uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Dean R. Koontz - Frankenstein 01 - Syn marnotrawny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean R. Koontz - Frankenstein 01 - Syn marnotrawny.pdf

uzavrano EBooki D Dean R. Koontz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 354 stron)

DEAN KOONTZ i KEVIN J. ANDERSON FRANKENSTEIN Deana KOONTZA księga pierwsza SYN MARNOTRAWNY Przełożyła Anna Maria Nowak Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału FRANKENSTEIN: PRODIGAL SON Copyright © 2005 by Dean Koontz All rights reserved Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Projekt okładki Dorota Ostaszewska Redakcja Magdalena Koziej Redakcja techniczna Anna Troszczyńska Elżbieta Urbańska Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Aneta Osipiak ISBN 83-7469-384-3 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www, proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

Zacznijmy od tego... Choć jestem typem gawędziarza, nigdy jeszcze nie musiałem umieszczać na początku książki wyjaśnienia, jak powstała. Jednak w wypadku cyklu „Frankenstein” czytelnikom należy się kilka słów wprowadzenia. Jakiś czas temu napisałem scenariusz do godzinnego pilota serialu telewizyjnego pod tym samym tytułem. Zawarłem z producentem umowę, że pilot, a potem cały serial zostanie wyemitowany przez USA Network. Scenariusz spodobał się legendarnemu reżyserowi Martinowi Scorsese i dlatego zgodził się zostać producentem wykonawczym. Do przedsięwzięcia zapalił się również pewien znany młody reżyser za- chwycony scenariuszem. Na żądanie USA Network przygotowałem materiał do dwugodzinnego filmu. To z kolei wystarczyło, by zgroma- dzić gwiazdorską obsadę. Wtedy jednak USA Network wraz z producentem uznali, że scena- riusz wymaga daleko idących zmian. Projekt w nowej postaci przestał mi się podobać, więc się z niego wycofałem, życząc realizatorom powo- dzenia, a sam zająłem się przerabianiem scenariusza na książkę. Miałem szczerą nadzieję, że oba przedsięwzięcia odniosą sukces. Później jednak Marty Scorsese również wycofał się z udziału w produkcji serialu. Jestem mu wdzięczny za entuzjazm i bezcenne rady, jakich mi udzielił, gdy przymierzaliśmy się do pracy nad serialem. Ten wybitny filmowiec okazał się uosobieniem klasy, cudownie skromnym człowiekiem, wyjątkowo, jak na środowisko filmowe, przywiązanym do prawdziwych wartości. Pragnę również podziękować nieżyjącemu już wielkiemu pisarzowi i przemiłemu kompanowi, Philipowi K. Dickowi, który przed dwudziestu

trzema laty opowiedział mi anegdotę o tym, jak w swojej ulubionej chińskiej restauracji poprosił o „danie tak egzotyczne, że nie można go umieścić w karcie”. Wreszcie napisałem powieść, w której to danie mogło się znaleźć. Zakąska, od której Phila odrzuciło, to największy przysmak Victora Frankensteina.

Człowiek może robić, co chce, a to - jak się okazuje - nieraz oznacza, że może zmuszać innych, by robili, co on chce. C. S. Lewis, „The Abolition of Man”

KLASZTOR ROMBUK TYBET ■ ■ ■

ROZDZIAŁ 1 Deukalion rzadko zasypiał, ale gdy już to mu się udało, zawsze śnił. Każdy sen był koszmarem. Żaden nie budził w nim przerażenia. W końcu sam był płodem koszmarów, a życie w nieustannym strachu uodporniło go na grozę. Kiedy tego popołudnia Deukalion drzemał w swojej skromnie urzą- dzonej celi, śniło mu się, że chirurg rozciął mu jamę brzuszną i włożył do niej tajemniczą, wijącą się masę. Przytomny, ale bezsilny, przywiązany do stołu chirurgicznego Deukalion mógł tylko poddać się zabiegowi. Kiedy lekarz zaszył jamę brzuszną, Deukalion poczuł dziwne łasko- tanie, jakby coś zaczęło się po niej rozpełzać, z ciekawością badając nowe terytorium. - Wkrótce przybędzie posłaniec - odezwał się zza maseczki chi- rurgicznej lekarz. - Pewien list całkowicie odmieni życie. Deukalion obudził się z przekonaniem, że sen był proroczy. Co prawda nie posiadał daru jasnowidzenia, ale czasem we śnie pojawiały się ostrzeżenia. ■ ■ ■ Zachód słońca nad górami Tybetu zmieniał lodowce i ośnieżone szczyty w płynne złoto. Na tle błękitu nieba ostro rysowała się poszar- pana panorama szczytów Himalajów, z najwyższym Mount Everestem. Ten widok, krajobraz nieskażony przez cywilizację, działał na Deu- kaliona kojąco. Od lat starał się unikać ludzi, dlatego schronił się na dachu świata i utrzymywał kontakt wyłącznie z buddyjskimi mnichami.

Choć od bardzo dawna nikogo nie zabił, żądza mordu jeszcze w nim nie wygasła, drzemała tuż pod powierzchnią. Tu jednak potrafił zapa- nować nad swoimi mrocznymi pragnieniami i udało mu się znaleźć ukojenie. Wierzył, że pewnego dnia zyska prawdziwy wewnętrzny spokój. Z kamiennego dziedzińca klasztoru wpatrywał się w płonące żywym ogniem lodowce i nie po raz pierwszy widział w nich kwintesencję swojego życia, określonego niejako przez te dwa żywioły: ogień i lód. - Patrzysz na góry - odezwał się stojący u jego boku stary mnich Nebo - czy poza nie, na to, co tam zostawiłeś? Choć podczas swego wieloletniego pobytu w Tybecie Deukalion nauczył się posługiwać tutejszymi dialektami, on i mnich często roz- mawiali po angielsku, by nikt niepowołany nie dowiedział się, o czym rozprawiają. - Nie za tamtym światem tęsknię, ale za morzem. Brakuje mi skrzeku mew. Paru przyjaciół. Chrupek serowych. - Chrupek sercowych? Chodzi o podboje? Deukalion uśmiechnął się i powtórzył staranniej: - Chrupek SEROWYCH. Krakersów o smaku cheddara. W tym klasztorze szukamy oświecenia, sensu i celu życia... Boga. Tymczasem ja często utożsamiam życie z drobnymi przyjemnościami codziennego bytowania. Wstyd się przyznać, Nebo, ale twój uczeń okazał się wy- jątkowo płytki. Mnich otulił się wełnianą szatą, chroniąc się przed lodowatymi po- dmuchami zimowego wiatru. - Przeciwnie - zaoponował. - Żaden z moich uczniów nie dorów- nuje ci głębią. Przyznam, że uwaga o krakersach mnie samego zaintry- gowała. Obszerna, wełniana szata spowijała pokryte szramami i bliznami ciało Deukaliona, choć jemu nie przeszkadzał nawet najostrzejszy mróz. Imponujący, potężny klasztor Rombuk, przyklejony do nagiego, skalistego zbocza, był zbudowany na planie mandali. Jego ceglane mury, smukłe wieże i miękka linia dachów stanowiły istny cud architektury. Z czworobocznych wież niczym wodospady spływały kaskady stopni,

prowadzących na wewnętrzne dziedzińce. Na wietrze łopotały jaskrawożółte, białe, czerwone, zielone i nie- bieskie chorągwie, symbolizujące poszczególne żywioły. Na tkaninach wypisano starannie dobrane fragmenty sutry, by ilekroć wiatr poruszy chorągwią, do nieba popłynęła modlitwa. Mnisi zaakceptowali Deukaliona mimo jego postury i dziwacznego wyglądu. On zaś przyjął ich naukę, przefiltrowując ją przez swe nie- zwykłe doświadczenia oraz własną wyjątkową perspektywę. Z czasem sami mnisi zaczęli się do niego zwracać, gdy szukali wyjaśnienia ja- kiegoś problemu filozoficznego. Nie wiedzieli, kim jest, ale instynk- townie wyczuwali w nim kogoś niezwykłego. Deukalion przez dłuższy czas stał w milczeniu. Nebo cierpliwie czekał. W świecie mnichów, w którym rytmu dnia nie wyznaczały ze- gary, czas nie odgrywał większej roli; Deukalion zaś, który przeżył już dwieście lat, a przed sobą miał najprawdopodobniej jeszcze drugie tyle, często w ogóle nie odczuwał upływu czasu. Modlitewne młynki chrobotały na wietrze. W oknie na szczycie wieży stanął kapłan i zadął w muszlę, wzywając do wieczornej modli- twy. Z wnętrza klasztoru dobiegł odgłos mantry mnichów, odbijającej się echem wśród kamiennych ścian. Deukalion zapatrzył się w przepaście, w których wszystkimi odcie- niami fioletu płonęły promienie zachodzącego słońca. Trzystumetrowa otchłań dzieliła niektóre okna klasztoru Rombuk od skalistego podłoża. Z tej fioletowej łuny wynurzyła się ludzka postać. - Posłaniec - odezwał się. - Chirurg ze snu nie kłamał. Stary mnich początkowo nie zauważył wędrowca. Mrużył oczy w kolorze winegretu, oślepione ostrymi promieniami wysokogórskiego słońca. Po chwili szeroko otworzył powieki. - Trzeba go przywitać przy wejściu. ■ ■ ■ Płomienie pochodni pełzały niczym jaszczurki po wykończonych metalem belkach stropowych i ceglanych ścianach głównej bramy. Przy wejściu stał posłaniec, z bo jaźnią przyglądając się Deukalionowi.

- Yeti - wyszeptał. Nazwał go imieniem, które Szerpowie nadali przerażającemu człowiekowi śniegu. - Czy tak nakazuje dobry obyczaj? Poprzedzać właściwe przesłanie obelgą? - skarcił go Nebo. Z jego ust wydobywały się obłoczki pary. Deukalion, który większość swej dwustuletniej egzystencji spędził wyrzucony poza nawias, często ścigany niczym bestia, uodpornił się na złośliwości. Już nawet nie potrafił czuć się dotknięty. - Gdybym był yeti - odezwał się w języku przybysza - może i byłbym tak wysoki. - Miał metr dziewięćdziesiąt osiem. - Może i był- bym tak potężnie zbudowany. Nie sądzisz jednak, że byłbym bardziej owłosiony? - N-no... chyba tak. - Yeti nigdy się nie goli. - Deukalion pochylił się do mężczyzny, jakby zdradzał mu sekret. - Pod tym skudlonym futrem kryje się wy- jątkowo delikatna skóra. Różowa, mięciutka... podatna na wysypkę, nieznosząca dotyku brzytwy. - To kim jesteś? - spytał posłaniec, zdobywając się na odwagę. - Jestem Big Foot - odparł po angielsku Deukalion. Nebo parsknął śmiechem, słysząc imię amerykańskiego odpowied- nika yeti, ale przybysz nie zrozumiał żartu. Spłoszony śmiechem mni- cha, drżąc nie tylko z zimna, chłopak wyciągnął zawiniątko z koźlej skóry, związane grubym rzemieniem. - Tutaj. W środku. Dla ciebie. Deukalion wsunął zagięty mocarny palec pod rzemień i rozerwał go jednym szarpnięciem. Rozwinął skórę i zobaczył w środku sfatygowaną i poplamioną w długiej podróży kopertę. List wysłano z Nowego Orle- anu, a nadawcą był stary zaufany druh, Ben Jonas. Posłaniec zerkał nerwowo na poszarpany, znaczony szramami poli- czek Deukaliona, najwyraźniej tocząc wewnętrzną walkę. W końcu jednak uznał, że woli towarzystwo yeti od nocnej przeprawy przez góry. - Mogę się tu schronić na noc? - Każdy, kto się tu zjawia - zapewnił go Nebo - otrzyma wszystko, czego potrzebuje. Poczęstowalibyśmy cię nawet chrupkami serowymi, gdybyśmy je mieli.

Kamiennymi schodami przeszli od zewnętrznej do wewnętrznej bramy. Pojawiło się tam dwóch młodych mnichów z latarniami, którzy stawili się, jakby w odpowiedzi na telepatyczne wezwanie i odprowa- dzili przybysza do skrzydła dla gości. Deukalion skrył się w niszy pachnącej drewnem sandałowym i ka- dzidłem, by tam, przy blasku świecy, przeczytać list. Równy rządek kształtnych, niebieskich liter skreślonych dłonią Bena objawił mu wieści niezwykłej wagi. Do listu Ben dołączył wycinek z „New Orleans Times-Picayune”. Tytuł i treść artykułu znaczyły dla Deukaliona mniej niż towarzysząca mu fotografia. A choć Deukaliona nie mógł przestraszyć najgorszy koszmar, choć od dawna nie budził w nim trwogi żaden człowiek, teraz jego dłoń za- drżała. Papier dygotał w trzęsącej się ręce, wydając odgłos przypomi- nający trzepotanie skrzydeł uciekającego owada. - Złe wieści? - zaniepokoił się Nebo. - Ktoś zmarł? - Gorzej. Ktoś nadal żyje. - Deukalion z niedowierzaniem wpa- trywał się w fotografię i czuł, jak ogarnia go przenikliwy chłód. - Muszę opuścić Rombuk. Ta wiadomość wyraźnie zasmuciła Nebo. - Już od dłuższego czasu przynosiła mi otuchę myśl, że to ty od- mówisz modlitwy po mojej śmierci. - Taki sukinkot jak ty szybko nie umrze - odparł Deukalion. - Jesteś zakonserwowany lepiej niż pikle w occie. Zresztą jestem bodaj ostatnią istotą na ziemi, której Bóg by wysłuchał. - Albo pierwszą - odrzekł z tajemniczym, porozumiewawczym uśmiechem mnich. - Dobrze, skoro postanowiłeś stąd odejść i wrócić do świata, pozwól, że coś ci podaruję. ■ ■ ■ Ze złotych lichtarzy, niczym woskowe stalagmity, sterczały żółte świece, rozjaśniając wnętrze i malowidła na ścianach: barwne mandale, zamknięte w kręgu geometryczne figury symbolizujące kosmos. Deukalion wpół siedział, wpół leżał na fotelu wśród czerwonych

jedwabnych poduch, wpatrując się w rzeźbione i malowane kwiaty lotosu zdobiące sufit. Tuż obok siedział Nebo i pochylony nad nim przyglądał się jego twarzy z uwagą mędrca odczytującego skompliko- wane zwoje mantr. Deukalion przez wiele lat występował w wesołych miasteczkach, gdzie żaden z jarmarcznych aktorów nie zwracał uwagi na jego wygląd. W końcu oni wszyscy, z wyboru lub z konieczności, zdecydowali się na życie na marginesie społeczeństwa. Nieźle zarabiał, epatując swoją brzydotą. Należał do grupy „dziwo- lągów” - „dziesiątki”, jak ją nazywano, gdyż występowali po dziesię- cioro w jednym namiocie. Siadał na arenie, odwrócony profilem do publiczności, która wę- drowała od kobiety z brodą do człowieka-gumy i wreszcie stawała przed nim, zachodząc w głowę, co takiego nadzwyczajnego może być w tym człowieku. Wtedy odwracał się i pokazywał swoją potwornie oszpeconą drugą część twarzy. Mężczyźni wzdrygali się, z trudem łapiąc oddech. Kobiety mdlały - choć z dziesięciolecia na dziesięciolecie coraz rzadziej. Pozwalano go oglądać tylko pełnoletnim widzom, gdyż dzieci na jego widok mogłyby nabawić się urazu na całe życie. Ukazawszy twarz, wstawał, prostował się i zdejmował koszulę, odsła- niając tors. Bliznowce, bruzdy, pozostałości po prymitywnych, metalowych zszywkach, którymi połączono fragmenty skóry, dziwaczne narośle... W zasięgu mnicha stała tacka, a na niej było mnóstwo cienkich igieł i fiolki z barwnikami. Nebo szybko, umiejętnie nakładał na twarz Deu- kaliona tatuaż. - To mój dar na pożegnanie. Wzór, który będzie cię chronił. Nebo przyjrzał się z bliska swemu dziełu, po czym zaczął nadawać mu ostateczny kształt, wypełniając tatuaż ciemnoniebieskim, czarnym i zielonym barwnikiem. Deukalion nawet się nie skrzywił, nawet nie syknął z bólu, czując te ukąszenia tysięcy os. - Robisz na mojej twarzy puzzle? - To twoja twarz jest największym puzzlem - uśmiechnął się mnich, patrząc na gruzłowate płótno twarzy Deukaliona, które zamierzał zmie-

nić w wyrafinowane dzieło sztuki. Na czubkach igieł połyskiwał na przemian to barwnik, to krew, gdy Nebo wbijał je w skórę, tworząc skomplikowany wzór. Czasem uderzały lekko o siebie, gdy mnich wbijał po dwie naraz. - To bardzo skomplikowany i trudny wzór. Może dać ci coś, co złagodzi ból? Mamy opium, choć staramy się jak najrzadziej z niego korzystać. - Nie lękam się bólu - odparł Deukalion. - Życie jest wielkim oce- anem cierpienia. - Masz na myśli życie poza klasztorem. - Wchodząc tu, nie zostawiamy za progiem wspomnień. Stary mnich sięgnął po fiolkę z karminowym barwnikiem. Tatuaż zatuszował nierówności i bruzdy na policzku, czerwony barwnik, któ- rym Nebo wypełniał wzór, stwarzał pozór naturalnej, zdrowej skóry. - To powinno wystarczyć, by nie przykuwać wzroku ciekawskich - odezwał się po dłuższej chwili Nebo. - Oczywiście nawet najbardziej wyrafinowany wzór nie ukryje wszystkiego. Deukalion dotknął szczypiącego tatuażu, pokrywającego poszarpaną bliznę. - Moimi sprzymierzeńcami, jak często do tej pory, będą mrok i nieuwaga przeciwnika. - Ostatni raz, zanim odejdziesz... Moneta? - poprosił mnich, za- tkawszy fiolki z barwnikami i wytarłszy igły czystą szmatką. Deukalion usiadł prosto i prawą ręką podrzucił srebrną monetę. Nebo bacznie obserwował, jak towarzysz przeplata monetę między palcami - prowadzi ją, jak mawiają iluzjoniści - ze zdumiewającą płynnością jak na tak wielkie i niezgrabne łapska. Ale to potrafiłby każdy w miarę utalentowany iluzjonista. Wtedy Deukalion pstryknął kciukiem i palcem wskazującym, a moneta poleciała w powietrze. Płomienie świecy tań- czyły w wirującym metalu. Deukalion chwycił monetę w powietrzu i zacisnął w dłoni... Lecz kiedy ją otworzył, dłoń była pusta. Z tym również poradziłby sobie biegły iluzjonista. Taki iluzjonista wyjąłby też monetę zza ucha Nebo, jak to właśnie uczynił Deukalion.

Mnicha jednak fascynował trik, który następował później. Deukalion znowu podrzucił monetę. Znów tańczył w niej blask świecy. I wtedy, na oczach Nebo, pieniądz po prostu... zniknął. Wirując, wzbił się w górę i rozpłynął w powietrzu. Nie upadł na podłogę. Deukalion nie mógł też go złapać i ukryć w dłoni. Nebo widział tę sztuczkę wiele razy. Przyglądał się jej z odległości kilku centymetrów, a mimo to nie potrafił odgadnąć, co się działo z monetą. Nieraz zastanawiał się nad tą zagadką. Nadaremnie. Teraz pokręcił głową. - Czy to prawdziwa magia, czy tylko sztuczka? - A czym jest odgłos klaskania jednej dłoni? - odrzekł z uśmiechem Deukalion. - Minęło tyle lat, a ty wciąż pozostajesz tajemnicą. - Jak samo życie. Nebo wzrokiem przeszukiwał sufit, jakby liczył na to, że wypatrzy monetę wśród rzeźbionych kwiatów i liści lotosu. Potem przeniósł spojrzenie na Deukaliona. - Twój przyjaciel z Ameryki wypisał całą listę nazwisk adresata. - To zaledwie cząstka tych, pod którymi mnie znano. - Kłopoty z policją? - Nie, już od dawna nie. Po prostu... ciągle zaczynam od nowa. - Deukalion... - powiedział mnich. - To imię zaczerpnięte z mitologii, dziś znane tylko nielicznym. Wstał, nie zwracając uwagi na szczypanie niezliczonych ranek po igłach. Mnich zadarł ku niemu głowę. - W Ameryce znów będziesz występował w wesołym miasteczku? - Nie ma tam już dla mnie miejsca. Czasy się zmieniły, nikt już nie pokazuje „dziwolągów”, to nie jest politycznie poprawne. - A w czasach, gdy występowałeś, jak cię zapowiadano? Deukalion odwrócił twarz od oświetlonych mandai na ścianie, ukrywając w mroku swój świeżo wytatuowany policzek. Kiedy się odezwał, przez jego oczy przemknął ogień, jakby ślad błyskawicy, ukrytej za chmurami. - Przedstawiano mnie... jako Potwora.

NOWY ORLEAN ■ ■ ■

ROZDZIAŁ 2 Poranny strumień samochodów sunął trasą I-10 równie leniwie, jak wody Missisipi płyną przez Nowy Orlean. Detektyw Carson O'Connor zjechała z autostrady do Metairie w na- dziei, że uliczkami przedmieścia szybciej dostanie się do centrum mia- sta, ale wkrótce przekonała się, że podjęła błędną decyzję. Utknęła już na pierwszym skrzyżowaniu. Niecierpliwie bębniła w kierownicę swojego służbowego sedana. Miała wrażenie, że lada mo- ment się udusi, więc odkręciła szybę. Mimo wczesnej pory już panował niemiłosierny skwar. Ale żaden reporter, szukający sposobu na urozmaicenie programu, nawet nie pró- bował usmażyć jajka na chodniku. Choć ukończyli studia dziennikar- skie, ocalili kilka szarych komórek i wiedzieli, że na tych chodnikach można by nie tylko usmażyć, ale nawet przypalić lody waniliowe. Carson lubiła upał, ale nie znosiła wilgoci. Kiedyś może przeniesie się w miejsce, którego klimat bardziej by jej odpowiadał: upalne, ale suche. Na przykład do Arizony. Albo Nevady. Albo piekła. Nie posunąwszy się nawet o centymetr, patrzyła, jak na zegarku przeskakuje kolejna minuta. I wtedy zobaczyła, co jest przyczyną korka. Na przejściu stało dwóch dresiarzy w barwach swojego gangu, blo- kując samochody, gdy światło zmieniało się na zielone. Ich trzech ko- lesiów przechodziło od samochodu do samochodu, wymuszając haracz. - Umyję szybę. Dwa dolce. Niczym seria z broni półautomatycznej rozlegało się trzaskanie blokad drzwi, towarzyszące wędrówce młodych przedsiębiorców,

składających swą propozycję nie do odrzucenia. Żaden wóz nie ruszył się o centymetr, dopóki kierowca nie opłacił myta. Przywódca paczki wyrósł przed samochodem Garson. Tryskał pewnością siebie i udawaną jowialnością. - Umyć pani okno? Wyciągnął brudną szmatę, która wyglądała, jakby odleżała swoje na dnie jednego z licznych brudnych, zarośniętych wodorostami kanałów. Na opalonym policzku odcinała się biała szrama, poprzecinana śla- dami szwów - tego dnia, gdy chłopak wdał się w bójkę z nożownikiem, dyżur na izbie przyjęć pełnił chyba doktor Frankenstein. Rzadka, ane- miczna bródka świadczyła o niedoborze testosteronu. Przyjrzawszy się uważniej Carson, cwaniak z blizną uśmiechnął się szeroko. - Hej, laluniu. Co robisz w tym rzęchu? Powinnaś rozbijać się mercem. - Odciągnął wycieraczkę i puścił. Z plaśnięciem przykleiła się znów do szyby. - Pobudka, pomyślunek jeszcze się nie obudził? Chociaż jak się ma takie nogi i buźkę, mózg już nie jest potrzebny. Nieoznakowany sedan przydawał się w pracy detektywa policyjnego, zapewniał anonimowość. Ale w czasach, gdy jeździła charakterystycz- nym czarno-białym radiowozem, nie musiała znosić takich teksów. - Łamiecie prawo - powiedziała. - Ktoś tu wstał lewą nogą. - Szyba jest czysta. To zwyczajne wymuszenie. - Biorę dwa dolce za umycie szyby. - Dobrze ci radzę, odsuń się od wozu. Chłopak pokazał szmatę, gotów w każdej chwili zasmarować nią szybę. - Dwa dolce za to, że umyję, a trzy za to, że NIE umyję. Większość ciotek, bez względu na płeć, wybiera drugą opcję. Carson odpięła pas. - Prosiłam, żebyś się odsunął. Cwaniak z blizną nie posłuchał, przeciwnie, wsunął głowę przez otwarte okno, owiewając Carson słodkawą wonią porannego skręta i kwaskowatym zapachem niemytych zębów.

- Daj mi trzy dolce, swój numer telefonu i ładnie przeproś, to może nie skasuję ci tej ładnej buźki. Carson chwyciła smarkacza za lewe ucho, wykręciła je, omal mu go nie urywając, potem walnęła głową chłopaka o drzwiczki. Jego skom- lenie bliższe było zawodzeniu dziecka niż wilka. Wypuściła ucho i wysiadła, otwierając drzwiczki na tyle zamaszy- ście, by przewrócić napastnika. Chłopak runął na ziemię i rąbnął głową w chodnik z takim impetem, że musiał zobaczyć parę niezłych konstelacji w swoim prywatnym ob- serwatorium. Carson oparła mu nogę na kroczu na tyle mocno, by wił się z bólu i nie ruszał z miejsca z obawy przed zmiażdżeniem rodowych klejnotów. - A mój numer to 911 - oświadczyła, podsuwając mu pod nos le- gitymację policyjną. Spomiędzy samochodów wychynęły głowy czterech kolesiów cwa- niaka z blizną - czujnie, ze zdumieniem i złością, pomieszaną z rozba- wieniem wodzili wzrokiem od kumpla do niej. Chłoptaś przygwożdżony do ziemi obcasem był ziomalem. Jego upokorzenie dotykało także ich, nawet jeśli gość nie do końca zasługiwał na miano swojaka. - Nie wtrącaj się, gnojku - warknęła Carson do najbliżej stojącego łebka - jeśli nie chcesz, żebym ci zrobiła okrągłą dziurkę w tej gustownej bandamce. Jej więzień próbował wypełznąć spod buta, ale policjantka mocniej docisnęła go obcasem. Łzy napłynęły mu do oczu; zdecydował, że woli posłuszeństwo od perspektywy spędzenia trzech dni z okładami z lodu na przyrodzeniu. Mimo ostrzeżeń Carson dwóch z czterech młodocianych przestępców ostrożnie ruszyło w jej stronę. Ze zwinnością iluzjonisty odłożyła legi- tymację policyjną i wyjęła z kabury pistolet. - Obczajcie tę ciotę pod moim obcasem. On już się przekonał, kto tu rządzi. Nie zadzierajcie ze mną, jeśli nie chcecie spędzić dwóch lat w pace albo już zawsze cienko śpiewać. Nie dali nogi, ale przestali się zbliżać. Carson wiedziała, że większe wrażenie zrobiła na nich broń niż jej znajomość ich slangu. Skoro po-

trafiła się nim posługiwać, zakładali - zresztą słusznie - że nie pierwszy raz jest w takiej sytuacji i świetnie sobie radzi. Nawet najgłupszy bandzior - a większość z nich wygrałaby parę do- lców w „Kole fortuny” - umiał szacować ryzyko i wycofywać się, póki to możliwie. - Lepiej spadajcie - poradziła im serdecznie. - Nie próbujcie mi podskakiwać, i tak macie zero szans. Stojący przed nią kierowcy powoli zaczęli ruszać. Nie wiedziała, czy zobaczyli, co się dzieje, ale najwyraźniej wyczuli, że poranna zbiórka pieniędzy już się skończyła. Młodzi przedsiębiorcy zaś, zauważywszy, że samochody odjeżdżają, uznali, że - skoro klientela się rozproszyła - nie ma sensu tu sterczeć. Czmychnęli niczym konie spłoszone grzmotem pioruna. Tylko cwaniak z blizną nie chciał uznać swej porażki. - Ej, suko, widziałem: na blasze miałaś napisane „Wydział za- bójstw”. Nie masz prawa mnie tknąć, nikogo nie zabiłem. - Głupek - powiedziała tylko, chowając broń do kabury. - Nie nazywaj mnie głupkiem. Skończyłem ogólniak. - Nie skończyłeś. - Ale byłem blisko. Zanim chłoptaś - jak każdy typek jego pokroju - urażony niską oceną swojego ilorazu inteligencji zdążył zagrozić procesem za brak delikat- ności, zadzwoniła komórka Carson. - Detektyw Carson - odebrała. Słysząc, kto dzwoni i w jakiej sprawie, zdjęła stopę z krocza cwa- niaczka. - Spadaj - warknęła. - Bierz dupę w troki i znikaj. - Nie aresztujesz mnie? - Nie jesteś wart mojego wysiłku. Wróciła do rozmowy przez komórkę. Chłopak z jękiem wstał i złapał się za spodnie jak dwulatek, który natychmiast musi pędzić na nocnik. Smarkacz okazał się niereformowalny. Zamiast pokuśtykać do kumpli i opowiedzieć wyssaną z palca bajeczkę, jak to wygrał z głupią

suką i wybił jej siekacze, palant został, smęcąc coś o nadużyciu władzy, jakby jego jęki i pogróżki mogły obudzić w niej nagłe wyrzuty sumienia. Kiedy Carson zakończyła rozmowę i schowała komórkę do kieszeni, młodociany przestępca próbował jej grozić. - Masz problem: znam twoje nazwisko i dowiem się, gdzie miesz- kasz. - Tamujemy ruch - zauważyła. - Przyjdę którejś nocy i połamię ci nogi, ręce, palce. Masz kuchenkę gazową? Przypiekę ci fasadę. - Ekstrazabawa. Otworzę wino i przygotuję tapas. Jest tylko jeden problem, twarz przypieka się na starych kuchenkach elektrycznych, takich ze spiralą. Jedynym orężem cwaniaka z blizną było zastraszenie, a i to nie działało na Carson. - Lubisz tapas? - dopytywała się. - Masz nierówno pod sufitem, głupia suko? - Całkiem niewykluczone - przyznała ochoczo. Odsunął się. - A może ja się dowiem, gdzie ty mieszkasz? - spytała, puszczając do niego oko. - Trzymaj się ode mnie z daleka. - Masz kuchenkę gazową? - dociskała. - Ja nie żartuję, psychopatko. - Przyznaj się, rwiesz mnie teraz. Strach dodał mu odwagi. Chłoptaś odwrócił się od niej i najszybciej jak się dało pokuśtykał między samochodami. Carson już w lepszym nastroju usiadła za kierownicą, zatrzasnęła drzwiczki nieoznakowanego wozu policyjnego i pojechała po swojego wspólnika Michaela Maddisona. Wcześniej sądziła, że czeka ją zwykły dzień, pełen rutynowych do- chodzeń. Telefon to zmienił. Ze stawu w parku miejskim wyłowiono ciało kobiety. Już po wstępnych oględzinach było wiadomo, że denatka nie utopiła się przypadkowo, zażywając kąpieli przy blasku księżyca.

ROZDZIAŁ 3 Nie włączając koguta ani syreny, Carson całkiem szybko dotarła na Veterans Boulevard, mijając sklepy, salony samochodowe, banki i bary szybkiej obsługi, które potem zastąpiły pojedyncze domy, segmenty i apartamentowce. W jednym z nich trzydziestoletni, wciąż nieżonaty Michael Maddison znalazł nieciekawe, pozbawione wyrazu i charakteru mieszkanie, jakich tysiące są rozsiane po całej Ameryce. Michaelowi wcale to nie przeszkadzało. W Nowym Orleanie nie można uciec od jazgotu jazzu i pomruku hoodoo, zwłaszcza gdy pracuje się w wydziale zabójstw. Michael twierdził, że pod koniec dnia osiągał stan absolutnego przesytu kolorytem lokalnym. Mdłe, zwyczajne mieszkanie pomagało mu wrócić do rzeczywistości. Ubrany w dżinsy, jaskrawą koszulę hawajską i jasną marynarkę, za- słaniającą kaburę pod pachą, czekał już na Carson na ulicy, trzymając w ręku białą papierową torebkę. Ze swoim lekkim uśmiechem i swobodą nie budził podejrzeń, ale - jak niektóre z pozoru niewinne drinki - po- trafił zaskoczyć i zwalić z nóg. Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki. W zębach, z ostroż- nością retrievera przynoszącego panu upolowaną kaczkę, trzymał nie- nadgryzionego pączka. - Co to za narośl wyrosła ci na ustach? - spytała Carson. - Mężczyzna wyjął z ust prawie nietknięte ciastko. - Toffi z lukrem z syropu klonowego. - Dawaj. Michael podsunął jej białą torebkę.

- Jeden tradycyjny z lukrem i dwa czekoladowe. Wybieraj. Carson nawet nie spojrzała na torebkę. Wyrwała mu z ręki pączek. - Uwielbiam syrop klonowy - oświadczyła. Chapnęła olbrzymi kęs i energicznie przeżuwając, ostro włączyła się do ruchu. - Ja też uwielbiam syrop klonowy - westchnął Michael. Smutek w jego głosie przypomniał Carson, że kolega marzy nie tylko o pączku z syropem klonowym. Z wielu względów - a jednym z nich była troska o podtrzymanie wzorowej współpracy zawodowej - udała, że nie dosłyszała nutki żalu i tęsknoty. - Zwyczajny lukier też będzie ci smakował. Podczas gdy Carson mknęła Veterans Avenue, kierując się do Pontchartrain Boulevard, skąd zamierzała się przebić do Harrison i parku miejskiego, Michael grzebał w torebce z ciastkami, jasno dając do zrozumienia, że wybiera innego pączka tylko dlatego, że bezlitośnie został pozbawiony swego największego przysmaku. Tak jak się spodziewała, wbrew jej zaleceniu wybrał czekoladowy pączek, a nie zwykły, nadgryzł go i zawinął brzeg papierowej torby. - Zdejmij nogę z gazu, tak uratujesz matkę-Ziemię - odezwał się, patrząc, jak Carson śmiga przez skrzyżowanie na żółtym świetle, które w ułamek sekundy później zmieniło się na czerwone. - Moja religia na- kazuje, by zacząć dzień od solidnej dawki cukru i godzinnej medytacji. - Ja nie należę do Kościoła zapasionych detektywów. Zresztą dzwonił do mnie patrol: rano znaleźli szóstą ofiarę. - Szóstą? - Michael odgryzł następny kęs pączka. - Skąd wiadomo, że to ten sam sprawca? - Znowu bawił się w chirurga. - Wątroba? Nerka? Stopy? - Musiała mieć ładne ręce. Znaleźli jej ciało w sadzawce w parku miejskim. Miała odcięte dłonie.

ROZDZIAŁ 4

Mieszkańcy Nowego Orleanu przychodzili do zajmującego po- wierzchnię sześciuset hektarów parku miejskiego karmić kaczki, odpo- czywać w chłodzie szarozielonej kurtyny mchu luizjańskiego, porasta- jącego potężne dęby, spacerować po wymuskanych ogrodach bota- nicznych albo snuć się między fontannami i rzeźbami w stylu art déco. Dzieci przepadały za placem zabaw, który zaludniali bohaterowie ich ulubionych bajek, i za słynną zabytkową karuzelą z drewnianymi koni- kami. Teraz gapie zebrali się wokół stawu, przyglądając się pracy poli- cjantów z wydziału zabójstw. Carson jak zwykle przeszył dreszcz na widok tych ludzi, których ściągnęła tu niezdrowa ciekawość. W tłumie stały miłe starsze panie i nastolatki, biznesmeni w garniturach i męty, popijające najtańsze sika- cze z butelek schowanych w papierowych torbach. Policjantka nagle poczuła się tak, jakby przeniosła się do świata z „Nocy żywych trupów”. Nad zieloną, pokrytą wodorostami taflą stawu pochylały się kilku- setletnie dęby, wokół brzegu biegły brukowane alejki, które łączyły urokliwe, kamienne mostki. Najbardziej żądni sensacji gapie wspięli się na drzewa, żeby mieć lepszy widok na to, co się działo za policyjną taśmą. - Czy oni nie przywodzą ci na myśl tych hord tłoczących się przed operą? - spytał Michael, razem z policjantką przepychając się przez tłumek stojący na chodniku i bieżni. - Albo watach miłośników wyści- gów gigantycznych wozów terenowych? W osiemnastym i dziewiętnastym wieku zapalczywi Kreole właśnie ten park upatrzyli sobie jako miejsce, w którym rozstrzygali sprawy honorowe. Spotykali się po zachodzie słońca i przy blasku księżyca krzyżowali szpady. Dziś parku również nie zamykano na noc, lecz pojedynki, jakie w nim się odbywały, niewiele miały wspólnego z kodeksem honorowym. W epoce, która szczyciła się mianem cywilizowanej, o zmierzchu park przechodził we władanie pewnych swej bezkarności drapieżników, czyhających na ofiary.