uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Danielle Steel - Dom Thurstonów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Danielle Steel - Dom Thurstonów.pdf

uzavrano EBooki D Danielle Steel
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 110 osób, 90 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 346 stron)

Dla kochanej Sam oraz jej najukochańszego Tatusia, Johna. Obyœ w kręgu naszej miłoœci zawsze czuła się bezpieczna i szczęœliwa. d.s. Danielle Steel Dom Thurstonów Przełożył z angielskiego Aleksander Glondys Wydawnictwo " Ksišżnica' Tytuł oryginału Thurston House Opracowanie graficzne Marek J. Piwko (c) 1983 by Benitreto Productions, Inc For the Polish edition (c) by Wydawnictwo "Ksišżnica", Katowice 1995 ISBN 83-7132-355-7 Wydawnictwo "Ksišżnica" 8p. z o.o. Katowice 1998 Wydanie drugie (dodruk) Skład i łamanie: Z.U. "Studio P", Katowice Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza DOM THURSTONÓW Kto sypiał w tym domu Przede mnš? Czyj był ten pokój? Lub tamten? Czy zmienił je upływ czasu? Dla ilu kobiet domowym ogniskiem, Dla ilu dzieci miejscem zabawy Były te œciany? Czy wypełniały go radoœć, Marzenia gwar, Czy też miejscem był smutnym, Opuszczonym i cichym, Z pustymi łóżkami, Pokojami, w których nikt nigdy nie mieszkał? A może jak człowiek złakniony był serca, Lecz przepełniały go rozpacz i ból? Czy ktoœ w nim tańczył? Czy ktoœ w nim œpiewał? Czy na posiłki wzywał dœwięk dzwonka, A pies, kot i mysz zgodnie w nim żyły? Czy jak ja teraz Stał w tym miejscu ktoœ, Czyjš twarz, imię i gesty Znam niby własne, Kto przeżywał radoœcii smutki W tym przytulnym miłym wnętrzu? Czy znali mnie dawni mieszkańcy Albo ja ich? Czuję ich obecnoœć, Wiem o ich Izach i uœmiechach I wszystkich kocham goršco. Ten dom powstał dla nich, Był ongiœ nowy, inny niż teraz, Wcale się jednak nie zmienił. Był, jest i będzie. Musi być, Bo teraz należy do mnie. Księga pierwsza JEREMIASZ ARBUCKLE THURSTON ROZDZIAŁ I

Słońce kryło się powoli za wzgórzami obramowujšc promieniami pięknš bujnš zieleń Napa Valley. Jeremiasz obserwował na niebie pomarańczowe goršce smugi, za którymi snuła się blado-fioletowa mgiełka, lecz myœlami błšdził o tysišce mil stšd. Był wysokim, trzymajšcym się prosto mężczyznš o szerokich ramionach i ciepłym uœmiechu. Miał czterdzieœci trzy lata i we włosach więcej pasemek o barwie soli niż pieprzu, lecz w jego dłoniach nadal drzemała taka sama siła jak w czasach, gdy jako mały chłopiec pracował w kopalni ojca; lub jak w roku 1860, gdy kupował w Napa Valley teren pod swojš pierwszš kopalnię. Sam wtedy oznaczył go słupkami, sam też od œwitu do zmierzchu harował na nim ramię w ramię z robotnikami, aż wreszcie natrafił na rtęć - jako pierwszy w okolicy. Miał wtedy zaledwie siedemnaœcie lat, ale mimo że dopiero co wyrósł z lat chłopięcych, swój czas i myœli poœwięcał tylko jednemu- górnictwu. Odziedziczył to z pewnoœciš po ojcu, który przyjechał tu ze Wschodu w roku 1850 i dla którego marzenie o złocie na Zachodzie stało się wkrótce rzeczywistoœciš: natrafił na żyłę złota i już w szeœć miesięcy po przyjeœdzie miał pełne kieszenie tego kruszcu. Natychmiast posłał po żonę i syna, doczekał się jednak tylko Jeremiasza - jego matka zmarła w drodze. Przez następne dziesięć lat pracowali razem wydobywajšc złoto, a z chwilš gdy jego złoża zaczęły się wyczerpywać, również srebro. Kiedy Richard Jeremiasz zmarł, zostawił dziewiętnastoletniemu wówczas synowi fortunę, o jakiej mało kto mógł marzyć. I tak oto Jeremiasz Thurston stał się jednym z najbogatszych ludzi w Kalifornii. Niczego to jednak nie zmieniło w jego życiu: nadal pracował razem z górnikami, nadal też inwestował w nowe kopalnie oraz w ziemię, co stało się jego nowš pasjš. Jego pracownicy twierdzili, że czegokolwiek dotknšł, zamieniało się w złoto. I nie było w tym DANIELLE STEEL wiele przesady - wystarczyło spojrzeć, jak rozrastały się jego kopalnie rtęci i winnice. Te pierwsze założył, jak tylko złoża srebra zaczęły się kończyć, a wykonał to sprytne posunięcie tak szybko, że zanim ktokolwiek się zorientował, on realizował już pierwsze zamówienia. Niedługo póŸniej założył na swoich terenach winnice, z których produkował delikatne wino cieszšce się ogromnym powodzeniem. Jego największš miłoœciš była ziemia. Uwielbiał rozgrzebywać palcami żyznš bršzowš glebę, a potem z luboœciš trzymać jej grudki w zamkniętej dłoni; kochał jej ciepło, szorstkoœć i wszystko, co się z niš wišzało. Jak daleko sięgał wzrokiem, widział wzgórza i drzewa - harmonijnš dolinę, rozpoœcierajšcš się przed nim dywanem bujnej zieleni. Darzył szacunkiem wszelkie płody ziemi: jabłka, orzechy, winogrona, ale także kruszce. Napa znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek innego. Spędził w dolinie trzydzieœci pięć lat swojego życia wœród cišgle tych samych łagodnie pofalowanych wzgórz. Czuł się czšstkš tej ziemi, było to jedyne miejsce na œwiecie, gdzie chciał pozostać na zawsze. Gdziekolwiek wyjeżdżał - a czasami zapuszczał się daleko - zawsze chciał wracać właœnie tu, do Napa Valley, i jak teraz stojšc nieruchomo, przyglšdać się zachodowi słońca za wzgórzami. Miał nadzieję, że kiedy umrze, tu właœnie zostanie pochowany. Słońce nabrało aksamitnego pomarańczowego blasku, on jednakże nadal myœlami był daleko. Dzień wczeœniej otrzymał niezmiernie korzystnš propozycję sprzedaży prawie tysišca baryłek rtęci pewnemu konsorcjum z Atlanty, ale z jakiegoœ powodu, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć, doznawał mieszanych uczuć. Oferta sama w sobie była niezmiernie intratna, proponujšce jš konsorcjum zostało dokładnie sprawdzone przez jego bank, z

równowagi natomiast wyprowadził go ton listu z Atlanty, który sugerował, że piszšcy, Orville Beauchamp, jest osobnikiem niezwykle aroganckim, gwałtownym i zarozumiałym, takich zaœ Jeremiasz unikał jak ognia. Doszedł jednak do wniosku, że interes jest interesem i niemšdrze by było zwracać uwagę na takie drobiazgi jak styl pisemnych ofert. Mimo to nie opuszczało go jakieœ dziwne przeczucie. - Jeremiaszu! - zawołał ktoœ niecierpliwie i Jeremiasz uœmiechnšł się. Hanna pracowała u niego prawie dwadzieœcia lat, czyli od czasu gdy straciła męża, on zaœ młodziutkš narzeczonš, którš zabrała epidemia grypy. Pewnego dnia Hanna pojawiła się u niego w kopalni w czarnej żałobnej sukni, stuknęła parasolkš o podłogę i oznajmiła: - Twój dom woła o pomstę do nieba, Jeremiaszu Thurston! DOM THURSTONÓW Spojrzał na niš zdumiony, zastanawiajšc się, kim u licha może być. W końcu okazało się, że jest ciotkš jego byłego pracownika, w którego imieniu przychodzi prosić o ponowne przyjęcie do kopalni. Ale o co jej chodziło z tym domem? W roku 1852 ojciec Jeremiasza zbudował chatkę na skraju swej posiadłoœci. Po œmierci ojca Jeremiasz postanowił tam pozostać, choć jego posiadłoœci bez przerwy się rozrastały i wszędzie miał daleko. Gdy dobił dwudziestego pištego roku życia, pomyœlał, że może już czas rozglšdnšć się za żonš. Chciał mieć dzieci, a także kogoœ, do kogo z radoœciš wracałby wieczorem po pracy i z kim mógłby dzielić swój łaskawy los. Ponieważ nie miał talentu do wydawania pieniędzy, kusiła go myœl, by znaleœć sobie pomocnika do tego, kogoœ, kogo mógłby trochę porozpieszczać - jakšœ œlicznš dziewczynę z łagodnymi oczyma i delikatnymi dłońmi, twarzš, w którš wpatrywałby się rozkochanym wzrokiem, i ciałem, które ogrzewałoby go w nocy. Po jakimœ czasie udało mu się przez znajomych znaleœć takš słodkš pannę. Dwa miesišce póœniej poprosił o jej rękę i zaczšł budować dla niej dom. Przeznaczył dla niego miejsce poœrodku swoich ziem, skšd na wszystkie strony roztaczał się niczym nie przysłonięty widok. Dom miał stać pod czterema potężnymi drzewami, których korony układały się w przepiękny naturalny łuk majšcy w upalne lata ocieniać obejœcie. Wyglšdał jak prawdziwy pałac - tak przynajmniej sšdzili miejscowi. Miał trzy kondygnacje: na parterze mieœciły się dwa urocze saloniki, wyłożona drewnem jadalnia, duża, ale przytulna kuchnia z piecem tak wielkim, że Jeremiasz zmieœciłby się w nim stojšc; na pierwszym piętrze była maleńka œliczna bawialnia, amfilada pokojów mieszkalnych, oszklony salonik dla młodej żony; na drugim piętrze znajdowało się szeœć sypialni, które, jak miał nadzieję, wkrótce zapełni jego liczna rodzina. Zbudował ich tyle, bo chciał uniknšć przebudowywania domu w miarę przychodzenia na œwiat dzieci. Jego narzeczona, Jennie, była domem zachwycona; cieszyło jš wszystko, od strzelistych okien z przyciemnionymi szybami po ogromny fortepian, na którym miała grać umilajšc mu wieczory. Tak się jednak nie stało. Powaliła jš epidemia grypy, która zaatakowała miasteczko jesieniš roku 1868, i po trzech dniach zmagania się z chorobš Jennie zmarła. Po raz pierwszy w życiu Jeremiasz poczuł, że opuœciło go szczęœcie. Opłakiwał narzeczonš jak matka utracone dziecko. Miała ledwie siedemnaœcie lat i byłaby dlań doskonalš żonš. Przez jakiœ czas snuł się po pustym domu jak widmo, potem w odruchu rozpaczy pozamykał go na wszystkie spusty i przeniósł się do zbudowanej przez ojca chatki. Ale że i to nie przyniosło mu ukojenia, na wiosnę roku 1869

DANIELLB STEEL postanowił - ze względów praktycznych - wrócić do domu, który miał dzielić z Jennie. Jennie... Z trudem znosił przebywanie w przeznaczonych dla niej pokojach, nie potrafił się oprzeć myœli o tym, jak inaczej mogłoby wyglšdać jego życie, gdyby ona, ta jedna, jedyna, była tu wraz z nim. Z poczštku często odwiedzał jej rodziców, lecz niebawem odkrył, że u nich jego ból staje się poprzez ich rozpacz jeszcze dotkliwszy, nie mógł też znieœć głodnego spojrzenia, jakim obdarzała go starsza, mniej atrakcyjna siostra Jennie. W końcu pozamykał nie używane pomieszczenia na dole, a do pozostałych, na pierwszym i drugim piętrze, wchodził bardzo rzadko albo wręcz wcale. Wkrótce zajmowane przez niego pokoje na parterze zaczęły się coraz bardziej upodabniać do pomieszczeń starej chatki wzniesionej przez ojca. Jeden z saloników przerobił na sypialnię, a umeblowaniem reszty pokojów nie zawracał sobie głowy; w zapomnienie poszedł też fortepian, na którym nikt nie grał od czasu, gdy jego klawiszy dotykała delikatna dłoń Jennie. Jadał w ogromnej kuchni, gdzie zapraszał czasami na posiłki swych pracowników, gdy przychodzili w sprawach zawodowych. Lubił to, przyjemnoœć sprawiała mu myœl, że czujš się u niego dobrze. W jego zachowaniu nie było ani krzty zarozumialstwa czy dystansu. Zbyt dobrze pamiętał swojš przeszłoœć: mieszkanie w okrutnie biednej chatynce na Wschodzie, gdzie przez całš zimę dygotali z zimna i z lękiem zadawali sobie pytanie, czy wystarczy im jedzenia; włóczęgę na Zachód zakurzonymi szlakami przez Góry Skaliste; wreszcie kopalnie, w których harował obok ojca. Był bardzo bogaty, to prawda, ale tylko i wyłšcznie za sprawš ciężkiej pracy, własnej i ojca, takiej samej, jakš wykonywali teraz jego pracownicy, dlaczego więc miałby się wywyższać? Niczego nie zapomniał i nie chciał zapomnieć z tamtego trudnego życia. Podobnie jak nigdy nie zapomniał i nie chciał zapomnieć Jennie... Mijał rok za rokiem, lecz ani razu nie ogarnęła go pokusa, by znowu rozejrzeć się za żonš. Obojętnie jak atrakcyjna była nowo poznana dziewczyna, nigdy nie miała w sobie tyle uroku, tyle radoœci co Jennie. Mimo upływu lat w uszach nadal brzmiał mu jej œmiech czy okrzyki zachwytu, jakimi witała coraz widoczniej postępujšce prace przy budowie ich domu. Domu, który w jego planach miał być czymœ na kształt pomnika ich miłoœci, a stał się rodzajem mauzoleum przypominajšcego boleœnie o odejœciu Jennie. Stan budynku przestał go zupełnie obchodzić. Nie zauważał ani łuszczšcej się farby, ani przeciekajšcego dachu nad nie zamieszkanymi pokojami. Gotujšc używał wszystkich po kolei 12 DOM THURSTONÓW naczyń, które mył dopiero wtedy, gdy nie mógł znaleœć już żadnego czystego. Znajomi pokpiwali sobie czasem z mego dobrodusznie, że bez kobiety jego siedziba wkrótce zamieni się w chlew. I wtedy to właœnie pojawiła się Hanna. - Spójrz tylko, chłopcze, na ten dom! - Z niesmakiem popatrzyła na niego, gdy sterroryzowany przywiózł jš z kopalni, by rozglšdnęła się po swym nowym gospodarstwie. Ale nie mógł postšpić inaczej, był zbyt zdezorientowany tak nagłym pojawieniem się energicznej kobiety w jego życiu, ona zaœ zbyt zdecydowana na podjęcie pracy u niego. Uległ też argumentom, ze Hanna po œmierci męża nie ma się czym zajšć, co jš denerwuje, a Jeremiasz rozpaczliwie potrzebuje jej pomocy. Tak przynajmniej twierdziła. - Co to w ogóle jest? Kto tu mieszka?

Prosię!? Jeremiasz zmieszał się nieco, dostrzegłszy na jej twarzy niekłamanš odrazę, lecz natychmiast poweselał. Przez prawie dwadzieœcia lat nikt mu nie matkował, a teraz, gdy miał lat dwadzieœcia szeœć, taka perspektywa zaczęła go bawić. Następnego dnia Hanna wzięła się ostro do pracy i kiedy wrócił wieczorem, dom aż lœnił od czystoœci. Jednakże ten widok zamiast go ucieszyć, podziałał nań tak stresujšce, że aby choć trochę poczuć się jak u siebie, porozrzucał gdzie się dało dokumenty, popiołem z cygara zabrudził dywan i rzekomo niechcšcy przewrócił kieliszek z winem. W rezultacie następnego dnia pokój bardziej przypominał jego dawne miejsce zamieszkania. Hanna nie posiadała się z oburzenia. - Przykuję cię łańcuchami do studni, jeżeli natychmiast nie zmienisz zachowania, chłopcze! I w tej chwili wyjmij to piekielne cygaro z ust! Cały popiół spada ci na ubranie! - Nie czekajšc, aż jš posłucha, wyrwała mu cygaro i z rozmachem wrzuciła do kieliszka z resztkš wina z poprzedniej nocy. Jeremiasz aż otwarł usta ze zdumienia. Lecz trafiła kosa na kamień. On codziennie wytrwale produkował nowe pokłady popiołu i brudu, ona zaœ równie wytrwale z pokładami tymi walczyła. Co było jednak najdziwniejsze, obydwoje doskonale się tym bawili: Hanna od lat nie czuła się tak potrzebna, a Jeremiasz - kochany. Gdy nadeszło pierwsze wspólne Boże Narodzenie, byli już nierozłšczni. Hanna przychodziła do pracy codziennie i nawet słyszeć nie chciała o wzięciu wolnego dnia. - Chyba oszalałeœ! - z furiš reagowała na jego sugestie. - Masz pojęcie, jak by tu wyglšdało po dniu mojej nieobecnoœci? O, nie, drogi panie, nie pozbędziesz się mnie ani na dzień, ani na godzinę. Zrozumiano? i3 DANIELLE STEEL Była dla niego opryskliwa i szorstka, ale Jeremiasz wiedział, że to tylko pozory. Kiedy skończy! się okres walki podjazdowej, z coraz większš przyjemnoœciš wracał do domu, gdzie zawsze czekał na niego goršcy posiłek, czysta poœciel, a cały dom, wraz z nie używanymi pokojami, utrzymywany był w nienagannym porzšdku. Nigdy też nie usłyszał od niej złego słowa, gdy zapraszał do siebie pracowników dla omówienia nowych planów czy choćby po to tylko, by napić się z nimi wina z własnych winnic, nawet jeœli się spili i popuœcili cugli językom. Jeremiasz dokuczał jej pokpiwajšc z jej poœwięcenia, lecz w gruncie rzeczy kochał jš bardziej niż kogokolwiek przedtem... Prócz Jennie oczywiœcie. Przez długi czas Hanna nie poruszała kontrowersyjnego tematu, była na to bowiem zbyt mšdra, ale kiedy Jeremiasz dobiegał trzydziestki, zaczęła go nękać pytaniami o plany założę' niš rodziny. - Jestem na to za stary, Hanno, a poza tym nikt tak nie gotuje jak ty - zbywał jš żartobliwie. - Bzdura! - oburzała się i nie było w tym nic z udawania czy przekomarzania się. Niczego tak bardzo nie pragnęła jak tego, by Jeremiasz znalazł sobie żonę, kobietę, którš mógłby kochać i która urodziłaby mu synów. On jednak nawet o tym nie myœlał. Odczuwał zabobonny strach, że gdyby znowu zaczęło mu na kimœ zależeć, to okrutny los dowiódłby swojej siły jak w wypadku Jennie. œwiadomie więc nie dopuszczał takich myœli do siebie, nie chciał rozbudzać w sobie nadziei, nie chciał

ryzykować w chwili, gdy w jego duszy ledwie zdšżyła się zabliœnić rana po stracie Jennie. - A jak umrzesz? - próbowała Hanna z innej beczki. - Co wtedy? Komu to wszystko zostawisz? - Komu? Ależ oczywiœcie tobie, Hanno - żartował, ona jednak nie dawała się zbyć. - Potrzebujesz żony... i dzieci - nalegała, lecz na próżno. Jeremiasz nie odczuwał najmniejszej ochoty, żeby coœ zmieniać w swoim życiu. Tak było mu dobrze: miał największe kopalnie W całym stanie, ziemię, którš kochał, winnice dajšce wytchnienie i Hannę dbajšcš o porzšdek w jego domu; miał też dobre kontakty ze swoimi pracownikami, w San Francisco zaœ przyjaciół, których odwiedzał od czasu do czasu. A gdy i tego było mu za mało i szukał ekscytujšcej odmiany, jechał na Wschód lub nawet do Europy. Nie potrzebował niczego i nikogo więcej, a już na pewno nie żony. Kobiety - tak, przynajmniej raz w tygodniu. Z uœmiechem pomyœlał o Mary Ellen. Jutro, jak zwykle w sobotę, znów jš odwiedzi zaraz po pracy. W południe pozamyka wszystko i popę- 14 DOM THURSTONÓW dzi konno do Calistogi, a dokładnie do pewnego milutkiego małego domku z huœtawkš w ogródku. Jeszcze kilka lat wczeœniej przejmował się, że ktoœ może go zobaczyć, z czasem jednak spotkania z Mary Ellen przestały być sekretem, a ona uodporniła się na plotki sšsiadów. Zaraz po przyjeœdzie Jeremiasz wycišgał się zwykle na fotelu przed kominkiem i z luboœciš wpatrywał się w miedziane włosy Mary Ellen lub siadywał razem z niš na ogrodowej huœtawce za domem, skšd spoglšdali na majestatyczny wišz zasłonięty częœ" ciowo żywopłotem. Wtedy jš obejmował i... - Jeremiaszu! - wyrwał go z rozmyœlań głos Hanny. Słońce zdšżyło się już skryć za wzgórzami i w powietrzu pojawił się wieczorny chłód. - Do licha, chłopcze! Nie słyszysz, jak cię wołam? Jeremiasz się uœmiechnšł. Mimo że na karku miał czterdzieœci lat z okładem, nadal traktowała go jak pięcioletniego smarkacza. - Przepraszam, myœlałem o czymœ...- A raczej o kimœ, dodał w duchu i spojrzał na zasuszonš twarz staruszki z żartobliwym błyskiem w oku. - A to ciekawe! Bo cały kłopot w tym, że raczej nigdy nie myœlisz, nigdy nie słuchasz i nie słyszysz... - Może głuchnę na staroœć? Nigdy ci to nie przyszło do głowy? W moim wieku... - Może rzeczywiœcie - fuknęła z ogniem w oczach. Była gderliwa i za to jš kochał. W cišgu przeżytych wspólnie lat nie raz zaszła mu za skórę, co wychodziło mu tylko na dobre. Po częœci stanowiło to o jej uroku, po częœci zaœ wpływało na łšczšcš ich specyficznš więœ. Tym razem jednak nie miała ochoty na żarty. Dostrzegł wyraz troski na jej twarzy. - W kopalniach Harte'a majš jakieœ kłopoty. Słyszałeœ? Jeremiasz ze zmarszczonymi brwiami pokręcił głowš. - Co się stało? Pożar? - Ze względu na rodzaj pracy pożary były zawsze ich największš zmorš. Przypadkowo zaprószony ogień mógł stać się przyczynš katastrofy pocišgajšcej za sobš mnóstwo ofiar. Jeremiasz miał nadzieję, że nie o to chodziło.

- Nie. Wyglšda na epidemię grypy albo jakiegoœ innego paskudztwa. W każdym razie nie do opanowania. - Ciężko jej przychodziło mówienie przy nim o grypie, bo bała się obudzić wspomnienia o Jennie; tym bardziej że nie powiedziała jeszcze wszystkiego... - John Harte stracił dziœ żonę i... i córeczkę... - Zamilkła na chwilę. - A ponoć jego synka też dopadło i może nie przetrzymać nocy... - Jeremiasz odwrócił zmienionš bólem twarz. Zapalił bezmyœlnie cygaro i nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w ciemnoœć nocy. Hanna zmusiła się, by mówić dalej: i5 DANIELLE STEEL - Trzeba było zamknšć kopalnie. - W Napa Valley kopalnie Harte'a ustępowały wielkoœciš tylko kopalniom Jeremiasza. - To straszne... - odezwał się po chwili pogrubiałym ze wzruszenia głosem. - Żona, dzieci... - W cišgu tygodnia stracili już siedmiu ludzi, a zachorowało dalszych trzydziestu - dodała cicho Hanna. Jeremiasz schował twarz w dłoniach. Wyglšdało to na epidemię podobnš do tej, która zabrała Jennie. Epidemię, której nikt nie mógł powstrzymać, z którš nikt nie potrafił sobie poradzić. Dosłownie nikt. Gdy umierała Jennie, Jeremiasz był razem z jej ojcem. Siedzieli pogršżeni w głuchej ciszy, a na piętrze Jennie z minuty na minutę przegrywała walkę o życie. Patrzyli na siebie otępiali, zrozpaczeni swojš bezsilnoœciš i niemocš. Jeremiasz czuł, jak na samo wspomnienie o tym zamiera w nim serce. A gdy jeszcze pomyœlał o umierajšcych dzieciach... Mimo że nie przepadał za Johnem Harte'em, żywił dla niego szczery podziw. Harte w trudzie i znoju zbudował swoje kopalnie, co nie było łatwe zważywszy na konkurencję Thurstona, który poczštki miał o wiele łatwiejsze. Harte zaczynał cztery lata wczeœniej, jako dwudziestodwulatek, i zmuszał siebie i swoich ludzi do niewyobrażalnej harówki. Nie grzeszył uprzejmoœciš, a od górników, którzy przeszli od niego do Thurstona, można się było dowiedzieć, że jest popędliwy i skory do bójki, ma niewyparzony język. Serce miał natomiast ze szczerego złota, był uczciwy oraz prostolinijny i za to Thurston go szanował. Odwiedził jego kopalnie raz czy dwa i chcšc nie chcšc natychmiast dostrzegł słabe punkty, które mogły grozić katastrofš, lecz Harte nie życzył sobie żadnych rad. Do wszystkiego chciał dojœć własnymi siłami i Jeremiasz podœwiadomie odgadywał, że mu się to uda. Harte lepiej się czuł w roli jego konkurenta niż znajomego i zachowywał w stosunku do niego dystans, co Jeremiasz respektował. "Niech pan nie ma złudzeń, panie Thurston, mawiał, nie jestem pana przyjacielem i nigdy nim nie będę. Przeciwnie, chcę doprowadzić do upadku pańskie kopalnie i zrobię to bez uciekania się do jakichœ sztuczek. A jeœli mi się to uda, to za rok lub dwa będzie pan musiał zamknšć kopalnie na głucho i wszyscy stšd aż po Nowy Jork będš handlować tylko ze mnš." Jeremiasz uœmiechnšł się na te buńczuczne słowa, bo po pierwsze nic nie wskazywało na to, że ustšpi pola młodemu rywalowi, a po drugie na rynku było doœć miejsca dla obu. Jednakże Harte nie chciał tego dostrzec, był uprzejmy, kiedy się spotykali, ale ani na jotę nie chciał zmienić punktu widzenia. Jego kopalnie nawiedziły już dwa pożary i jedno zalanie, toteż kiedyœ pod wpływem impulsu, chcšc jakoœ pomóc 16 DOM THURSTONÓW

chłopcu, Jeremiasz zaproponował mu wsparcie finansowe. W odpowiedzi usłyszał, że jeœli Thurston nie opuœci terenu kopalni Harte'a, zanim ten policzy do dziesięciu, to mu rozkwasi twarz. Lecz to, że byli konkurentami, nie miało teraz żadnego znaczenia - Thurston w myœlach łšczył się z nim w bólu jak z najlepszym przyjacielem i przeklinał okrutny los, okrutniejszy nawet niż ten, którego sam doœwiadczył. Spozierał na Hannę nie wiedzšc, co ma zrobić. Nagle się jednak zdecydował i ruszył do stajni po konia. Hanna nie była zaskoczona - Jeremiasz po prostu taki był. Miał w sercu miejsce dla każdego, nie wykluczajšc Johna Harte'a, choćby ten był nie wiadomo jak impulsywny i ostry w słowach. - Nie czekaj z kolacjš. Wracaj do siebie i odpocznij trochę - poprosił przerzucajšc nogę przez siodło, aczkolwiek wiedział, że na próżno: kiedy wróci, Hanna i tak będzie na nogach, choćby miała czekać całš noc. - Pilnuj swojego zakichanego nosa, panie Jeremiaszu Thurston - odparła i pod wpływem nagłej myœli dodała: - Poczekaj. Wpadła do kuchni, zawinęła w serwetę kilka kawałków pieczonego kurczaka, trochę owoców i ciasta, wybiegła na zewnštrz i wręczyła zawiništko Jeremiaszowi. Wrzucił je do torby przy siodle i zmusił się do uœmiechu. - Jeżeli to twoje wyroby, to będš jeszcze ofiary zatrucia. Zbywajšc ten docinek milczeniem, powiedziała z troskš: - Przynajmniej ty coœ z tego uszczknij i nie jedz ani nie pij niczego stamtšd. Postaraj się też nie zbliżać do chorych, - Dobrze, mateczko. Pożegnawszy się z niš, nawrócił konia i pogršżony w niewesołych myœlach znikł w aksamitnej ciemnoœci nocy galopujšc przez wzgórza. Już po dwudziestu minutach dotarł na obrzeża terenów Harte'a i ze zdumieniem zobaczył, ile tu się zmieniło od czasu jego ostatniej bytnoœci przed kilkoma miesišcami - John Harte najwyraŸniej dobrze prosperował. Teraz wszakże wyraœnie było widać, że coœ jest nie tak. Nad zabudowaniami wisiała złowroga cisza, pomiędzy domkami nie widział żywej duszy, lecz wszystkie były jasno oœwietlone, a szczególnie jeden, największy, na wzgórzu. Wszędzie paliło się œwiatło, przed werandš zaœ stała grupa górników czekajšcych na swojš kolej, by złożyć kondolencje pracodawcy. Jeremiasz zsiadł z konia, przywišzał go do drzewa i z torbš wyposażonš przez Hannę stanšł na końcu kolejki. Niemal natychmiast go dostrzeżono i przez grupę przebiegł szmer szeptów: "Thurston... Thurston". Uœciskiem dłoni zdšżył przywitać się z tymi, których znał, gdy nagle na ganku pojawił się John 2 Dom Thurstonów 17 DANIELLE STEEL Harte z twarzš stężałš z bólu. Nikt nie potrafił ukryć współczucia. Spojrzał na stojšcych i skinieniem głowy podziękował wszystkim z osobna. Zobaczywszy Jeremiasza, znieruchomiał na moment, Thurston zaœ podszedł do niego z wycišgniętš rękš. Coœ w jego wzroku powiedziało Harte'owi, że nie jest to ze strony starszego odeń mężczyzny czczy gest. - Bardzo mi przykro z powodu żony i córeczki, John... Ja... - nie wiedział, jak to powiedzieć, w końcu się zdecydował: - Ja też kiedyœ

straciłem kogoœ bardzo mi bliskiego... podczas podobnej epidemii, w szeœćdziesištym ósmym... Wypowiedœ Jeremiasza była doœć nieskładna, ale Johnowi wystarczył jej sens, by wiedzieć, że Thurston rozumie jego ból. Podniósł głowę, w oczach miał łzy. Był bardzo przystojnym mężczyznš, a wzrostem prawie dorównywał Jeremiaszowi. Miał kruczoczarne włosy, oczy o barwie węgla i potężne, lecz kształtne dłonie. W pewnym sensie obaj byli dziwnie podobni do siebie mimo różnicy prawie dwudziestu lat. - Dziękuję, że pan przyszedł... - odezwał się głucho i nie starajšc się kryć wzruszenia, pozwolił, by po policzkach stoczyły mu się dwie samotne łzy. Ich widok rozbudził w sercu Jeremiasza echo dawnego bólu. - Czy mógłbym jakoœ pomóc? - spytał cicho i przypomniał sobie przywieziony prowiant. Ale Harte nie dosłyszał pytania. Utkwił wzrok w oczach Jeremiasza. - Straciłem dziœ siedmiu ludzi... i Matyldę... i Jane - głos mu się załamał. - A Barnaby... - Nie był w stanie dokończyć. Ponownie spojrzał na Johna. - Lekarz powiedział, że nie przeżyje nocy. Trzech moich ludzi straciło żony... pięcioro dzieci... Nie powinien pan był tu przyjeżdżać - zakończył innym głosem, jakby budzšc się ze snu. Uœwiadomił sobie nagle ryzyko, na jakie narażał się Jeremiasz. - Już przez coœ takiego kiedyœ przechodziłem- Thurston wzruszył ramionami - i wiem, jak potrzebna jest pomoc w takich chwilach. - Teraz dopiero zauważył bladoœć na twarzy młodszego mężczyzny. Podejrzewał, że to raczej z powodu bólu niż tej przeklętej choroby. - Chyba przydałoby się panu coœ mocniejszego. - Wyjšł z torby srebrnš buteleczkę i podał jš Johnowi. Ten zawahał się, potem wzišł jš do ręki wskazujšc jednoczeœnie ruchem głowy drzwi. - Może wejdzie pan do œrodka - zaproponował trochę niezdecydowanie, nie chcšc narażać goœcia na możliwoœć zarażenia się. Jeremiasz skinšł głowš i weszli do salonu. 18 l DOM THURSTONÓW - Oczywiœcie. Przywiozłem też trochę jedzenia, jeżeli będzie pan w stanie coœ przełknšć. John rzucił mu spojrzenie pełne zarówno zdumienia, jak i wzruszenia. Mimo tragicznej sytuacji pamiętał, że kiedy ostatnim razem Jeremiasz zaofiarował mu pomoc, nieomal wyrzucił go za drzwi. Teraz jednak było inaczej. Dotknęło go nieszczęœcie gorsze niż pożar czy powódœ. Usiadł ciężko na wyœciełanej zielonym aksamitem kanapie, pocišgnšł spory łyk z butelki i oddał jš Jeremiaszowi, patrzšc na niego niewidzšcym wzrokiem. - Nie mogę uwierzyć, że odeszli... Zeszłej nocy... - przełknšł œlinę, starajšc się opanować łkanie - ...zeszłej nocy Jane mimo goršczki zbiegła na dół, żeby pocałować mnie na dobranoc, a... a dziœ rano Matylda powiedziała mi... powiedziała... - Nie potrafił dłużej powstrzymać potoku łez. Jeremiasz, też ledwie panujšc nad wzruszeniem, położył dłonie na ramionach młodszego mężczyzny, pozwalajšc mu się wypłakać. Nie mógł nic innego zrobić, jak tylko być przy nim, nie zostawiać go samego. - Jak mam dalej bez nich żyć? Jak?... Matylda... i moja maleńka, i... jeœli jeszcze Barnaby... Thurston, ja umrę! Nie potrafię bez nich żyć... Jeremiasz modlił się w duchu, by choroba nie zabrała syna

Johna, lecz wiedział, że nadzieje były nikłe. Gdy czekał przed gankiem, słyszał, że chłopak jest już bardzo chory. Mimo to spojrzał na Johna stanowczo. - Jest pan jeszcze bardzo młody, John, ma pan długie życie przed sobš i choć wiem, że teraz zabrzmi to okropnie, może się pan jeszcze ożenić i mieć dzieci. W tej chwili jest to na pewno najgorsze doœwiadczenie pana życia, ale będzie pan żył dalej, musi pan... I tak właœnie będzie. - Ponownie podał mu buteleczkę. John napił się i potrzšsnšł głowš, a z jego oczu znów polały się łzy. Mijała prawie godzina ich czuwania, gdy nagle na schodach prowadzšcych z sypialni pojawił się lekarz. Na jego widok Harte poderwał się na równe nogi, jak gdyby zobaczył ducha. - Barnaby?... - Woła pana. - Stary lekarz nie był w stanie wykrztusić nic więcej, lecz za odpowiedœ wystarczył wyraz jego twarzy. John popędził na górę do syna. Na nieme pytanie Jeremiasza lekarz potrzšsnšł tylko głowš. W tejże chwili z góry dobiegł ich nagle przeraœliwy okrzyk rozpaczy. Wiedzieli już, że œmierć nie oszczędziła również syna Johna. Jeremiasz powoli wspišł się po schodach i delikatnie otwarł drzwi do sypialni małego. John klęczał tulšc synka w ramionach, nie rozumiejšc jeszcze, nie uœwiadamiajšc sobie w pełni, 19 DANIELLE STEEL że w cišgu zaledwie dwóch krótkich dni stracił całš rodzinę. Thurston łagodnie odebrał mu dziecko, położył je na łóżku i zamknšł mu powieki, a potem wyprowadził z pokoju Johna, który poruszajšc się jak we œnie, ze szlochem powtarzał imię syna. Na dole Jeremiasz wmusił w niego spory łyk alkoholu, po czym ułożył trzęsšcego się jak w febrze chłopaka na kanapie, otulił kocami i czuwał przy nim do rana, kiedy zastšpili go brat Johna i jego przyjaciele. Wtedy Jeremiasz dosiadł konia i powoli ruszył do domu pełen bolesnego współczucia dla młodego górnika. Harte był dokładnie w tym samym wieku co on, gdy zmarła Jennie. Z niepokojem zastanawiał się, jak ta okrutna strata na niego podziała, lecz z tego, co o nim wiedział, Harte był z natury twardy. Gdy zsiadał z konia przed domem, patrzšc, jak poranne słońce coraz wyżej wspina się na niebo, nad wzgórza, które tak bardzo kochał, rozmyœlał nad okrutnym losem z takš beztroskš żonglujšcym żywotem i œmierciš, nad szybkoœciš, z jakš odbierane nam sš najsłodsze dary życia. Wszedł do œrodka i nie budzšc œpišcej na kuchennym krzeœle Hanny skierował się do nigdy nie używanego salonu. Usiadł tam przy fortepianie, który dawno temu kupił dla pewnej przeœlicznej dziewczyny o rozeœmianych oczach, z wijšcymi się zabawnie lokami. Rozmyœlał, jak by to było, gdyby się z niš ożenił, ile by mieli dzieci, jak by im się ułożyło życie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pozwolił myœlom kršżyć wokół tych pytań, dumał też o dzieciach Johna majšc nadzieję, że chłopak jakoœ się otrzšœnie i powtórnie ożeni. Bo potrzebował tego, choćby długo nie chciał nawet o tym słyszeć, potrzebował żony i dzieci, by zastšpiły w jego sercu tych, których utracił. Pragnšł tego dla Johna, choć on postšpił inaczej. Po osiemnastu latach samotnego życia było za póœno, żeby cokolwiek zmieniać. Ale też nie miał na to ochoty - jak dotšd. Bo gdy teraz wpatrywał się w pożółkłe klawisze,

zastanawiał się, czy nie powinien był zrobić tego, czego życzył Johnowi. Czy nie powinien był poszukać sobie żony i mieć z niš tuzin dzieci, które napełniłyby wrzawš jego pusty dom? Może i tak, lecz przecież jak dotšd nie udało mu się spotkać kobiety, która potrafiłaby zawładnšć jego sercem i podobałaby mu się na tyle, by zaproponował jej małżeństwo. A wobec tego nie było sensu marzyć o dzieciach. Mimo to na samš myœl o takiej możliwoœci poczuł w sercu ukłucie żalu. Mieć dzieci to takie cudowne! Synka, córeczkę... Zaraz jednak przypomniał sobie o tragedii Johna Harte'a i poczuł, że coœ, co przed chwilš zaczęło się w nim otwierać, ponownie się zasklepia. Nie, nie zniósłby następnej straty, aż nadto wystarczyło 20 DOM THURSTONÓW mu odejœcie Jennie. Jest dobrze, jak jest, niczego innego mu nie trzeba. Tylko czy na pewno? - No i jak tam było? Wzdrygnšł się na głos Hanny, która niepostrzeżenie weszła do pokoju. Przestał przebierać bezmyœlnie palcami po klawiaturze i podniósł głowę. Na jego twarzy widać było œlady znużenia i przygnębienie. Miał za sobš długš, pełnš smutku noc. - John stracił również synka - odparł pozornie beznamiętnie, lecz przypomniawszy sobie, jak zamykał małemu oczy i wyprowadzał Harte'a z sypialni, nieomal poczuł dreszcz. Hanna powoli zaczęła kręcić głowš, jakby próbujšc nie dopuœcić do siebie tej wiadomoœci, i w końcu wybuchnęła płaczem. Jeremiasz podszedł do niej powoli, objšł jš i wyprowadził z salonu. - Wracaj do domu i przeœpij się trochę - powiedział, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Jego zasób słów pocieszenia został ostatniej nocy zupełnie wyczerpany. Pocišgajšc nosem pokiwała głowš i otarła łzy. - Ty też powinieneœ to zrobić - poradziła, choć wiedziała, że i tak nie posłucha. - Dobrze? - Mam trochę pracy. - Jest sobota. - Ale papiery na moim biurku nic o tym nie wiedzš. - Uœmiechnšł się z trudem. Nie było sensu, by kładł się teraz, bo był przekonany, że nawiedzałyby go wizje twarzy Barnaby'ego i opłakujšcego go ojca. - Ale postaram się nie siedzieć długo. W to akurat wierzyła. Była sobota, co oznaczało, że po pracy jak zwykle pojedzie do Calistogi na spotkanie z Mary Ellen, chociaż nie była pewna, czy po nocnych wydarzeniach będzie miał na to ochotę. Nalał sobie kawy z grzejšcego się na piecu garnka i popatrzył na wiernš przyjaciółkę. Po ostatniej nocy miał w głowie gonitwę myœli. - Powiedziałem mu, że powinien się znów ożenić i mieć dzieci. Czy miałem rację? - Tak. I ty też powinieneœ był to zrobić. Osiemnaœcie lat temu. - Właœnie o tym myœlałem siedzšc przy fortepianie.- Wyjrzał za okno na wzgórza, napawajšc się widokiem, który lubił tak bardzo, że nie pozwolił Hannie zawiesić nigdzie firanek.

- Nie jest jeszcze za póŸno - zauważyła ze smutkiem, a jej głos zabrzmiał nagle bardzo staro. Zrobiło jej się żal Jeremiasza. Był samotny, nawet jeœli o tym nie wiedział. Miała nadzieję, że John Harte nie wybierze podobnego losu, bo kłóciło jej się to 21 DANIELLE STEEL z wyobrażeniem o naturalnym porzšdku rzeczy. Sama nigdy nie miała dzieci, ale nie za sprawš wyboru, tylko przeznaczenia. - Nadal jesteœ doœć miody na ożenek, Jeremiaszu. Mimo zmęczenia rozeœmiał się. - Oj, za stary, stanowczo za stary. A poza tym... - zmarszczył w zamyœleniu brwi i zaglšdnšł jej w oczy. Myœleli o tym samym.- Wiesz, że właœciwie nie mam nikogo, i to od lat. Oprócz Mary Ellen oczywiœcie, ale na poœlubienie jej jakoœ nie mógłbym się zdecydować- wyznał, mimo iż Hanna domyœlała się tego. Ta straszna noc sprawiła, że miał ochotę porozmawiać, a ona jako jego przyjaciółka doskonale to rozumiała. - Dlaczego nigdy nie chciałeœ się z niš ożenić? - Zawsze jš to zastanawiało, choć intuicyjnie wyczuwała, że zna powód. - To nie ten typ kobiety, Hanno. I to nie w sensie negatywnym. A poza tym trzeba ci wiedzieć, że na poczštku naszej znajomoœci odrzuciła moje oœwiadczyny. - Uœmiechnšł się, widzšc zdumienie kobiety. - Chciała być wolna - uœmiechnšł się ponownie - małe niezależne stworzonko. Bała się też, że zaniedba dzieci, i wreszcie, jak się domyœlam, obawiała się gadania, że wychodzi za mnie przez wzglšd na to, co mam, że mnie wykorzystuje. - Westchnšł. - Zapłatš było to, że nazwano jš dziwkš. Co za ironia... - Zapalił cygaro i usadowił się wygodniej na krzeœle. - Ale najœmieszniejsze, że nic jej to nie obchodziło. Zawsze powtarzała, że póki ona zna całš prawdę, to znaczy, że jest uczciwš kobietš, zwišzanš tylko ze mnš, jedynym mężczyznš w jej życiu, w nosie ma gadanie ludzi. Poprosiłem jš o rękę w okresie, kiedy te cholerne baby z Calistogi czepiały się jej najbardziej... Inna sprawa, że o nakręcanie tych plotek zawsze podejrzewałem jej matkę, która w ten sposób chciała na mnie wymusić œlub. Tak czy inaczej Mary Ellen kazała mi się wynosić do diabła, twierdzšc, że jeszcze nie jest tak œle, by gęganie starych mioteł popchnęło jš do œlubu. Chociaż myœlę, że odmówiła mi również dlatego, że w tamtym czasie była jeszcze doœć mocno zakochana w swoim zapijaczonym mężu. Odszedł od niej już dwa lata wczeœniej, ale ze sposobu, w jaki o nim mówiła, odnosiłem wrażenie, że cišgle miała nadzieję na jego powrót. Cieszę się, że tego nie zrobił. Bardzo mi z niš dobrze. Jej także było z nim dobrze. Urzšdził jej dom i pomagał w wyposażeniu dzieci, jeœli tylko po długiej walce udawało mu się przekonać jš do przyjęcia pomocy. Byli ze sobš już siedem lat, jej mšż nie żył od ponad dwóch. Ich spotkania stały się niezmiennym rytuałem. W sobotę po pracy jeœdził do niej i zostawał na noc, a dziećmi opiekowała się jej matka. Przestali też troszczyć się o ukrywanie ich zwišzku - nie było sensu bawić się w sekrety, 22 DOM THURSTONÓW skoro i tak każdy w miasteczku wiedział, że jest dziewczynš Jeremiasza Thurstona. A raczej "dziwkš Thurstona", jak nazywano jš kiedyœ, od czasu bowiem gdy Thurston osobiœcie zajšł się jednym czy dwoma typkami z niewyparzonš gębš, nikt się na to więcej nie ważył.

Jeremiasza takie opinie nie dziwiły - Mary Ellen była typem kobiety, której inne przedstawicielki jej płci zazdroœciły i nie lubiły: œlicznš dziewczynš o miedzianorudych włosach, długich nogach i pełnych piersiach. Nie przesadzała z nadmiernš długoœciš sukni i nie miała nic przeciwko pożšdliwym spojrzeniom kowbojów, gdy wchodzšc na krawężnik podcišgała nieco za wysoko spódnice. Pierwszy raz właœnie taki widok przycišgnšł uwagę także Thurstona, a póœniej, kiedy zobaczył jš bez ubrania, okazała się tak œliczna, jak sobie wyobrażał, tak œliczna, że bardzo szybko wrócił po więcej i nie chciał się z niš rozstawać. Z zachwytem odkrył, że Mary Ellen ma dobre i tkliwe serce, jest uczciwa i lubi sprawiać radoœć innym. Swoje dzieci kochała ponad wszystko i chętnie by im nieba przychyliła. Imała się różnych zajęć: pracowała jako kelnerka, tancerka oraz pokojówka w hotelu przy zdrojowisku i nawet kiedy już była na stałe z Thurstonem, nie chciała tego zmieniać, twierdzšc, że musi zachować niezależnoœć. Jeremiasz kilkakrotnie myœlał o zakończeniu ich zwišzku, choćby ze względu na dobre imię dziewczyny, lecz tyle w niej było ciepła i czułoœci, że nie potrafił. Wypełniła w jego sercu uczuciowš pustkę, nie mówišc już o tym, że nie potrafił opanować cišgłej chęci powrotu do jej łóżka. Na poczštku ich znajomoœci jeœdził do Calistogi kilka razy w tygodniu, ale tak częste spotkania były doœć skomplikowane ze względu na dzieci, toteż w końcu pierwszego roku ustalili, że będš się widywać tylko w soboty. Trudno mu było uwierzyć, że ich zwišzek trwa już siedem lat - z upływu czasu zdawał sobie sprawę właœciwie tylko wtedy, gdy widział, jak dorastajš jej dzieci. Mary Ellen miała teraz trzydzieœci dwa lata i nadal była niezmiernie atrakcyjna, mimo to nie potrafił sobie wyobrazić małżeństwa z niš. Może było to spowodowane pierwszym wrażeniem na poczštku znajomoœci, kiedy wydawała mu się nieco zbyt swobodna i bezceremonialna, podkreœlajšca swojš wolnoœć i niezależnoœć. Szanował to jednak, nie mówišc już o tym, że uwielbiał jej szczeroœć, otwartoœć, odwagę i czułoœć. Nigdy nie przejmowała się plotkami na temat ich zwišzku, choć Jeremiasz wiedział, iż czasami przechodziła ciężkie chwile. - A teraz ożeniłbyœ się z niš? Jeremiasz nie był zaskoczony pytaniem Hanny, bo sam się nad tym zastanawiał. 23 DANIELLE STEEL - Nie wiem. - Z westchnieniem spojrzał na sędziwš przyjaciółkę. - Naprawdę chyba jestem za stary na takie myœli. Nie uważasz? - Zdecydowanie nie. Przeciwnie, myœlę, że powinieneœ się nad tym poważnie zastanowić, nim będzie za póŸno, Jeremiaszu Thurston - odparła Hanna, choć i jš opadały wštpliwoœci. Nie była przekonana, czy to rzeczywiœcie odpowiednia kobieta dla Jeremiasza, aczkolwiek nie okazujšc tego po sobie, bardzo jš lubiła. Znała od urodzenia Mary Ellen, która jak na jej gust była zbyt "nowoczesna", a czasami "durnowata". No bo kto to widział, żeby tak otwarcie przyznawać się do nie zalegalizowanego zwišzku z mężczyznš? Ale wiedziała też, że jest dobrš dziewczynš, i gdy się jš poznało lepiej, nie sposób było jej nie polubić. Tyle że miała już trzydzieœci dwa lata, Jeremiaszowi zaœ potrzeba było młodej żony, która by mu urodziła dzieci. A to w wypadku jego kochanki było niemożliwe, bo

miała już trójkę i przy porodzie ostatniego omal nie przeniosła się na tamten œwiat. Chęć urodzenia choćby jeszcze jednego dziecka byłaby z jej strony czystym szaleństwem, o czym zresztš sama Mary dobrze wiedziała. - Jedno ci tylko powiem, Jeremiaszu: zanim umrę, chciałabym zobaczyć w tym domu dziecko. - Ja też, moja droga przyjaciółko - uœmiechnšł się smutno - ale nie sšdzę, żeby którekolwiek z nas tego doczekało. - Jeœli nadal będziesz uparty jak osioł, to na pewno nie. Ręczę, że gdybyœ tylko się rozejrzał, wnet znalazłbyœ odpowiedniš pannę. Jeremiaszowi przypomniała się Jennie i potrzšsnšł głowš. - Jestem za stary dla młodej dziewczyny. Mam prawie czterdzieœci cztery lata. - A gadasz, jakbyœ miał dziewięćdziesišt - prychnęła z niesmakiem. Thurston rozeœmiał się przejeżdżajšc dłoniš po nie ogolonym policzku. - Czasami na tyle się czuję i na tyle wyglšdam. To cud, że Mary Ellen nie zamyka się na cztery spusty widzšc, jak nadjeżdżam. - Powinna była to zrobić już dawno temu. Wiesz, co o tym sšdzę. - Jeremiasz wiedział, lecz nic nie mogłoby powstrzymać Hanny przed wygłoszeniem kolejnej opinii: - Oboje popełniliœcie głupstwo wišżšc się ze sobš, a teraz oboje za to płacicie. Po raz pierwszy Hanna w taki sposób wyraziła się o ich zwišzku i Jeremiasza mocno to zaintrygowało. - Oboje? - A tak. Jej omal nie wywieziono na taczkach z miasta, a ty byłeœ niš tak zaœlepiony, że przez te wszystkie lata straciłeœ okazję 24 DOM THURSTONÓW na spotkanie dziewczyny, która mogłaby dać ci dzieci. A teraz to nawet z niš się możesz żenić. - Przy najbliższej okazji przekażę jej twojš opinię - odparł żartobliwie. Hanna chrzšknęła z dezaprobatš i nastroszona zaczęła zbierać się do wyjœcia. Jeremiasz chciał wzišć kšpiel i ogolić się przed wyjœciem, marzył też o jeszcze jednej filiżance kawy. Ta koszmarna noc nie przeszła bez œladu. - A propos, John był bardzo wdzięczny za przysłane przez ciebie jedzenie. Ale dopiero dziœ rano zdołałem go zmusić, żeby coœ przełknšł. - A udało mu się choć trochę przespać? - spytała. - W takim stanie? Hanna pokiwała głowš. - Tobie pewnie też nie. - Jakoœ przeżyję. Odeœpię dzisiaj. ' Hanna odwróciła się i przystanšwszy w progu, dodała ze złoœliwym uœmiechem: - To chyba nie najlepiej œwiadczy o Mary Ellen, co? Jeremiasz parsknšł œmiechem i zamknšł za niš drzwi. ROZDZIAŁ II W sobotę w kopalni panowała głucha cisza, co Jeremiasz przyjšł z zadowoleniem. Wszystko trwało w bezruchu, nie było słychać żadnych głosów, przeraœliwych gwizdków czy huczenia płomieni w piecach. Dwóch strażników popijało kawę bronišc się przed chłodem marcowego poranka. Jeremiasz zsiadł ze swego konia imieniem Big Joe i przywišzawszy go tam

gdzie zwykle, wszedł do biura. Papiery, nad którymi miał pracować, już czekały na niego: kontrakty na produkowanš przez nich rtęć oraz plany czterech domków dla nowych pracowników. Tereny kopalniane Thurstona, na których stało siedem większych domów dla kilkunastu samotnych mężczyzn, a za nimi domki dla rodzin, zaczynały przypominać małe miasteczko. Przebywanie rodzin górników na terenie kopalni nie było dla niego najwygodniej-szym rozwišzaniem, ale rozumiał, że chcš być razem, dlatego już doœć dawno pozwolił na to, czym zaskarbił sobie ich wielkš wdzięcznoœć. Kopalnie wcišż się rozwijały, tak samo jak produkcja. Z zadowoleniem przeglšdał kontrakty leżšce na biurku, zwłaszcza zamówienie Orville'a Beauchampa z Atlanty na dziewięćset baryłek rtęci, opiewajšce na sumę około pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jeremiasz oceniał, że tš iloœciš rtęci klient będzie w stanie 25 DANIELLE STEEL zaspokoić potrzeby rynkowe prawie całego Południa. Z treœci umowy wnioskował, że ma doczynienia ze zdolnym biznesmenem reprezentujšcym grupę poważnych przedsiębiorców. Transakcja była na tyle ważna, że Jeremiasz chciał wszystkiego sam dopilnować i dlatego właœnie zdecydował się na wyjazd do Atlanty. W południe zerknšł na zegarek, wstał i przecišgnšł się. Wprawdzie miał jeszcze nieco do zrobienia, ale po koszmarach poprzedniej nocy był zupełnie wykończony i marzył tylko o zobaczeniu się z Mary Ellen - dziœ bardziej niż zwykle potrzebował poczucia komfortu i ciepła, jakie mu zawsze dawała. Przez cały poranek co chwila nachodziła go myœl o Johnie Harcie i jego tragedii i to go tak rozbijało emocjonalnie, że jak najprędzej chciał się znaleœć u kochanki. Zamknšł biuro i wsiadł na konia. - Dzień dobry, panie Thurston. - Jeden ze strażników pomachał do niego rękš. Jeremiasz spojrzał ku niemu i za jego plecami, dalej na wzgórzu dojrzał przy domach gromadkę bawišcych się dzieci. Automatycznie pomyœlał o epidemii, modlšc się w duchu, aby ich nie dosięgła. - Dzień dobry, Tom. - W trzech kopalniach należšcych do niego pracowało już około pięciuset ludzi, lecz nadal nie miał kłopotów z zapamiętaniem imion większoœci z nich. Znacznš częœć czasu spędzał w pierwszej kopalni, kopalni "Thurston", pozostałe zaœ odwiedzał regularnie, choć wiedział, że sš pod opiekš sprawnych nadzorców. Przy najmniejszej jednak oznace, że coœ dzieje się nie tak, pojawiał się natychmiast na miejscu i w miarę potrzeby zostawał nawet przez kilka dni, jak choćby w razie wypadku czy zalewania co roku zimš chodników. - Wyglšda, że idzie na wiosnę. - Tak, rzeczywiœcie - uœmiechnšł się Jeremiasz. O niczym tak nie marzył jak o zmianie pory roku. Przez ostatnie dwa miesišce lało jak z cebra i walka z powodziami wyzuła wszystkich z sił. W pierwszej kopalni stracili jednego człowieka, w drugiej siedmiu, w trzeciej trzech. Przeszli srogš zimę, lecz teraz nie było po niej ani œladu: słońce œwieciło wesoło i zdšżajšc do Calistogi Szlakiem Silverada Jeremiasz czuł jego ciepłe promienie na plecach. Stęskniony za Mary Ellen, popędził starego konia i ostatnie pięć mil przejechał galopem czujšc, jak wiatr rozwiewa mu włosy i brodę. Głównš ulicš Calistogi przechadzały się grupki dam, ukryte przed słońcem pod koronkowymi umbrelkami. Łatwo było rozpoznać wœród nich kuracjuszki z

San Francisco przyjeżdżajšce tu do goršcych œródeł: ich modne stroje wyraœnie kontrastowały z mniej wykwintnymi ubiorami mieszkanek miasta, turniury 26 DOM THURSTONÓW sukien były większe, pióra na kapeluszach bujniejsze, a deseń jedwabiów żywszy. Widzšc je, Jeremiasz zawsze się uœmiechał, one zaœ natychmiast ożywiały się na widok tego postawnego, dumnego z wyglšdu mężczyzny o ciemnych włosach, tak mocno kontrastujšcych z białš maœciš jego ogiera. Kiedy szczególnie dopisywał mu humor, unosił kapelusz i uprzejmie kłaniał im się z wysokoœci konia, a w oczach mu się zapalały żartobliwe iskierki. W tłumie spacerowiczek zauważył tego dnia wyjštkowo pięknš kobietę o rudawych włosach, w sukni o barwie leœnej zieleni, i jeszcze bardziej popędził konia - jej typ urody przypomniał mu po raz kolejny, do kogo tu przyjechał. Po kilku minutach znajdował się już przed małym, schludnym domkiem Mary Ellen na Trzeciej Ulicy, w mniej atrakcyjnej częœci miasta. Zapach siarki pochodzšcy ze zdrojowiska był tu mocniejszy, ale Mary Ellen już dawno się do niego przyzwyczaiła, Jeremiasz zresztš także. Teraz jednak, jak zawsze kiedy poœpiesznie wbiegał po schodach prowadzšcych do jej domku, nie obchodziło go ani zdrojowisko, ani siarka, ani nawet własne kopalnie. Wiedział, że będzie już na niego czekała, i z bijšcym sercem bez ceremonii otworzył drzwi. Cokolwiek czuł w stosunku do Mary Ellen, jedno było pewne: ilekroć byli razem, miała nad nim tę samš magicznš moc co na poczštku ich znajomoœci. Jego oddech stawał się płytszy i opanowywało go pożšdanie, jakiego nigdy nie czul wobec żadnej poznanej wczeœniej czy póœniej kobiety. Wystarczyło jednak, że się od niej oddalił, a uczucie to mijało. I może właœnie owe chwiejne emocje zwišzane z dziewczynš nie pozwalały mu myœleć o niej jako o kandydatce na żonę. - Mary Ellen? - Otworzył drzwi do niewielkiego saloniku we frontowej częœci domu, gdzie niekiedy czekała na niego w sobotnie popołudnia. Rano zostawiała dzieci u matki, potem wracała do siebie, brała kšpiel, zakręcała loki i wkładała dla Jeremiasza najelegantsze stroje. Ich spotkania nadal otoczone były aurš wiecznego miodowego miesišca - spotykali się tylko raz na tydzień, a czasami, gdy w kopalniach coœ się stało lub gdy Jeremiasz wyjeżdżał, nawet rzadziej. Mary Ellen nienawidziła takich sytuacji, pragnęła bowiem jego obecnoœci tak bardzo, że ledwie zdšżyli się pożegnać, już za nim tęskniła, każdego dnia, każdej samotnej nocy. Zastanawiała się, jak mogła z biegiem lat tak się od niego uzależnić. Nie dawała jednak tego po sobie poznać i Jeremiasz niczego się nie domyœlał. W obecnoœci Mary Ellen był zbyt oszołomiony, by dostrzec cokolwiek innego prócz jej niesamowitej fizycznej atrakcyjnoœci, a już na pewno nie potrafił wtedy zauważyć czegoœ tak ulotnego i subtelnego jak malejšca niezależnoœć kochanki. Uwielbiał się 27 z niš spotykać, lubił poczucie wygody w jej domu, lecz sam nigdy nie zaprosił Mary Ellen do St. Helena, co poczštkowo napełniało jej matkę podejrzeniami, że na pewno jest żonaty, a gdy się okazało, że nie, zaczęła marudzić córce i namawiać jš, by zażšdała œlubu. Widzšc jednak, że to nie skutkuje, machnęła rękš - no bo czy po siedmiu latach cokolwiek mogło się jeszcze zmienić? Tak więc bez sarkania opiekowała się dziećmi,

z których najstarsze, dziewczynka, miała już czternaœcie lat, prawie tyle samo co Mary Ellen, kiedy wychodziła za mšż; jej brat był o dwa lata młodszy, a druga dziewczynka o pięć. Wszystkie dzieci bardzo lubiły Jeremiasza, zwłaszcza młodsza z dziewczynek, ale były za mšdre, żeby się dzielić swymi emocjami z babciš. - Mary Ellen? - zawołał ponownie Jeremiasz. Było czymœ niezwykłym, że nie czekała na niego na dole, więc zaczšł powoli wspinać się po schodach na górę, gdzie znajdowały się trzy maleńkie sypialnie: jedna dla niej, druga dla córek, a trzecia dla syna, wszystkie razem mniejsze niż którykolwiek z pokoi w domu Jeremiasza. Jednakże już dawno przestał czuć z tego powodu wyrzuty sumienia. Mary Ellen miała ten szczególny rodzaj dumy, który nakazywał jej utrzymywanie siebie i dzieci z własnej pracy, a wielkoœć domku z pewnoœciš nie była dla niej dopustem bożym. Przeciwnie, lubiła go, była z nim zwišzana, dbała o jego przytulnoœć i bez wštpienia nie zamieniłaby go na takie głuche gmaszysko jak dom Thurstona. Zresztš Jeremiasz też czuł się u niej lepiej niż u siebie. Dom w St. Helena na zawsze pozostał taki sam jak wtedy, gdy go zbudował - wielki i bez życia. Nie korzystał z większoœci pomieszczeń, przeznaczył je bowiem dla dzieci, by miały przestrzeń do zabawy; w tym domu miał panować nieustanny œmiech i harmider, co wraz ze œmierciš narzeczonej okazało się nieziszczalnym marzeniem. Tutaj przeciwnie: wszystko w domku Mary Ellen wskazywało na to, że jest zamieszkany, że ktoœ o niego dba i go używa, czasami aż nadto - na niegdyœ różowych œcianach widniały œlady brudnych paluszków od tak dawna, że nikt ich już nawet nie zauważał, stały się wręcz częœciš "wystroju" wnętrza. Wszedł ciężkim krokiem na górę i gdy stukał do drzwi sypialni Mary Ellen, wydawało mu się, że w powietrzu unosi się zapach róż. Zza drzwi usłyszał przytłumiony znajomy głos nucšcy jakšœ melodię. A więc jednak była... Przez jednš okropnš chwilę bał się, że dziœ, gdy tak bardzo jej potrzebował, po raz pierwszy od siedmiu lat nie zastanie jej w domu. Zastukał jeszcze raz, czujšc się jak niepewny siebie sztubak przed pierwszš randkš. - Mary Ellen? - Tym razem jego glos był delikatny i czuły jak pieszczota. 28 - ChodŸ, chodŸ - usłyszał z radoœciš. - Jestem w... - Chciała powiedzieć "w sypialni", lecz nie zdšżyła, gdyż nie czekajšc ani chwili dłużej, otwarł drzwi. Kiedy wszedł. Mary Ellen odniosła wrażenie, jakby ramiona kochanka wypełniły cały pokój, a jego obecnoœć zatrzymała jej krew w żyłach. Stała przy łóżku, jej kremowa karnacja miała tę samš barwę co stojšce obok róże, włosy mieniły się wszystkimi barwami miedzi w sšczšcych się przez okno promieniach słońca. Właœnie nakładała koronkowš suknię na również koronkowy gorset, przetykany różowymi wstšżkami biegnšcymi do pan-talonów zawišzanych pod kolanami. Jeremiasza uderzyło, że wyglšda jak młodziutka dziewczyna. Widać dostrzegła jego pełne zachwytu spojrzenie, bo zarumieniona po czubki uszu odwróciła głowę szarpišc się z sukniš, która zatrzymała się gdzieœ na ramionach. Zazwyczaj była gotowa, gdy przyjeżdżał, lecz tym razem zmitrężyła trochę więcej czasu w ogrodzie œcinajšc róże, by udekorować nimi sypialnię. - Jestem już prawie... tylko... och, do licha... nie mogę! - Kiedy tak zmagała się z niesfornymi koronkami, wyglšdała jak uosobienie niewinnoœci i bezbronnoœci i pod wpływem impulsu Jeremiasz podszedł do niej, chcšc jej pomóc. Lecz gdy tylko dotknšł sukni, ręce przestały mu

być posłuszne i zamiast opuœcić jš w dół, zaczęły cišgnšć do góry. Delikatnie przesunšł koronkowš szatkę przez delikatnš szyję i jedwabiste włosy, i następnie nie patrzšc rzucił jš na łóżko i przywarł wargami do ust Mary Ellen, tulšc jš mocno do siebie. Przy każdym spotkaniu stwierdzał zmieszany, że jest jej tak samo spragniony jak za pierwszym razem przed siedmioma laty, gdy ledwie hamował ochotę, by wpić się palcami w jej ciało, gdy z upojeniem wdychał różany zapach jej włosów. Wszystko, co się z niš wišzało, było jakby przepojone tym zapachem i czyniło z niej nierealnš "wróżkę róż", aż czasem musiał sobie nakazywać, że ma patrzeć na niš jak na zwykłš kobietę. Ale i ona przenosiła się przy nim w jakšœ innš rzeczywistoœć; zapominała o dzieciach, pracy, codziennych zmaganiach z życiem; zapominała o wszystkim, gdy co tydzień od tylu lat leżała w jego ramionach i wpatrywała się w ukochane oczy. Nigdy się nie domyœlił, jak bardzo Mary Ellen go kocha, nigdy też by mu o tym nie powiedziała z obawy, że gotów się spłoszyć. Znała go tak dobrze jak samš siebie. Wiedziała, jak przywišzany jest do swojej samotnoœci i wolnoœci, ile szczęœcia daje mu niczym nie ograniczona praca, winnice i kopalnie. Nie potrzebował powszednioœci rodzinnego życia z tš samš kobietš u boku każdego dnia i z trojgiem nie swoich dzieci. Był na to zbyt niezależny i zbyt pochłonięty pracš w rozrastajšcym się 29 DANIELLE STEEL coraz bardziej kopalnianym imperium. Ale za to właœnie, że był sobš, szanowała go i kochała. Tak bardzo, że nie chciała go prosić o to, czego sam z własnej woli jej nie dawał, i musiała się zadowolić tym, co miała: jednš nocš w tygodniu mijajšcš w goršczkowym zapamiętaniu. Zdšżyła się z tym pogodzić i zastanawiała się nawet, czy nie dlatego ich zwišzek trwa tak długo, że cotygodniowa rozłška nieustannie podsyca ich namiętnoœć, która być może prędko by wygasła, gdyby byli ze sobš na co dzień. Czasami tylko zadawała sobie w myœlach pytanie, czy sprawy wzięłyby inny obrót, gdyby miała z nim dziecko, mimo że było to niemożliwe - po ostatnim porodzie lekarz ostrzegł jš, że już sama myœl o następnej cišży jest dla niej niebezpieczna. Zresztš nie miała nawet co rozważać takiej kwestii, nie wyglšdało bowiem na to, by Jeremiasz pragnšł dziecka, a przynajmniej nigdy nic takiego nie mówił. Tyle że Jeremiasz w ogóle mało przy niej mówił. Kiedy znajdowała się obok, nie potrafił myœleć ani o dzieciach, ani o rodzinie czy kopalniach, zapominał o wszystkim. Mary Ellen potrafiła zawładnšć każdš jego myœlš, każdym zmysłem, tak jak w tej chwili, gdy wdychał różany zapach jej skóry, delikatnej jak jedwab, gdy wpatrywał się w jej szmaragdowozielone oczy rozpalone oczekiwaniem. Ułożywszy jš delikatnie na łóżku, zaczšł rozsznurowywać jej gorset, co przy jego sprawnych palcach trwało krótkš chwilę. Wreszcie sznurówka opadła, a wraz z niš zsunęły się pantalony, odsłaniajšc długie zgrabne nogi Mary Ellen, i Jeremiasz zobaczył jej zupełnie teraz nagie atłasowe ciało. Przyjechał tu z pragnieniem, aby pieœcić jš wzrokiem, dłońmi i językiem, i w zapamiętaniu robił to teraz, aż znalazła się pod nim chwytajšc powietrze otwartymi ustami, łaknšc aż do bólu, by już, natychmiast, mieć go w sobie. Jeremiasz marzył o tym nie mniej niż ona, dziœ jeszcze bardziej niż zwykle doznawał wrażenia, że nie jest w stanie się niš nasycić, nawdychać do syta zmysłowego zapachu jej włosów i ciała. Za wszelkš cenę chciał odepchnšć od siebie smutne myœli o Jennie i o potwornej nocy u Johna Harte'a; liczył, że Mary Ellen mu w tym

pomoże. Ona zaœ instynktownie wyczuwała jego stan ducha, rozumiała go do głębi, w niemal zwierzęcy sposób, i ze wszystkich sił starała się mu dać z siebie więcej i jeszcze więcej, by wypełnić pustkę i ukoić smutek. Gdy wreszcie zaspokojona i ogarnięta sennoœciš leżała w ramionach Jeremiasza, spojrzała na niego z troskš i głaszczšc go delikatnie po brodzie, spytała: - Już trochę lepiej, Jeremiaszu? Uœmiechnšł się. Jakże dobrze go znała! 30 DOM THURSTONÓW - Teraz już tak... dzięki tobie. Jesteœ dla mnie taka dobra,' Mary Ellen... Miło jej było, że to powiedział, że docenił jej oddanie. - A o co chodziło? Przez dłuższy czas nie odpowiadał. Uczucia targajšce nim zeszłej nocy wišzały się z Jennie, nie chciał więc o tym wspominać, by nie sprawić przykroœci leżšcej obok niego kobiecie. Nie do końca też rozumiał, dlaczego ujawniły się właœnie teraz, przy okazji tragedii Johna. Czy przez podobieństwo do sytuacji sprzed osiemnastu lat? - Miałem wczoraj okropnš noc. Byłem u Johna Harte'a... Spojrzała zaskoczona i zaintrygowana. Położyła się na boku i podparła na łokciu. - Myœlałam, że nawet nie rozmawiacie ze sobš. - Musiałem do niego pojechać. Stracił żonę i córeczkę... - zawahał się. Zamknšł oczy i przypomniał sobie twarzyczkę małego Barnaby'ego po œmierci. - A przy mnie zmarł również jego syn. - Nie był w stanie powstrzymać łzy, która stoczyła mu się po policzku. Mary Ellen otarła jš delikatnie i objęła Jeremiasza. Był taki rosły, taki silny, tak niesamowicie męski, a przy tym wrażliwy i delikatny. Samotna łza wzruszyła jš bardziej, niż chciała przed sobš przyznać. - Był taki mały... - nie potrafił opanować szlochu wspomniawszy, jak zamykał oczy chłopca. Przywarł mocniej do Mary Ellen, jakby nagle zawstydzony, że nie umie zapanować nad emocjami, ale były silniejsze od niego, niepowstrzymanym nurtem płynęły jak powódœ gdzieœ z głębi jego istoty.- Biedny chłopak, w jednš noc stracił całš rodzinę. Mary Ellen leżała cicho, pozwalajšc mu wyrzucić z siebie cały ból. Delikatnie przesunęła dłoniš po jego włosach. - Cieszę się, że pojechałeœ do niego, mimo że nikt tego od ciebie nie oczekiwał - powiedziała cicho. - Musiałem. Wiedziałem, jak się będzie czuł - odparł, a Mary Ellen domyœliła się, że nawišzuje do swej tragedii z Jennie, o której dowiedziała się od Hanny; sam Jeremiasz nigdy jej o tym nie wspominał. Aż do teraz: - Kiedyœ i mnie zdarzyło się coœ podobnego. - Wiem. - Jej glos był miękki jak płatki róż. - Tak przypuszczałem. - Uœmiechnšł się smutno i wytarł twarz. - Przepraszam... - Poczuł zażenowanie z powodu wybuchu emocji, ale jednoczeœnie ulgę: rozmowa z Mary Ellen jak zwykle mu pomogła. - Biedny facet, nie będzie mu lekko. - Da sobie radę, zobaczysz. Jeremiasz kiwnšł głowš. - Znasz go? 3i DANIELLE STEEL

- Nie. Widywałam go w mieœcie, ale nigdy nie rozmawialiœmy ze sobš. Słyszałam, że jest uparty jak osioł i jeszcze bardziej nieprzyjemny. Ludzie tego pokroju zwykle się nie załamujš, obojętnie co im się przytrafia. - Nie sšdzę, żeby rzeczywiœcie taki był naprawdę. Wydaje mi się, że jest po prostu młody i przebojowy, bierze to, co potrzebuje, nie pytajšc nikogo o zdanie. Mary Ellen pokiwała głowš nie chcšc rozwijać tematu: John Harte interesował jš nieporównanie mniej niż Jeremiasz Thurs-ton. - Wiesz? bardzo cię podziwiam. - Uœmiechnęła się i przysunęła bliżej. - Nie mam pojęcia za co. Bo w gruncie rzeczy jestem taki sam jak on: uparty jak osioł, tylko że w dodatku stary. Mary Ellen rozeœmiała się i pocałowała go w policzek. - Ale ten osioł należy do mnie i w dodatku go kocham. - Czasami mówiła w ten sposób, majšc może podœwiadomš nadzieję, że go sprowokuje do podobnego wyznania, z żalem zdawała sobie bowiem sprawę, że tak naprawdę Jeremiasz wcale do niej nie należy. Jednakże komu szkodziło, że raz w tygodniu udawała, iż jest inaczej? Nie miała wyboru. Kiedyœ poprosił jš o rękę, lecz odmówiła, a teraz było już za póŸno. Gdy upłynęło kilka lat od œmierci Jake'a, chętnie by poœlubiła Jeremiasza, czuła jednak, że już nigdy więcej nie ponowi proœby. Straciła na to nadzieję. Była wœciekła na swojš głupotę, przez którš nie wykorzystała okazji. Usprawiedliwiało jš tylko to, że cišgle jeszcze wtedy miała nadzieję na powrót Jake'a. Zapijaczony sukinsyn... - O czym myœlisz? - Jeremiasz patrzył na niš uważnie. - Wyglšdasz, jakby ci coœ zepsuło humor. Uœmiechnęła się na tę jego spostrzegawczoœć i machnęła rękš. - Nic takiego. - Mam nadzieję, że nie jesteœ o coœ na mnie zła? Gwałtownie potrzšsnęła głowš z lekkim uœmiechem. Rzadko, jeœli w ogóle, dawał jej powody do złoœci. Nie tak jak Jake. Co za drań. Zmarnowała z nim piętnaœcie lat życia, z czego pięć w najgłupszy sposób, łudzšc się, że wróci, podczas gdy on mieszkał sobie najspokojniej w œwiecie w Ohio z innš kobietš. Ale dowiedziała się o tym dopiero po jego œmierci, o czym zawiadomiła jš właœnie tamta. Usłyszała też, że spłodził z niš dwóch synów. Na wieœć o tym Mary Ellen poczuła się jak beznadziejna idiotka. Tak długo trzymała Jeremiasza na dystans, wierzšc w powrót męża! Męża, co za ponury żart... DOM THURSTONÓW - Nigdy nie jestem na ciebie zła, głuptasie. Nie dajesz mi powodów. - Mówiła jak najbardziej szczerze. Był uroczym mężczyznš, zawsze dla niej dobrym, czasami aż do przesady, hojnym, miłym i uważnym, lecz zawsze utrzymywał między nimi pewien dystans i to spowodowało, że zdšżyła się pozbyć nadziei na małżeństwo. Ich zwišzek ograniczał się do wspólnie spędzanych sobót - dzisiejszej i tych wszystkich, które mieli za sobš w cišgu siedmiu lat. Ale nie złoœciło jej to, najwyżej zasmucało. - Będę musiał wyjechać w najbliższym czasie. - O wyjazdach mówił jej zawsze z wyprzedzeniem. Bo taki właœnie był: uważny, uprzejmy i zorganizowany. - Gdzie tym razem? - Na południe. Do Atlanty. - Najczęœciej wyjeżdżał do Nowego Jorku, poprzedniego roku był też w Charlestonie w Południowej Karolinie, jednakże nigdy nie zaproponował jej, aby mu towarzyszyła. Nie miała o to pretensji: interesy to interesy. - I to raczej nie na długo. Tyle, żeby

dojechać i wszystko pozałatwiać, góra dwa tygodnie. - Potarł nosem jej kark i pocałował. - Będziesz za mnš tęskniła? - A jak sšdzisz? - odparła głębszym od hamowanego pożšdania głosem i objęła go. - Sšdzę, że trzeba być wariatem, żeby gdziekolwiek się ruszać majšc ciebie... Trawiona namiętnoœciš wiła się w jego ramionach, a jej krzyki ekstazy byłoby słychać w całym sšsiedztwie, gdyby przezornie nie zamknęła wczeœniej okien. Następnego dnia rano Jeremiasz czuł się jak nowo narodzony. Na starym piecu kuchennym Mary Ellen usmażyła mu kiełbaski i jajka oraz mały stek i to wszystko podała z chlebem kukurydzianym. Jeremiasz chciał jej kupić nowy piec zeszłej zimy, ale upierała się, że nie potrzebuje. Bez wštpienia nie należała do osób pazernych. Jej matka uważała takie podejœcie za skończonš głupotę i nie omieszkała przypominać córce przy każdej okazji, że Thurston jest jednym z najbogatszych ludzi w stanie. Ale Mary Ellen nic sobie nie robiła z tych uwag. Miała wszystko, czego potrzebowała. Prawie... Tyle że jeden dzień w tygodniu z Jere-miaszem znaczył więcej niż całe życie z kimœ poœledniejszego formatu. Nie narzekała więc, tym bardziej że miała swobodę wyboru i działania. Jeremiasz nigdy nie dopytywał się o to, co robiła przez cały tydzień, lecz nie z braku zaufania czy zainteresowania, tylko raczej z obawy, by nie być nachalnym. Inna sprawa, że nie miał powodów do podejrzeń: odkšd Mary Ellen go poznała, zerwała wszystkie inne kontakty i to też było przejawem jej 3 Dom Thurttonów 33 DANIELLE STEEL wolnego wyboru. Niemniej miala œwiadomoœć, że gdyby spotkała kogoœ interesujšcego i ten ktoœ zaproponowałby jej małżeństwo, prawdopodobnie nie wahałaby się ani przez moment, bo przecież Jeremiasz nie żšdał od niej żadnych obietnic. A szkoda... - Kiedy wyjeżdżasz? - Jedzšc kromkę chleba przyglšdała mu się. Miał piękne niebieskie oczy i kiedy patrzył na niš, topniało w niej serce. - Za kilka dni. - Uœmiechnšł się czujšc nowy przypływ sil. Doskonale się wyspał, co jednakże nastšpiło dopiero po kilkugodzinnym kochaniu się z Mary Ellen. - A zaraz po powrocie dam ci znać, że jestem. - Tylko postaraj się nie spotkać w Atlancie dziewczyny swoich marzeń. - A niby czemu miałbym szukać? - Uniósł filiżankę kawy i rozeœmiał się wesoło. - Jak możesz w ogóle coœ takiego mówić, zwłaszcza po ostatniej nocy? Uœmiechnęła się z zadowoleniem. - Wiesz czemu. - Nie bšdœ niemšdra. - Nachylił się i pocałował jš w czubek nosa, a gdy skłoniła się ku niemu nadstawiajšc usta, nie oparł się pokusie, by jej nie zajrzeć w dekolt. Miała na sobie różowy szlafroczek, który jej kupił podczas ostatniej podróży do Francji, gdzie oglšdał tamtejsze winnice. Położył dłoń na jej piersi, czujšc jak reaguje na jego dotyk. Nie potrafił opanować ogarniajšcego całe ciało dreszczu. Odstawił filiżankę i okršżywszy stół, podszedł do niej. - Co takiego powiedziałaœ, Mary

Ellen?... - Jego głos zmienił się teraz w chrapliwy szept. Wzišł jš na ręce i zaczšł się wspinać na schody. - Powiedziałam... żebyœ nie... - nie zdšżyła dokończyć, bo zamknšł jej usta długim pocałunkiem. Chwilę póœniej złożył swój słodki ciężar na łóżku i uwolniwszy Mary Ellen z aksamitnego szlafroczka, odsłonił jej równie aksamitne ciało, potem przywarł do niej i gwałtownie w niš wszedł. I znów poddali się namiętnoœci, która zdawała się trwać w nieskończonoœć, aż wreszcie zmęczeni i szczęœliwi rozstali się o zmierzchu. Ukojony chwilami z Mary Ellen, Jeremiasz wracał do domu w znacznie lepszym nastroju. Spotkanie z niš podziałało na niego tak wspaniale, że dojeżdżajšc do St. Helena zauważył, iż smutek, jaki czuł poprzedniej nocy, znacznie złagodniał. Wreszcie znalazł się w sypialni i gdy z trudem œcišgnšł z siebie ubranie, poczuł różany zapach jej ciała. Zasypiał uœmiechajšc się do swoich myœli o Mary Ellen. 34 DOM THURSTONÓW ROZDZIAŁ III - Tylko żebyœ mi się tam dobrze zachowywał. - Patrzšc srogo, Hanna groziła Jeremiaszowi palcem jak dziecku. Rozeœmiał się. - Mówisz tak samo jak Mary Ellen. - Może po prostu obie wiemy, co z ciebie za ziółko. - No dobrze, dobrze. Będę grzeczny. Jeremiasz żartował mimo zmęczenia i stresów. Miał za sobš ciężki tydzień, o czym Hanna dobrze wiedziała. Pogrzeb żony Johna Harte'a i jego dzieci rozstroił go, na dodatek w jego kopalniach również pojawiły się pierwsze ofiary epidemii. Na szczęœcie nie było przypadków œmiertelnych, do czego z pewnoœciš przyczyniło się zarzšdzenie Thurstona, by przy najmniejszych oznakach choroby natychmiast wzywać lekarza. Z ochotš przesunšłby podróż do Atlanty, ale nie mógł. Na propozycję zmiany terminu Orville Beauchamp zareagował listem, w którym wyraœnie zaznaczył, że jeœli Thurston nadal zainteresowany jest zawarciem transakcji, to nie może zwlekać. Jeremiasz miał wielkš ochotę posłać go do diabła i przekazać ofertę Harte'owi, teraz wszakże samo zajęcie się niš przerastałoby siły Johna, nie mówišc o wyjeœdzie do Atlanty. Tak więc, chcšc nie chcšc, Jeremiasz zdecydował się jechać, mimo iż nie opuszczało go jakieœ niejasne przeczucie co do nowego partnera. Nie miało wprawdzie realnego uzasadnienia, bo proponowane warunki transakcji były wręcz wymarzone, niemniej... Mrużšc oczy przed dymem trzymanego w dłoni cygara, pochylił się, by ucałować Hannę w czoło, i rzucił ostatnie spojrzenie na przytulnš kuchnię, po czym w jednš rękę wzišł skórzanš torbę, w drugš sponiewierany już nieco sakwojaż, zsunšł na czoło czarny kapelusz nadajšcy mu nieco diaboliczny wyglšd i szybkim krokiem skierował się do czekajšcego powozu. Wrzucił bagaż na dach i skoczył na kozioł obok powożšcego chłopaka, odbierajšc od niego lejce. - Dzień dobry panu. - Dzień dobry, chłopcze. Otoczony gęstym kłębem dymu z cygara Jeremiasz lekko zacišł konie batem i powóz szybko potoczył się po drodze. Wkrótce Thurston, pogršżywszy się w myœlach o czekajšcej go transakcji, zapomniał o chłopcu, który z kolei bezustannie spozierał nań, zafascynowany jego wyglšdem: głębokš bruzdš pomiędzy 35

DANIELLE STEEL przymrużonymi teraz oczami, zmarszczonym w skupieniu czołem, eleganckim kapeluszem, szerokimi ramionami, potężnymi dłońmi, nienagannym strojem. Słyszał, że pan Thurston pracował kiedyœ w kopalni, ale widzšc, jaki jest czysty i zadbany, sšdził, że to nieprawda. Nie mógł też wyobrazić sobie, jak ten wielki, pełen utajonej siły mężczyzna mógł się zmieœcić w maleńkich podziemnych niszach. Byli już w połowie drogi do Napy, gdy wreszcie Jere-miasz ocknšł się z zamyœlenia i zwrócił do chłopca z uœmiechem: - Ile masz lat, synu? - Czternaœcie, psze pana - odparł chłopak lekko drżšcym głosem, nadal podekscytowany możliwoœciš przebywania w towarzystwie samego pana Thurstona. Wdychał z luboœciš woń jego cygara, która kojarzyła mu się z esencjš dorosłoœci i męskoœci.- To znaczy, będę miał tyle w maju. - Ciężkš masz pracę w kopalni? - Tak, psze pana - przyznał nieco niepewnie, lecz Thurston nie sprawdzał go, pytał z czystej ciekawoœci, wracajšc myœlami do okresu, gdy był w jego wieku. - Jak miałem tyle lat co ty, też pracowałem w kopalni. To ciężka praca dla chłopca... Właœciwie ciężka dla każdego. Ale chyba ci się podoba, co? Nastała dłuższa cisza, chłopiec rozważał, co odpowiedzieć. W końcu zdecydował się na szczeroœć, bo w jakiœ dziwny sposób ten wielkolud z cygarem wzbudzał w nim zaufanie. - Nie, psze pana. Nie podoba mi się. To bardzo brudna praca. Kiedy będę duży, chciałbym robić coœ innego. - Na przykład co? - Jeremiasza zaintrygowała szczeroœć i odwaga chłopca. - No... coœ czystego. Może w banku? Mój tato mówi, że to praca dla słabeuszy, ale dla mnie byłaby w sam raz, bo jestem dobry w liczeniu. Rachuję w głowie szybciej niż niektórzy na papierze. - Naprawdę? - Jeremiasz starał się zachować poważny wyraz twarzy, ale w oczach zapaliły mu się wesołe błyski. Podobało mu się niezachwiane przekonanie, z jakim chłopiec to powiedział. - To może chciałbyœ mi czasami pomagać? - Pomagać panu? - Chłopiec nie posiadał się ze zdumienia. - Och, tak, proszę pana! - Myœlę o sobotach. Pracuję w biurze przedpołudniami, bo wtedy mam spokój. Umówmy się zatem, że pojawisz się u mnie w pierwszš sobotę po moim powrocie. Pomożesz mi w liczeniu i wypełnianiu formularzy, bo na pewno nie jestem tak szybki jak 36 DOM THURSTONÓW ty. - Rozeœmiał się, czarne oczy chłopca zrobiły się bowiem duże jak spodki. - Jak ci się to podoba? - Och!... cudownie!... Cudownie!... - Chłopak zaczšł podskakiwać z radoœci na koŸle, lecz po chwili się uspokoił, uœwiadomiwszy sobie, że takie zachowanie raczej nie licuje z manierami prawdziwego mężczyzny. Jeremiasz od razu się domyœlił, dlaczego jego młody towarzysz nagle zesztywniał przybierajšc pełen powagi wyraz twarzy, i to rozbawiło go jeszcze bardziej. Chłopiec mu się podobał. Właœciwie lubił wszystkie dzieci, a one odpłacały mu tym samym. Rozmowa z chłopcem przywiodła mu na myœl dzieci Mary Ellen:

były bardzo ułożone i miłe, co było zasługš œwietnego wychowania ich przez matkę. Mimo że Mary Ellen miała dużo obowišzków na swoich barkach, najbardziej koncentrowała się na dzieciach, dajšc im wszystko, co tylko mogła, i z niezachwianš stanowczoœciš odmawiajšc przyjęcia pomocy. Instynktownie czuła, że gdyby zrobiła inaczej, to może jej dzieciom byłoby i lepiej, ale gdzieœ przerwałaby się łšczšca jš z nimi nić porozumienia. Nie wnikajšc w powody, które niš kierowały, Jeremiasz nie narzucał się więc z pomocš, zostawiajšc jej zupełnš swobodę decydowania o własnym życiu. Teraz zastanawiał się jednak, czy nie wynikało to z egoizmu. Jego jedyny kontakt z dziećmi Mary Ellen ograniczał się do wspólnie spędzanych co jakiœ czas niedzielnych pikników, natomiast nigdy nie było go pod rękš, gdy któreœ z nich zachorowało czy nabroiło w szkole, kiedy je trzeba było skarcić lub przytulić. Znał niejako ich odœwiętny tylko wizerunek - w niedzielnych ubrankach i z takimiż manierami. Zastanawiał się, czy jej nie zawiódł, czy nie powinien był bardziej zdecydowanie starać się wraz z niš zatroszczyć o jej dzieci. Mimo że nigdy, nawet w najcięższych chwilach nie napomknęła mu, że tego pragnie, Jeremiasz miał ostatnio coraz więcej wštpliwoœci. Czy rzeczywiœcie Mary Ellen nie zasługuje na więcej niż to, co odeń otrzymuje - dwa dni w tygodniu żarliwej miłoœci w małym domku w Calistodze? Przestraszony, że chłopak mógłby czytać w jego myœlach, oglšdnšł się na niego. - Podobajš ci się dziewczyny, synu? - Nie wiedział, jak ma na imię, choć znał jego ojca: był nim jeden z najbardziej zaufanych pracowników, majšcy jeszcze dziewięcioro dzieci, z których większoœć stanowiły dziewczynki, o ile Jeremiasz dobrze pamiętał. Towarzyszšcy mu chłopak był najmłodszym z jego trzech synów pracujšcych w kopalni. Chłopiec wzruszył ramionami. - Większoœć z nich to gęsi. Mam siedem sióstr i prawie wszystkie sš takie głupie, że nie wiem. 37 DANIELLH STBEL Jeremiasz parsknšł œmiechem. - Nie wszystkie kobiety sš niemšdre, możesz mi wierzyć. Głupich jest o wiele mniej, niż nam się wydaje. O wiele mniej! - Zacišgnšł się mocno cygarem. No tak, Hanna, Mary Ellen czy spora częœć innych znanych mu kobiet z pewnoœciš nie zasługiwała na okreœlenie "głupie". Co więcej, niektóre z nich były tak mšdre, że ukrywały to przed mężczyznami. To zawsze pocišgało go najbardziej: udawały bezbronnoœć i naiwnoœć, podczas gdy naprawdę w postępowaniu kierowały się umysłem ostrym jak brzytwa. Bawiło go podejmowanie z nimi gry w udawanie, że tego nie dostrzega. Nagle zdał sobie sprawę, że być może właœnie dlatego nie ożenił się z Mary Ellen - z niš nie umiał grać. Była bezpoœrednia i otwarta, kochajšca i zmysłowa jak diabli, lecz nie miała w sobie krzty tajemniczoœci i za każdym razem wiedział, czego się spodziewać. Nie miał oczywiœcie wštpliwoœci co do bystroœci jej umysłu, ale czegoœ mu u niej brakowało, jakiejœ zagadkowoœci, czegoœ, co trzeba by mozolnie, krok po kroku odkrywać, czegoœ, co uniemożliwiało prowadzenie z niš ekscytujšcej, misternie rozgrywanej walki podjazdowej, małych męsko-damskich gierek. Szczególnie ostatnio zauważył, że w relacjach z kobietami coraz częœciej szukał intrygujšcej wieloznacznoœci; zastanawiał się nawet, czy nie jest to oznakš starzenia się. Ta myœl go rozbawiła. Obejrzał się na chłopca.

- Nie ma nic wspanialszego na tym œwiecie, chłopcze, niż piękna kobieta. No, chyba że jest to wzgórze pokryte falujšcš trawš przetykanš polnymi kwiatami. - Właœnie na takie teraz patrzył i ten widok poruszył go do głębi. Wszystko się w nim buntowało na myœl, że musi to zostawić, choćby na krótkš chwilę, by wyjechać w interesach. Wiedział, że póki nie wróci, w jego życiu, w jego duszy pozostanie pustka. - Lubisz ziemię, chłopcze? Pytanie w żaden sposób nie współbrzmiało z zainteresowaniami chłopaka, ale nie wiedzšc, o co może chodzić panu Thurstonowi, wolał nie ryzykować szczerej odpowiedzi. I tak jak na jeden poranek aż nadto był odważny. - Tak - odparł, lecz z wypranego z emocji głosu można było wyczytać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co Jeremiaszowi chodzi. Ziemia... gleba... Jeremiasz nadal pamiętał przechodzšce go ciarki, gdy jako chłopiec brał do ręki ziemię i œciskał jš w dłoni. "To twoje, synu. To wszystko twoje. Dbaj o to zawsze..." - słowa ojca na nowo zadœwięczały mu w uszach. Posiadłoœć Jeremiasza była z poczštku małym skrawkiem ziemi, a teraz 38 DOM THURSTONÓW przypominała prawdziwe imperium. Chociaż już dawno odkrył, że z takim przywišzaniem do ziemi człowiek się rodzi, nie mógł zrozumieć, dlaczego nie cechuje ono wszystkich mężczyzn, synów Adama, od tysišcleci żyjšcych z niš w symbiozie. Bo jeœli chodzi o kobiety, na zawsze pozbył się złudzeń - w ogóle nie znały tego uczucia, nie potrafiły zrozumieć pasji, z jakš traktował "spłacheć kurzu", jak wyraziła się jedna ze znajomych Jeremiasza w rozmowie, nie były zdolne zaakceptować tego dziwnego, wręcz metafizycznego stosunku do ziemi, podobnie jak jadšcy z nim chłopiec. Jeremiasz nie miał jednak o to do niego pretensji: praca w banku pocišgała go prawdopodobnie ze względu na kontrast między tym zajęciem a ciężkš i brudnš pracš górnika czy rolnika. Kiedyœ wylšduje zapewne w banku poœród stert papierów i z radoœciš spędzi resztę życia na przesuwaniu paciorków na liczydle. Wprawdzie Jeremiasz nie widział w tym nic nagannego, lecz on, gdyby tylko było to możliwe, do końca swych dni chciałby się zajmować wyłšcznie skarbami ziemi: w nieskończonoœć przemierzać winnice napawajšc się widokiem rosnšcych roœlin i pracować w kopalni cieszšc się ukrytym bogactwem kruszców, wieczorem zaœ, zmęczony do granic wytrzymałoœci, ale nieziemsko szczęœliwy, wracać na wypoczynek do domu. Zyski płynšce z posiadania ziemi interesowały go znacznie mniej niż jej naturalne piękno i mozół, jaki trzeba w niš włożyć, by zaczęła odkrywać swe płody. Było prawie południe, kiedy dotarli do Napy: najpierw mijali na przedmieœciach farmy, które w miarę zbliżania się do centrum ustępowały miejsca wielkim eleganckim domom, stojšcym w otoczeniu wypielęgnowanych trawników i starannie przystrzyżonych drzew. Po raz kolejny Jeremiasz skonstatował, że jego dom w St. Helena nawet się do nich nie umywa. Mimo starań nieocenionej Hanny był zdecydowanie mniej zadbany i wypieszczony - typowy dom kawalera, co jakimœ sposobem widziało się na pierwszy rzut oka. Może między innymi dlatego, że choć w nim mieszkał, odpoczywał i spal, jego prawdziwym domem były kopalnie i winnice. Rękę Hanny zauważało się głównie w wygodnym urzšdzeniu kuchni i rozrastajšcym się ogródku warzywnym. Tu zaœ, w Napie, o dom troszczyły się panie domu z prawdziwego zdarzenia, dbajšce o to, by w oknach zawsze wisiały œwieże koronkowe firanki, ogrody pełne były bujnie rosnšcych kwiatów, a w pokojach rozbrzmiewał gwar dziecięcych głosików. Widok tych schludnych i pięknych