnych
epizodach, jakie wydarzyły się w poprzednich latach. Jamie brał żywy
udział w rozmowie. Przypomniał, jak to babcia przyjechała na więta i
nalegała, żeby wszyscy poszli na pasterkę, a potem zasnęła w koœciele, a
oni dostali ataku miechu, bo chrapała na cały głos. Liz uwiadomiła
sobie,
że bardzo się cieszy z tego, iż matka postanowiła w roku spędzić więta u
brata. Trudno było wytrzymać: w okresie wištecznym, pouczała wszystkich,
co i jak; robić, narzucała własne dziwactwa i przyzwyczajenia wsze też
dręczyła Liz z powodu Jamiego. Po jego uro niu była wstrzšnięta,
nazywała to tragediš, co ZP robiła w dalszym cišgu przy każdej
nadarzajšcej się ot kiedy tylko Jamie jej nie słyszał. Uważała, że powinn
go wysłać do szkoły specjalnej, żeby nie stanowił "cięż dla pozostałych
dzieci. Liz wciekała się za każdym ra kiedy to słyszała. Jack radził,
żeby po prostu nie zwn uwagi na gadanie matki. Jamie stanowił ważnš czesi
dziny i za nic na wiecie nie odesłaliby go z domu. R dzieci byłaby tym
oburzona. Niemniej Liz zawsze wpi w złoć, ilekroć matka wyrażała się
negatywnie o Jam Jak co roku Peter pomógł Jamiemu wystawić n i ciasteczka
dla Mikołaja, a na renifera czekał talerz chewek i miseczka soli. Jamie
podyktował Peterowi l do Mikołaja w sprawie roweru, nalegał również,
Mikołaj nie zapomniał o naprawdę wspaniałych prezei dla Petera i sióstr.
"Dziękuję, Mikołaju", podyktow zakończenie i z zadowoleniem kiwał głowš,
kiedy '. odczytał mu głono cały list.
- Czy powinienem mu powiedzieć, że nic się nie s1 jak nie przyniesie
roweru? - dopytywał się z zaniepok minš. - Nie chciałbym, żeby się głupio
czuł, jeœli g przyniesie.
- Nie, mylę, że tak jest dobrze. Poza tym byłe; grzeczny. Założę się, że
przyniesie. - Wszyscy wiec że Jamie dostanie tak upragniony rower i nie
mog doczekać wištecznego poranka.
W końcu Liz położyła synka do łóżka. Megan jak z\ rozmawiała przez
telefon, a Rachel i Annie chich w swoim pokoju, przymierzajšc wzajemnie
swoje cii Peter pomógł Jackowi złożyć rower i poszedł do Je Liz sprzštała
w kuchni i szykowała kolację na nasi
21
20
dzień. Carole poszła zanieć co przyjaciółce, a Liz obiecała jej, że
sama posprzšta po kolacji. Był to pogodny, szczęœliwy wieczór, przepojony
atmosferš wišt, Liz i Jack cieszyli się perspektywš odpoczynku i
długiego weekendu. Pracowali ciężko i rozkoszowali się czasem, który
mogli spędzać z dziećmi. Włanie wchodzili powoli po schodach, trzymajšc
się za ręce, kiedy zadzwoniła Amanda Parker. Telefon odebrała Megan. Liz
poszła z niš porozmawiać i od razu się zorientowała, że Amanda płacze.
Prawie nie mogła mówić.
- Tak mi przykro, że dzwonię w wigilię. Ale przed chwilš zadzwonił Phil
i... - Zaczęła szlochać, a Liz próbowała jš uspokoić.
- Co powiedział?
- Powiedział, że jeli nie każę wam wszystkiego odmrozić, to mnie zabije.
Mówi, że nie da mi nawet dziesięciu centów na utrzymanie, że mogę razem z
dziećmi zdechnšć z głodu, bo jego to nic nie obchodzi.
- Tak się nie stanie i dobrze o tym wiesz. Musi cię utrzymywać. Po prostu
próbuje cię nastraszyć.
Co zresztš niele mu się udawało. Liz nie cierpiała takich sytuacji, gdy
bezradnie słuchała o obelgach, jakie spadały na lubianš klientkę.
Niektóre historie opowiedziane wczeniej przez Amandę przyprawiały jš o
dreszcze. Mšż bił Amandę i terroryzował jš do tego stopnia, że przez
długie lata nie mogła się zdecydować, by od niego odejć. A teraz musiała
się trzymać, znoszšc jego groby, dopóki nie uda się im uzyskać dla niej
takich warunków, na jakie zasługiwała. Liz zdawała sobie sprawę, że dla
Amandy nie było to łatwe, stanowiła bowiem idealny typ ofiary.
- Nie odbieraj już dzisiaj telefonów - poradziła spokojnym głosem. -
Pozamykaj drzwi i sied z dziećmi w domu, a jeli usłyszysz na zewnštrz
co podejrzenego, dzwoń na policję. Dobrze? On po prostu próbuje cię
nastraszyć. Pamiętaj, że to tchórz, który lubi się znęcać. Jeli się nie
poddasz, zrezygnuje.
Amanda nie wydawała się przekonana.
- Mówi, że mnie zabije.
- Jeli w dalszym cišgu będzie ci groził, zdobędziem; w przyszłym
tygodniu kolejny nakaz sšdowy. A jeli poten się do ciebie zbliży,
pójdzie do więzienia.
- Dziękuję - powiedziała Amanda z nieznacznš ulg w głosie. - Przykro mi,
że zawracam wam głowę w wigiliš
- Nie zawracasz nam głowy. Po to jestemy. Jak bę dziesz nas
potrzebowała, to zadzwoń.
- Już mi lepiej. Ta rozmowa mi pomogła.
Amanda mówiła to z wdzięcznociš, a Liz poczuła przy pływ serdecznych
uczuć dla swojej klientki, którš czek tak nieprzyjemne Boże Narodzenie.
- Tak bardzo mi jej żal - powiedziała do Jacka chwil póniej, wchodzšc do
sypialni. Rozmawiała z Amand przez telefon w korytarzu. - Nie jest
przygotowana n kontakty z tym draniem.
- Dlatego włanie ma nas jako obrońców.
Jack zdšżył już zdjšć buty i spacerował po sypialr w skarpetkach, cieszšc
się w duchu z prezentu, jaki kup: dla żony. Kiedy jednak spojrzał na Liz,
zorientował si^ że naprawdę jest zaniepokojona.
- Sšdzisz, że odważy się teraz jš skrzywdzić? - spytałe Phillip Parker
krzywdził swš żonę już od wielu lat, al od jakiego czasu żyli w
separacji.
- Nie. Mylę, że próbuje jš zastraszyć. O co mu tera chodzi? O odwołanie
dzisiejszego nakazu. Może próbowa na różne sposoby, a my i tak niczego
nie odwołamy, o czyn on doskonale wie.
- Biedna Amanda. To dla niej takie trudne.
- Po prostu musi się uodpornić i przebrnšć przez to di końca. My jej w
tym pomożemy, a jemu też przejdzie. M; wystarczajšco dużo, by pójć z niš
na korzystnš ugod> i ustalić alimenty dla niej i dla dzieci. Jak będzie
trzeba niech trochę zaoszczędzi na jednej ze swoich przyjaciółek
- Może włanie tego się obawia.
23
22
Liz umiechnęła się i popatrzyła z podziwem na męża. Zdejmował koszulę i
jak zawsze wydał jej się niewiarygodnie przystojny. W wieku czterdziestu
czterech lat w dalszym cišgu miał silne, wysportowane ciało i mimo siwych
włosów wyglšdał bardzo młodo.
- Dlaczego się uœmiechasz?
- Mylałam o tym, jaki jeste wspaniały. Wyglšdasz lepiej i bardziej
pocišgajšco niż w dniu naszego œlubu.
- Chyba psuje ci się wzrok, moja droga, ale bardzo się z tego cieszę. Ty
też wyglšdasz pięknie.
Nikt by się nie domylił, że czterdzieste j ednoletnia Liz urodziła
pištkę dzieci. Jack podszedł i pocałował żonę, po czym oboje zapomnieli o
Amandzie Parker i jej problemach. Bez względu na to, jak bardzo jš lubili
i jak serdecznie jej współczuli, stanowiła częć ich życia zawodowego, o
którym teraz należało zapomnieć, aby cieszyć się Bożym Narodzeniem, sobš
nawzajem i dziećmi.
Siedzšc na łóżku, oglšdali przez chwilę telewizję. Dziewczynki przed
położeniem się spać przyszły powiedzieć dobranoc, punktualnie o
jedenastej Liz usłyszała, że wrócił Peter. Zawsze przestrzegał
wyznaczonej godziny. Po obejrzeniu dziennika zgasili wiatło i spleceni
uciskiem wlizgnęli się pod kołdrę. Liz uwielbiała przytulać się do
męża, a kiedy szepnšł jej co do ucha, zachichotała, wstała, podeszła na
palcach do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy któreœ
z dzieci zechce tu wejć, tym bardziej że Jamie często budził się w nocy
i przychodził po pomoc, bo chciał się napić wody i czekał, że ktoœ go z
powrotem utuli w łóżku. Ale po przekręceniu klucza w zamku sypialnia
należała wyłšcznie do nich, więc kiedy Jack zsunšł koszulkę nocnš Liz i
pocałował jš, jęknęła cichutko. Idealna wigilia Bożego Narodzenia.
Rozdział drugi
O wpół do siódmej rano w pierwszy dzień wišt Jamie przyszedł do nich do
łóżka. Liz miała już na sobie nocnš koszulę, a przed zanięciem otworzyli
drzwi do sypialni. Kiedy chłopczyk ułożył się obok Liz, Jack jeszcze spal
głębokim snem, ubrany tylko w górę od piżamy. Liz i Jack przez całš noc
spali mocno do siebie przytuleni. Jamie dopytywał się, czy już można
zejć na dół, ale wszyscy domownicy jeszcze spali w najlepsze.
- Za wczeœnie, skarbie - szepnęła Liz. - Może poœpisz tu z nami jeszcze
trochę. Noc się nie skończyła.
- A kiedy będzie czas, żeby zejć?
- Najwczeœniej za dwie godziny.
Miała nadzieję zatrzymać go możliwie najdłużej. Jeli się uda, to chociaż
do ósmej. Pozostałe dzieci były już na tyle duże, że nie chciały wstawać
o wicie, ale Jami był bardzo podekscytowany. W końcu Liz poszła z nim
cichutko do jego pokoju, pocałowała go i dala pudło z klockami Lego do
zabawy.
- Jak nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecała.
Jamie zabrał się do konstruowania budowli z klocków, a ona wróciła
jeszcze na godzinkę do Jacka. Umiechała się do siebie, tulšc się do
niego w ciepłym i wygodnym łóżku.
Było już po ósmej, kiedy Jack wreszcie się obudził, a do
25
sypialni znowu wkroczył Jamie. Owiadczył, że już mu zabrakło klocków.
Liz pocałowała męża, który odpowiedział jej zaspanym uœmiechem,
wspominajšc przyjemnoci minionej nocy. Jamiego wysłano, by obudził
pozostałych członków rodziny.
- Od dawna nie œpisz? - spytał Jack, przycišgajšc jš do siebie ruchem
pełnym rozleniwienia.
- Jamie przyszedł o wpół do siódmej. Okazał dużš cierpliwoć, ale chyba
już dłużej nie wytrzyma.
Po pięciu minutach Jamie z powrotem wkroczył do sypialni rodziców, a za
nim cisnęli się pozostali. Dziewczynki robiły wrażenie nie do końca
obudzonych, a Peter otaczał Jamiego ramieniem. Poprzedniego wieczoru
pomagał w składaniu roweru i teraz umiechał się na myl o tym, jak
bardzo malec się ucieszy.
- Wstawaj, tato - powiedział ze miechem, cišgajšc z ojca kołdrę, a Jack
z jękiem obrócił się na bok i usiłował schować głowę pod poduszkę, co
zachęciło córki do psot. Zanim zdšżył się obronić, Annie i Rachel rzuciły
się na niego, Megan zaczęła go łaskotać. Jamie chichotał z zachwytu, a
Liz wstała i włożyła szlafrok, nie spuszczajšc oczu z tej rodzinnej
scenki. Nagle wszystko stało się plštaninš ršk i nóg, jakby dzieci znów
były małe, a ojciec, bronišc się przed nimi, wcišgnšł do łóżka również
Jamiego. Liz ze miechem obserwowała ten wielki kłšb rozchichotanych
dziecięcych ciał, w końcu wyratowała Jacka z opresji, owiadczajšc, że
pora już zejć na dół i przekonać się, co przyniósł Mikołaj. Zanim
zdšżyła dopowiedzieć to do końca, Jamie jako pierwszy wyskoczył z łóżka,
rzucił się do drzwi, a dziewczynki ze miechem poszły w jego lady. Na
końcu kroczył Peter z ojcem. Jamie był już w połowie schodów, kiedy
pozostali wychodzili z sypialni rodziców.
Nie mógł zobaczyć swoich prezentów, dopóki nie znalazł się za zakrętem
schodów. Na widok błyszczšcego, pięknego czerwonego roweru zrobił takš
minę, że Liz zakręciły się łzy w oczach. Wyraz twarzy Jamiego w chwili,
gdy zoba-
czyi rower, to była prawdziwa magia wišt Bożego Narc dzenia, więc cała
rodzina wpatrywała się w niego z radoć: i dumš, kiedy pędził do swojego
prezentu. Liz przytrz^ mała rower, żeby mógł na niego wsišć, a potem
Pete prowadzšc za kierownicę, obwiózł go uroczyœcie woki salonu, starajšc
się nie rozjechać pozostałych prezentów Jamie był tak podekscytowany, że
wręcz trudno było zn zumieć, co mówi.
- Dostałem! Dostałem! Mikołaj dał mi rower! - wykrz? kiwał do wszystkich.
Jack nastawił tymczasem płytę z kolędami. Nagle ca dom wypełniła
œwišteczna atmosfera. Dziewczynki równif zabrały się do rozpakowywania
swoich prezentów, a P< terowi w końcu udało się namówić Jamiego, żeby na
chwi zsiadł z roweru, wtedy obaj będš mogli obejrzeć pozosta prezenty.
Jack oglšdał już dzieła Chaucera i kaszmirom marynarkę, którš Liz kupiła
mu u Neimana Marcusa. L z zachwytem przyjęła złotš bransoletkę, kupionš
przf Jacka poprzedniego dnia. Bransoletka była wręcz idealn zachwyciła
się niš dokładnie tak, jak tego oczekiwał ofi; rodawca.
Spędzili pół godziny na otwieraniu prezentów i wyd; waniu okrzyków
zachwytu, po czym Jamie znowu wsiai na rower, a Peter pomagał mu zachować
równowagę. L poszła do kuchni, by przygotować niadanie. Zamierza podać
naleniki, kiełbaski i bekon, typowe wišteczne nii danie. Smażyła
naleniki i nuciła kolędy, kiedy do kuchi wszedł Jack, żeby dotrzymać jej
towarzystwa. Jeszcze n powtórzyła, jak bardzo jej się podoba bransoletka.
- Liz, kocham cię - powiedział, patrzšc na niš czule. Czy zastanawiasz
się czasami nad tym, jakie masz szczęs cię? - Przy tych słowach spojrzał
w kierunku salonu, skš dochodziły radosne odgłosy.
- Robię to mniej więcej sto razy dziennie, czasem naw< częœciej. -
Podeszła do męża, objęła go, a on mocno ; przytulił.
26
liii
- Dziękuję ci za wszystko... nie mam pojęcia, jak sobie zasłużyłem na
ciebie, ale cieszę się, że mamy siebie nawzajem. - Trzymajšc jš w
ramionach, wypowiedział te słowa wyjštkowo miękko.
- Ja też - odparła i pospieszyła do kuchenki, by przewrócić bekon i
kiełbaski. Jack zrobił kawę i ponalewał sok pomarańczowy, a Liz tymczasem
skończyła smażenie. Po krótkiej chwili zasiedli wszyscy do œniadania;
rozmawiali o prezentach, mieli się, droczyli między sobš. Jamie położył
rower w kuchni na podłodze tuż obok swojego krzesła. Gdyby mu pozwolili,
jadłby niadanie, siedzšc na nim.
- Jakie macie plany na dzisiaj? - spytał Jack, nalewajšc sobie drugš
filiżankę kawy. Wszyscy pozostali zaczęli stękać, że strasznie się
objedli.
- Niedługo muszę zabrać się do indyka - powiedziała Liz, spoglšdajšc na
zegar. Kupiła prawie dziesięciokilo-gramowego indyka, który będzie się
piekł co najmniej pół dnia. A Jack musiał przygotować swoje sławne
nadzienie.
Dziewczynki oznajmiły, że chcš przymierzyć gwiazdkowe ciuszki i zadzwonić
do przyjaciółek. Peter chciał ponownie wpać do Jessiki, ale musiał
obiecać Jamiemu, że wróci niedługo i pomoże mu jedzić na nowym rowerze.
Jack owiadczył, że na chwilę wstšpi do biura.
- W pierwszy dzień wišt? - Liz spojrzała na niego zaskoczona.
- Tylko na parę minut. - Wyjanił, że zapomniał zabrać akta, które
chciałby przejrzeć podczas weekendu.
- Może zostawisz to do jutra? Dzisiaj nie będš ci przecież potrzebne.
Liz usiłowała go powstrzymać. Zaczyna się zachowywać jak pracoholik. W
końcu był pierwszy dzień œwišt Bożego Narodzenia.
- Będę się czuł lepiej, wiedzšc, że mam te akta w domu. Jutro rano
spokojnie je przejrzę. - Patrzył przepraszajšco na żonę.
- Co mi wczoraj mówiłe o zostawianiu pracy w biu rze? Panie mecenasie,
lepiej przestrzegać własnych nauk
- Podjadę tylko na pięć minut, potem wrócę i zrobi nadzienie. Nawet się
nie zorientujesz, a już będę z po wrotem. - Umiechnšł się do niej,
pocałował i pomóg sprzštnšć ze stołu.
Liz została w kuchni i zabrała się do indyka. Po pć godzinie Jack zszedł
z góry wieżo ogolony, w spodniacl koloru khaki i w czerwonym swetrze.
- Potrzebujesz czegoœ? - zapytał przed wyjciem, a Li pokręciła przeczšco
głowš i umiechnęła się.
- Tylko ciebie. W odróżnieniu od niektórych znanycl mi osób nie zamierzam
pracować podczas tego weekendu W okresie wištecznym robię sobie jeden
wolny dzień.
Liz w dalszym cišgu była w szlafroku, rude włosy, pros te i lnišce,
spływały niemal do ramion, wielkie zielon oczy z miłociš wpatrywały się
w męża. Dla niego ni postarzała się nawet o jeden dzień od chwili œlubu.
- Kocham cię, Liz - powiedział ciepło, pocałował j; i z uœmiechem
skierował się w stronę drzwi.
Przez całš drogę do biura mylał o niej. Podjechał n swoje miejsce na
parkingu przed budynkiem. Otworzy drzwi do kancelarii własnym kluczem,
ale nie zamknšł icl za sobš. Wyłšczył alarm i wszedł do gabinetu.
Dokładni wiedział, gdzie leżš potrzebne mu akta, wiedział też, ż ich
znalezienie zabierze mu najwyżej minutę. Miał ju z powrotem włšczyć
alarm, kiedy usłyszał kroki w hallu Wiedział, że w budynku nie ma nikogo
i zastanawiał się czy Liz nie przyjechała za nim, choć to nie miałoby naj
mniejszego sensu. Wyjrzał przez drzwi, żeby sprawdzić czy rzeczywiœcie
kto za nim wszedł.
- Halo? - zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, ale usłyszał szmer, dziwny metaliczny szczęk, a
kiedy wyszedł zza rogu korytarza nagle znalazł się twarzš w twarz z
Phillipem Parkerem mężem Amandy. Parker miał wrogi wyraz twarzy, wyglšda
28
29
ujnie i brudno, jakby miał kaca. Jack lekko opucił : i zobaczył, że
Parker trzyma w ręku wycelowany 50 rewolwer. Poczuł dziwny spokój, kiedy
odezwał męża swojej klientki.
'bil, odłóż broń. Tutaj nie jest ci potrzebna, "y sukinsynu, nie będziesz
mi mówił, co mam robić, ało ci się, że możesz mnie upieprzyć, co? Że mnie
szysz. Ale nic z tego. Okręciłe jš dokoła palca, robi tko, co chcesz;
mylisz, że oddajesz jej przysługę, z wiedzieć, co dla niej zrobiłe? s
zorientował się nagle, że Parker płacze i że ma na ie krwawš plamę.
Sprawiał wrażenie szaleńca. Jack siał, że jest albo po narkotykach, albo
po alkoholu, iwywał się irracjonalnie i histerycznie, kiedy beł-
owiedziałem, że jš zabiję, jak się nie cofniecie... nie >lę wam na to...
nie możecie mi zamrozić wszystkiego tinie upieprzyć... powiedziałem jej,
żeby to zrobiła... działem... ona nie ma prawa... wy nie macie prawa...
'nil, to potrwa tylko miesišc, póki nie podasz nam nacji, o które
prosilimy. W każdej chwili możemy wołać. Jeli chcesz, to w
poniedziałek. Nie przejmuj c. - Głos Jacka był niski, spokojny i kojšcy,
ale serce i mu jak szalone.
œfie mów mi, co mam robić. Zresztš i tak jest za i. To już bez znaczenia.
Wszystko zrujnowałeœ. Zmu-nnie do tego.
)o czego cię zmusiłem, Phil? - Jack wyczuł jednak iktownie, o co chodzi,
zanim jeszcze Phil Parker to wiedział. Liz miała rację, posunęli się za
daleko, wujšc go, Jack nagle przestraszył się o Amandę. Co r zrobił jej
czy dzieciom?
Nabiłem jš - powiedział Parker bezbarwnie i natych-zaczšł szlochać. - To
twoja wina. Nie chciałem tego :. Ale musiałem. Chciała zabrać wszystko,
co mam.... tko, prawda? Ta mała dziwka... nie miałeœ prawa...
niby co miałem robić, jak wszystko zamroziłe? Zdechnšć z głodu?
Jack zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu odpowiadać na te pytania, mógł
jedynie modlić się, by Phil nie mówił prawdy.
- Phil, skšd wiedziałe, że tu będę? - spytał spokojnie.
- Jechałem za tobš. Całe rano czekałem przed twoim domem.
- Gdzie jest Amanda?
- Powiedziałem ci... nie żyje. - Wytarł nos rękawem, a krew z marynarki
rozmazała mu się na twarzy.
- A gdzie sš dzieci?
- Były z niš. Tam je zostawiłem - powiedział, cicho pochlipujšc.
- Dzieci też zabiłeœ?
Phil pokręcił głowš przeczšco i wycelował pistolet w Jacka.
- Zamknšłem je z niš w jej sypialni. - Słyszšc te słowa, Jack poczuł
skurcz żołšdka. - A teraz muszę zabić ciebie. To będzie sprawiedliwe. Bo
to wszystko twoja wina. Ty jš do tego skłoniłe. Dopóki się nie
pojawiłe, była z niej miła dziewczyna. To twoja wina, ty draniu!
- Wiem. Phil, Amanda nic nie zawiniła. A teraz odłóż broń i
porozmawiajmy.
- Ty sukinsynu, nie mów mi, co mam robić, bo ciebie też zabiję.
W ułamku sekundy przechodził od rozpaczy do furii, widrował Jacka
wzrokiem. Jack nagle uwiadomił sobie, że ten szaleniec mówi prawdę i
gotów wykonać swojš grobę.
- Phil, odłóż broń - powtórzył głosem spokojnym i pewnym, robišc
równoczenie krok w stronę Phillipa Par-kera. - Odłóż broń.
- Odpieprz się, draniu - powiedział Parker, powoli opuszczajšc pistolet
wycelowany dotychczas w skroń Jacka. Jack uwiadomił sobie, że zaczyna
wygrywać. Phil się
31
30
za chwilę będzie mógł podejć do niego i odebrać Ani na sekundę nie
spuszczał wzroku z Parkera olutku zbliżał się do niego. W chwili gdy
niemal f przy nim, w pomieszczeniu rozległ się huk wybu-ack spojrzał na
Parkera zaskoczony. Pistolet wymie-był w jego pier i przez dłuższš
chwilę Jack nie czuł itnie nic. Był pewny, że tamten chybił, kula jednak
i tak równiutko, że właciwie tego nie poczuł. Stał, jlny poruszyć nawet
rękš i patrzył, jak Phil Parker ł pistolet w usta, pocišgnšł za spust i
odstrzelił sobie )wy. Na cianie za nim rozprysnęła się krew i mózg ero w
tym momencie Jack poczuł, jakby kula armat-godziła go w tors. Osunšł się
na kolana, usiłujšc mieć, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak błys-
znie. Wiedział, że musi gdzie zadzwonić, zanim przytomnoć, widział
telefon stojšcy na biurku, na powoli się osuwał. Z trudem dosięgnš!
słuchawki, išgnšł jš do siebie i wykręcił numer 911. Upadajšc 'dłogę
słyszał w uchu głos, ale teraz już nawet odmie sprawiało mu trudnoœć,
'olicja.
'ostałem postrzelony... - Udało mu się wydusić te , widział, jak ze
swetra na dywan spływa czerwień, wtórzyli adres i numer telefonu, a Jack
dyszał do awki potwierdzajšc te dane. Powiedział też, że drzwi varte.
Zadzwonić do żony - wycharczał i kiedy podawał im imer poczuł, jak
zamykajš mu się oczy. Caretka jest w drodze. Będzie na miejscu za niecałe
ninuty.
k nie rozumiał, o co chodzi. Dlaczego karetka? Po co :ajš karetkę? Nie
mógł sobie przypomnieć. Chciał ie Liz. Leżał na podłodze z zamkniętymi
oczami, mu zimno i mokro, a z oddali dochodził dwięk y. Zastanawiał się,
czy to Liz i dlaczego robi tyle i. I nagle usłyszał głosy tuż obok
siebie, ktoœ go
poruszył. Kładli mu co na twarz, szarpali go i cišgnęli, głosy przeszły
w krzyki. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tutaj sš i co się stało. A
gdzie Liz? Co z niš zrobili? Czuł, że zelizguje się w ciemnoć, ale kto
stale go wołał, a on teraz pragnšł jedynie obecnoœci Liz, zamiast tych
wszystkich ludzi, którzy na niego krzyczeli. Kim oni byli? Gdzie jest
jego żona i dzieci?
Kiedy zadzwonili, Liz nadal była w kuchni w szlafroku. Minęło mniej
więcej dziesięć minut od wyjcia Jacka. Ogarnęło jš dziwne przeczucie, że
to może być Amanda. Zdziwiła się, słyszšc w telefonie zupełnie obcy głos.
Rozmówca przedstawił się jako funkcjonariusz policji, wyjanił, że majš
powody podejrzewać, iż jej mšż doznał obrażeń w kancelarii i prosił, aby
do niej zadzwonili. Do kancelarii wysłano już karetkę.
- Mój mšż? - Zastanawiała się, czy nie chodzi o głupi żart. To przecież
nie miało sensu. Wyszedł zaledwie przed kilkoma minutami. - Czy miał
wypadek samochodowy w drodze do biura? - Ale dlaczego nie zadzwonił sam?
To czyste szaleństwo.
- Powiedział przez telefon, że został postrzelony - wyjanił łagodnie
policjant.
- Postrzelony? Jack? Jest pan pewien?
- Jeszcze nie dojechali na miejsce, ale dzwonišcy prosił nas o
powiadomienie żony i podał pani numer telefonu. Może pani zechce od razu
tam pojechać.
Słuchajšc go Liz mylała o tym, żeby pójć na górę i ubrać się, ale
zmieniła zdanie. Jeli Jack rzeczywicie jest ranny, to ona musi jechać
tam jak najszybciej. Podziękowała policjantowi, z dołu schodów zawołała
do Petera, żeby pilnował Jamiego.
- Wrócę za kilka minut - krzyknęła, kiedy potwierdził, że jš słyszy, ale
nie chciała tracić czasu na dalsze wyjaœnienia.
32
33
Chwyciła klucze samochodowe z kuchennego blatu i w szlafroku wybiegła za
próg. Błyskawicznie zawróciła samochód na podjedzie i uwiadomiła sobie,
że się modli... Boże, proszę, spraw, żeby mu nic nie było... błagam.
Dzwoniły jej w uszach słowa usłyszane przez telefon: dzwonišcy
powiedział, że został postrzelony... postrzelony... ale jak to możliwe?
To czyste szaleństwo. Przecież sš więta i Jack musi zrobić nadzienie.
Miała w pamięci jedynie jego umiech w chwili, gdy wychodził z kuchni w
spodniach khaki i w czerwonym swetrze. Dzwonišcy został postrzelony...
Wjechała na parking przed biurem z dużš szybkociš, zobaczyła dwa
radiowozy policyjne i karetkę z włšczonym kogutem, wbiegła do wnętrza
budynku, żeby możliwie najszybciej przekonać się, co się stało. Biegnšc
po schodach, szeptała imię Jacka, jakby chciała mu powiedzieć, że już
idzie, ale kiedy weszła do gabinetu, nie dostrzegła go. Widziała jedynie
kilku policjantów i sanitariuszy pochylonych nad kimœ. Na œcianie za nimi
zobaczyła krew i na ten widok poczuła zawrót głowy. Jakie ciało
przykryte brezentem leżało pod cianš. W tym momencie wiedziona
instynktem odepchnęła jednego z policjantów i nagle zobaczyła swojego
męża. Był blady jak œciana, oczy miał zamknięte. Liz zakryła dłoniš usta,
by stłumić krzyk i osunęła się na kolana obok niego. Jack, jakby
wyczuwajšc jej obecnoć, uniósł powieki. Miał podłšczonš kroplówkę, a
sanitariusze opatrywali ranę na jego piersi. Obok na pokrwawionym dywanie
leżał rozcięty przez nich sweter. Krew była wszędzie, pokrwawiony był
Jack, sanitariusze, cały dywan, a kiedy Liz pochyliła się nad Jackiem,
sama też umazała się krwiš. Umiechnšł się na jej widok.
- Co się stało? - spytała, zbyt przerażona, by starać się zrozumieć, co
zaszło.
- Parker - wyszeptał Jack i znowu zamknšł oczy, a tymczasem sanitariusze
sprawnie i delikatnie układali go na noszach z kółkami. Po chwili znowu
na niš spojrzał, zmar-
szczył brwi z determinacjš, koniecznie chciał jt wiedzieć. - Liz, kocham
cię... wszystko dobrze, wał dotknšć jš rękš, ale nie miał na to doć siły
Biegnšc obok wózka z noszami Liz zauważył; traci przytomnoć i poczuła,
że ogarnia jš pai mogli zatrzymać krwotoku, cinienie krwi spać tycznie.
Kto chwycił jš brutalnie za ramię i we karetki, trzasnęły drzwiczki,
odjechali od krawę: nitariusze z desperacjš zajmowali się Jackiem, w
między sobš lapidarne uwagi. Ale on już nie oczu, nie odezwał się do
niej. Siedziała na podłoc ki, niezdolna przyjšć do wiadomoœci tego, co wi
szy. Nagle jeden z sanitariuszy zaczšł uciskać t( krew chlusnęła na
wszystkie strony. Zdawało si karetkę wypełnia krew Jacka, Liz też była ni
dochodziły do niej powtarzane wcišż na nowo s! giego sanitariusza... brak
pulsu... brak ciœnieni! praca serca. Patrzyła na nich ze zgrozš. Kiedy do
szpitala, sanitariusze spojrzeli na niš, a ten, k kał tors Jacka,
pokręcił głowš ze smutkiem.
- Bardzo mi przykro.
- Róbcie co... musicie co zrobić... proszę, stawajcie...- Szlochała. -
Róbcie coœ.
- Nie żyje. Bardzo mi przykro.
- Żyje... na pewno żyje. - Liz ze szlochem poi i przytulała do siebie
Jacka. Szlafrok miała zakr czuła w ramionach ciało bez życia, słyszała s
tlenowej. Odcišgnęli jš od niego, kto zaprowai szpitala, posadził,
otulił kocem. Wokoło rozlegały ne głosy. Wtedy wwieŸli do szpitala wózek
z zobaczyła, że Jack cały jest nakryty kocem. Cl słonic mu twarz, żeby
mógł oddychać, ale nosze i pojechały dalej. Nie miała pojęcia, gdzie go
zšb nie mogła się ruszyć. Nie mogła myleć. Nie mog W tej chwili nie
mogła zrobić absolutnie nic, a v nie wiedziała, gdzie jest Jack.
34
- Pani Sutherland? - Stała przed niš pielęgniarka. -Bardzo mi przykro z
powodu pani męża. Czy kto mógłby po paniš przyjechać?
- Nie wiem... ja... gdzie on jest?
- Zabraliœmy go na dół. - Zabrzmiało to złowieszczo. -Czy pani wie, gdzie
ma być zawieziony?
- Zawieziony? - Liz patrzyła na niš bezmylnie, jakby tamta mówiła obcym
językiem.
- Będzie pani musiała co ustalić.
- Ustalić? - Liz potrafiła jedynie powtarzać za niš. Nie umiała myleć
ani mówić jak normalna osoba. Co oni zrobili z Jackiem? I co się stało?
Został postrzelony. Ale gdzie jest?
- Czy jest kto, do kogo mogłabym zadzwonić?
Liz nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do kogo mogła zadzwonić? Co
powinna teraz zrobić? Jak to się stało? Wyszedł do biura na kilka minut,
żeby zabrać akta i miał zrobić nadzienie. Kiedy usiłowała coœ z tego
zrozumieć, podszedł jeden z policjantów.
- Zawieziemy paniš do domu, kiedy tylko będzie pani chciała. - Liz
popatrzyła na niego bezmylnie, policjant i pielęgniarka wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. -Czy w domu kto będzie?
- Moje dzieci - powiedziała Liz ochrypłym głosem i próbowała wstać, ale
nogi jej się tak trzęsły, że policjant musiał jš podtrzymać.
- Czy jest ktoœ jeszcze, do kogo mógłbym zadzwonić?
- Nie wiem. - Do kogo się dzwoni, kiedy mšż zostaje zastrzelony? Do
sekretarki Jean? Do Carole? Do matki w Connecticut? Niemal bez
zastanowienia podała im numery telefonów Jean i Carole.
- Powiemy, żeby czekały na paniš w domu.
Skinęła głowš, jeden z policjantów poszedł telefonować, a pielęgniarka
zaproponowała jej czysty szpitalny szlafrok. Pomogła jej zdjšć ten, który
zrobił się czerwony od krwi Jacka. Nocna koszula także nasiškła krwiš,
ale Liz jej nie zdjęła. Wiedziała, że sš przyjaciele, do których mogłaby
zadzwonić, ale w tym momencie żadne nazwiska nie pi chodziły jej do
głowy. Mogła myleć jedynie o Jac który leżał na podłodze i szeptał, że
jš kocha. Podziękov pielęgniarce za szlafrok i obiecała go odesłać, po C2
pomaszerowała boso przez szpitalny hali i przez dzie< nieć do radiowozu,
gdzie czekali policjanci. Recepcjoni: poprosiła o wiadomoć, kiedy już
co ustali. To sł( wydało jej się ohydne.
W absolutnym milczeniu wsiadła do policyjnego rac wozu, nie zdawała sobie
sprawy, że płacze, ale kiedy trzyła przez kratę na głowy dwóch siedzšcych
z prz< policjantów, którzy wieli jš do domu, po jej policzk płynęły łzy.
Pomogli jej wysišć, zaproponowali też. wejdš z niš do domu. Pokręciła
jednak przeczšco gk i zaczęła szlochać, widzšc zbliżajšcš się Carole. W
samej chwili na podjedzie pojawił się samochód Je I nagle obie kobiety
podtrzymywały jš i wszystkie t szlochały głono. Trudno było w to
uwierzyć, to nie mc się przydarzyć. To niemożliwe. Było zbyt straszne,
mogło być prawdziwe. To jaki koszmar. Niemożli żeby Jack nie żył. Takie
rzeczy po prostu nie zdarzajš prawdziwym ludziom.
- Zabił też Amandę - powiedziała przez łzy Jean, kii tak stały, trzymajšc
się w objęciach. Szczegóły podał policjant, który do niej zadzwonił. -
Dzieci sš w porzšd a w każdym razie żywe. Widziały, jak to zrobił. Ale
nie zranił.
Phillip Parker zabił Amandę i Jacka, a potem siei Fala destrukcji, która
dotknęła ich wszystkich. Dzi Parkerów zostały sierotami. Ale teraz Liz
mogła myœ jedynie o tym, co powie swoim dzieciom. Zdawała so sprawę, że w
chwili, gdy na niš spojrzš, będš wiedzia że stało się coœ strasznego.
Miała we włosach krew, pokrwawionej koszuli zaplamił się bawełniany
szlafn który dostała w szpitalu, wyglšdała tak, jakby sama mi wypadek.
37
36
- Czy bardzo le wyglšdam? - zwróciła się do Carole. Wytarła nos i
próbowała jako się opanować ze względu na dzieci.
- Jak Jackie Kennedy w Dallas - odpowiedziała Carole bez ogródek, a Liz
wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego obrazu.
Popatrzyła na bawełniany szlafrok z plamami krwi.
- Czy możesz mi przynieć czysty szlafrok? I grzebień. Poczekam w garażu.
Czekała, szlochajšc w objęciach Jean, usiłowała przy tym nadać jakiœ sens
wydarzeniom, jako się opanować. Przez cały czas mylała o tym, co
powinna powiedzieć dzieciom. Mogła im powiedzieć jedynie prawdę,
wiedziała jednak, że to, co im za chwilę powie, i w jaki sposób to zrobi,
zaważy na całym ich przyszłym życiu. Był to straszny ciężar, toteż kiedy
wróciła Carole z grzebieniem i czystym frotowym szlafrokiem w kolorze
różowym, Liz płakała rozpaczliwie. Włożyła szlafrok frotowy na bawełniany
szpitalny i nie patrzšc do lustra przyczesała włosy.
- A jak wyglšdam teraz? - zapytała, nie chciała bowiem wystraszyć dzieci,
zanim wypowie pierwsze słowa.
- Szczerze? Doć okropnie. Ale nie wystraszysz ich swoim wyglšdem. Czy
chcesz, żebymy z tobš poszły?
Liz skinęła głowš twierdzšco, poszły więc za niš do domu. Drzwi z garażu
prowadziły bezporednio do kuchni. Z salonu dobiegały głosy, Liz
poprosiła obydwie kobiety, żeby poczekały w kuchni, dopóki nie
poinformuje dzieci. Uważała, że dzieciom należy się to, by dowiedziały
się o wszystkim od niej, bez wiadków, ale nie miała pojęcia, jak to
zrobić.
Kiedy weszła do pokoju, Peter i Jamie bawili się na kanapie, przepychali
się i przekomarzali w bardzo radosnym nastroju. Jamie spojrzał na niš
wczeniej niż Peter.
- Gdzie tata? - zapytał, jakby już wiedział. Ale czasami Jamie widział
to, czego nie widzieli inni.
- Nie ma go - odpowiedziała zgodnie z prawdš Liz,
starajšc się zachować panowanie nad sobš. - Gdzie dziew czynki?
- Na górze - wyjanił Peter z niepokojem w oczach. O co chodzi, mamo?
- Skarbie, czy mógłby je tu przyprowadzić? - Peter sti się teraz głowš
rodziny, choć sam jeszcze o tym nie wiedzia
Bez słowa wszedł po schodach, a po chwili wrócił z sio; trami. Wszyscy
mieli poważne miny, jakby przeczuwał że za moment ich życie zmieni się
już na zawsze. Patrzy na matkę siedzšcš na kanapie. Wyglšdała
niechlujnie, rc biła wrażenie kompletnie oszołomionej.
- UsišdŸcie - powiedziała możliwie najłagodniej, a dzic ci jakby
wiedzione instynktem, skupiły się wokół nie Wycišgnęła rękę, by ich
dotknšć, po jej policzkach pc płynęły łzy, których w żaden sposób nie
mogła opanowa< Brała dzieci za ręce, wpatrywała się w nie po kolei,
wreszci przycišgnęła do siebie Jamiego.
- Muszę wam powiedzieć co strasznego... zdarzyło si włanie co
okropnego...
- Co się stało? - W głosie Megan brzmiała panika, pierw sza też zaczęła
płakać. - O co chodzi?
- O tatę - powiedziała po prostu Liz. - Zastrzelił g mšż klientki.
- Gdzie on jest? - spytała Annie, która podobnie ja siostra zaczęła
płakać, podczas gdy Peter i pozostali wpat rywali się w Liz z
niedowierzaniem, jakby nie mogli pojšc co ona mówi. Ale cóż w tym
dziwnego? Wszak Liz też ni mogła tego pojšć.
- Jest w szpitalu. - Nie chciała jednak wprowadzać icl w błšd, wiedziała,
że musi im powiedzieć, musi zadać tei najstraszniejszy cios, którego
nigdy nie zapomnš. Już n: zawsze będš musieli zachować w pamięci tę
chwilę, wracai do niej wcišż od nowa. - Jest w szpitalu, ale zmarł po
godziny temu. Bardzo was kochał. - Przytulała ich wszyst kich do siebie,
całš grupkę, otaczała ich ramionami, głas kala, a oni szlochali
rozpaczliwie.
38
mif
- Nie! - wykrzyknęły w jednej chwili dziewczynki, Pe-terem wstrzšsały
łkania, a Jamie, wpatrujšc się w matkę wstał, wyrwał się z jej objęć i
cofał się powoli.
- Nie wierzę ci. To nieprawda - powiedział i ruszył po schodach na górę,
a Liz natychmiast pobiegła za nim. Siedział skulony w kšcie swojego
pokoju, z rękami nad głowš, jakby bronił się przed razami jej słów, przed
grozš tego, co ich spotkało. Liz z trudem go podniosła, posadziła obok
siebie na łóżku i kołysała czule. Oboje zalewali się łzami.
- Jamie, tatu bardzo cię kochał.
- Chcę, żeby on teraz wrócił - wyszlochał Jamie, a Liz nie przestawała go
kołysać.
- Ja też. - Nigdy jeszcze nie przeżywała podobnej rozpaczy, nie miała
pojęcia, jak pocieszyć własne dzieci. Chyba nie istniała żadna pociecha.
- Wróci?
- Nie, synku, nie wróci. Nie może wrócić. Odszedł.
- Na zawsze?
Skinęła głowš, niezdolna wypowiedzieć słowa. Jeszcze przez chwilę
trzymała Jamiego w objęciach, potem puciła go, wstała i wzięła go za
rękę.
- Wracajmy do nich na dół.
Jamie skinšł głowš i zszedł za niš po schodach. Pozostałe dzieci tuliły
się do siebie i płakały, były z nimi Carole i Jean. Pomieszczenie
wypełniał smutek, niepokój i płacz; choinka i odpakowane prezenty
stanowiły teraz bolesny dysonans. Trudno było uwierzyć, że dwie godziny
wczeœniej wszyscy razem odpakowywali paczki, jedli wspólne œniadanie, a
teraz Jacka już nie ma. Na zawsze. Było to nie do pomyœlenia, nie do
wytrzymania. Co robić? Co będzie dalej? Liz nie miała pojęcia. Wiedziała
jednak, że krok po kroku, kawałek po kawałku, chwila po chwili będzie
musiała robić to, co zrobić należało.
Zaprowadziła wszystkich do kuchni i znowu się rozszlochała, widzšc
filiżankę po kawie i serwetkę Jacka. Caro-
le spokojnie zdjęła je ze stołu, nalała każdemu szl wody. Siedzieli tak,
płaczšc bardzo długo, aż Caro prowadziła całš pištkę na górę, żeby Liz i
Jean porozmawiać o pogrzebie. Trzeba było zawiadomić ców Jacka. Mieszkali
w Chicago i na pewno będš i przyjechać. Zawiadomić jego brata w
Waszyngton matkę w Connecticut i brata w New Jersey. Zadzwo przyjaciół,
do gazety, do zakładu pogrzebowego. M zdecydować, co chce zrobić. Trzeba
będzie równi dzwonić do kolegów, byłych wspólników i klie W trakcie
rozmowy Jean robiła pospieszne notatt musiała podjšć decyzję dotyczšcš
uroczystoci pogi wych. Czy Jack chciałby być skremowany czy pogrze Nigdy
o tym nie rozmawiali i Liz aż się cała kurcz; musi się nad tym
zastanawiać. O tylu rzeczach trzeb pomyleć, tyle decyzji podjšć. Zadbać
o wszystkie < Trzeba napisać nekrolog, zamówić duchownego, v trumnę.
Takie to smutne, nie do uwierzenia, takie rażajšce.
Słuchajšc Jean, Liz poczuła, że ogarnia jš panika, trzyła na kobietę,
która pracowała z nimi przez sze i miała nieprzepartš ochotę krzyczeć. To
nie mogło przydarzyć. Gdzie on jest? Jak zdoła żyć bez nieg się stanie z
niš i z dziećmi?
W końcu musiała dopucić do wiadomoci ol prawdę. Do jej męża strzelał
szaleniec i zabił go odszedł. Teraz została z dziećmi sama.
40
Rozdział trzeci
Przez resztę dnia Liz czuła się tak, jakby poruszała się pod wodš.
Telefonowano do różnych ludzi. Pojawiały się i znikały jakieœ twarze.
Przynoszono kwiaty. Miała wiadomoć cierpienia tak silnego, że stawało
się odczuciem fizycznym, zagarniały jš fale paniki. Jedynš realnš sprawš
stała się nieustanna troska o dzieci. Co się z nimi stanie? Jak zdołajš
to przetrwać? Rozpacz na ich twarzach stanowiła odbicie jej własnej
rozpaczy. Liz w żaden sposób nie mogła ani temu przeciwdziałać, ani pomóc
dzieciom. Czuła się kompletnie, przerażajšco bezsilna. Kierowała niš
jaka siła o bezgranicznej mocy, jakby spychajšc jš na ceglany mur, a ona
nie była zdolna do stawiania jakiegokolwiek oporu. Ale przecież uderzyli
już w ów mur tego ranka, kiedy Phillip Parker zastrzelił jej męża.
Sšsiedzi przynosili jedzenie, a Jean telefonowała do wszystkich, nie
wyłšczajšc Yictorii Waterman, najlepszej przyjaciółki Liz z San
Francisco. Yictoria również była prawnikiem, ale przed pięcioma laty
zarzuciła praktykę, żeby zajmować się w domu trójkš dzieci. Po wielu
latach prób urodziła trojaczki z zapłodnienia in vitro i uznała, że woli
zrezygnować z pracy, aby nacieszyć się dziećmi. Liz dostrzegła i
zapamiętała jedynie twarz Yictorii. Inne rysowały się niewyranie i już
po godzinie nie mogła sobie przypomnieć, z kim rozmawiała. Yictoria
zjawiła się bez szumu z niewielkš walizeczkš. Mšż zgodził się zajmować
chłopcami, postanowiła więc zostać, jak długo będzie trz ba. Kiedy Liz
zobaczyła jš na progu sypialni, łzy popłynę jej z oczu. Yictoria
siedziała potem przy niej i trzymajšc w objęciach, pozwalała się
wypłakać.
Nie istniały żadne słowa, które mogłaby wypowiedzi Yictoria, żeby
poprawić sytuację, więc nawet nie próbowa Po prostu siedziały, obejmujšc
się ramionami i płakały. L próbowała opowiedzieć, co się stało, choćby po
to, by sarr lepiej zrozumieć, ale wydarzenia tego ranka w dalszym cišj
nie miały żadnego sensu. Kiedy Yictoria przyjechała, L cišgle jeszcze
chodziła w pokrwawionej koszuli nocn i w szpitalnym szlafroku. Yictoria
pomogła jej się rozebr i zaprowadziła jš pod prysznic. Nic jednak nie
mogło zmi nić sytuacji, nic nie mogło pomóc, ani jedzenie, ani picie, a
rozmowa, ani płacz, ani milczenie. Choćby nie wiadomo i razy rozważała
poranne wydarzenia, choćby przestawia w mylach na różne sposoby,
rezultat był zawsze taki sar Opowiadanie o nich nie prowadziło do żadnej
zmiany.
Liz miała jedynie ochotę sprawdzać co chwila, jak się czu dzieci. Carole
siedziała z Jamiem i dziewczynkami, Pet poszedł na chwilę do Jessiki, a
Jean wykonywała niezliczoi telefony. Yictoria na próżno usiłowała skłonić
Liz, żeby s na chwilę położyła. Po południu Jean przypomniała ponur że
trzeba dokonać "ustaleń". Liz znienawidziła to słowo, n chciała go już
nigdy więcej słyszeć. Zawierało całš grozę teg co się stało. Ustalenia.
To znaczyło wybór domu pogrzeb wego i trumny, i garnituru dla niego, i
pomieszczenia, c którego będš przychodzili ludzie, żeby go "obejrzeć"
niczyi przedmiot czy obraz, bo już nie osobę.
Liz zdecydowała, że trumna będzie zamknięta, nie chci; ła by ktokolwiek
zapamiętał go w takim stanie. Miał poz( stać w pamięci taki, jaki był,
rozemiany, bawišcy s z dziećmi, spacerujšcy po sali sšdowej. Nie
chciała, żeb ktokolwiek zobaczył tę pozbawionš życia formę, w któi
przekształcił go Phillip Parker za pomocš jednej kulk Zdawała sobie
sprawę, że gdzieœ tam rodzina Amand
42
43
Parker ma do czynienia z identycznym koszmarem i że jej dzieci muszš być
przerażone. Były jeszcze małe, dowiedziała się od kogo, że zajmie się
nimi siostra Amandy. Teraz jednak Liz nie mogła myleć o nich, a jedynie
o swoich własnych dzieciach. Poprosiła Jean o wysłanie nazajutrz kwiatów
na pogrzeb Amandy i o zatelefonowanie do jej matki za kilka dni. Na razie
jednak sama była zbyt zdruzgotana, mogła jedynie płakać nad nimi z
daleka.
Wieczorem przyleciał z Waszyngtonu brat Jacka, przyjechali też jego
rodzice z Chicago. Następnego ranka udali się razem z Liz do domu
pogrzebowego, żeby załatwić niezbędne formalnoci. Towarzyszyły im także
Jean i Yictoria, która trzymała Liz za rękę, kiedy trzeba było wybrać
trumnę. Wybrano surowš i dostojnš trumnę z mahoniu z mosiężnymi uchwytami
i białš aksamitnš wykładzinš. Pracownicy domu pogrzebowego zachowywali
się tak, jakby chodziło o wybór samochodu, przedstawiali rozmaite
możliwoœci i charakterystyki, w efekcie sytuacja nagle zrobiła się tak
straszna, że Liz o mało nie wybuchnęła histerycznym œmiechem. Zaraz
jednak straciła panowanie nad sobš i znowu się rozpłakała. Nie potrafiła
powstrzymać ogarniajšcej jš fali emocji. Przeznaczenie umieciło jš na
szczycie fali odpływu i nie było sposobu, żeby bezpiecznie wrócić na
brzeg. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje się bezpieczna,
normalna i zdrowa, czy będzie zdolna do œmiechu, do czytania czasopism,
czy zdoła robić te wszystkie zwyczajne rzeczy, które ludzie robiš.
Choinka w domu stała się zjawš minionych wišt, strasznym wspomnieniem,
nie dało się przejć koło niej spokojnie.
Tego wieczoru do stołu zasiadło ze dwanaœcie osób. Yictoria, Carole,
Jean, brat Jacka James, na czeć którego nazwano Jamiego; rodzice Jacka,
brat Liz John, który nigdy nie był jej szczególnie bliski, dziewczyna
Petera Jessica, szkolny przyjaciel Jacka z Los Angeles i dzieci.
Pojawiały się i znikały także inne twarze, dzwonił dzwonek, przysyłano
kwiaty i jedzenie. Wydawało się, że wie już
o tym cały wiat, choć Jean skutecznie trzymała z dale prasę. Pisano o
œmierci Jacka w popołudniówce, a dzi oglšdały tę wiadomoć w dzienniku
telewizyjnym, jedn Liz kazała im wyłšczyć telewizor.
Kiedy dzieci poszły na górę, przy stole rozmawiał o pogrzebie. Ktoœ
zadzwonił do drzwi, Carole poszła c worzyć. Była to matka Liz, która
przyjechała z Conne ticut. Na widok córki natychmiast zaczęła płakać.
- Mój Boże, Liz, wyglšdasz strasznie.
- Wiem, mamo, przepraszam.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć matce, ich stosun nigdy nie były
szczególnie serdeczne, Liz nigdy nie czu się swobodnie w jej obecnoœci.
Zawsze łatwiej było mi z niš do czynienia na odległoć. Ilekroć matka
odnosiła s z dezaprobatš do ich poczynań, Jack zawsze stanowił r dzaj
bufora. Liz nigdy jej nie wybaczyła braku wsparć i zrozumienia dla
najmłodszego wnuka. Matka żresz uważała, że pište dziecko było z ich
strony wielkš głupol Już czwórka wydawała jej się przesadš, ale pištka
wedłi Helen to po prostu "œmieszny brak umiarkowania".
Carole zaproponowała kolację, Helen owiadczyła je nak, że jadła w
samolocie, zasiadła więc wraz z innyi przy kuchennym stole, a Jean nalała
jej filiżankę herbat
- O Boże, Liz, co ty teraz zrobisz?
Trafiła w samo sedno, jeszcze zanim wypiła pierwszy ly Dotychczas wszyscy
próbowali jako przetrwać ten dzie chwila po chwili, starajšc się nie
wybiegać mylš dalej n godzinę naprzód i nie stawiać żadnych kłopotliwych
pyta Ale matka Liz nigdy nie owijała niczego w bawełnę, n wahała się też
stšpnšć tam, gdzie nie powinna.
- Będziesz musiała pozbyć się tego domu. Samej będz ci za trudno go
utrzymać. No i zamknšć kancelarię. B< niego nie dasz rady.
Liz miała podobne odczucia i tego włanie się bał Jak zwykle matka
utrafiła w samo sedno, rzuciła jej tyi strachem w twarz, wepchnęła go w
gardło, w nos, tL
44
-
skutecznie, że na samš myl o tym Liz nie mogła oddychać. Było to jakby
echo słów, które słyszała dziewięć lat wczeniej... nie możesz trzymać
tego dziecka w domu. Liz, to niemożliwe, obecnoć takiego dziecka Ÿle
wpłynie na pozostałe dzieci. Zawsze można było liczyć na to, że matka
wypowie głono najskrytsze niepokoje wszystkich. Jack zawsze nazywał jš
"Tubš Zagłady", ale mówił to ze miechem. Przypominał Liz, że matka nie
może jej zmusić do zrobienia tego, czego zrobić nie chce. No i gdzie
teraz był? A jeli matka ma rację? Jeli rzeczywicie będzie musiała
pozbyć się domu i zamknšć kancelarię? Jak da sobie radę bez niego?
- Na razie musimy przede wszystkim przetrwać poniedziałek - przerwała
stanowczo Yictoria.
"^•Sakssfc&jTS, ^^^\^a^ end w domu pogrzebowym, a ceremonia
odbędzie się w poniedziałek w kociele St. Hilary. Reszta sama się ułoży.
Celem był poniedziałkowy pogrzeb, jedynie na tym powinna się skupiać
uwaga Liz. Potem wszyscy pomogš jej jako się pozbierać, tak jak pomagajš
teraz. Każdy z siedzšcych przy stole wiedział, że jeszcze nie pora, by
troszczyć się o sprawy bardziej ogólne. Obecna chwila była wystarczajšco
ciężka. Liz cišgle wracała mylami do Bożego Narodzenia. Ten koszmar
zostanie z nimi na zawsze. Dzieci już nigdy nie potrafiš ubrać choinki,
słuchać kolęd czy otwierać prezentów gwiazdkowych, żeby nie myleć o tym,
co się stało z ojcem w wišteczny poranek Bożego Narodzenia. Liz robiła
wrażenie kompletnie zdruzgotanej, kiedy patrzyła na ludzi zgromadzonych
przy kuchennym stole, którzy zjawili się tutaj, by pomóc.
- Chod na górę i połóż się na chwilę - zaproponowała spokojnie Yicloria.
Była niewysokš kobietš o ciemnych włosach i ciemnych oczach, )e)
stanowczy g\os me zachęcał do sprzeciwu, ale Liz potrzebowała właœnie
teraz osoby obdarzonej tego typu siłš. Kiedy Yictoria prowadziła praktykę
adwokackš, Liz często podmiewała się z niej, że jest postrachem sali
sšdowej. Specjalizowała się w sprawach
tytuł: "Dom przy Hope street" autor: Danielle Steel Tytuł oryginału THE HOUSE ON HOPE STREET (c) Copyright 2000 by Danielle Steel pright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik Redakcja v •• • Emilia Stawska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Urszula Przasnek Bożenna Burzyńska Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2001 Skład KOLONEL Druk i oprawa GGP Media, PóSneck ISBN 83-7227-837-7 Nr 2902 Jack i Liz Sutherlandowie spotkali się z Amandš Parker o dziesištej rano w wigilię Bożego Narodzenia. W okręgu Marin na północy San Francisco ranek był słoneczny. Amandš robiła wrażenie przerażonej i zdenerwowanej. Była drobnš, delikatnš blondynkš, ręce drżały jej niemal niedostrzegalnie, kiedy systematycznie darła papierowš chusteczkę. Przez ostatni rok Jack i Liz prowadzili jej sprawę rozwodowš, tworzyli zgrany zespół, a wspólnš kancelarię prawa rodzinnego założyli przed osiemnastu laty, zaraz po œlubie. Lubili razem pracować i już od dawna wytworzył się między nimi rodzaj wygodnej rutyny. Prowadzenie kancelarii sprawiało im przyjemnoć, poza tym robili to dobrze. wietnie się uzupełniali, choć ich styl pracy był diametralnie różny. Niepostrzeżenie i właciwie niewiadomie wykształcili schemat typu dobry gliniarz/zły gliniarz, który okazał się bardzo korzystny zarówno dla nich, jak i dla klientów. Jack zawsze odgrywał rolę bardziej agresywnego, zmierzajšcego do konfrontacji, prawdziwy lew sali sšdowej, walczšcy o lepsze warunki i większe alimenty, bezlitoœnie osaczajšcy przeciwników w rogu, z którego nie mieli wyjœcia, jeœli nie przystali na to, czego chciał dla swojego klienta. Liz, łagodniejsza, czuła na niuanse, w razie potrzeby trzymała klientkę za rękę i walczyła o prawa dzieci. Czasami ta różnica stylów prowadziła do sporów 5 ' zy partnerami, jak miało to miejsce w przypadku idy. Mimo niecnego postępowania męża wobec idy, mimo jego gróŸb, nieustannych obelg słownych, ^m nawet rękoczynów, Liz uważała, że żšdania Jacka c niego sš zbyt wygórowane. Oszalałaœ? - zapytał jš Jack przed przyjœciem Aman- Zobacz, co ten facet z niš wyprawia. Utrzymuje trzy inki, oszukuje jš od dziesięciu lat, ukrywa swój mama w nosie własne dzieci, a teraz chce się wycofać żeństwa tak, żeby nie kosztowało go to ani grosza, co mamy zrobić, twoim zdaniem? Założyć mu fun-:>owierniczy i podziękować za stracony czas i fatygę? [acku odezwała się irlandzka walecznoć, a choć to Liz aimi płomiennie rudymi włosami i błyszczšcymi zieli oczami robiła wrażenie osoby o ognistym tempera-ie, była w istocie znacznie bardziej od
niego ugodowa, opatrywał się w niš ciemnymi oczami, wzrokiem nie- iowrogim. Od trzydziestego roku życia miał zupełnie vłosy. Bliscy znajomi czasami podkpiwali, mówišc, że lominajš Katharine Hepburn i Spencera Tršcy. Jed-limo namiętnych sporów, wszyscy, i na sali sšdowej, i niš, doskonale wiedzieli, że ta para szaleje za sobš. :o trwałe, kochajšce się małżeństwo, stanowili rodzinę jcš powszechnš zazdroć, z pištkš uwielbianych dzie-tórych czwórka miała płomienicie rude włosy matki, nłodszy chłopiec czuprynę ciemnš, jak niegdy Jack. fie twierdzę, że Phillip Parker nie zasługuje na cięgi -czyła cierpliwie Liz. - Próbuję ci jedynie powiedzieć, nœci się na niej, jeœli zaczniemy go zbytnio naciskać. \. ja ci mówię, że tego włanie mu potrzeba, bo inaczej będzie niš poniewierał. Trzeba go trafić w takie :e, żeby poczuł, i najlepiej zaczšć od portfela. Liz, nale wiesz, że podobnych wybryków nie można puœ- azem. Jsuwasz mu ziemię spod nóg i paraliżujesz interesy, co mówiła, nie było pozbawione sensu, ale twarda taktyka Jacka opłaciła się już bardzo licznym klientom. Udawało mu się wywalczyć dla nich takie odszkodowania, o jakich mogłoby marzyć jedynie kilku adwokatów. Znany był z tego, a teraz szczególnie mu zależało, żeby zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla Amandy. Phillipowi Parkerowi udało się co prawda ukryć wiele milionów dolarów, miał też doskonale prosperujšcš firmę komputerowš, ale żonie i trójce dzieci dawał akurat tyle pieniędzy, żeby nie umarli z głodu. A od czasu separacji z najwyższym trudem wycišgała od niego tylko tyle, by wyżywić i ubrać dzieci. Sytuacja stała się jeszcze bardziej paradoksalna, kiedy uœwiadomili sobie, ile wydaje na swoje przyjaciółki, nie wspominajšc już o tym, że włanie kupił nowiutkiego porsche'a. Amandy nie stać było nawet na kupienie deskorolki synowi pod choinkę. - Zaufaj mi, Liz. Ten facet jest brutalem, ale zacznie kwiczeć jak prosiak, kiedy go przyciniemy w sšdzie. Wiem, co robię. - Jack, jeli przyciniesz go za mocno, zrobi jej krzywdę.- Akurat ta sprawa przerażała Liz od chwili, gdy Amanda opowiedziała im, jakie tortury psychiczne cierpiała od dziesięciu lat, i jak dwukrotnie została dotkliwie pobita. Po każdym biciu odchodziła od męża, ale potrafił skłonić jš do powrotu obietnicami, szantażem emocjonalnym, groŸbami i prezentami. Liz nie miała najmniejszych wštpliwoci, że Amanda boi się go œmiertelnie, przyznawała zresztš, że ma ku temu powody. - Jeli będzie trzeba, załatwimy nakaz sšdowy - zapewnił żonę Jack na chwilę przed tym, jak do biura wkroczyła Amanda. Zaczšł więc wyjaniać, co zamierza zrobić tego ranka w sšdzie. W zasadzie postara się zamrozić wszystkie znane aktywa, paraliżujšc w ten sposób działalnoć firmy dopóty, dopóki nie uzyskajš od Parkera wszystkich dodatkowych informacji finansowych. Cała trójka zgadzała się co do jednego: Phillip Parker nie będzie tym zachwycony. Amanda słuchała wywodów Jacka z wyraŸnym przerażeniem. 7 - Nie jestem pewna, czy powinnimy to zrobić - powiedziała miękko, szukajšc wzrokiem poparcia u Liz. Jack zawsze trochę jš przerażał, ale Liz umiechnęła się do niej zachęcajšco, choć sama wcale nie była pewna, czy Jack rzeczywiœcie wie,
co robi. Na ogół miała do niego pełne zaufanie, ale w tym przypadku niepokoiło jš tak ostre podejœcie do sprawy. Nikt jednak bardziej od Jacka Sutherlanda nie uwielbiał staczać bojów, zwłaszcza zwycięskich, w imieniu pokrzywdzonych. A tym razem bardzo pragnšł zwycięstwa swojej klientki. Uważał, że Amanda na to zasługuje, z czym Liz w zupełnoci się zgadzała, choć nie bardzo podobał jej się sposób, który miał prowadzić do tego zwycięstwa. Liz wyczuwała, że zbytnie naciskanie Phillipa Parkera może być niebezpieczne. Przez następne pół godziny Jack tłumaczył Amandzie swojš strategię, a o godzinie jedenastej weszli do sali sšdowej na rozprawę. Był tam już Phillip Parker ze swoim adwokatem, a jego spojrzenie ostentacyjnie wyrażało wyrany brak zainteresowania Amanda. Jednak chwilę póniej, kiedy uznał, że nie jest obserwowany, popatrzył na żonę tak wymownie, że Liz poczuła na plecach dreszcz przerażenia. Sposób bycia Phillipa Parkera miał przypomnieć Amandzie, kto jest panem sytuacji. Spoglšdał na niš wzrokiem przerażajšcym i poniżajšcym zarazem tylko po to, by po chwili umiechnšć się do niej serdecznie, jakby chciał wprowadzić jš w stan skrajnej niepewnoci. Bardzo to było sprytne, wyrana informacja posyłana w ułamku sekundy wywierała bowiem na Amandzie zamierzony efekt. Nie ulegało wštpliwoci, że jej zdenerwowanie ronie w błyskawicznym tempie, pochyliła się, by szepnšć co do Liz w oczekiwaniu na przybycie sšdu. - On mnie zabije, jeli sędzia zamrozi jego aktywa -powiedziała rozstrzęsiona, tak cicho, że tylko Liz mogła jš usłyszeć. - Fizycznie? - spytała Liz wyraŸnym szeptem. - No nie... chyba nie... ale się wcieknie. Jutro ma przyjechać po dzieci i nie mam pojęcia, co mu powiem. - Nie możesz z nim rozmawiać - owiadczyła stanowi Liz. - Czy ktoœ inny nie mógłby zawieć do niego dzie Amanda w milczeniu pokręciła głowš. Wyglšdała bezbronnie, że Liz pochyliła się do męża i szepnęła: - Nie przeholuj. Skinšł twierdzšco, przekładajšc jakie papiery, po cz podniósł głowę i umiechnšł się przelotnie najpierw Liz, potem do Amandy. Z tego uœmiechu obydwie \ wnioskowały, że doskonale wie, co robi, jak wojów gotów do wyruszenia w bój, którego nie zamierza przegi I jak zwykle, nie przegrał. Po wysłuchaniu matactw Phillipa Parkera i jego ad\ katów sędzia zgodził się zamrozić aktywa i monitoro\ działalnoć firmy przez trzydzieci dni, dopóki Par nie ujawni informacji niezbędnych prawnikom jego że do zawarcia układu. Adwokat Parkera gwałtownie p testował, spierajšc się z sędziš, który jednak nie zgoc się go wysłuchać, a w chwilę póŸniej uderzeniem mło zarzšdził koniec posiedzenia. Po kilku sekundach Par wypadł z sali sšdowej, obrzuciwszy przedtem złowro^ spojrzenim swojš już niemal eks-żonę. Patrzšc na nie Jack umiechał się promiennie od ucha do ucha, następ spakował akta do teczki i z minš zwycięzcy popati na żonę. - Dobra robota - powiedziała spokojnie Liz, dostr gajšc kštem oka, że w Amandzie wzbiera panika. G wychodzili z sali sšdowej, nie odezwała się słowem żadnego z nich. Liz patrzyła na niš ze współczuciem. - Amando, wszystko będzie dobrze. Jack ma rację. T ko w ten sposób moglimy go skłonić do zwrócenia na i uwagi. - Z punktu widzenia zawodowego i strategiczne Liz uznawała te racje, niepokoiła się jednak o swojš klie: kę i za wszelkš cenę chciała jš pocieszyć. - Czy możesz postarać, żeby kto był u ciebie, kiedy mšż zjawi się dzieci? - Rano przyjedzie moja siostra z dziećmi.
8 - Amando, to tchórzliwy brutal - uspokajał Jack. - Nic ci nie powie w obecnoœci osób postronnych. Dotychczas tak rzeczywicie było. Ale tym razem został osaczony. Nigdy wczeniej nie wyraziła zgody, by posunęli się tak daleko, ale od paru miesięcy poddawała się psychoterapii i próbowała okazać się odważniej sza i nie ulegać tak łatwo tyranii Phillipa, słownej, fizycznej czy finansowej. Był to dla niej zasadniczy krok, miała nadzieję, że kiedy przestanie drżeć ze strachu, będzie dumna, iż zdobyła się na takš decyzję. I chociaż Jack chwilami też jš przerażał, miała do niego pełne zaufanie i tym razem postšpiła dokładnie według jego zaleceń. Sama była zdumiona, że sędzia odniósł się do niej tak przychylnie. W drodze powrotnej do kancelarii Jack powiedział, że jest to ważna wskazówka. Sędzia chciał jej pomóc i bronić jej, zamrażajšc aktywa Phillipa, żeby go zmusić do udzielenia informacji, której domagajš się od miesięcy. - Wiem, że ma pan rację - powiedziała z westchnieniem, patrzšc na nich oboje. - Po prostu to mnie przeraża. Wiem, że muszę mu się postawić, ale kiedy on się rozzłoci, wstępuje w niego szatan. - We mnie też - powiedział z uœmiechem Jack, a jego żona miała się, kiedy żegnali się z Amandš, życzšc jej wesołych wišt. - W przyszłym roku więta będš znacznie lepsze - obiecała Liz, majšc nadzieję, że uda im się do tego przyczynić. Chcieli załatwić dla Amandy takie alimenty, które pozwoliłyby jej i dzieciom na spokojne i wygodne życie. W takim samym komforcie, jeli nie wyższym, jakim cieszyły się przyjaciółki Phillipa w kupionych przez niego apartamentach. Jednej z nich podarował nawet domek w zimowym kurorcie Aspen, podczas gdy żonie ledwie starczało pieniędzy na zabranie dzieci do kina. Jack nienawidził tego typu facetów, zwłaszcza gdy za nieodpowiedzialne zachowanie ojca musiały płacić dzieci. - Masz nasz domowy telefon? - pytała Liz. Amandš skinęła głowš. Wyglšdało na to, że zaczyna s odprężać. Przynajmniej na jaki czas najgorsze ma za sob poza tym że decyzja sšdu zrobiła na niej wrażenie. - Zadzwoń, jeli będziesz czego potrzebowała. Gdyl on pojawił się dzi wieczorem, gdyby dzwonił i groził < to zadzwoń pod 911, a potem do mnie. Te słowa Liz zabrzmiały trochę nadopiekuńczo, ale rj zaszkodziło przypomnieć o tym Amandzie. W chwilę po niej pełna wdzięcznoci Amandš pożegnała się, a Ja zdjšł marynarkę i krawat i umiechnšł się do żony z wyra na przyjemnociš, jakš daje odprężenie. - Cudownie jest pokonać tego drania. Dostanie za sw je, kiedy trzaœniemy go alimentami, z których w żad> sposób się nie wypłacze. - Poza tym, że miertelnie jš nastraszy - przypomnij Liz z poważnym wyrazem twarzy. - Ale przynajmniej, choć wystraszona, będzie mu przyzwoite dochody. Już chociażby dzieciaki na to zasług jš. Nie uważasz, że trochę przesadziłaœ z tym numerem 91 Daj spokój, Liz, ten facet jest draniem, ale nie szaleńca - Włanie o to mi chodzi. Jest wystarczajšcym drania żeby dzwonić z pogróżkami czy zjawić się w domu i n straszyć jš na tyle, że się ze
wszystkiego wycofa. Wte będziemy musieli prosić sšd o unieważnienie nakazu. - Skarbie, o tym nawet nie ma mowy. Nie pozwolę na to. To ty jš nastraszyłaœ tym numerem 911. - Chciałam jej tylko przypomnieć, że nie jest sar i może liczyć na pomoc. Jack, to zmaltretowana kobiei Nie myli racjonalnie, nie stać jej na to, żeby przeciwstaw się byłemu mężowi. To typowa ofiara, o czym doskom wiesz. - A ty jeste pełna współczucia i kocham cię. Podszedł bliżej i objšł jš. Dochodziła już pierwss a kancelaria miała być nieczynna od Bożego Narodzer do Nowego Roku. W domu czekała pištka dzieci, wi oboje wiedzieli, że zajęć im nie zabraknie. Jednak L 10 11 łatwiej od Jacka rozstawała się z pracš. Kiedy była z dziećmi, potrafiła myleć tylko o nich i to także Jack w niej kochał. - Jacku Sutrherlandzie, kocham cię - powiedziała z umiechem, kiedy jš pocałował. Zazwyczaj nie obsypywał jej pieszczotami w biurze, ale w końcu było Boże Narodzenie i przed feriami udało im się zakończyć wszystko, co zamierzali. Również rozprawę Amandy mieli już za sobš. Liz odłożyła akta, Jack zapakował do teczki kilka nowych spraw i pół godziny póniej się rozjechali. Liz pojechała do domu przygotowywać wigilię, a Jack udał się do œródmiecia, żeby zrobić jeszcze kilka odłożonych na ostatniš chwilę zakupów. Zawsze kończył kupowanie gwiazdkowych prezentów w ostatniej chwili, w przeciwieństwie do Liz, która wszystkie kupowała już w listopadzie. Była osobš wyjštkowo dobrze zorganizowanš, pamiętała o najdrobniejszych szczegółach i jedynie dzięki temu dawała sobie radę i z dużš rodzinš, i z pracš zawodowš. Pomagała w tym także Carole, wspaniała gospodyni, która pracowała u nich już od czternastu lat i była bardzo przywišzana do dzieci. Liz nie miała ani cienia wštpliwoci, że bez niej nie dałaby sobie rady. Carole była mormonkš, zaczęła u nich pracować, kiedy miała dwadzieœcia trzy lata. Kochała dzieci Sutherlandów niemal tak samo jak rodzice, szczególnie dotyczyło to dziewięcioletniego Jamiego. Jack obiecał wrócić do domu o pištej lub wpół do szóstej. Wieczorem miał jeszcze złożyć nowy rower dla Jamiego. Liz wiedziała też, że w domowym gabinecie będzie koło północy nerwowo pakował prezent dla niej. Ale wigilię Bożego Narodzenia obchodziło się u nich uroczyœcie. Oboje wynieli z domu okrelone tradycje, które były im bliskie, a po wielu wspólnych latach stworzyli z nich wišteczny obyczaj pełen ciepła i przytulnoœci, uwielbiany przez dzieci. Pokonała niewielkš odległoć, jaka dzieliła kancelarię od domu w Tiburon, i umiechajšc się do siebie, parkowała na podjedzie przy Hope Street. Wszystkie trzy córki włanie wróciły z zakupów z Carole i wycišgć z samochodu paczki. Megan była smukłš czternastol; kš, trzynastoletnia Annie, zbudowana trochę solidni bardziej przypominała matkę, a jedenastoletnia Racł mimo rudych włosów Liz to prawdziwa podobizna J cka. Trzy siostry zgadzały się zadziwiajšco dobrze, tei były najwyraniej w doskonałym nastroju i pogodi droczyły się z Carole. Umiechnęły się na widok zblii jšcej się matki.
- Co tam knujecie? - Liz otoczyła ramionami Ani i Rachel, lekko zmrużyła oczy, patrzšc na Megan. - M< czy znowu masz na sobie mój ulubiony czarny swet< Chyba niepotrzebnie pytam. Jeste większa ode mr i strasznie go rozcišgasz. - Mamo, nic na to nie poradzę, że nie masz biusti odparowała Megan z trochę zażenowanym uœmiechem. Stale "pożyczały" rzeczy swoje i matki, najczęœciej zres; bez wiedzy czy zgody włacicielek. Właciwie był to jedy powód sprzeczek między dziewczynkami i trzeba przyzn: niezbyt poważny. Patrzšc na swoje córki, Liz czuła szczęliwa, mieli z Jackiem wspaniałe dzieci i uwielbi przebywać w ich towarzystwie. - Gdzie chłopcy? - spytała Liz, wchodzšc do dorr Przy okazji zauważyła, że Annie założyła jej ulubione pa tofle. Sprawa wydawała się beznadziejna: choćby kup im nie wiadomo ile rzeczy, i tak kończyło się na wspólnoi garderoby. - Peter wyszedł z Jessikš, a Jamie jest u kolegi - wyji niła Carole. Jessica była ostatniš dziewczynš Petera. Mi szkała w pobliżu w Belevedere, a Peter przebywał ta znacznie częciej niż we własnym domu. - Za pół godziny mam odebrać Jamiego, chyba że pa chce to zrobić - powiedziała Carole. W wieku dwudziestu trzech lat była ładnš, smukłš blo dynkš, ale z upływem czasu znacznie przytyła, choć ja! trzydziestosiedmiolatka nadal była ładna i miała wyjštko\ 12 13 i serdeczne podejcie do dzieci. Stała się już pełno-lym członkiem rodziny. /łysiałam, że po południu upiekę ciasteczka - tłuma-TJz, odkładajšc torebkę i zdejmujšc płaszcz, ejrzała pocztę rozłożonš na kuchennym stole, ale yło tam nic ważnego. Przez okno widać było San :isco po drugiej stronie zatoki. Dom był przytulny ;odny, ponadto roztaczały się stšd piękne widoki. :awda, było im trochę ciasno, ale bardzo ten dom >zy kto chce mi pomagać w pieczeniu? - spytała, łowiła to już właœciwie do siebie. Dziewczynki po-r do swoich pokojów i najpewniej gadały przez tele-^zwórka najstarszych dzieci nieustannie przepychała zy dwóch domowych telefonach. pracowicie wałkowała ciasto i wycinała ciasteczka icznymi foremkami. Carole zeszła na dół, za pół ny miała jechać po Jamiego. Przy ciasteczkach było ,e sporo pracy i Liz spodziewała się, że Jamie będzie : jej pomagać. Uwielbiał pracować z niš w kuchni. f Carole go przywiozła, zapiszczał z zachwytu, wizę Liz piecze ciasteczka, umoczył palec w surowym e i oblizał go z widocznš przyjemnociš. vlogę pomóc? lie był licznym dzieckiem, miał gęste, ciemne włosy, ne bršzowe oczy i umiech, który zawsze trafiał pros-serca matki. Podobnie jak reszta rodziny Liz darzyła :go wyjštkowym uczuciem, dla nich wszystkich na ;e miał pozostać ukochanym dzieckiem. )czywicie. Ale najpierw umyj ręce. Gdzie byłeœ? J Timmiego - odpowiedział, odchodzšc od zlewu oymi rękami. Matka wskazała mu ręcznik.
jak było? J niego w domu nie ma Bożego Narodzenia - wyjaœ- powagš, pomagajšc rozwałkować resztę ciasta. - odparła z uœmiechem Liz. - Oni sš Żydami. - Majš wiece, l prezenty przez cały tydzień. Dlaczego my nie możemy być Żydami? - Chyba mamy pecha. Ale i tak dobrze wychodzisz na tym jednym wištecznym wieczorze. - Umiechnęła się do swojego najmłodszego dziecka. - Prosiłem Mikołaja o rower - owiadczył z nadziejš. -Powiedziałem, że Peter obiecał nauczyć mnie jedzić. - Wiem, skarbie. Pomagała mu napisać ten list do Mikołaja. W głębi szuflady przechowywała wszystkie listy swoich dzieci do Mikołaja, były absolutnie wspaniałe, szczególnie te od Jamiego. Chłopiec podniósł główkę do góry z radosnym umiechem, przez dłuższš chwilę patrzyli sobie w oczy. Jamie był dzieckiem szczególnym, specjalnym darem w życiu Liz. Urodził się przeszło dwa miesišce za wczenie, doznał urazów podczas porodu i w wyniku podawania tlenu. Mogło to spowodować lepotę, ale skończyło się na tym, że Jamie był tylko lekko opóŸniony w rozwoju, co czyniło go innym, nieco wolniejszym od rówieników. Mimo to radził sobie niele, chodził do specjalnej szkoły. Był dzieckiem odpowiedzialnym, uważnym i kochajšcym. Nigdy jednak nie dorówna swoim siostrom i bratu. Wszyscy od dawna już się z tym pogodzili. Poczštkowo był to szok, dojmujšca rozpacz, szczególnie dla Liz. Czuła się winna. Pracowała zbyt ciężko, prowadziła trzy kolejne sprawy, bez żadnej przerwy, przez co nabawiła się ciężkiego stresu. Wczeniej miała dużo szczęcia, żadnychproblemów przy porodach. Ta cišża była bardzo trudna, od poczštku do końca Liz czuła się le, a dwa i pół miesišca przed terminem nagle zaczęła rodzić, przy czym lekarze okazali się zupełnie bezradni. Jamie urodził się w dziesięć minut po jej przyjeŸdzie do szpitala, dla niej był to poród łatwy, ale dla Jamiego katastrofalny. Na poczštku zanosiło się na jeszcze większe nieszczęœcie, przez wiele tygodni wydawało się, że dziecko nie przeżyje. Kiedy po szeœciu tygodniach pobytu w inkubatorze przywieŸli go wreszcie 14 >mu, mieli wrażenie, że to cud. I dalej tak pozostało. [owali go jak specjalny dar miłoœci, obdarzony w do-i szczególnym rodzajem mšdroœci. Był najłagodniej- i najlepszym z dzieci, mimo swoich ograniczeń od-:ał się wspaniałym poczuciem humoru. Już dawno :yli się go wielbić i doceniać jego możliwoci, zamiast :wać nad tym, kim nie był i kim nigdy nie będzie. Był kiem tak urodziwym, że ludzie zawsze zwracali na uwagę, po czym zaskakiwała ich prostota i bezpo-.ioć jego wypowiedzi. Czasami dopiero po dłuższej i uwiadamiali sobie jego odmiennoć i wtedy litowali id nim, co denerwowało rodziców i rodzeństwo. Ile-ludzie mówili, jak bardzo im przykro, Liz odpowia-)o prostu: Niepotrzebnie. To wspaniały dzieciak, ma serce wiel-.k cały œwiat i wszyscy go kochajš. - A on prawie ;e czuł się szczęliwy, co było dla niej wielkš pociechš. Napomniałaœ o polewie czekoladowej - zauważył przy- ie Jamie. Uwielbiał ciasteczka z czekoladowš polewš często piekła je specjalnie dla niego. Mylałam, że na więta damy tylko czerwony i zielony •. Co ty na to?
nylał chwilę, po czym skinšł aprobujšco głowš. )obrze. Czy mogę dekorować? )czywiœcie. kazała mu blachę z ciasteczkami w kształcie wištecz-choinek i szprycę z czerwonym kremem. Zabrał się ^tężonej pracy nad pierwszš blachš, po czym przy- sobie następnš. Pracowali zgodnie, aż udekorowali czka na wszystkich tacach i Liz wsunęła je do piekar-Zorientowała się, że Jamie jest zafrasowany. ) co chodzi? - zapytała, bo nie ulegało wštpliwoœci, i go trapi. A skoro raz zaprzštnšł sobie czym uwagę, o było wybić mu to z głowy. ^ jeœli on go nie przyniesie? Cto? - Posługiwali się w rozmowie rodzajem skrótów stenograficznych, doskonale znanych obydwojgu i bardzo wygodnych. - Mikołaj - wyjanił Jamie, patrzšc na matkę ze smutkiem. - Masz na myœli rower? - Skinšł twierdzšco głowš. -Dlaczego miałby nie przynieć? Przez cały rok byłe bardzo grzeczny, mój skarbie. Idę o zakład, że przyniesie. - Nie chciała zepsuć mu niespodzianki, ale równoczenie pragnęła go upewnić. - Może myli, że nie będę umiał jedzić. - Mikołaj nie jest aż tak nierozgarnięty. Oczywicie, że się nauczysz jedzić. Poza tym powiedziałe mu przecież, że Peter cię nauczy. - Mylisz, że mi uwierzył? - Na pewno. Może teraz pójdziesz się trochę pobawić albo sprawdzić, co robi Carole, a ja cię zawołam, kiedy ciasteczka się upiekš. Pierwsze będzie dla ciebie. Umiechnšł się na tę myl i wbiegajšc po schodach na górę w poszukiwaniu Carole zapomniał o Mikołaju. Uwielbiał, kiedy Carole mu czytała, bo sam jeszcze się nie nauczył. Liz wyjęła z szafy kilka prezentów, które tam ukryła, i umieciła je pod choinkš, a kiedy ciasteczka się upiekły, zawołała Jamiego. Ale doskonale czuł się z Carole i wcale nie miał ochoty schodzić na dół. Liz wyłożyła ciasteczka na półmisek i postawiła je na kuchennym stole, po czym poszła na górę, żeby zapakować oprawne w skórę dzieła Chaucera, które kupiła dla Jacka. Inne prezenty dla niego były już od wielu tygodni zapakowane, ale na tę ksišżkę natrafiła niedawno, buszujšc po księgarniach. Reszta popołudnia minęła bardzo szybko. Peter wrócił do domu wczeœniej niż ojciec. Wyglšdał na uszczęliwionego i podnieconego, pochłonšł garć ciasteczek i zapytał, czy zaraz po kolacji może znowu pójć do Jessiki. - A może tym razem ona przyszłaby do nas? - spytała Liz doć płaczliwym tonem. Ostatnio prawie nie widywali 16 17 a, który zajmował się sportem, siedział w szkole albo >jej dziewczyny. Liz miała wrażenie, że odkšd dostał 3 jazdy, przychodził do domu jedynie na noc. ?.odzice nie pozwolš jej dzisiaj wyjć. W końcu to a Bożego Narodzenia. J nas też jest wigilia - przypomniała mu Liz. W tym
sncie do kuchni wkroczył Jamie, wzišł z tacy cias- o i spojrzał na starszego brata wzrokiem pełnym bienia. Peter był jego bohaterem. J Timmiego nie ma wigilii. On jest Żydem - oœwiad- amie rzeczowym tonem. er czułym gestem zmierzwił mu włosy i zjadł kolejnš ciasteczek. a je zrobiłem - wyjanił Jamie, wskazujšc na cias- i znikajšce w ustach brata. Wspaniałe - wyznał Peter z pełnymi ustami, po czym ił się do matki: - Mamo, Jessica nie będzie mogła j wyjć. Dlaczego ja nie mogę pójć do niej? U nas udno. Wielkie dzięki. Potrzebny jesteœ w domu, musisz zro- ťżne rzeczy - oznajmiła stanowczo Liz. Ausisz mi pomóc przygotować ciasteczka i marchewki .ikołaja i renifera - owiadczył z powagš Jamie. Każ- •oku robili to razem i Peter wiedział, jak bardzo zawie-y byłby Jamie, gdyby tym razem mu nie towarzyszył. L czy będę mógł wyjć, jak on się już położy? - za-Peter i naprawdę trudno było mu odmówić. Był m dzieckiem i dobrym uczniem, właciwie należała ? nagroda. -goda - Liz ustšpiła bez trudu. - Ale musisz wczeœnie > jedenastej, obiecuję. dy stali wszyscy troje w kuchni, wrócił Jack, zmęczo-: triumfujšcy. Zakończył włanie wišteczne zakupy nial wštpliwoci, że znalazł idealny prezent dla Liz. Izeć, wesołych wišt- powiedział, porwał Jamiego w ramiona i ucisnšł mocno, co chłopca bardzo rozbawiło. - Co dzisiaj robiłe, młody człowieku? Gotów na przyjcie Mikołaja? - Upieklimy mu z mamš ciasteczka. - Pycha. - Jack zjadł jedno, podszedł do Liz, pocałował jš na powitanie, popatrzyli na siebie z wzajemnym uznaniem. - Co mamy na kolację? - Szynkę. Carole upiekła szynkę po południu, a Liz zamierzała przygotować ulubione przez całš rodzinę słodkie kartofle z przyprawami i czerwonš fasolę. A w dzień Bożego Narodzenia zawsze jadali indyka ze "specjalnym" nadzieniem przygotowanym przez Jacka. Liz nalała mężowi kieliszek wina i towarzyszyła mu do salonu. Jamie kroczył tuż za nimi. Peter poszedł zatelefonować do Jessiki, że przyjdzie zaraz po kolacji. Do salonu dobiegły z góry piski, kiedy Peter wyjmował słuchawkę z ršk Megan, rozłšczajšc jš z kolejnym adoratorem. - Hej, wy tam, spokojnie! - zawołał Jack w górę schodów. Usiadł na kanapie obok żony, żeby rozkoszować się atmosferš wišt. Na choince paliły się lampki, a Carole nastawiła płytę z kolędami. Uszczęœliwiony Jamie usiadł przy mamie i podpiewywał, podczas gdy rodzice pogršżyli się w rozmowie. Po kilku minutach wstał i poszedł na górę poszukać Petera albo Carole. - Martwi się o rower - szepnęła Liz, a Jack się umiechnšł. Obydwoje zdawali sobie sprawę, jak bardzo Jamie będzie uszczęœliwiony, kiedy dostanie ten rower. Od tak dawna o nim marzył, a w tym roku rodzice wreszcie uznali, że dojrzał już do takiego prezentu. - Całe popołudnie mówił o rowerze, boi się, że Mikołaj mu nie przyniesie.
- Złożymy rower, jak on już zaœnie - szepnšł Jack i pochylił się, by pocałować Liz. - Pani mecenas, czy mówiłem pani ostatnio, jaka pani jest piękna? 18 19 - Nie, przynajmniej nie w ostatnich dniach. - Uœmiech- ' nęła się do niego. Choć byli małżeństwem od wielu lat i niemal nieustannie przebywali w towarzystwie dzieci, romans między nimi wcale się nie skończył. Jack był w tym doskonały, zawsze potrafił porwać jš na romantyczny wieczór, na przyjemnš kolację, a od czasu do czasu na weekend. Czasami bez szczególnego powodu przysyłał jej kwiaty. Nie lada sztuki wymagało utrzymanie romansowej strony zwišzku, skoro razem pracowali i mieli mnóstwo powodów, by się nie zgadzać czy po prostu znudzić się sobš. Ale jako nigdy do tego nie doszło, a Liz zawsze z wdzięcznociš przyjmowała romantyczne zabiegi Jacka. - Kiedy pieklimy z Jamiem ciastka po południu, mylałam o Amandzie Parker. Mam nadzieję, że ten drań nie narobi jej kłopotów po dzisiejszej rozprawie. Ja mu po prostu nie ufam. - Musisz się nauczyć zostawiać pracę w biurze - ostudził jš Jack i nalał sobie kolejnš lampkę wina. Udawał, że jemu znacznie lepiej wychodziło to zostawianie pracy w biurze. - Czy to przypadkiem nie twoja teczka leży w przedpokoju wyładowana papierami? A może mi się tylko wydawało? Jack skwitował te przekomarzania uœmiechem. - Po prostu noszę jš ze sobš, ale nie mylę o niej. Tak jest znacznie lepiej. - Na pewno! Liz wiedziała swoje, bo zbyt dobrze znała męża. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem poszła szykować kolację. Tego wieczoru długo nie wstawali od stołu, rozmawiali z dziećmi, mieli się co chwila. Mówili o zabawnych epizodach, jakie wydarzyły się w poprzednich latach. Jamie brał żywy udział w rozmowie. Przypomniał, jak to babcia przyjechała na więta i nalegała, żeby wszyscy poszli na pasterkę, a potem zasnęła w koœciele, a oni dostali ataku miechu, bo chrapała na cały głos. Liz uwiadomiła sobie, że bardzo się cieszy z tego, iż matka postanowiła w roku spędzić więta u brata. Trudno było wytrzymać: w okresie wištecznym, pouczała wszystkich, co i jak; robić, narzucała własne dziwactwa i przyzwyczajenia wsze też dręczyła Liz z powodu Jamiego. Po jego uro niu była wstrzšnięta, nazywała to tragediš, co ZP robiła w dalszym cišgu przy każdej nadarzajšcej się ot kiedy tylko Jamie jej nie słyszał. Uważała, że powinn go wysłać do szkoły specjalnej, żeby nie stanowił "cięż dla pozostałych dzieci. Liz wciekała się za każdym ra kiedy to słyszała. Jack radził, żeby po prostu nie zwn uwagi na gadanie matki. Jamie stanowił ważnš czesi dziny i za nic na wiecie nie odesłaliby go z domu. R dzieci byłaby tym oburzona. Niemniej Liz zawsze wpi w złoć, ilekroć matka wyrażała się
negatywnie o Jam Jak co roku Peter pomógł Jamiemu wystawić n i ciasteczka dla Mikołaja, a na renifera czekał talerz chewek i miseczka soli. Jamie podyktował Peterowi l do Mikołaja w sprawie roweru, nalegał również, Mikołaj nie zapomniał o naprawdę wspaniałych prezei dla Petera i sióstr. "Dziękuję, Mikołaju", podyktow zakończenie i z zadowoleniem kiwał głowš, kiedy '. odczytał mu głono cały list. - Czy powinienem mu powiedzieć, że nic się nie s1 jak nie przyniesie roweru? - dopytywał się z zaniepok minš. - Nie chciałbym, żeby się głupio czuł, jeœli g przyniesie. - Nie, mylę, że tak jest dobrze. Poza tym byłe; grzeczny. Założę się, że przyniesie. - Wszyscy wiec że Jamie dostanie tak upragniony rower i nie mog doczekać wištecznego poranka. W końcu Liz położyła synka do łóżka. Megan jak z\ rozmawiała przez telefon, a Rachel i Annie chich w swoim pokoju, przymierzajšc wzajemnie swoje cii Peter pomógł Jackowi złożyć rower i poszedł do Je Liz sprzštała w kuchni i szykowała kolację na nasi 21 20 dzień. Carole poszła zanieć co przyjaciółce, a Liz obiecała jej, że sama posprzšta po kolacji. Był to pogodny, szczęœliwy wieczór, przepojony atmosferš wišt, Liz i Jack cieszyli się perspektywš odpoczynku i długiego weekendu. Pracowali ciężko i rozkoszowali się czasem, który mogli spędzać z dziećmi. Włanie wchodzili powoli po schodach, trzymajšc się za ręce, kiedy zadzwoniła Amanda Parker. Telefon odebrała Megan. Liz poszła z niš porozmawiać i od razu się zorientowała, że Amanda płacze. Prawie nie mogła mówić. - Tak mi przykro, że dzwonię w wigilię. Ale przed chwilš zadzwonił Phil i... - Zaczęła szlochać, a Liz próbowała jš uspokoić. - Co powiedział? - Powiedział, że jeli nie każę wam wszystkiego odmrozić, to mnie zabije. Mówi, że nie da mi nawet dziesięciu centów na utrzymanie, że mogę razem z dziećmi zdechnšć z głodu, bo jego to nic nie obchodzi. - Tak się nie stanie i dobrze o tym wiesz. Musi cię utrzymywać. Po prostu próbuje cię nastraszyć. Co zresztš niele mu się udawało. Liz nie cierpiała takich sytuacji, gdy bezradnie słuchała o obelgach, jakie spadały na lubianš klientkę. Niektóre historie opowiedziane wczeniej przez Amandę przyprawiały jš o dreszcze. Mšż bił Amandę i terroryzował jš do tego stopnia, że przez długie lata nie mogła się zdecydować, by od niego odejć. A teraz musiała się trzymać, znoszšc jego groby, dopóki nie uda się im uzyskać dla niej takich warunków, na jakie zasługiwała. Liz zdawała sobie sprawę, że dla Amandy nie było to łatwe, stanowiła bowiem idealny typ ofiary. - Nie odbieraj już dzisiaj telefonów - poradziła spokojnym głosem. - Pozamykaj drzwi i sied z dziećmi w domu, a jeli usłyszysz na zewnštrz co podejrzenego, dzwoń na policję. Dobrze? On po prostu próbuje cię nastraszyć. Pamiętaj, że to tchórz, który lubi się znęcać. Jeli się nie poddasz, zrezygnuje.
Amanda nie wydawała się przekonana. - Mówi, że mnie zabije. - Jeli w dalszym cišgu będzie ci groził, zdobędziem; w przyszłym tygodniu kolejny nakaz sšdowy. A jeli poten się do ciebie zbliży, pójdzie do więzienia. - Dziękuję - powiedziała Amanda z nieznacznš ulg w głosie. - Przykro mi, że zawracam wam głowę w wigiliš - Nie zawracasz nam głowy. Po to jestemy. Jak bę dziesz nas potrzebowała, to zadzwoń. - Już mi lepiej. Ta rozmowa mi pomogła. Amanda mówiła to z wdzięcznociš, a Liz poczuła przy pływ serdecznych uczuć dla swojej klientki, którš czek tak nieprzyjemne Boże Narodzenie. - Tak bardzo mi jej żal - powiedziała do Jacka chwil póniej, wchodzšc do sypialni. Rozmawiała z Amand przez telefon w korytarzu. - Nie jest przygotowana n kontakty z tym draniem. - Dlatego włanie ma nas jako obrońców. Jack zdšżył już zdjšć buty i spacerował po sypialr w skarpetkach, cieszšc się w duchu z prezentu, jaki kup: dla żony. Kiedy jednak spojrzał na Liz, zorientował si^ że naprawdę jest zaniepokojona. - Sšdzisz, że odważy się teraz jš skrzywdzić? - spytałe Phillip Parker krzywdził swš żonę już od wielu lat, al od jakiego czasu żyli w separacji. - Nie. Mylę, że próbuje jš zastraszyć. O co mu tera chodzi? O odwołanie dzisiejszego nakazu. Może próbowa na różne sposoby, a my i tak niczego nie odwołamy, o czyn on doskonale wie. - Biedna Amanda. To dla niej takie trudne. - Po prostu musi się uodpornić i przebrnšć przez to di końca. My jej w tym pomożemy, a jemu też przejdzie. M; wystarczajšco dużo, by pójć z niš na korzystnš ugod> i ustalić alimenty dla niej i dla dzieci. Jak będzie trzeba niech trochę zaoszczędzi na jednej ze swoich przyjaciółek - Może włanie tego się obawia. 23 22 Liz umiechnęła się i popatrzyła z podziwem na męża. Zdejmował koszulę i jak zawsze wydał jej się niewiarygodnie przystojny. W wieku czterdziestu czterech lat w dalszym cišgu miał silne, wysportowane ciało i mimo siwych włosów wyglšdał bardzo młodo. - Dlaczego się uœmiechasz? - Mylałam o tym, jaki jeste wspaniały. Wyglšdasz lepiej i bardziej pocišgajšco niż w dniu naszego œlubu. - Chyba psuje ci się wzrok, moja droga, ale bardzo się z tego cieszę. Ty też wyglšdasz pięknie. Nikt by się nie domylił, że czterdzieste j ednoletnia Liz urodziła pištkę dzieci. Jack podszedł i pocałował żonę, po czym oboje zapomnieli o Amandzie Parker i jej problemach. Bez względu na to, jak bardzo jš lubili i jak serdecznie jej współczuli, stanowiła częć ich życia zawodowego, o
którym teraz należało zapomnieć, aby cieszyć się Bożym Narodzeniem, sobš nawzajem i dziećmi. Siedzšc na łóżku, oglšdali przez chwilę telewizję. Dziewczynki przed położeniem się spać przyszły powiedzieć dobranoc, punktualnie o jedenastej Liz usłyszała, że wrócił Peter. Zawsze przestrzegał wyznaczonej godziny. Po obejrzeniu dziennika zgasili wiatło i spleceni uciskiem wlizgnęli się pod kołdrę. Liz uwielbiała przytulać się do męża, a kiedy szepnšł jej co do ucha, zachichotała, wstała, podeszła na palcach do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy któreœ z dzieci zechce tu wejć, tym bardziej że Jamie często budził się w nocy i przychodził po pomoc, bo chciał się napić wody i czekał, że ktoœ go z powrotem utuli w łóżku. Ale po przekręceniu klucza w zamku sypialnia należała wyłšcznie do nich, więc kiedy Jack zsunšł koszulkę nocnš Liz i pocałował jš, jęknęła cichutko. Idealna wigilia Bożego Narodzenia. Rozdział drugi O wpół do siódmej rano w pierwszy dzień wišt Jamie przyszedł do nich do łóżka. Liz miała już na sobie nocnš koszulę, a przed zanięciem otworzyli drzwi do sypialni. Kiedy chłopczyk ułożył się obok Liz, Jack jeszcze spal głębokim snem, ubrany tylko w górę od piżamy. Liz i Jack przez całš noc spali mocno do siebie przytuleni. Jamie dopytywał się, czy już można zejć na dół, ale wszyscy domownicy jeszcze spali w najlepsze. - Za wczeœnie, skarbie - szepnęła Liz. - Może poœpisz tu z nami jeszcze trochę. Noc się nie skończyła. - A kiedy będzie czas, żeby zejć? - Najwczeœniej za dwie godziny. Miała nadzieję zatrzymać go możliwie najdłużej. Jeli się uda, to chociaż do ósmej. Pozostałe dzieci były już na tyle duże, że nie chciały wstawać o wicie, ale Jami był bardzo podekscytowany. W końcu Liz poszła z nim cichutko do jego pokoju, pocałowała go i dala pudło z klockami Lego do zabawy. - Jak nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecała. Jamie zabrał się do konstruowania budowli z klocków, a ona wróciła jeszcze na godzinkę do Jacka. Umiechała się do siebie, tulšc się do niego w ciepłym i wygodnym łóżku. Było już po ósmej, kiedy Jack wreszcie się obudził, a do 25 sypialni znowu wkroczył Jamie. Owiadczył, że już mu zabrakło klocków. Liz pocałowała męża, który odpowiedział jej zaspanym uœmiechem, wspominajšc przyjemnoci minionej nocy. Jamiego wysłano, by obudził pozostałych członków rodziny. - Od dawna nie œpisz? - spytał Jack, przycišgajšc jš do siebie ruchem pełnym rozleniwienia. - Jamie przyszedł o wpół do siódmej. Okazał dużš cierpliwoć, ale chyba już dłużej nie wytrzyma. Po pięciu minutach Jamie z powrotem wkroczył do sypialni rodziców, a za nim cisnęli się pozostali. Dziewczynki robiły wrażenie nie do końca obudzonych, a Peter otaczał Jamiego ramieniem. Poprzedniego wieczoru pomagał w składaniu roweru i teraz umiechał się na myl o tym, jak bardzo malec się ucieszy.
- Wstawaj, tato - powiedział ze miechem, cišgajšc z ojca kołdrę, a Jack z jękiem obrócił się na bok i usiłował schować głowę pod poduszkę, co zachęciło córki do psot. Zanim zdšżył się obronić, Annie i Rachel rzuciły się na niego, Megan zaczęła go łaskotać. Jamie chichotał z zachwytu, a Liz wstała i włożyła szlafrok, nie spuszczajšc oczu z tej rodzinnej scenki. Nagle wszystko stało się plštaninš ršk i nóg, jakby dzieci znów były małe, a ojciec, bronišc się przed nimi, wcišgnšł do łóżka również Jamiego. Liz ze miechem obserwowała ten wielki kłšb rozchichotanych dziecięcych ciał, w końcu wyratowała Jacka z opresji, owiadczajšc, że pora już zejć na dół i przekonać się, co przyniósł Mikołaj. Zanim zdšżyła dopowiedzieć to do końca, Jamie jako pierwszy wyskoczył z łóżka, rzucił się do drzwi, a dziewczynki ze miechem poszły w jego lady. Na końcu kroczył Peter z ojcem. Jamie był już w połowie schodów, kiedy pozostali wychodzili z sypialni rodziców. Nie mógł zobaczyć swoich prezentów, dopóki nie znalazł się za zakrętem schodów. Na widok błyszczšcego, pięknego czerwonego roweru zrobił takš minę, że Liz zakręciły się łzy w oczach. Wyraz twarzy Jamiego w chwili, gdy zoba- czyi rower, to była prawdziwa magia wišt Bożego Narc dzenia, więc cała rodzina wpatrywała się w niego z radoć: i dumš, kiedy pędził do swojego prezentu. Liz przytrz^ mała rower, żeby mógł na niego wsišć, a potem Pete prowadzšc za kierownicę, obwiózł go uroczyœcie woki salonu, starajšc się nie rozjechać pozostałych prezentów Jamie był tak podekscytowany, że wręcz trudno było zn zumieć, co mówi. - Dostałem! Dostałem! Mikołaj dał mi rower! - wykrz? kiwał do wszystkich. Jack nastawił tymczasem płytę z kolędami. Nagle ca dom wypełniła œwišteczna atmosfera. Dziewczynki równif zabrały się do rozpakowywania swoich prezentów, a P< terowi w końcu udało się namówić Jamiego, żeby na chwi zsiadł z roweru, wtedy obaj będš mogli obejrzeć pozosta prezenty. Jack oglšdał już dzieła Chaucera i kaszmirom marynarkę, którš Liz kupiła mu u Neimana Marcusa. L z zachwytem przyjęła złotš bransoletkę, kupionš przf Jacka poprzedniego dnia. Bransoletka była wręcz idealn zachwyciła się niš dokładnie tak, jak tego oczekiwał ofi; rodawca. Spędzili pół godziny na otwieraniu prezentów i wyd; waniu okrzyków zachwytu, po czym Jamie znowu wsiai na rower, a Peter pomagał mu zachować równowagę. L poszła do kuchni, by przygotować niadanie. Zamierza podać naleniki, kiełbaski i bekon, typowe wišteczne nii danie. Smażyła naleniki i nuciła kolędy, kiedy do kuchi wszedł Jack, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Jeszcze n powtórzyła, jak bardzo jej się podoba bransoletka. - Liz, kocham cię - powiedział, patrzšc na niš czule. Czy zastanawiasz się czasami nad tym, jakie masz szczęs cię? - Przy tych słowach spojrzał w kierunku salonu, skš dochodziły radosne odgłosy. - Robię to mniej więcej sto razy dziennie, czasem naw< częœciej. - Podeszła do męża, objęła go, a on mocno ; przytulił. 26 liii - Dziękuję ci za wszystko... nie mam pojęcia, jak sobie zasłużyłem na ciebie, ale cieszę się, że mamy siebie nawzajem. - Trzymajšc jš w ramionach, wypowiedział te słowa wyjštkowo miękko.
- Ja też - odparła i pospieszyła do kuchenki, by przewrócić bekon i kiełbaski. Jack zrobił kawę i ponalewał sok pomarańczowy, a Liz tymczasem skończyła smażenie. Po krótkiej chwili zasiedli wszyscy do œniadania; rozmawiali o prezentach, mieli się, droczyli między sobš. Jamie położył rower w kuchni na podłodze tuż obok swojego krzesła. Gdyby mu pozwolili, jadłby niadanie, siedzšc na nim. - Jakie macie plany na dzisiaj? - spytał Jack, nalewajšc sobie drugš filiżankę kawy. Wszyscy pozostali zaczęli stękać, że strasznie się objedli. - Niedługo muszę zabrać się do indyka - powiedziała Liz, spoglšdajšc na zegar. Kupiła prawie dziesięciokilo-gramowego indyka, który będzie się piekł co najmniej pół dnia. A Jack musiał przygotować swoje sławne nadzienie. Dziewczynki oznajmiły, że chcš przymierzyć gwiazdkowe ciuszki i zadzwonić do przyjaciółek. Peter chciał ponownie wpać do Jessiki, ale musiał obiecać Jamiemu, że wróci niedługo i pomoże mu jedzić na nowym rowerze. Jack owiadczył, że na chwilę wstšpi do biura. - W pierwszy dzień wišt? - Liz spojrzała na niego zaskoczona. - Tylko na parę minut. - Wyjanił, że zapomniał zabrać akta, które chciałby przejrzeć podczas weekendu. - Może zostawisz to do jutra? Dzisiaj nie będš ci przecież potrzebne. Liz usiłowała go powstrzymać. Zaczyna się zachowywać jak pracoholik. W końcu był pierwszy dzień œwišt Bożego Narodzenia. - Będę się czuł lepiej, wiedzšc, że mam te akta w domu. Jutro rano spokojnie je przejrzę. - Patrzył przepraszajšco na żonę. - Co mi wczoraj mówiłe o zostawianiu pracy w biu rze? Panie mecenasie, lepiej przestrzegać własnych nauk - Podjadę tylko na pięć minut, potem wrócę i zrobi nadzienie. Nawet się nie zorientujesz, a już będę z po wrotem. - Umiechnšł się do niej, pocałował i pomóg sprzštnšć ze stołu. Liz została w kuchni i zabrała się do indyka. Po pć godzinie Jack zszedł z góry wieżo ogolony, w spodniacl koloru khaki i w czerwonym swetrze. - Potrzebujesz czegoœ? - zapytał przed wyjciem, a Li pokręciła przeczšco głowš i umiechnęła się. - Tylko ciebie. W odróżnieniu od niektórych znanycl mi osób nie zamierzam pracować podczas tego weekendu W okresie wištecznym robię sobie jeden wolny dzień. Liz w dalszym cišgu była w szlafroku, rude włosy, pros te i lnišce, spływały niemal do ramion, wielkie zielon oczy z miłociš wpatrywały się w męża. Dla niego ni postarzała się nawet o jeden dzień od chwili œlubu. - Kocham cię, Liz - powiedział ciepło, pocałował j; i z uœmiechem skierował się w stronę drzwi. Przez całš drogę do biura mylał o niej. Podjechał n swoje miejsce na parkingu przed budynkiem. Otworzy drzwi do kancelarii własnym kluczem, ale nie zamknšł icl za sobš. Wyłšczył alarm i wszedł do gabinetu. Dokładni wiedział, gdzie leżš potrzebne mu akta, wiedział też, ż ich znalezienie zabierze mu najwyżej minutę. Miał ju z powrotem włšczyć alarm, kiedy usłyszał kroki w hallu Wiedział, że w budynku nie ma nikogo i zastanawiał się czy Liz nie przyjechała za nim, choć to nie miałoby naj mniejszego sensu. Wyjrzał przez drzwi, żeby sprawdzić czy rzeczywiœcie kto za nim wszedł. - Halo? - zawołał.
Nikt mu nie odpowiedział, ale usłyszał szmer, dziwny metaliczny szczęk, a kiedy wyszedł zza rogu korytarza nagle znalazł się twarzš w twarz z Phillipem Parkerem mężem Amandy. Parker miał wrogi wyraz twarzy, wyglšda 28 29 ujnie i brudno, jakby miał kaca. Jack lekko opucił : i zobaczył, że Parker trzyma w ręku wycelowany 50 rewolwer. Poczuł dziwny spokój, kiedy odezwał męża swojej klientki. 'bil, odłóż broń. Tutaj nie jest ci potrzebna, "y sukinsynu, nie będziesz mi mówił, co mam robić, ało ci się, że możesz mnie upieprzyć, co? Że mnie szysz. Ale nic z tego. Okręciłe jš dokoła palca, robi tko, co chcesz; mylisz, że oddajesz jej przysługę, z wiedzieć, co dla niej zrobiłe? s zorientował się nagle, że Parker płacze i że ma na ie krwawš plamę. Sprawiał wrażenie szaleńca. Jack siał, że jest albo po narkotykach, albo po alkoholu, iwywał się irracjonalnie i histerycznie, kiedy beł- owiedziałem, że jš zabiję, jak się nie cofniecie... nie >lę wam na to... nie możecie mi zamrozić wszystkiego tinie upieprzyć... powiedziałem jej, żeby to zrobiła... działem... ona nie ma prawa... wy nie macie prawa... 'nil, to potrwa tylko miesišc, póki nie podasz nam nacji, o które prosilimy. W każdej chwili możemy wołać. Jeli chcesz, to w poniedziałek. Nie przejmuj c. - Głos Jacka był niski, spokojny i kojšcy, ale serce i mu jak szalone. œfie mów mi, co mam robić. Zresztš i tak jest za i. To już bez znaczenia. Wszystko zrujnowałeœ. Zmu-nnie do tego. )o czego cię zmusiłem, Phil? - Jack wyczuł jednak iktownie, o co chodzi, zanim jeszcze Phil Parker to wiedział. Liz miała rację, posunęli się za daleko, wujšc go, Jack nagle przestraszył się o Amandę. Co r zrobił jej czy dzieciom? Nabiłem jš - powiedział Parker bezbarwnie i natych-zaczšł szlochać. - To twoja wina. Nie chciałem tego :. Ale musiałem. Chciała zabrać wszystko, co mam.... tko, prawda? Ta mała dziwka... nie miałeœ prawa... niby co miałem robić, jak wszystko zamroziłe? Zdechnšć z głodu? Jack zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu odpowiadać na te pytania, mógł jedynie modlić się, by Phil nie mówił prawdy. - Phil, skšd wiedziałe, że tu będę? - spytał spokojnie. - Jechałem za tobš. Całe rano czekałem przed twoim domem. - Gdzie jest Amanda? - Powiedziałem ci... nie żyje. - Wytarł nos rękawem, a krew z marynarki rozmazała mu się na twarzy. - A gdzie sš dzieci? - Były z niš. Tam je zostawiłem - powiedział, cicho pochlipujšc. - Dzieci też zabiłeœ? Phil pokręcił głowš przeczšco i wycelował pistolet w Jacka. - Zamknšłem je z niš w jej sypialni. - Słyszšc te słowa, Jack poczuł skurcz żołšdka. - A teraz muszę zabić ciebie. To będzie sprawiedliwe. Bo to wszystko twoja wina. Ty jš do tego skłoniłe. Dopóki się nie pojawiłe, była z niej miła dziewczyna. To twoja wina, ty draniu!
- Wiem. Phil, Amanda nic nie zawiniła. A teraz odłóż broń i porozmawiajmy. - Ty sukinsynu, nie mów mi, co mam robić, bo ciebie też zabiję. W ułamku sekundy przechodził od rozpaczy do furii, widrował Jacka wzrokiem. Jack nagle uwiadomił sobie, że ten szaleniec mówi prawdę i gotów wykonać swojš grobę. - Phil, odłóż broń - powtórzył głosem spokojnym i pewnym, robišc równoczenie krok w stronę Phillipa Par-kera. - Odłóż broń. - Odpieprz się, draniu - powiedział Parker, powoli opuszczajšc pistolet wycelowany dotychczas w skroń Jacka. Jack uwiadomił sobie, że zaczyna wygrywać. Phil się 31 30 za chwilę będzie mógł podejć do niego i odebrać Ani na sekundę nie spuszczał wzroku z Parkera olutku zbliżał się do niego. W chwili gdy niemal f przy nim, w pomieszczeniu rozległ się huk wybu-ack spojrzał na Parkera zaskoczony. Pistolet wymie-był w jego pier i przez dłuższš chwilę Jack nie czuł itnie nic. Był pewny, że tamten chybił, kula jednak i tak równiutko, że właciwie tego nie poczuł. Stał, jlny poruszyć nawet rękš i patrzył, jak Phil Parker ł pistolet w usta, pocišgnšł za spust i odstrzelił sobie )wy. Na cianie za nim rozprysnęła się krew i mózg ero w tym momencie Jack poczuł, jakby kula armat-godziła go w tors. Osunšł się na kolana, usiłujšc mieć, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak błys- znie. Wiedział, że musi gdzie zadzwonić, zanim przytomnoć, widział telefon stojšcy na biurku, na powoli się osuwał. Z trudem dosięgnš! słuchawki, išgnšł jš do siebie i wykręcił numer 911. Upadajšc 'dłogę słyszał w uchu głos, ale teraz już nawet odmie sprawiało mu trudnoœć, 'olicja. 'ostałem postrzelony... - Udało mu się wydusić te , widział, jak ze swetra na dywan spływa czerwień, wtórzyli adres i numer telefonu, a Jack dyszał do awki potwierdzajšc te dane. Powiedział też, że drzwi varte. Zadzwonić do żony - wycharczał i kiedy podawał im imer poczuł, jak zamykajš mu się oczy. Caretka jest w drodze. Będzie na miejscu za niecałe ninuty. k nie rozumiał, o co chodzi. Dlaczego karetka? Po co :ajš karetkę? Nie mógł sobie przypomnieć. Chciał ie Liz. Leżał na podłodze z zamkniętymi oczami, mu zimno i mokro, a z oddali dochodził dwięk y. Zastanawiał się, czy to Liz i dlaczego robi tyle i. I nagle usłyszał głosy tuż obok siebie, ktoœ go poruszył. Kładli mu co na twarz, szarpali go i cišgnęli, głosy przeszły w krzyki. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tutaj sš i co się stało. A gdzie Liz? Co z niš zrobili? Czuł, że zelizguje się w ciemnoć, ale kto stale go wołał, a on teraz pragnšł jedynie obecnoœci Liz, zamiast tych wszystkich ludzi, którzy na niego krzyczeli. Kim oni byli? Gdzie jest jego żona i dzieci? Kiedy zadzwonili, Liz nadal była w kuchni w szlafroku. Minęło mniej więcej dziesięć minut od wyjcia Jacka. Ogarnęło jš dziwne przeczucie, że
to może być Amanda. Zdziwiła się, słyszšc w telefonie zupełnie obcy głos. Rozmówca przedstawił się jako funkcjonariusz policji, wyjanił, że majš powody podejrzewać, iż jej mšż doznał obrażeń w kancelarii i prosił, aby do niej zadzwonili. Do kancelarii wysłano już karetkę. - Mój mšż? - Zastanawiała się, czy nie chodzi o głupi żart. To przecież nie miało sensu. Wyszedł zaledwie przed kilkoma minutami. - Czy miał wypadek samochodowy w drodze do biura? - Ale dlaczego nie zadzwonił sam? To czyste szaleństwo. - Powiedział przez telefon, że został postrzelony - wyjanił łagodnie policjant. - Postrzelony? Jack? Jest pan pewien? - Jeszcze nie dojechali na miejsce, ale dzwonišcy prosił nas o powiadomienie żony i podał pani numer telefonu. Może pani zechce od razu tam pojechać. Słuchajšc go Liz mylała o tym, żeby pójć na górę i ubrać się, ale zmieniła zdanie. Jeli Jack rzeczywicie jest ranny, to ona musi jechać tam jak najszybciej. Podziękowała policjantowi, z dołu schodów zawołała do Petera, żeby pilnował Jamiego. - Wrócę za kilka minut - krzyknęła, kiedy potwierdził, że jš słyszy, ale nie chciała tracić czasu na dalsze wyjaœnienia. 32 33 Chwyciła klucze samochodowe z kuchennego blatu i w szlafroku wybiegła za próg. Błyskawicznie zawróciła samochód na podjedzie i uwiadomiła sobie, że się modli... Boże, proszę, spraw, żeby mu nic nie było... błagam. Dzwoniły jej w uszach słowa usłyszane przez telefon: dzwonišcy powiedział, że został postrzelony... postrzelony... ale jak to możliwe? To czyste szaleństwo. Przecież sš więta i Jack musi zrobić nadzienie. Miała w pamięci jedynie jego umiech w chwili, gdy wychodził z kuchni w spodniach khaki i w czerwonym swetrze. Dzwonišcy został postrzelony... Wjechała na parking przed biurem z dużš szybkociš, zobaczyła dwa radiowozy policyjne i karetkę z włšczonym kogutem, wbiegła do wnętrza budynku, żeby możliwie najszybciej przekonać się, co się stało. Biegnšc po schodach, szeptała imię Jacka, jakby chciała mu powiedzieć, że już idzie, ale kiedy weszła do gabinetu, nie dostrzegła go. Widziała jedynie kilku policjantów i sanitariuszy pochylonych nad kimœ. Na œcianie za nimi zobaczyła krew i na ten widok poczuła zawrót głowy. Jakie ciało przykryte brezentem leżało pod cianš. W tym momencie wiedziona instynktem odepchnęła jednego z policjantów i nagle zobaczyła swojego męża. Był blady jak œciana, oczy miał zamknięte. Liz zakryła dłoniš usta, by stłumić krzyk i osunęła się na kolana obok niego. Jack, jakby wyczuwajšc jej obecnoć, uniósł powieki. Miał podłšczonš kroplówkę, a sanitariusze opatrywali ranę na jego piersi. Obok na pokrwawionym dywanie leżał rozcięty przez nich sweter. Krew była wszędzie, pokrwawiony był Jack, sanitariusze, cały dywan, a kiedy Liz pochyliła się nad Jackiem, sama też umazała się krwiš. Umiechnšł się na jej widok. - Co się stało? - spytała, zbyt przerażona, by starać się zrozumieć, co zaszło. - Parker - wyszeptał Jack i znowu zamknšł oczy, a tymczasem sanitariusze sprawnie i delikatnie układali go na noszach z kółkami. Po chwili znowu na niš spojrzał, zmar-
szczył brwi z determinacjš, koniecznie chciał jt wiedzieć. - Liz, kocham cię... wszystko dobrze, wał dotknšć jš rękš, ale nie miał na to doć siły Biegnšc obok wózka z noszami Liz zauważył; traci przytomnoć i poczuła, że ogarnia jš pai mogli zatrzymać krwotoku, cinienie krwi spać tycznie. Kto chwycił jš brutalnie za ramię i we karetki, trzasnęły drzwiczki, odjechali od krawę: nitariusze z desperacjš zajmowali się Jackiem, w między sobš lapidarne uwagi. Ale on już nie oczu, nie odezwał się do niej. Siedziała na podłoc ki, niezdolna przyjšć do wiadomoœci tego, co wi szy. Nagle jeden z sanitariuszy zaczšł uciskać t( krew chlusnęła na wszystkie strony. Zdawało si karetkę wypełnia krew Jacka, Liz też była ni dochodziły do niej powtarzane wcišż na nowo s! giego sanitariusza... brak pulsu... brak ciœnieni! praca serca. Patrzyła na nich ze zgrozš. Kiedy do szpitala, sanitariusze spojrzeli na niš, a ten, k kał tors Jacka, pokręcił głowš ze smutkiem. - Bardzo mi przykro. - Róbcie co... musicie co zrobić... proszę, stawajcie...- Szlochała. - Róbcie coœ. - Nie żyje. Bardzo mi przykro. - Żyje... na pewno żyje. - Liz ze szlochem poi i przytulała do siebie Jacka. Szlafrok miała zakr czuła w ramionach ciało bez życia, słyszała s tlenowej. Odcišgnęli jš od niego, kto zaprowai szpitala, posadził, otulił kocem. Wokoło rozlegały ne głosy. Wtedy wwieŸli do szpitala wózek z zobaczyła, że Jack cały jest nakryty kocem. Cl słonic mu twarz, żeby mógł oddychać, ale nosze i pojechały dalej. Nie miała pojęcia, gdzie go zšb nie mogła się ruszyć. Nie mogła myleć. Nie mog W tej chwili nie mogła zrobić absolutnie nic, a v nie wiedziała, gdzie jest Jack. 34 - Pani Sutherland? - Stała przed niš pielęgniarka. -Bardzo mi przykro z powodu pani męża. Czy kto mógłby po paniš przyjechać? - Nie wiem... ja... gdzie on jest? - Zabraliœmy go na dół. - Zabrzmiało to złowieszczo. -Czy pani wie, gdzie ma być zawieziony? - Zawieziony? - Liz patrzyła na niš bezmylnie, jakby tamta mówiła obcym językiem. - Będzie pani musiała co ustalić. - Ustalić? - Liz potrafiła jedynie powtarzać za niš. Nie umiała myleć ani mówić jak normalna osoba. Co oni zrobili z Jackiem? I co się stało? Został postrzelony. Ale gdzie jest? - Czy jest kto, do kogo mogłabym zadzwonić? Liz nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do kogo mogła zadzwonić? Co powinna teraz zrobić? Jak to się stało? Wyszedł do biura na kilka minut, żeby zabrać akta i miał zrobić nadzienie. Kiedy usiłowała coœ z tego zrozumieć, podszedł jeden z policjantów. - Zawieziemy paniš do domu, kiedy tylko będzie pani chciała. - Liz popatrzyła na niego bezmylnie, policjant i pielęgniarka wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -Czy w domu kto będzie? - Moje dzieci - powiedziała Liz ochrypłym głosem i próbowała wstać, ale nogi jej się tak trzęsły, że policjant musiał jš podtrzymać. - Czy jest ktoœ jeszcze, do kogo mógłbym zadzwonić?
- Nie wiem. - Do kogo się dzwoni, kiedy mšż zostaje zastrzelony? Do sekretarki Jean? Do Carole? Do matki w Connecticut? Niemal bez zastanowienia podała im numery telefonów Jean i Carole. - Powiemy, żeby czekały na paniš w domu. Skinęła głowš, jeden z policjantów poszedł telefonować, a pielęgniarka zaproponowała jej czysty szpitalny szlafrok. Pomogła jej zdjšć ten, który zrobił się czerwony od krwi Jacka. Nocna koszula także nasiškła krwiš, ale Liz jej nie zdjęła. Wiedziała, że sš przyjaciele, do których mogłaby zadzwonić, ale w tym momencie żadne nazwiska nie pi chodziły jej do głowy. Mogła myleć jedynie o Jac który leżał na podłodze i szeptał, że jš kocha. Podziękov pielęgniarce za szlafrok i obiecała go odesłać, po C2 pomaszerowała boso przez szpitalny hali i przez dzie< nieć do radiowozu, gdzie czekali policjanci. Recepcjoni: poprosiła o wiadomoć, kiedy już co ustali. To sł( wydało jej się ohydne. W absolutnym milczeniu wsiadła do policyjnego rac wozu, nie zdawała sobie sprawy, że płacze, ale kiedy trzyła przez kratę na głowy dwóch siedzšcych z prz< policjantów, którzy wieli jš do domu, po jej policzk płynęły łzy. Pomogli jej wysišć, zaproponowali też. wejdš z niš do domu. Pokręciła jednak przeczšco gk i zaczęła szlochać, widzšc zbliżajšcš się Carole. W samej chwili na podjedzie pojawił się samochód Je I nagle obie kobiety podtrzymywały jš i wszystkie t szlochały głono. Trudno było w to uwierzyć, to nie mc się przydarzyć. To niemożliwe. Było zbyt straszne, mogło być prawdziwe. To jaki koszmar. Niemożli żeby Jack nie żył. Takie rzeczy po prostu nie zdarzajš prawdziwym ludziom. - Zabił też Amandę - powiedziała przez łzy Jean, kii tak stały, trzymajšc się w objęciach. Szczegóły podał policjant, który do niej zadzwonił. - Dzieci sš w porzšd a w każdym razie żywe. Widziały, jak to zrobił. Ale nie zranił. Phillip Parker zabił Amandę i Jacka, a potem siei Fala destrukcji, która dotknęła ich wszystkich. Dzi Parkerów zostały sierotami. Ale teraz Liz mogła myœ jedynie o tym, co powie swoim dzieciom. Zdawała so sprawę, że w chwili, gdy na niš spojrzš, będš wiedzia że stało się coœ strasznego. Miała we włosach krew, pokrwawionej koszuli zaplamił się bawełniany szlafn który dostała w szpitalu, wyglšdała tak, jakby sama mi wypadek. 37 36 - Czy bardzo le wyglšdam? - zwróciła się do Carole. Wytarła nos i próbowała jako się opanować ze względu na dzieci. - Jak Jackie Kennedy w Dallas - odpowiedziała Carole bez ogródek, a Liz wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego obrazu. Popatrzyła na bawełniany szlafrok z plamami krwi. - Czy możesz mi przynieć czysty szlafrok? I grzebień. Poczekam w garażu. Czekała, szlochajšc w objęciach Jean, usiłowała przy tym nadać jakiœ sens wydarzeniom, jako się opanować. Przez cały czas mylała o tym, co powinna powiedzieć dzieciom. Mogła im powiedzieć jedynie prawdę, wiedziała jednak, że to, co im za chwilę powie, i w jaki sposób to zrobi, zaważy na całym ich przyszłym życiu. Był to straszny ciężar, toteż kiedy
wróciła Carole z grzebieniem i czystym frotowym szlafrokiem w kolorze różowym, Liz płakała rozpaczliwie. Włożyła szlafrok frotowy na bawełniany szpitalny i nie patrzšc do lustra przyczesała włosy. - A jak wyglšdam teraz? - zapytała, nie chciała bowiem wystraszyć dzieci, zanim wypowie pierwsze słowa. - Szczerze? Doć okropnie. Ale nie wystraszysz ich swoim wyglšdem. Czy chcesz, żebymy z tobš poszły? Liz skinęła głowš twierdzšco, poszły więc za niš do domu. Drzwi z garażu prowadziły bezporednio do kuchni. Z salonu dobiegały głosy, Liz poprosiła obydwie kobiety, żeby poczekały w kuchni, dopóki nie poinformuje dzieci. Uważała, że dzieciom należy się to, by dowiedziały się o wszystkim od niej, bez wiadków, ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Kiedy weszła do pokoju, Peter i Jamie bawili się na kanapie, przepychali się i przekomarzali w bardzo radosnym nastroju. Jamie spojrzał na niš wczeniej niż Peter. - Gdzie tata? - zapytał, jakby już wiedział. Ale czasami Jamie widział to, czego nie widzieli inni. - Nie ma go - odpowiedziała zgodnie z prawdš Liz, starajšc się zachować panowanie nad sobš. - Gdzie dziew czynki? - Na górze - wyjanił Peter z niepokojem w oczach. O co chodzi, mamo? - Skarbie, czy mógłby je tu przyprowadzić? - Peter sti się teraz głowš rodziny, choć sam jeszcze o tym nie wiedzia Bez słowa wszedł po schodach, a po chwili wrócił z sio; trami. Wszyscy mieli poważne miny, jakby przeczuwał że za moment ich życie zmieni się już na zawsze. Patrzy na matkę siedzšcš na kanapie. Wyglšdała niechlujnie, rc biła wrażenie kompletnie oszołomionej. - UsišdŸcie - powiedziała możliwie najłagodniej, a dzic ci jakby wiedzione instynktem, skupiły się wokół nie Wycišgnęła rękę, by ich dotknšć, po jej policzkach pc płynęły łzy, których w żaden sposób nie mogła opanowa< Brała dzieci za ręce, wpatrywała się w nie po kolei, wreszci przycišgnęła do siebie Jamiego. - Muszę wam powiedzieć co strasznego... zdarzyło si włanie co okropnego... - Co się stało? - W głosie Megan brzmiała panika, pierw sza też zaczęła płakać. - O co chodzi? - O tatę - powiedziała po prostu Liz. - Zastrzelił g mšż klientki. - Gdzie on jest? - spytała Annie, która podobnie ja siostra zaczęła płakać, podczas gdy Peter i pozostali wpat rywali się w Liz z niedowierzaniem, jakby nie mogli pojšc co ona mówi. Ale cóż w tym dziwnego? Wszak Liz też ni mogła tego pojšć. - Jest w szpitalu. - Nie chciała jednak wprowadzać icl w błšd, wiedziała, że musi im powiedzieć, musi zadać tei najstraszniejszy cios, którego nigdy nie zapomnš. Już n: zawsze będš musieli zachować w pamięci tę chwilę, wracai do niej wcišż od nowa. - Jest w szpitalu, ale zmarł po godziny temu. Bardzo was kochał. - Przytulała ich wszyst kich do siebie, całš grupkę, otaczała ich ramionami, głas kala, a oni szlochali rozpaczliwie. 38 mif
- Nie! - wykrzyknęły w jednej chwili dziewczynki, Pe-terem wstrzšsały łkania, a Jamie, wpatrujšc się w matkę wstał, wyrwał się z jej objęć i cofał się powoli. - Nie wierzę ci. To nieprawda - powiedział i ruszył po schodach na górę, a Liz natychmiast pobiegła za nim. Siedział skulony w kšcie swojego pokoju, z rękami nad głowš, jakby bronił się przed razami jej słów, przed grozš tego, co ich spotkało. Liz z trudem go podniosła, posadziła obok siebie na łóżku i kołysała czule. Oboje zalewali się łzami. - Jamie, tatu bardzo cię kochał. - Chcę, żeby on teraz wrócił - wyszlochał Jamie, a Liz nie przestawała go kołysać. - Ja też. - Nigdy jeszcze nie przeżywała podobnej rozpaczy, nie miała pojęcia, jak pocieszyć własne dzieci. Chyba nie istniała żadna pociecha. - Wróci? - Nie, synku, nie wróci. Nie może wrócić. Odszedł. - Na zawsze? Skinęła głowš, niezdolna wypowiedzieć słowa. Jeszcze przez chwilę trzymała Jamiego w objęciach, potem puciła go, wstała i wzięła go za rękę. - Wracajmy do nich na dół. Jamie skinšł głowš i zszedł za niš po schodach. Pozostałe dzieci tuliły się do siebie i płakały, były z nimi Carole i Jean. Pomieszczenie wypełniał smutek, niepokój i płacz; choinka i odpakowane prezenty stanowiły teraz bolesny dysonans. Trudno było uwierzyć, że dwie godziny wczeœniej wszyscy razem odpakowywali paczki, jedli wspólne œniadanie, a teraz Jacka już nie ma. Na zawsze. Było to nie do pomyœlenia, nie do wytrzymania. Co robić? Co będzie dalej? Liz nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że krok po kroku, kawałek po kawałku, chwila po chwili będzie musiała robić to, co zrobić należało. Zaprowadziła wszystkich do kuchni i znowu się rozszlochała, widzšc filiżankę po kawie i serwetkę Jacka. Caro- le spokojnie zdjęła je ze stołu, nalała każdemu szl wody. Siedzieli tak, płaczšc bardzo długo, aż Caro prowadziła całš pištkę na górę, żeby Liz i Jean porozmawiać o pogrzebie. Trzeba było zawiadomić ców Jacka. Mieszkali w Chicago i na pewno będš i przyjechać. Zawiadomić jego brata w Waszyngton matkę w Connecticut i brata w New Jersey. Zadzwo przyjaciół, do gazety, do zakładu pogrzebowego. M zdecydować, co chce zrobić. Trzeba będzie równi dzwonić do kolegów, byłych wspólników i klie W trakcie rozmowy Jean robiła pospieszne notatt musiała podjšć decyzję dotyczšcš uroczystoci pogi wych. Czy Jack chciałby być skremowany czy pogrze Nigdy o tym nie rozmawiali i Liz aż się cała kurcz; musi się nad tym zastanawiać. O tylu rzeczach trzeb pomyleć, tyle decyzji podjšć. Zadbać o wszystkie < Trzeba napisać nekrolog, zamówić duchownego, v trumnę. Takie to smutne, nie do uwierzenia, takie rażajšce. Słuchajšc Jean, Liz poczuła, że ogarnia jš panika, trzyła na kobietę, która pracowała z nimi przez sze i miała nieprzepartš ochotę krzyczeć. To nie mogło przydarzyć. Gdzie on jest? Jak zdoła żyć bez nieg się stanie z niš i z dziećmi? W końcu musiała dopucić do wiadomoci ol prawdę. Do jej męża strzelał szaleniec i zabił go odszedł. Teraz została z dziećmi sama.
40 Rozdział trzeci Przez resztę dnia Liz czuła się tak, jakby poruszała się pod wodš. Telefonowano do różnych ludzi. Pojawiały się i znikały jakieœ twarze. Przynoszono kwiaty. Miała wiadomoć cierpienia tak silnego, że stawało się odczuciem fizycznym, zagarniały jš fale paniki. Jedynš realnš sprawš stała się nieustanna troska o dzieci. Co się z nimi stanie? Jak zdołajš to przetrwać? Rozpacz na ich twarzach stanowiła odbicie jej własnej rozpaczy. Liz w żaden sposób nie mogła ani temu przeciwdziałać, ani pomóc dzieciom. Czuła się kompletnie, przerażajšco bezsilna. Kierowała niš jaka siła o bezgranicznej mocy, jakby spychajšc jš na ceglany mur, a ona nie była zdolna do stawiania jakiegokolwiek oporu. Ale przecież uderzyli już w ów mur tego ranka, kiedy Phillip Parker zastrzelił jej męża. Sšsiedzi przynosili jedzenie, a Jean telefonowała do wszystkich, nie wyłšczajšc Yictorii Waterman, najlepszej przyjaciółki Liz z San Francisco. Yictoria również była prawnikiem, ale przed pięcioma laty zarzuciła praktykę, żeby zajmować się w domu trójkš dzieci. Po wielu latach prób urodziła trojaczki z zapłodnienia in vitro i uznała, że woli zrezygnować z pracy, aby nacieszyć się dziećmi. Liz dostrzegła i zapamiętała jedynie twarz Yictorii. Inne rysowały się niewyranie i już po godzinie nie mogła sobie przypomnieć, z kim rozmawiała. Yictoria zjawiła się bez szumu z niewielkš walizeczkš. Mšż zgodził się zajmować chłopcami, postanowiła więc zostać, jak długo będzie trz ba. Kiedy Liz zobaczyła jš na progu sypialni, łzy popłynę jej z oczu. Yictoria siedziała potem przy niej i trzymajšc w objęciach, pozwalała się wypłakać. Nie istniały żadne słowa, które mogłaby wypowiedzi Yictoria, żeby poprawić sytuację, więc nawet nie próbowa Po prostu siedziały, obejmujšc się ramionami i płakały. L próbowała opowiedzieć, co się stało, choćby po to, by sarr lepiej zrozumieć, ale wydarzenia tego ranka w dalszym cišj nie miały żadnego sensu. Kiedy Yictoria przyjechała, L cišgle jeszcze chodziła w pokrwawionej koszuli nocn i w szpitalnym szlafroku. Yictoria pomogła jej się rozebr i zaprowadziła jš pod prysznic. Nic jednak nie mogło zmi nić sytuacji, nic nie mogło pomóc, ani jedzenie, ani picie, a rozmowa, ani płacz, ani milczenie. Choćby nie wiadomo i razy rozważała poranne wydarzenia, choćby przestawia w mylach na różne sposoby, rezultat był zawsze taki sar Opowiadanie o nich nie prowadziło do żadnej zmiany. Liz miała jedynie ochotę sprawdzać co chwila, jak się czu dzieci. Carole siedziała z Jamiem i dziewczynkami, Pet poszedł na chwilę do Jessiki, a Jean wykonywała niezliczoi telefony. Yictoria na próżno usiłowała skłonić Liz, żeby s na chwilę położyła. Po południu Jean przypomniała ponur że trzeba dokonać "ustaleń". Liz znienawidziła to słowo, n chciała go już nigdy więcej słyszeć. Zawierało całš grozę teg co się stało. Ustalenia. To znaczyło wybór domu pogrzeb wego i trumny, i garnituru dla niego, i pomieszczenia, c którego będš przychodzili ludzie, żeby go "obejrzeć" niczyi przedmiot czy obraz, bo już nie osobę. Liz zdecydowała, że trumna będzie zamknięta, nie chci; ła by ktokolwiek zapamiętał go w takim stanie. Miał poz( stać w pamięci taki, jaki był,
rozemiany, bawišcy s z dziećmi, spacerujšcy po sali sšdowej. Nie chciała, żeb ktokolwiek zobaczył tę pozbawionš życia formę, w któi przekształcił go Phillip Parker za pomocš jednej kulk Zdawała sobie sprawę, że gdzieœ tam rodzina Amand 42 43 Parker ma do czynienia z identycznym koszmarem i że jej dzieci muszš być przerażone. Były jeszcze małe, dowiedziała się od kogo, że zajmie się nimi siostra Amandy. Teraz jednak Liz nie mogła myleć o nich, a jedynie o swoich własnych dzieciach. Poprosiła Jean o wysłanie nazajutrz kwiatów na pogrzeb Amandy i o zatelefonowanie do jej matki za kilka dni. Na razie jednak sama była zbyt zdruzgotana, mogła jedynie płakać nad nimi z daleka. Wieczorem przyleciał z Waszyngtonu brat Jacka, przyjechali też jego rodzice z Chicago. Następnego ranka udali się razem z Liz do domu pogrzebowego, żeby załatwić niezbędne formalnoci. Towarzyszyły im także Jean i Yictoria, która trzymała Liz za rękę, kiedy trzeba było wybrać trumnę. Wybrano surowš i dostojnš trumnę z mahoniu z mosiężnymi uchwytami i białš aksamitnš wykładzinš. Pracownicy domu pogrzebowego zachowywali się tak, jakby chodziło o wybór samochodu, przedstawiali rozmaite możliwoœci i charakterystyki, w efekcie sytuacja nagle zrobiła się tak straszna, że Liz o mało nie wybuchnęła histerycznym œmiechem. Zaraz jednak straciła panowanie nad sobš i znowu się rozpłakała. Nie potrafiła powstrzymać ogarniajšcej jš fali emocji. Przeznaczenie umieciło jš na szczycie fali odpływu i nie było sposobu, żeby bezpiecznie wrócić na brzeg. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje się bezpieczna, normalna i zdrowa, czy będzie zdolna do œmiechu, do czytania czasopism, czy zdoła robić te wszystkie zwyczajne rzeczy, które ludzie robiš. Choinka w domu stała się zjawš minionych wišt, strasznym wspomnieniem, nie dało się przejć koło niej spokojnie. Tego wieczoru do stołu zasiadło ze dwanaœcie osób. Yictoria, Carole, Jean, brat Jacka James, na czeć którego nazwano Jamiego; rodzice Jacka, brat Liz John, który nigdy nie był jej szczególnie bliski, dziewczyna Petera Jessica, szkolny przyjaciel Jacka z Los Angeles i dzieci. Pojawiały się i znikały także inne twarze, dzwonił dzwonek, przysyłano kwiaty i jedzenie. Wydawało się, że wie już o tym cały wiat, choć Jean skutecznie trzymała z dale prasę. Pisano o œmierci Jacka w popołudniówce, a dzi oglšdały tę wiadomoć w dzienniku telewizyjnym, jedn Liz kazała im wyłšczyć telewizor. Kiedy dzieci poszły na górę, przy stole rozmawiał o pogrzebie. Ktoœ zadzwonił do drzwi, Carole poszła c worzyć. Była to matka Liz, która przyjechała z Conne ticut. Na widok córki natychmiast zaczęła płakać. - Mój Boże, Liz, wyglšdasz strasznie. - Wiem, mamo, przepraszam. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć matce, ich stosun nigdy nie były szczególnie serdeczne, Liz nigdy nie czu się swobodnie w jej obecnoœci. Zawsze łatwiej było mi z niš do czynienia na odległoć. Ilekroć matka
odnosiła s z dezaprobatš do ich poczynań, Jack zawsze stanowił r dzaj bufora. Liz nigdy jej nie wybaczyła braku wsparć i zrozumienia dla najmłodszego wnuka. Matka żresz uważała, że pište dziecko było z ich strony wielkš głupol Już czwórka wydawała jej się przesadš, ale pištka wedłi Helen to po prostu "œmieszny brak umiarkowania". Carole zaproponowała kolację, Helen owiadczyła je nak, że jadła w samolocie, zasiadła więc wraz z innyi przy kuchennym stole, a Jean nalała jej filiżankę herbat - O Boże, Liz, co ty teraz zrobisz? Trafiła w samo sedno, jeszcze zanim wypiła pierwszy ly Dotychczas wszyscy próbowali jako przetrwać ten dzie chwila po chwili, starajšc się nie wybiegać mylš dalej n godzinę naprzód i nie stawiać żadnych kłopotliwych pyta Ale matka Liz nigdy nie owijała niczego w bawełnę, n wahała się też stšpnšć tam, gdzie nie powinna. - Będziesz musiała pozbyć się tego domu. Samej będz ci za trudno go utrzymać. No i zamknšć kancelarię. B< niego nie dasz rady. Liz miała podobne odczucia i tego włanie się bał Jak zwykle matka utrafiła w samo sedno, rzuciła jej tyi strachem w twarz, wepchnęła go w gardło, w nos, tL 44 - skutecznie, że na samš myl o tym Liz nie mogła oddychać. Było to jakby echo słów, które słyszała dziewięć lat wczeniej... nie możesz trzymać tego dziecka w domu. Liz, to niemożliwe, obecnoć takiego dziecka Ÿle wpłynie na pozostałe dzieci. Zawsze można było liczyć na to, że matka wypowie głono najskrytsze niepokoje wszystkich. Jack zawsze nazywał jš "Tubš Zagłady", ale mówił to ze miechem. Przypominał Liz, że matka nie może jej zmusić do zrobienia tego, czego zrobić nie chce. No i gdzie teraz był? A jeli matka ma rację? Jeli rzeczywicie będzie musiała pozbyć się domu i zamknšć kancelarię? Jak da sobie radę bez niego? - Na razie musimy przede wszystkim przetrwać poniedziałek - przerwała stanowczo Yictoria. "^•Sakssfc&jTS,^^^\^a^ end w domu pogrzebowym, a ceremonia
odbędzie się w poniedziałek w kociele St. Hilary. Reszta sama się ułoży.
Celem był poniedziałkowy pogrzeb, jedynie na tym powinna się skupiać
uwaga Liz. Potem wszyscy pomogš jej jako się pozbierać, tak jak pomagajš
teraz. Każdy z siedzšcych przy stole wiedział, że jeszcze nie pora, by
troszczyć się o sprawy bardziej ogólne. Obecna chwila była wystarczajšco
ciężka. Liz cišgle wracała mylami do Bożego Narodzenia. Ten koszmar
zostanie z nimi na zawsze. Dzieci już nigdy nie potrafiš ubrać choinki,
słuchać kolęd czy otwierać prezentów gwiazdkowych, żeby nie myleć o tym,
co się stało z ojcem w wišteczny poranek Bożego Narodzenia. Liz robiła
wrażenie kompletnie zdruzgotanej, kiedy patrzyła na ludzi zgromadzonych
przy kuchennym stole, którzy zjawili się tutaj, by pomóc.
- Chod na górę i połóż się na chwilę - zaproponowała spokojnie Yicloria.
Była niewysokš kobietš o ciemnych włosach i ciemnych oczach, )e)
stanowczy g\os me zachęcał do sprzeciwu, ale Liz potrzebowała właœnie
teraz osoby obdarzonej tego typu siłš. Kiedy Yictoria prowadziła praktykę
adwokackš, Liz często podmiewała się z niej, że jest postrachem sali
sšdowej. Specjalizowała się w sprawach