uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 861 159
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 102 319

Dashiell Hammett - Osmalona fotografial

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :301.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Dashiell Hammett - Osmalona fotografial.pdf

uzavrano EBooki D Dashiell Hammett
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 58 stron)

Dashiell Hammett

Osmalona fotografia Przełożył Wacław Niepokólczycki

Idiotyczna sprawa Przełożył Krzysztof Zarzecki Iskry, Warszawa 1988 Osmalona fotografia — Miały wrócić wczoraj — zakończył swoją opowieść Alfred Banbrock. — Ale gdy dziś rano jeszcze się nie pojawiły, żona zatelefonowała do pani Walden. Pani Walden powiedziała, że ich tam nie było… że w ogóle nie miały być. — Z pozoru więc wygląda — zasugerowałem — że córki pana wyjechały z własnej woli i z własnej woli pozostają poza domem? Banbrock kiwnął głową z powagą. Zmęczone mięśnie obwisły w jego pełnej twarzy. — Tak może się wydawać — przyznał. — Dlatego przyszedłem po pomóc do pańskiej Agencji zamiast na policję. — Czy kiedyś zdarzały się im takie zniknięcia? — Nie. Jeśli czytuje pan prasę, zapewne napotkał pan wzmianki o nieregularnym trybie życia młodego pokolenia. Moje córki wyjeżdża ją i przyjeżdżają, kiedy im się podoba. Ale chociaż nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek znałem ich zamiary, na ogół zawsze wiedzieliśmy, gdzie są. — Nie domyśla się pan, czemu w taki sposób wyjechały? Potrząsnął zniżoną głową. — Były ostatnio jakieś kłótnie? — zaryzykowałem. — Nie… — zaczął i nagle zmienił to na: — Tak… chociaż uznałem sprawę za nic nie znaczącą i wcale bym sobie jej nie przypomniał, gdyby mnie pan nie zapytał. W czwartek wieczorem… na dzień przed ich wyjazdem. — O co poszło? — O pieniądze, oczywiście. Nigdy nie kłóciliśmy się- o nic innego. Dawałem córkom spore kieszonkowe… może za spore. I nie musiały się do niego ograniczać. Rzadko kiedy zresztą go nie przekraczały. W czwartek wieczorem poprosiły mnie o sumę, która znacznie przerastała uzasadnione potrzeby dwojga dziewcząt. Odmówiłem wypłacenia jej, choć w końcu dałem nieco mniejszą. Nie była to w ścisłym sensie tego słowa kłótnia… ale lekkie ochłodzenie naszych wzajemnych stosunków.

— I właśnie po tej sprzeczce powiedziały, że jadą na weekend do Monterey, do pani Walden? — Możliwe. Nie jestem tego pewien. Wydaje mi się, że dowiedziałem się o tym dopiero nazajutrz, ale mogły powiedzieć wcześniej mojej żonie. — I nie przychodzi panu na myśl żaden inny powód ich ucieczki? — Żaden. Nasza sprzeczka o pieniądze… która nie była zresztą wcale tak niezwykła… nie mogła z nią mieć nic wspólnego. — A co sądzi ich matka? — Ich matka nie żyje — poprawił mnie Banbrock. — Moja żona jest ich macochą. Jest tylko o dwa lata starsza od Miry, mojej starszej córki, i równie jak ja zdezorientowana. — Czy pana córki i ich macocha żyją w zgodzie? — Tak! Tak! W doskonałej zgodzie! Ilekroć w rodzinie następował podział, zawsze tworzyły zwarty front przeciwko mnie. — Córki wyjechały w piątek po południu? — W południe lub kilka minut później. Samochodem. — A samochodu oczywiście nadal nie ma. — Naturalnie. — Jaki to samochód? — Locomobile, ze składanym dachem. Czarny. — Może mi pan podać numer rejestracyjny i numer silnika? — Zaraz sprawdzę. Odwrócił się w krześle do wielkiego biurka z zasuwanym blatem, które zasłaniało ze ćwierć ściany biura, pogmerał w papierach w przegródce i podyktował mi numery przez ramię. Zapisałem je na odwrocie koperty. — Umieszczę ten samochód na policyjnej liście wozów skradzionych — powiedziałem. — Można to zrobić bez wspominania o pańskich córkach. Może biuletyn policyjny spowoduje znalezienie samochodu, co z kolei pomoże nam odnaleźć dziewczyny. — Doskonale — przystał — skoro da się to zrobić bez przykrego rozgłosu. Tak jak powiedziałem na początku, nie chcę większego rozgłosu niż absolutnie konieczny… chyba że się okaże, iż dziewczętom stała się krzywda.

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i wstałem. — Chciałbym teraz porozmawiać z żoną pana — powiedziałem. — Jest w domu? — Chyba tak. Zadzwonię i powiem, że ją pan odwiedzi. Rozmawiałem z panią Banbrock w wielkiej wapiennej fortecy na szczycie górującego nad oceanem i zatoką wzgórza w Sea Cliff. Była wysoką ciemną dziewczyną lat dwudziestu dwu, skłonną do tycia. Nie powiedziała mi nic takiego, o czym by jej mąż wcześniej nie napomknął, ale podała mi więcej szczegółów. Otrzymałem rysopis dziewcząt: Mira — lat dwadzieścia, wzrost 173 cm, waga 68 kg, budowa atletyczna, dziarski, niemal męski sposób poruszania się, krótkie brązowe włosy, oczy piwne, cera ciemna, twarz kwadratowa z szeroką brodą i krótkim nosem, ukryta pod włosami blizna nad lewym uchem. Lubi konie i wszelkie zabawy na świeżym powietrzu. Kiedy wychodziła z domu, miała na sobie niebieskozieloną suknię wełnianą, mały niebieski kapelusik, krótkie czarne selskinowe futro i czarne pantofle. Rut — lat osiemnaście, wzrost 162 cm, waga 48 kg, oczy piwne, włosy krótkie, brązowe, cera ciemna, twarz drobna, owalna. Cicha, nieśmiała, skłonna szukać oparcia w starszej, silniejszej siostrze. Ubrana była w tabaczkowobrązowy płaszcz lamowany futrem, szarą jedwabną suknię oraz szeroki brązowy kapelusz. Dostałem po fotografii każdej z dziewcząt i dodatkowo zdjęcie Miry stojącej przed kabrioletem. Otrzymałem spis rzeczy, które z sobą wzięły — takie, jakie zwykle bierze się na weekend. A co najważniejsze, uzyskałem od pani Banbrock listę ich przyjaciół, krewnych i znajomych, o których wiedziała. — Czy wspominały o zaproszeniu od pani Walden przed kłótnią z ojcem? — spytałem, schowawszy te rzeczy do kieszeni. — Chyba nie — odparła pani Banbrock z namysłem. — Wcale nie łączyłam tych dwu rzeczy. Bo one tak naprawdę wcale się nie pokłóciły z ojcem. Wymiana zdań, która nastąpiła między nimi, była nie dość ostra, by móc ją nazwać kłótnią. — Widziała je pani, kiedy wyjeżdżały? — Oczywiście! Wyjechały w piątek o wpół do pierwszej. Pocałowały mnie jak

zwykle na pożegnanie i nic w ich zachowaniu nie wskazywało, że coś jest nie tak. — Nie ma pani pojęcia, dokąd mogły się udać? — Nie. — Nic nie przychodzi pani do głowy? — Nie. Wśród nazwisk i adresów, które panu dałam, są krewni i znajomi dziewcząt w innych miastach. Mogły się udać do któregoś z nich. Sądzi pan, że powinniśmy… — Zajmę się tym — obiecałem. — Potrafi pani wskazać paru z nich, do których najprawdopodobniej mogły się udać? — Nie — odparła zdecydowanie. — Nie potrafię. Z tego spotkania wróciłem prosto do Agencji i uruchomiłem jej maszynerię: załatwiłem, aby agenci innych oddziałów Continentalu zajęli się niektórymi nazwiskami z mojej listy, umieściłem kabriolet locomobile na policyjnej liście samochodów zaginionych, dałem fotografowi zdjęcia dziewcząt, aby zrobił kopie. Uczyniwszy to wybrałem się na rozmowę z ludźmi z listy, którą dostałem od pani Banbrock. Najpierw udałem się do Constance Delee, mieszkającej w domu czynszowym przy Post Street. Otworzyła mi służąca. Powiedziała, że panna Delee wyjechała z miasta. Nie chciała powiedzieć dokąd ani kiedy wróci. Stamtąd poszedłem na Van Ness Avenue i odnalazłem niejakiego Wayne’a Ferrisa w salonie samochodowym: młodego człowieka z przylizanymi włosami, którego wspaniałe maniery i ubiór całkowicie zakrywały wszystko inne, co mógł posiadać — na przykład rozum. Chciał mi pomóc, ale nie wiedział nic. Bardzo dużo czasu mu zajęło powiedzenie tego. Miły chłopak. Następny niewypał: Pan Scott jest w Honolulu. W biurze pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street zastałem innego przylizanego, stylowego młodego człowieka o miłych manierach i w ładnym ubraniu. Nazywał się Raymond Elwood. Mógłbym go wziąć za bardzo bliskiego krewnego tego Ferrisa, gdybym nie wiedział, że świat — zwłaszcza ten bywały na tańcach i herbatkach — jest pełen tego typu ludzi. Nie umiał mi nic powiedzieć. Potem kilka dalszych niewypałów: — Jest poza miastem — albo: — Wyszła na

zakupy — czy: — Nie wiem, gdzie może go pan znaleźć. Zanim zrezygnowałem z dalszych poszukiwań na ten dzień, znalazłem jeszcze jedną przyjaciółkę panien Banbrock. Panią Stewart Correll. Mieszkała przy Presidio Terrace, niedaleko od Banbrocków. Była drobną kobietą, a raczej dziewczyną, mniej więcej w wieku pani Banbrock. Puszysta blondyneczka o wielkich oczach tej szczególnej odmiany błękitu, która zawsze wygląda uczciwie i szczerze bez względu na to, co się za nią kryje. — Nie widziałam ani Rut, ani Miry od-ponad dwóch tygodni — odpowiedziała na moje pytanie. — A czy wtedy… kiedy je pani ostatni raz widziała… czy któraś z nich mówiła o wyjeździe? — Nie. Oczy były szeroko otwarte i szczere. W górnej wardze drgał jakiś malutki mięsień. — I nie przychodzi pani na myśl, dokąd mogły się udać? — Nie., i Palcami zwijała koronkową chusteczkę w kulkę. — Czy dały o sobie znać od ostatniego widzenia się z panią? — Nie. Lecz zanim to powiedziała, zwilżyła językiem usta. — Czy może mi pani podać nazwiska i adresy wszystkich znanych sobie ludzi, których one również znały? — Czemu?… Czy?… — Istnieje szansa, że któraś z tych osób widziała je później niż pani — wyjaśniłem. — A może nawet widziała je po piątku. Podyktowała mi bez wyraźnego zapału kilkanaście nazwisk. Wszystkie miałem już na swojej liście. Dwa razy zawahała się, jak gdyby miała wymienić nazwisko, którego nie chciała powiedzieć. Patrzyła na mnie wciąż szeroko rozwartymi, szczerymi oczyma. Palcami, które już nie gniotły chusteczki, skubała materiał spódnicy. Nie udawałem, że jej wierzę. Nie czułem się jednak dość pewnie, aby ją

przyprzeć do muru. Przed wyjściem obiecałem jej, że jeszcze wrócę, co mogła uznać za groźbę, jeżeli chciała. — Dziękuję bardzo — powiedziałem. — Wiem, jak to trudno czasem coś dokładnie sobie przypomnieć. Jeśli natrafię na coś, co mogłoby wesprzeć pani pamięć, wrócę i powiem. — Co?… Tak, proszę! — rzekła. Oddalając się od domu, tuż przed zniknięciem z jego pola widzenia, nagle się odwróciłem. W oknie na pierwszym piętrze chwiała się puszczona wolno firanka. Latarnie uliczne nie były dość jasne, abym mógł mieć całkowitą pewność, że za chwiejącą się firanką widniała blond główka. Zegarek wskazywał dziewiątą trzydzieści. Zrobiło się za późno na dalsze wizyty u przyjaciół dziewcząt. Wróciłem do domu, napisałem raport z działalności dziennej, i położyłem się do łóżka myśląc więcej o pani Correll niż o siostrach Banbrock. Wydała mi się warta bliższych badań. Kiedy nazajutrz rano przyszedłem do biura, zastałem kilka telegramów. Żaden nie wnosił nic do sprawy. Badania przeprowadzone w innych miastach nie ujawniły niczego. Badanie w Monterey ustaliło pobieżnie — co w zawodzie detektywistycznym jest najpowszechniejszym stopniem ustalenia — że ostatnio nie widziano tam ani dziewcząt, ani kabrioletu locomobile. Wczesne wydania popołudniowej prasy były już na ulicach, kiedy wyszedłem zjeść śniadanie przed podjęciem harówki w miejscu, w którym ją przerwałem poprzedniego wieczoru. Kupiłem gazetę, żeby poczytać przy grejpfrucie. Zepsuła mi śniadanie: SAMOBÓJSTWO ŻONY BANKIERA Służąca pani Stewart Correll, żony wiceprezesa Golden Gate Trust Company, znalazła dziś rano swoją panią martwą w sypialni domu przy Presidio Terrace. Na podłodze koło łóżka leżała butelka po truciźnie. Mąż zmarłej nie potrafił wskazać powodu samobójstwa żony. Oświadczył, że nie sprawiała wrażenia osoby w stanie depresji ani… W domu państwa Correll musiałem się sporo nagadać, zanim mnie

dopuszczono do pana Correll. Był on wysokim, szczupłym, niespełna trzydziestopięcioletnim mężczyzną o ziemistej, nerwowej twarzy i niebieskich, niespokojnych oczach. — Bardzo przepraszam, że pana w takiej chwili niepokoję — powiedziałem, gdy wreszcie przedostałem się do niego. — Nie zajmę panu więcej czasu, niż jest to konieczne. Jestem agentem Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Próbuję odnaleźć Rut i Mirę Banbrock, które zniknęły przed kilku dniami. Pan je zna, jak sądzę. — Tak — odparł obojętnie. — Znam. — Wiedział pan, że zniknęły? — Nie. — Jego spojrzenie przesunęło się z fotela na dywan. — Czemu miałbym wiedzieć? — Czy widział pan którąś z nich ostatnio? — spytałem ignorując jego pytanie. — W zeszłym tygodniu… chyba we środę. Właśnie wychodziły… stały w drzwiach i rozmawiały z moją żoną, kiedy wróciłem z banku. — Czy żona nie mówiła panu nic o ich zniknięciu? — Nie. Doprawdy, nie mam nic do powiedzenia na temat panien Banbrock. Wybaczy pan, ale… — Jeszcze tylko chwilkę — poprosiłem. — Nie narzucałbym się panu, gdyby nie było to konieczne. Byłem tu wczoraj wieczorem, aby zadać kilka pytań pana żonie. Wydawała się zdenerwowana. Odniosłem wrażenie, że jej odpowiedzi były chwilami… hm… wymijające. Chcę… Zerwał się z fotela. Frzybliżył poczerwieniałą twarz do mojej twarzy. — Ty! — wykrzyknął. — Dziękuję ci za… — Spokojnie, panie Correll — próbowałem go uciszyć — nie ma co się… Lecz on był ogromnie wzburzony. — Doprowadziłeś moją żonę do śmierci — oskarżał mnie. — Zabiłeś ją tym swoim cholernym wścibstwem… swoimi groźbami, swoimi… To było głupie. Żal mi się zrobiło tego młodego człowieka, którego żona popełniła samobójstwo. Lecz miałem robotę. Docisnąłem śrubę. — Nie będziemy się kłócili, Correll. Rzecz w tym, że przychodziłem tu dowiedzieć się, czy pana żona wie coś o Banbrockównach. Nie wyjawiła mi całej

prawdy. Później popełniła samobójstwo. Chcę wiedzieć czemu. Wyjaw mi tę prawdę, a zrobię, co tylko zdołam, ażeby prasa i opinia publiczna nie połączyły jej śmierci ze zniknięciem Banbrockówien. — Jak mogłyby to zrobić?! — wykrzyknął. — To absurd! — Może… ale między tymi dwoma zdarzeniami jest związek! — wy- recytowałem. Żal mi go było, ale musiałem zrobić, co do mnie należało. — Niezaprzeczalny. Jeżeli powie mi pan jaki, może dałoby się uniknąć rozgłosu. Tak czy owak się dowiem. Albo pan mi to powie… albo nie oglądając się na nic sam się tego dowiem. Przez chwilę myślałem, że mi przyłoży. Nie winiłbym go za to. Zesztywniał cały… potem oklapł. Usiadł na fotelu. Wzrokiem odbiegł gdzieś w bok. — Nie mam nic do powiedzenia — wymamrotał. — Dziś rano pokojówka weszła do jej pokoju i znalazła ją martwą. Żona nie zostawiła żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nic. — Widział ją pan wczoraj wieczorem? — Nie. Jadłem kolację poza domem. Przyszedłem późno i udałem się prosto do swego pokoju, nie chcąc jej budzić. Nie widziałem jej od wczoraj rano. — Czy wydawała się wówczas zaniepokojona albo zatroskana? — Nie. — A czemu, zdaniem pana, to zrobiła? — Boże, skąd mam wiedzieć! Wciąż łamię sobie nad tym głowę. — Utrata zdrowia? — Nie wyglądała na chorą. Nigdy nie chorowała, nigdy się nie skarżyła. — Może ostatnie kłótnie? —- Nigdy się nie kłóciliśmy… ani razu w ciągu półtora roku naszego małżeństwa! — Kłopoty finansowe? Potrząsnął głową bez słowa, nie odrywając wzroku od dywanu. — Może jakieś inne? Znowu potrząsnął głową. — Czy pokojówka nie zauważyła nic szczególnego w jej zachowaniu wczoraj wieczorem?

— Nie. — Przejrzał pan rzeczy żony… w poszukiwaniu jakichś papierów, listów? — Tak… i nic nie znalazłem. — Uniósł głowę i spojrzał na mnie. — Jest tylko jedno… — powiedział bardzo wolno — na palenisku kominka w jej pokoju zauważyłem kupkę popiołu… jakby spaliła jakieś listy lub papiery. Correll nie miał dla mnie nic więcej… przynajmniej nic więcej nie zdołałem z niego wydobyć. Panienka u głównego wejścia do biur Alfreda Banbrocka w Gmachu Shoremana powiedziała mi, że szef jest na konferencji. Kazałem się zaanonsować, Wyszedł i zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Na jego zmęczonej twarzy malowało się jedno wielkie pytanie. Nie kazałem mu długo czekać na odpowiedź. Był dorosłym mężczyzną. Nie owijałem rzeczy w bawełnę. — Sprawa przybrała kiepski obrót — powiedziałem, kiedy drzwi się za nami zamknęły. — Sądzę, że winniśmy poprosić o pomoc policję i prasę. Pani Correll, przyjaciółka pana córek, skłamała mi wczoraj, kiedy ją wypytywałem. W nocy popełniła samobójstwo. — Irma Correll? Samobójstwo? — Znał ją pan? — Tak! Bardzo dobrze! Była… była serdeczną przyjaciółką mojej żony i córek. Zabiła się? — Tak. Trucizna. Minionej nocy. Co ona ma wspólnego ze zniknięciem pana córek? — Co ma wspólnego? — powtórzył. — Nie wiem. Musi mieć? — Sądzę, że tak. Mówiła mi, że nie widziała pana córek od paru tygodni. Jej mąż natomiast przed chwilą powiedział, że były u niej w ostatnią środę po południu, gdy wrócił z banku. Była zdenerwowana, kiedy ją wypytywałem. Wkrótce potem zażyła truciznę. Nie można chyba wątpić, że musi mieć jakiś związek z ich zniknięciem. — A to oznacza… — Że pana córki — dokończyłem za niego — są, być, może, zupełnie bezpieczne, ale nie wolno nam ryzykować.

— Sądzi pan, że coś im się stało? — Nic nie sądzę — rzekłem wymijająco — ale uważam, że skoro z ich zniknięciem tak ściśle wiąże się śmierć, to koniec żartów. Banbrock porozumiał się telefonicznie ze swoim adwokatem — rumianym, siwowłosym staruszkiem nazwiskiem Norwall, który słynął z tego, że wiedział więcej o spółkach akcyjnych niż wszyscy Morgano-wie, ale nie miał najmniejszego pojęcia o procedurze policyjnej — i kazał mu spotkać się z nami w Gmachu Sprawiedliwości. Spędziliśmy tam półtorej godziny napuszczając policję na ślad tej sprawy, a prasie podając to, co naszym zdaniem powinna opublikować. Było tam mnóstwo ogólnych danych o dziewczynach, mnóstwo fotografii i tak dalej, lecz ani słowa o związku pomiędzy nimi a panią Correll. Policja, oczywiście, została o nim powiadomiona. Kiedy Banbrock i jego adwokat odeszli, wróciłem do pokoju służbowego detektywów, aby przeżuć sprawę z Patem Reddy, wyznaczonym do niej policyjnym detektywem. Pat Reddy był najmłodszy spośród detektywów policyjnych — wielki jasnowłosy Irlandczyk, który na swój leniwy sposób lubił efektowne zagrania. Przed paroma laty jako świeżo upieczony mundurowy patrolował swój rewir w jednej z lepszych dzielnic. Pewnego wieczoru wypisywał mandat na samochód zaparkowany przy hydrancie przeciwpożarowym. Nagle zjawiła się właścicielka samochodu i wdała się z nim w sprzeczkę. Była to Althea Wallach, jedyna i rozkapryszona córka właściciela Wallach Coffee Company — szczupła, lekkomyślna dziewczyna o gorących oczach. Musiała dobrze nagadać Patowi, bo zaprowadził ją do komisariatu i zamknął w celi. Podobno nazajutrz wpadł do komisariatu pieniący się z wściekłości stary Wallach z połową wszystkich adwokatów San Francisco. Pat jednak nie ustąpił i dziewczyna musiała zapłacić grzywnę. Stary Wallach mało się potem nie rzucił na Pata z pięściami w korytarzu. Pat uśmiechnął się sennie do importera kawy i wycedził przez zęby: — Odczep się lepiej ode mnie… bo przestanę pijać twoją kawę. / Słowa te trafiły do wszystkich gazet w kraju, a nawet do jednej sztuki na

Broadwayu. Lecz Pat nie poprzestał na ciętej ripoście. W trzy dni później pojechał z Altheą Wallach do Alameda i wziął z nią ślub. Widziałem to na własne oczy. Tak się akurat złożyło, że płynąłem tym samym promem co oni i powlekli mnie z sobą na świadka. Stary Wallach natychmiast wydziedziczył córkę, ale nikogo poza nim ten fakt nie zmartwił. Pat nadal obchodził swój rewir, ale teraz, kiedy stał się sławny, bardzo szybko dostrzeżono jego zalety. Awansowano go do biura detektywistycznego. Stary Wallach udobruchał się przed śmiercią i zostawił Althei swoje miliony. Pat wziął wolne popołudnie, żeby pójść na jego pogrzeb, i wrócił wieczorem do pracy, po czym schwytał w nocy cały samochód bandziorów. Z pracy nie zrezygnował. Nie wiem, co jego żona robiła z pieniędzmi, ale Pat nie zaczął nawet palić lepszych cygar — a powinien. Obecnie mieszkał w rezydencji Wallachów, to prawda, i co jakiś czas w deszczowe poranki przywoził go do Ratusza wytworny staromodny samochód hispano-suiza, ale poza tym nie zmienił się zupełnie. Był to właśnie ten wielki jasnowłosy Irlandczyk, który siedział po drugiej stronie mego biurka w pokoju służbowym i okadzał mnie czymś w kształcie cygara. Wreszcie wyjął ów cygaropodobny przedmiot z ust i zaczął mówić przez kłęby dymu: — Ta Correllowa, która, jak mówisz, ma powiązania z Banbrockównami… parę miesięcy temu napadnięto ją i ograbiono z ośmiuset dolarów. Wiesz o tym? Nie wiedziałem — Zabrano jej coś oprócz gotówki? — zapytałem. — Nic. — Wierzysz w to? Uśmiechnął się. — No właśnie — rzekł. — Nie złapaliśmy ptaszka, który to zrobił. ‘ Z kobietami, które w taki sposób ponoszą straty, zwłaszcza w gotówce, nigdy nie wiadomo, czy to napad, czy wypad. Pociągnął trochę trucizny z cygaropodobnego przedmiotu i dodał:

— Ale mógł to być naprawdę napad. Co teraz zamierzasz zrobić? — Chodźmy do Agencji, zobaczymy, czy nie nadeszło co nowego. Potem chciałbym jeszcze raz porozmawiać z panią Banbrock. Może ona nam coś powie o pani Correll. W Agencji zastałem raporty dotyczące reszty pozamiejskich nazwisk i adresów. Najwyraźniej nikt z tych ludzi nie znał miejsca pobytu dziewcząt. Poszliśmy z Reddym do domu Banbrocków w Sea Cliff. Banbrock telefonował do żony o śmierci pani Correll, a poza tym czytała już o niej w gazetach. Powiedziała nam, że nie wie, jaki mógł być powód samobójstwa. Nie wyobrażała sobie, aby między tym samobójstwem a zniknięciem jej pasierbic istniał jakiś związek. — Kiedy ostatni raz widziałam panią Correll dwa, może trzy tygodnie temu, wyglądała jak zawsze na zadowoloną i szczęśliwą — powiedziała pani Banbrock. — Była rzeczywiście kapryśna z natury, ale nie do tego stopnia, aby popełnić taką rzecz. — Czy miała jakieś kłopoty z mężem? — Nie. O ile wiem, byli szczęśliwi, chociaż… Urwała. W jej ciemnych oczach ukazało się wahanie, zakłopotanie. — Chociaż? — powtórzyłem. — Jeżeli teraz panom nie powiem, pomyślicie, że coś kryję — rzekła czerwieniąc się, z uśmiechem, w którym było więcej zdenerwowania niż rozbawienia. — To nie ma żadnego znaczenia, ale zawsze byłam trochę zazdrosna o Irmę. Ona i mój mąż byli… no, wszyscy myśleli, że się pobiorą. To było przed naszym ślubem. Nigdy tego nie okazywałam i pewnie to jest głupia myśl, ale zawsze podejrzewałam, że Irma wyszła za Stewarta raczej z przekory niż jakiego innego powodu i że wciąż kocha Alfreda… mego męża. — Czy był jakiś określony powód, aby tak sądzić? — Nie, skądże! Nigdy w to naprawdę nie wierzyłam. To było tylko niejasne uczucie. Raczej moja podejrzliwość niż cokolwiek innego. Zbliżał się wieczór, kiedy wyszliśmy z Patem z domu Banbrocków. Zanim się rozeszliśmy, wstąpiłem do Starego — dyrektora filii Agencji w San Francisco, a więc mego szefa — i poprosiłem, aby napuścił któregoś z agentów na zbadanie

przeszłości Irmy Correll. Przejrzałem poranne gazety — dzięki ich zwyczajowi ukazywania się niemal zaraz po zachodzie słońca — przed pójściem spać. Narobiły mnóstwo wrzawy wokół naszej sprawy. Zamieściły wszystkie fakty, oprócz tych, które dotyczyły Irmy Correll, plus fotografie i zwykły w takich razach wachlarz domysłów oraz podobnych bzdur. Następnego ranka udałem się na poszukiwanie tych przyjaciół zaginionych dziewcząt, z którymi jeszcze nie rozmawiałem. Znalazłem kilkoro, ale niczego wartościowego nie udało mi się od nich wydobyć. Przed południem zadzwoniłem do Agencji, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszło nic nowego. Przyszło. — Mieliśmy właśnie telefon z biura szeryfa w Martinez — powiedział Stary. — Pewien włoski hodowca winogron koło Knob Valley znalazł przed paroma dniami nadpaloną fotografię, na której po przejrzeniu dzisiejszej prasy porannej rozpoznał Rut Banbrock. Pojedziesz tam? Zastępca szeryfa czeka na ciebie z tym Włochem w komisariacie w Knob Valley. — Już jadę. Na przystani promu wykorzystałem brakujące do odjazdu cztery minuty na próbę dodzwonienia się do Pata Reddy, ale bezskutecznie, Knob Valley jest mieściną o niespełna tysiącu mieszkańców, brudnym, ponurym miasteczkiem w powiecie Contra Costa. Zawiózł mnie tam pociąg lokalny San Francisco — Sacramento wczesnym popołudniem. Znałem trochę tamtejszego szeryfa — Toma Ortha. Zastałem u niego oczekujących mnie ludzi. Orth przedstawił nas. Zastępcą szeryfa był Abner Paget, niezdarny facet lat czterdziestu z hakiem i o obwisłym podbródku, chudej twarzy i bladych, inteligentnych oczach. Włoski hodowca winogron nazywał się Gio Cereghino i był drobnym, orzechowo-brunatnym mężczyzną o mocnych żółtych zębach, które ukazywał w wiecznym uśmiechu pod czarnym wąsem, i o łagodnych piwnych oczach. Paget pokazał mi fotografię. Osmalony skrawek papieru wielkości półdólarówki, zapewne cząstka zdjęcia, której nie strawił ogień. Była to twarz Rut Banbrock. Nie ulegało wątpliwości. Miała osobliwie podniecony wyraz — osoby odurzonej — i

większe niż na innych fotografiach oczy. Ale twarz była jej. — Mówi, że znalazł to przedwczoraj — wyjaśnił Paget sucho, wskazując głową Włocha. — Wiatr przywiał mu ją pod nogi, kiedy szedł drogą nie opodal swego domu. Podniósł fotografię i sam nie wiedząc czemu wsadził do kieszeni. — Urwał, żeby przyjrzeć się w zadumie Włochowi. Ten pokiwał z zapałem głową. — Tak czy inaczej — ciągnął zastępca szeryfa — przyjechał dziś rano do miasta i zobaczył te zdjęcia w gazetach z Frisco. Przyszedł więc tutaj i powiedział o wszystkim Tomowi, a my z Tomem zadecydowaliśmy, że najlepiej będzie zadzwonić do twojej Agencji, bo jak napisali w gazetach, ty się tą sprawą zajmujesz. Spojrzałem na Włocha. Paget, czytając w moich myślach, wyjaśnił: — Cereghino mieszka na wzgórzach. Ma tam winnice. Jest tu od kilku lat i jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś zabił. — Pamiętasz, gdzie znalazłeś zdjęcie? — spytałem Włocha. Uśmiech rozszerzył się pod wąsami, a głowa zrobiła ruch w górę i w dół. — Pewnie, że pamiętam. — Jedźmy tam — zaproponowałem Pagetowi. — Tak jest. Jedziesz z nami, Tom? Szeryf odparł, że nie może. Ma coś do załatwienia w mieście. Wyszliśmy z Pagetem i Cereghino i wsiedliśmy do zakurzonego forda zastępcy szeryfa. Jechaliśmy blisko godzinę drogą wijącą się zboczem Mount Diablo. Później, na słowo Włocha, zjechaliśmy z szosy powiatowej w jeszcze bardziej pylistą i rozjeżdżoną. Przejechaliśmy tak z milę. — To tutaj — powiedział Cereghino. Paget zatrzymał forda. Wysiedliśmy na polance. Drzewa i krzaki, które rosły po obu stronach drogi, były w tym miejscu cofnięte o jakieś siedem metrów od niej, tworząc w lesie mały pylisty krąg. — Mniej więcej tutaj — rzekł Włoch. — Wydaje mi się, że przy tym pniu. Ale wiem na pewno, że między tym a tamtym zakrętem. Paget był wieśniakiem. Ja nie. Czekałem na jego ruch. Rozglądał się po polance, wolno, stojąc pomiędzy mną a Włochem. Niebawem

jego blade oczy rozbłysły. Obszedł forda i skierował się na odległy kraniec polanki. Ja i Cereghino szliśmy za nim. Na skraju polanki, gdzie zaczynały się krzaki, kościsty zastępca szeryfa stanął, żeby się przyjrzeć czemuś na ziemi. Były tam ślady opon samochodowych. Jakiś samochód zawracał w tym miejscu. Paget poszedł dalej w głąb lasu. Włoch niemal deptał mu po piętach. Ja podążałem na końcu. Paget szedł jakimś śladem. Ja tego śladu nie widziałem, bo albo on i Włoch zacierali go, albo taki ze mnie Indianin. Przeszliśmy w ten sposób kawałek drogi. Paget stanął. Stanął i Włoch. — Aha — powiedział Paget, jak gdyby znalazł to, czego się spodziewał. Włoch wyrzekł coś z imieniem Boga. Zgniotłem nogą jakiś krzak przysuwając się do nich, żeby też zobaczyć to, co oni. I zobaczyłem. U stóp drzewa, na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, leżała martwa dziewczyna. Nie sprawiała miłego widoku. Ptactwo już się do niej dobrało. Tabaczkowobrązowy płaszcz był na wpół zdarty z ramion. Wiedziałem, że to Rut Banbrock, jeszcze nim obróciłem ją na drugi bok, żeby zobaczyć część twarzy przywartą do ziemi, nie rozdziobaną przez ptaki. Cereghino stał patrząc na mnie, kiedy przyglądałem się dziewczynie. Na jego twarzy widniał spokojny smutek. Zastępca szeryfa nie zwracał uwagi na zwłoki. Kręcił się w zaroślach przypatrując się śladom na ziemi. Wrócił do nas właśnie, gdy zakończyłem badanie. — Zastrzelona — powiedziałem — jednym strzałem w skroń. Przedtem chyba odbyła się walka. Na przyciśniętym ciałem ramieniu są ślady. Nie ma przy niej nic… ani pieniędzy, ani biżuterii. — Zgadza się — rzekł Paget. — Na polance wysiadły z samochodu dwie kobiety i przyszły tutaj. Może trzy, jeżeli dwie niosły tę. Nie mogę się połapać, ile wróciło do samochodu. Jedna była większa od tej tutaj. Zaczęły się szarpać. Znalazłeś pistolet? — Nie. — Ja też nie. Więc pewnie odjechał samochodem. Tam są ślady po ognisku — kiwnął głową w lewo. — Spalone szmaty i papiery. Nic z nich nie zostało. Myślę, że to zdjęcie, które znalazł Cereghino, przywiał z ogniska wiatr. W piątek

wieczorem, moim zdaniem, albo w sobotę rano… Nie później. Uwierzyłem zastępcy szeryfa na słowo. Znał się na swojej robocie. — Chodź, coś ci pokażę — rzekł i poprowadził mnie do kupki popiołu. Nie miał mi nic do pokazania. Chciał ze mną porozmawiać, żeby Włoch nas nie słyszał. — Według mnie on jest w porządku — powiedział — ale lepiej zatrzymać go na trochę, żeby się upewnić. To kawał drogi od jego domu, a poza tym coś za bardzo się jąkał, kiedy mi mówił, skąd się tu wziął. Może to i nic nie znaczy. Wszyscy ci Włosi po cichu handlują winem i chyba właśnie dlatego tu się znalazł. Tak czy inaczej zatrzymam go na dzień, dwa. — Dobra — zgodziłem się. — To twój teren i znasz tutejszych ludzi. Mógłbyś się trochę rozejrzeć po okolicy? Może ktoś coś zauważył? Widział kabriolet? Albo co innego? Tobie by to łatwiej poszło. — Rozejrzę się — obiecał. — Świetnie. W takim razie wracam do San Francisco. Zostajesz przy zwłokach? — Tak. Weź mego forda i jedź do Knob Valley. Powiedz Tomowi, co jest co. Niech przyjedzie albo kogoś przyśle. Włocha zatrzymam tutaj. Czekając na pociąg z Knob Valley, zadzwoniłem do Agencji. Starego nie było. Powiedziałem jednemu z urzędników, o co chodzi, i poprosiłem, żeby przekazał wiadomość Staremu jak najszybciej. Kiedy wróciłem do San Francisco, zastałem wszystkich w Agencji, Alfreda Banbrocka z martwą jak kamień różowoszarą twarzą. Jego siwego i różowego starego adwokata. Pata Reddy’ego, rozpartego na fotelu, z nogami opartymi o drugi. Starego z jego dobrotliwymi oczyma za okularami w złotej oprawce i z łagodnym uśmiechem kryjącym fakt, że pięćdziesiąt lat pracy detektywa wyprało go z wszelkich uczuć. Nikt nie odezwał się słowem, gdy wszedłem. Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, najkrócej, jak mogłem. — Więc tą drugą kobietą… tą, która zabiła Rut, była?… Banbrock nie dokończył pytania. Nikt nie odpowiedział na nie. — Nie wiemy, co tam zaszło — rzekłem po chwili. — Pana córka pojechała

tam z kimś, kogo nie znamy. Może już nie żyła, zanim się tam znalazła. Może ją… — Ale Mira! — Banbrock szarpał palcami kołnierzyk koszuli. — Gdzie jest Mira? Nie umiałem na to odpowiedzieć. Ani ja, ani nikt inny. — Jedzie pan teraz do Knob Valley? — zapytał. Nie było mi przykro, że nie mogłem jechać. — Nie. Mam tu co innego do roboty. Dam panu kartkę do szeryfa. Chcę, żeby się pan dobrze przyjrzał kawałkowi fotografii, który znalazł Włoch… może pan ją pamięta. Banbrock i jego adwokat wyszli. Reddy zapalił jedno ze swoich ohydnych cygar. — Znaleźliśmy samochód — rzekł Stary. — Gdzie był? — W Sacramento. Zostawiono go w warsztacie w piątek wieczorem albo w sobotę rano. Foley pojechał zająć się nim. A Reddy odkrył nowy ślad. Pat kiwnął głową poprzez dym. — Dziś rano przyszedł do nas właściciel lombardu — powiedział — z wiadomością, że Mira Banbrock i jeszcze jedna dziewczyna były u niego w zeszłym tygodniu i zastawiły mnóstwo rzeczy. Podały mu zmyślone nazwiska, ale on przysięga, że jedną z nich była Mira. Rozpoznał jej fotografię, gdy tylko zobaczył ją w gazecie. Towarzyszką jej nie była Rut, lecz jakaś drobna blondynka. — Pani Correll? — Aha. Ten zdzierca nie mógłby tego przysiąc, ale moim zdaniem taka jest odpowiedź. Część biżuterii należała do Miry, część do Rut, a część do jeszcze kogoś. To znaczy, że nie możemy na razie dowieść, iż należała do pani Correll… ale dowiedziemy. — Kiedy się to wszystko stało? — Upłynniły biżuterię w poniedziałek, przed wyjazdem. — Widziałeś się z Correllem? — Aha. Dużo się nagadałem, ale niewiele z niego wyciągnąłem. Mówił, że nie wie, czy jakaś biżuteria żony zginęła czy nie, i nic go to nie obchodzi. Należała do niej, mówił, więc żona mogła z nią zrobić, co chciała. Był trochę niemiły. Lepiej

mi poszło z jedną z pokojówek. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu trochę błyskotek pani Correll znikło. Podobno pożyczyła je swojej przyjaciółce. Jutro pokażę pokojówce te rzeczy z lombardu, może potrafi je zidentyfikować. Nic poza tym nie wiedziała… jeszcze tylko to, że pani Correll znikła na pewien czas z planu w piątek… w dzień wyjazdu Banbrockówien. — Co to znaczy, znikła z planu? — zapytałem. — Wyszła z domu późnym rankiem i wróciła dopiero o trzeciej w nocy. Mąż zrobił jej o to awanturę, ale nie chciała mu powiedzieć, gdzie była. To mi się podobało. Mogło coś znaczyć. — A poza tym — ciągnął Pat — Correll właśnie sobie przypomniał, że jego żona miała wuja w Pittsburghu, który zwariował w 1902 roku, i żyła w chorobliwym lęku przed chorobą umysłową. Często jakoby mawiała, że zabiłaby się, gdyby miała zwariować. Czy to nie miło z jego strony, że sobie wreszcie o tym przypomniał? Żeby wytłumaczyć jej śmierć? — Bardzo miło — przyznałem — ale to nam nic nie daje. Nawet nie świadczy, że on coś wie. Przypuszczam, że… — Do diabła z przypuszczeniami — rzekł Pat wstając i poprawiając kapelusz. — Nic mnie twoje przypuszczenia nie obchodzą. Idę do domu zjeść kolację, poczytać Pismo święte i położyć się spać. Chyba tak zrobił. W każdym razie wyszedł. Wszyscy mogliśmy spędzić następne trzy dni w łóżkach sądząc z korzyści, jakie nam przyniosło nasze uganianie. Żadne z odwiedzonych miejsc, żadna z odbytych rozmów nie wniosła do sprawy nic nowego. Byliśmy w ślepej uliczce. Dowiedzieliśmy się, że kabriolet locomobile zostawiła w Sacramento Mira Banbrock, a nie ktokolwiek inny, ale nie dowiedzieliśmy się, dokąd następnie się udała. Dowiedzieliśmy się, że część biżuterii zastawionej w lombardzie należała do pani Correll. Sprowadzono samochód z Sacramento. Pani Correll została pochowana. Gazety znalazły sobie inne tajemnice, a my z Patem Reddym grzebaliśmy i grzebali, inni czego nie mogli się dogrzebać. Następny poniedziałek przyniósł mi poczucie, że oto doszedłem do kresu moich możliwości. Mogłem już tylko siedzieć i czekać, aż Ogłoszenia, którymi oblepiliśmy całą Amerykę Północną, przyniosą jakieś

rezultaty. Reddy został odkomenderowany do innych, nowszych zadań. Ja nie porzucałem tej sprawy, ponieważ Banbrock prosił, abym nie szczędził wysiłków, póki istnieje choćby cień nadziei. Ale do tego poniedziałku wyczerpałem wszelkie możliwości. Przed udaniem się do biura Banbrocka, aby mu oświadczyć, że jestem bezradny, wstąpiłem do Gmachu Sprawiedliwości zamienić z Patem Reddym ostatnie parę słów na temat sprawy, przed złożeniem jej do grobu. Siedział schylony nad biurkiem pisząc jakiś raport. — Jak się masz! — powitał mnie odsuwając raport i obsypując go popiołem z cygara. — Jak ci idzie z tą sprawą Banbrocka? — Wcale mi nie idzie — przyznałem się. — Aż się wierzyć nie chce, że mając w ręku taką kupę danych, utknęliśmy w martwym punkcie! Musi być przecież jakieś rozwiązanie. Potrzeba pieniędzy przed jednym i drugim nieszczęściem, u Banbrocków i Correllów, samobójstwo pani Correll, kiedy ją zapytałem o dziewczęta, fakt, że spaliła jakieś rzeczy przed śmiercią, i spalenie jakichś rzeczy tuż przed lub zaraz po śmierci Rut Banbrock. — Może cały kłopot w tym — zasugerował Pat — że ty nie jesteś dobrym detektywem. — Może. Po tej jego obelżywej uwadze paliliśmy kilka chwil w milczeniu. — Bo rozumiesz — rzekł w końcu Pat — między zniknięciem Ban-brockówien i śmiercią jednej z nich a śmiercią pani Correll wcale nie musi istnieć żaden związek. — Może nie musi. Ale na pewno jest związek między zniknięciem Banbrockówien i śmiercią jednej z nich. Zanim to się stało, istniał związek… w lombardzie.., między postępowaniem Banbrockówny i pani Correll. Jeśli on na tym polega, wówczas..i — urwałem, bo w głowie mi się nagle zaroiło od pomysłów. — Co się stało? — spytał Pat. — Zamurowało cię? — Słuchaj! — Byłem pełen entuzjazmu. — Wiemy, co się stało z trzema związanymi z sobą kobietami. Gdyby tak móc dołączyć jeszcze kilka do tego wianuszka… potrzebne mi nazwiska i adresy wszystkich kobiet i dziewcząt w San

Francisco, które w ciągu minionego roku popełniły samobójstwa, zostały zamordowane lub znikły bez wieści. — Myślisz, że to jest hurtowy interes? — Myślę, że im więcej osób zdołamy powiązać, tym więcej uzyskamy tropów do prześledzenia. A przecież wszystkie nie mogą prowadzić do nikąd. Sporządźmy taką listę, Pat! Straciliśmy na jej sporządzenie całe popołudnie i większą część nocy. Lista była ogromna. Wyglądała jak część książki telefonicznej. Dużo się dzieje w mieście w ciągu roku. Część dotycząca zaginionych żon i córek była największa, potem szły samobójstwa, ale nawet najmniejsza — dotycząca zabójstw — wcale nie była krótsza. To co policja wiedziała o nich i ich motywach, pozwoliło nam na wy- kreślenie nazwisk tych osób, które nie mogły być w żaden sposób związane z interesującą nas sprawą. Pozostałe podzieliliśmy na dwie grupy: o bardziej lub mniej prawdopodobnych z nią powiązaniach. Nawet wtedy ta pierwsza grupa była liczniejsza, niż oczekiwałem lub się spodziewałem. Było w niej sześć samobójstw, trzy morderstwa i dwadzieścia jeden zaginięć. Reddy miał co innego do roboty. Wetknąłem listę do kieszeni i zacząłem odwiedzać ludzi. Przez cztery dni pracowałem nad tą listą. Odnajdywałem, wypytywałem i przesłuchiwałem przyjaciół i krewnych kobiet i dziewcząt z listy. Wszystkie moje pytania zmierzały do tego samego. Czy dana osoba znała Mirę Banbrock? Rut? Panią Correll? Czy przed śmiercią lub zniknięciem potrzebowała pieniędzy? Czy przed śmiercią lub zniknięciem coś zniszczyła. Czy znała którąś z innych kobiet na liście? \ Trzy razy otrzymałem odpowiedź twierdzącą. Sylwia Varney, dwudziestoletnia dziewczyna, która popełniła samobójstwo 5 października, podjęła z banku sześćset dolarów na tydzień przed śmiercią. Nikt z rodziny nie umiał powiedzieć, co zrobiła z pieniędzmi. Przyjaciółka Sylwii Varney, Ada Youngman, dwudziestokilkuletnia zamężna kobieta, 2 grudnia zaginęła bez wieści i do tej pory nie została odnaleziona. Sylwia była u pani Youngman w domu na godzinę przed swoją śmiercią.

Pani Dorota Sawdon, młoda wdowa, zastrzeliła się 13 grudnia w nocy. Nie znaleziono nawet śladu po pieniądzach, które zostawił jej mąż, ani po funduszach klubu, którego była skarbniczką. Nie znaleziono również grubego listu, wręczonego jej przez pokojówkę w poprzednie popołudnie. Związek tych trzech kobiet ze sprawą Banbrock — Correll był dosyć luźny. Żadna z nich nie uczyniła niczego, czego by nie uczyniło dziewięć na dziesięć’ kobiet, które popełniają samobójstwo lub uciekają z domu. Ale kłopoty wszystkich trzech nasiliły się w ciągu minionych kilku miesięcy… — i wszystkie trzy zajmowały podobną jak pani Correll i Banbrockówny pozycję społeczną i finansową. Doszedłszy do końca listy bez rezultatów, wróciłem do tych trzech kobiet. Miałem nazwiska i adresy sześćdziesięciorga dwojga przyjaciół Ban- brockówien. Zabrałem się do sporządzania podobnego katalogu odnośnie do trzech kobiet, które usiłowałem włączyć do gry. Nie musiałem robić tego wszystkiego sam. Na moje szczęście kilku agentów nie miało akurat wtedy nic innego do roboty. Dogrzebaliśmy się czegoś. Pani Sawdon znała Raymonda Elwooda. Sylwia Varney też znała Raymonda Elwooda. Nic nie wskazywało na to, że i pani Youngman go znała, ale i nic tego nie wykluczało. Bardzo się przyjaźniła z Sylwią. Rozmawiałem już z Raymondem Ełwoodem w związku ze sprawą Banbrockówien, ale nie zwróciłem na niego specjalnej uwagi. Uznałem go za jednego z tych ugrzecznionych, gładko przylizanych młodych ludzi, z których tak wielu jest notowanych na policji. Wróciłem teraz do niego z pełnym zainteresowaniem. Wynik okazał się ciekawy. Jak już mówiłem, Ełwood miał biuro pośrednictwa handlu nieruchomościami przy Montgomery Street. Nie zdołaliśmy natrafić na ślad istnienia choćby jednego klienta tego biura. Elwood mieszkał samotnie w Sunset District. Zajmował to mieszkanie zaledwie od dziesięciu miesięcy, ale też nie mogliśmy dokładnie ustalić, kiedy się wprowadził. Najwyraźniej nie miał żadnych krewnych w San Francisco. Należał do kilku modnych klubów. Napomykano coś niejasno o jego

„dobrych powiązaniach na Wschodzie. Szastał pieniędzmi. Nie mogłem sam śledzić Elwooda, ponieważ ostatnio go przesłuchiwałem. Dick Foley zrobił to za mnie. Przez pierwsze trzy dni, kiedy Dick go śledził, Elwood rzadko bywał w swoim biurze. Rzadko też odwiedzał dzielnicę bankową. Chodził natomiast do swoich klubów, tańczył, pił herbatę i tak dalej, i każdego dnia bywał w pewnym domu na Te-legraph Hill. Pierwszego popołudnia udał się tam z wysoką, jasnowłosą dziewczyną z Burlingame. Drugiego dnia, wieczorem, z pulchną młodą kobietą, która wyszła z domu przy Broadwayu. Trzeciego wieczoru z bardzo młodziutką dziewczyną, która prawdopodobnie mieszkała w tym samym domu, co on. Zwykle Elwood i jego towarzyszka spędzali w domu na Telegraph Hill od trzech do czterech godzin. W czasie, gdy Dick dom ten obserwował, wchodzili tam i wychodzili inni ludzie — wszyscy wyraźnie zamożni. Wspiąłem się na- Telegraph Hill, żeby się dobrze przyjrzeć temu domowi. Był to wielki drewniany dom koloru jajecznicy. Stał niepewnie nad wysoką skarpą, gdzie niegdyś wybrano kamień. Wyglądał, jakby się szykował do szusu po dachach daleko w dole. Nie miał bezpośrednich sąsiadów. Dojście do niego było osłonięte krzakami i drzewami. Poświęciłem tej części wzgórza kawał rzetelnej roboty odwiedzając wszystkie domy w odległości strzału od żółtego. Nikt o nim ani o jego mieszkańcach nic nie wiedział. Mieszkańcy Wzgórza nie są specjalnie ciekawi — prawdopodobnie dlatego, że w większości sami mają coś do ukrycia. Moje wspinanie po wzgórzu nie dało mi nic, póki się nie dowiedziałem, kto jest właścicielem żółtego domu. Była nim firma, której powiernictwem zajmowała się Spółka Powiernicza West Coast. Przeniosłem więc dochodzenie na tę spółkę powierniczą i dowiedziałem się, że przed ośmioma miesiącami dom wydzierżawił Raymond ElWood występujący w imieniu klienta nazwiskiem T. F. Maxwell. Nie mogliśmy znaleźć Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by znał Maxwella. Nie mogliśmy znaleźć żadnych dowodów, że Maxwell jest czymś więcej niż nazwiskiem.

Jeden z agentów poszedł do żółtego domu na wzgórzu i dzwonił do drzwi z pół godziny, lecz nikt mu nie otworzył. Nie ponowiliśmy tej próby, aby nie wzniecać za wiele hałasu na tym etapie. Wybrałem się drugi raz na wzgórze, w poszukiwaniu mieszkania. Nie znalazłem nic tak blisko, jakbym chciał, ale udało mi się wynająć trzypokojowe mieszkanie, z którego można było obserwować dojście do żółtego domu. Stanęliśmy tam z Dickiem obozem — a także z Patem Reddym, gdy nie miał innych obowiązków — i patrzyliśmy, jak samochody skręcają w osłoniętą alejkę wiodącą do domu koloru jajecznicy. Przyjeżdżały popołudniami i wieczorami. W większości wiozły kobiety. Nie zobaczyliśmy nikogo, kto mógłby być mieszkańcem tego domu. Elwood przyjeżdżał codziennie, raz sam, kiedy indziej z kobietami, których twarzy nie mogliśmy zobaczyć z naszego okna. Kazaliśmy śledzić niektórych gości. Wszyscy bez wyjątku byli bardzo zamożni i często należeli do najwyższych kręgów towarzyskich. Nie nagabywaliśmy nikogo z nich. Nawet najlepiej obmyślany pretekst może zepsuć całą robotę, zwłaszcza gdy działa się na ślepo. Trzy dni czegoś takiego… i wreszcie uśmiech szczęścia. Był wczesny wieczór, tuż po zmroku. Pat Reddy zadzwonił, że miał służbę przez dwa dni i jedną noc, więc będzie ją odsypiał dwadzieścia cztery godziny. Siedzieliśmy z Dickiem przy oknie naszego mieszkania obserwując samochody, które skręcały do żółtego domu, i zapisywaliśmy ich numery, gdy przejeżdżały przez błękitnobiałą plamę światła lampy łukowej tuż pod oknem. Jakaś kobieta szła drogą pod górę. Była wysoka, mocno zbudowana. Twarz miała zakrytą ciemną woalką, lecz nie aż tak ciemną, by zaraz dać wszystkim do zrozumienia, że chce ukryć rysy twarzy. Szła koło naszego mieszkania, po przeciwnej stronie drogi. Nocny wiatr znad Pacyfiku poskrżypywał sklepowym szyldem na dole i bujał lampą łukową na słupie. Kobieta wyszła zza osłony naszego budynku i wpadła w podmuch wiatru. Płaszcz i spódnica oplotły się wokół niej. Odwróciła się tyłem do wiatru przytrzymując ręką kapelusz. Woalka sfrunęła z jej twarzy. Ta twarz była twarzą z fotografii — twarzą Miry Banbrock. Dick rozpoznał ją wraz ze mną.