Z przerażającą beztroską usuwamy jeden z
narządów, żądając jednocześnie, by organizm
zachował jego funkcje. Stwarzamy ludzi bez
serca, a oczekujemy od nich prawości i woli
działania. Drwimy z honoru, a jesteśmy zszoko-
wani, gdy znajdujemy wśród siebie zdrajców.
Kastrujemy, a domagamy się od wałacha po-
tomstwa.
C. S. Lewis, „The Abolition of Man”
ROZDZIAŁ
1
Deukalion narodził się nocą, podczas gwałtownej burzy, za sprawą
niezwykłej błyskawicy, która zamiast go spopielić tchnęła weń życie.
W zimnych, kamiennych murach starego młyna rozbrzmiewała ka-
kofonia jego okrzyków przerażenia i bólu, triumfalnego ryku jego
stwórcy oraz chrzęstu i łoskotu starej maszynerii.
Kiedy Deukalion obudził się do życia, zobaczył, że leży przykuty do
stołu. To był pierwszy znak, że został stworzony jako niewolnik.
W przeciwieństwie do Boga Victor Frankenstein nie zamierzał ob-
darowywać swoich stworzeń wolną wolą. Podobnie jak inni utopiści,
wolał posłuszeństwo od niezależności.
Tamtej nocy przed blisko dwustu laty Deukalion rozpoczął egzy-
stencję, w której dominowały przemoc i szaleństwo. Bezsilność rodziła
wściekłość. Zdarzały mu się napady furii, gdy zabijał. Zabijał bez litości.
Minęło wiele dziesięcioleci, nim posiadł umiejętność panowania nad
sobą. Ból i poczucie osamotnienia nauczyły go litości, która z kolei
doprowadziła go do współczucia. Ono zaś wskazało mu drogę do na-
dziei.
Mimo to jednak do dziś w niektóre noce nagle, bez powodu ogarnia
go gniew. Bez żadnej konkretnej przyczyny zalewa go fala wściekłości,
która może zerwać tamę ostrożności i czujności.
Tej nocy Deukalion włóczył się po ulicach nowoorleańskiej dzielnicy
francuskiej, zionąc żądzą mordu. W ciemnej uliczce na tyłach budynków
szare cienie miały niebieskawy odcień, lecz pod jego czaszką wściekłość
płonęła kolorem krwi.
Noc była ciepła i wilgotna, zza murów słynnych klubów dobiegały
stłumione dźwięki jazzu.
W miejscach publicznych Deukalion zawsze starał się przebywać w
mroku, gdyż jego wyjątkowy wzrost nieodmiennie przykuwał uwagę.
Podobnie jak twarz.
Zza kontenera na śmieci wynurzył się zasuszony i pomarszczony jak
rodzynek wielbiciel rumu.
- Pokój w Jezusie, bracie.
Choć powitanie nie przypominało typowej odzywki rabusia, Deuka-
lion spojrzał w stronę mężczyzny z nadzieją, że ten będzie trzymał nóż
albo pistolet. Nawet gdy kipiał z wściekłości, potrzebował powodu, by
uciec się do przemocy.
Tymczasem pijaczyna zamiast broni wyciągał tylko brudną rękę, a
zabić mógł wyłącznie jego oddech.
- Potrzebuję tylko dolara.
- Za dolara niczego nie kupisz - odparł Deukalion.
- Bóg ci zapłać, jeśli okażesz się hojny, ale ja proszę tylko o dolara.
Deukalion z trudem się powstrzymał, by nie chwycić wyciągniętej
ręki i nie złamać jej jak uschłego badyla.
Odwrócił się i ruszył w swoją stronę, nie reagując, nawet gdy pija-
czek posłał za nim soczystą wiązankę.
Kiedy przechodził obok zaplecza hiszpańskiej restauracji, otworzyły
się drzwi kuchenne. Wyszło z nich dwóch Latynosów w białych spo-
dniach i bawełnianych podkoszulkach. Jeden podsuwał drugiemu
otwartą paczkę papierosów.
Wysoką sylwetkę Deukaliona oświetlała żarówka, która zapaliła się
nad wejściem, i latarnia dokładnie na wprost pierwszego mężczyzny.
Na jego widok obaj Latynosi zmartwiali. Połowa twarzy Deukaliona
wyglądała normalnie, mogła się wręcz wydać przystojna. Drugą jednak
pokrywał skomplikowany tatuaż.
Wzór wymyślił i nałożył cierpliwy tybetański mnich, prawdziwy
mistrz sztuki tatuażu. Tatuaż stanowił kamuflaż, maskę, mającą odwró-
cić uwagę od potwornie okaleczonej i oszpeconej twarzy - efektu działań
stwórcy Deukaliona. Jednak sprawiał, że Deukalion wyglądał groźnie,
niemal demonicznie.
Światło obu lamp było na tyle mocne, że mężczyźni zauważyli to, co
przykrywał tatuaż. Przyglądali się Deukalionowi nie ze strachem, lecz z
pełnym namaszczenia szacunkiem, należnym przybyszowi z zaświatów.
Deukalion uciekł ze światła w cień, zanurzył się w następną ciemną
alejkę za budynkami. Jego wściekłość przerodziła się w furię.
Potężne dłonie zaciskały się konwulsyjnie, marzył, by otoczyć nimi
szyję jakiejś ofiary. Zacisnął je w pięści i wbił w kieszenie płaszcza.
Choć noc nad rozlewiskami była parna, Deukalion miał na sobie
długi, czarny płaszcz. Nie odczuwał zimna ani upału. Podobnie jak bólu i
strachu.
Kiedy przyspieszył kroku, obszerny płaszcz wydął się jak peleryna.
Brakowało tylko kaptura, by Deukalion wyglądał jak sama śmierć.
Może ta żądza mordu jest zapisana w każdej komórce jego ciała?
Wszak został zbudowany z ciał przestępców, których zwłoki jego
stwórca tuż po pogrzebach wykradał z przywięziennego cmentarza.
Jedno z dwóch jego serc należało do szalonego podpalacza, który
podkładał ogień pod kościoły. Drugie zaś do sadysty-pedofila.
Nawet w sercach ludzi stworzonych przez Boga czasem mieszka zło i
podłość. Serce nieraz buntuje się przeciwko temu, co rozum wie i ak-
ceptuje.
Skoro nawet dłonie kapłana stają się niekiedy narzędziem grzechu, to
czegóż można się spodziewać po rękach dusiciela? Właśnie takie dłonie
podarował Deukalionowi jego stwórca.
Szare oczy wyłupił trupowi mordercy zabijającego toporem. Czasem
przemykał przez nie dziwny błysk; może pamiątka po tamtej tajemniczej
burzy, gdy Deukalion został powołany do życia.
Jego mózg funkcjonował kiedyś w czaszce jakiegoś nieznanego
złoczyńcy. Śmierć wymazała wszelkie wspomnienia z poprzedniego
życia, ale może wadliwe połączenia zwojów mózgowych pozostały?
Narastająca furia zaprowadziła go w labirynt podejrzanych uliczek
po drugiej stronie rzeki. W szemranych zaułkach Algiers życie kwitło.
Podobnie jak nielegalne interesy.
Przy jednej ulicy znajdował się burdel, działający pod szyldem kli-
niki masażu i akupunktury, salon tatuażu, sklep z pornograficznymi
filmami oraz podejrzana speluna, w której dudnił charakterystyczny
kreolski blues zydeco.
W samochodach stojących w alejce za budynkami gawędzili sute-
nerzy, czekając na swój haracz od dziewcząt, które dostarczyli do bur-
delu.
Dwóch cwaniaczków w hawajskich koszulach i białych, jedwabnych
spodniach kursowało na rolkach z najświeższą dostawą kokainy zmie-
szanej ze sproszkowaną viagra dla klientów prostytutek. Mieli też w
promocji ecstasy i meth.
Za sklepem z pornosami stały cztery harleye. Motocykliści - twarda
rasa - zapewne pilnowali bezpieczeństwa w burdelu albo w barze. A
może ochraniali handlarzy narkotyków. Albo cały ten odcinek ulicy.
Deukalion szedł przed siebie, ignorowany przez jednych, przez in-
nych dostrzegany. Czarny płaszcz i jeszcze ciemniejszy mrok działały
niemal jak peleryna-niewidka.
Tajemnicza błyskawica, która tchnęła weń życie, dała mu też zro-
zumienie kwantowej struktury wszechświata, a niewykluczone, że
również coś więcej. Deukalion miał dwa stulecia na zgłębianie, a potem
także praktyczne zastosowanie tej wiedzy, dzięki czemu mógł teraz
poruszać się po ziemi z łatwością, elegancją, a nade wszystko z osza-
łamiającą szybkością.
Odgłosy kłótni między motocyklistą a szczupłą dziewczyną, stoją-
cymi przy tylnych drzwiach burdelu, podziałały na niego jak zapach
krwi na rekina.
Dziewczyna, choć ubrana wyzywająco, wyglądała młodo i niewin-
nie. Mogła mieć najwyżej szesnaście lat.
- Puść mnie, Wayne - zaklinała. - Pozwól mi się wycofać.
Wayne - motocyklista - chwycił ją za ramiona i przygwoździł do
zielonych drzwi.
- Z chwilą gdy tam wchodzisz, nie ma już odwrotu.
- Ale ja mam tylko piętnaście lat.
- Spokojnie, szybko się zestarzejesz.
- Nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać - powiedziała
przez łzy.
- A czego się spodziewałaś, głupia suko? Richarda Gere'a i finału
jak z „Pretty Woman”?
- Jest ohydny, a do tego cuchnie.
- Joyce, perełko, oni wszyscy są ohydni i cuchną. Po pięćdziesiątym
kliencie przestaniesz reagować.
Dziewczyna pierwsza zauważyła Deukaliona. Jej pełne przerażenia
spojrzenie zaalarmowało Wayne'a. Obejrzał się.
- Puść ją - odezwał się spokojnie Deukalion.
Na gorylu - masywnym mężczyźnie o bezwzględnej twarzy - nie
zrobiło to wrażenia.
- Jeśli szybko się stąd ewakuujesz, strażniku Teksasu, może zdołasz
ocalić swoje klejnoty.
Deukalion tak szybko i z taką siłą chwycił ramię przeciwnika i za-
łożył je za plecy, że kość pękła z głośnym trzaskiem. Potem złapał
mężczyznę i cisnął go na ziemię.
Po krótkim locie Wayne wylądował na ulicy. Zarył twarzą w asfalt,
który stłumił jego krzyk.
Wystarczyłoby przygnieść stopą kark, by złamać mu kręgosłup, ale
Deukaliona ostudziło wspomnienie tłumów, które przed dwustu laty
urządzały na niego obławy z pochodniami i widłami.
Odwrócił się, usłyszawszy świst łańcucha. Kumpel motocyklisty —
połączenie kolczyków w brwi, nosie i języku z ryżą brodą wyglądało co
najmniej groteskowo - ochoczo przyłączył się do bójki.
Zamiast uchylić się przed łańcuchem, Deukalion ruszył w stronę
napastnika. Łańcuch owinął mu się wokół lewego ramienia. Chwycił go
i szarpnął. Ryży stracił równowagę.
Miał koński ogon, znakomicie nadający się, by go zań schwycić.
Deukalion podniósł mężczyznę jak lalkę, zdzielił go pięścią w twarz i
odrzucił.
Zauważył trzeciego goryla. Sieknął go łańcuchem po kolanach.
Motocyklista krzyknął z bólu i runął na ziemię. Deukalion litościwie
pomógł mu się podnieść, chwytając go za gardło i krocze, po czym rzucił
nim jak kukłą w czwartego, ostatniego napastnika.
Ich głowami wystukiwał o mur rytm muzyki dobiegającej z baru,
przysparzając im sporo bólu i zapewne budząc w nich nieco skruchy.
Klienci włóczący się między sklepem z pornosami, burdelem i barem
błyskawicznie się rozpierzchli, a dilerzy na rolkach ulotnili bez śladu.
Sutenerzy, jeden po drugim, odpalali bryki, wrzucali wsteczny i
wycofywali się z alejki, nawet nie próbując zaatakować Deukaliona.
Poobijany cadillac wjechał w zderzak żółtego mercedesa. Żaden z
kierowców nie zatrzymał się, nie wymienili się adresami ani wizytów-
kami swoich agentów ubezpieczeniowych.
Po chwili Deukalion i dziewczyna, Joyce, zostali sami, jeśli nie liczyć
unieszkodliwionych ochroniarzy i widzów, bacznie obserwujących
przez okna przebieg wydarzeń.
Kapela niestrudzenie przycinała w barze. Lepkie, parne powietrze
zdawało się ożywać w dźwiękach muzyki zydeco.
Deukalion odprowadził dziewczynę do końca alejki, tam gdzie łą-
czyła się z główną ulicą. Nie odezwał się, ale Joyce nie potrzebowała
zachęty, by zostać u jego boku.
A chociaż z nim poszła, wyraźnie się bała. I słusznie.
Bójka na zapleczu burdelu nie uciszyła jego furii. Kiedy Deukalion
panował nad sobą, jego umysł przypominał rezydencję, którą wiele
pokoleń arystokratów urządzało ze smakiem i elegancją, wkładając w
nią bogactwo swych doświadczeń i erudycję. Teraz jednak jego umysł
zmienił się w gigantyczną kostnicę, ciemną od krwi i lodowatą od żądzy
mordu.
Kiedy przechodzili pod latarnią, depcząc po drżących cieniach ciem,
Joyce zerknęła na towarzysza. Deukalion zauważył, że przeszył ją
dreszcz.
Była oszołomiona i przerażona, jakby przebudziła się z koszmaru i
jeszcze nie do końca wiedziała, co jest rzeczywistością, a co pozostało-
ścią sennych majaków.
W mroku, jaki zapadł, gdy oddalili się od lampy, Deukalion położył
rękę na ramieniu dziewczyny. Zamienili cienie zachodniej części miasta
na cienie wschodniej, dźwięki zydeco przygasły wyparte przez gło-
śniejszy jazz. Oszołomienie i strach dziewczyny przybrały na sile.
- Dla-dlaczego? - wyjąkała. - Jesteśmy w dzielnicy francuskiej.
- O tej porze - wyjaśnił, prowadząc ją obok pomnika generała
Jacksona, stojącego na placu tegoż imienia - tu jest równie niebez-
piecznie jak w tamtej uliczce w Algiers. Dokąd chcesz teraz iść?
Otulając się ramionami, jakby byli w Arktyce, a nie dusznym Nowym
Orleanie, Joyce odparła:
- Do domu.
- Tutaj, w Nowym Orleanie?
- Nie, w Baton Rouge. - Była bliska łez. - Dom nagle przestał mi się
wydawać nudny.
Deukalion poczuł ukłucie zazdrości. On nigdy nie miał domu.
Owszem, miał miejsca, w których się zatrzymywał, i dach nad głową, ale
żadnego z nich nie mógł nazwać swoim domem.
Bezwzględny i prymitywny morderca, uwięziony w klatce jego
umysłu, znów zaczął się miotać i szarpać za pręty, domagając się wy-
puszczenia na wolność. Deukalion najchętniej roztrzaskałby teraz głowę
dziewczyny, która miała dokąd wrócić, podczas gdy on - nie.
- Masz telefon? - zapytał.
Skinęła głową i z futerału przy pasku wyjęła aparat.
- Powiedz rodzicom, że będziesz czekała w tej katedrze.
Podprowadził Joyce do kościoła, zatrzymał się i pchnął ją w stronę
schodów, po czym zniknął, zanim zdążyła się obejrzeć.
ROZDZIAŁ
2
W swojej willi położonej w malowniczej dzielnicy Garden District
Victor Helios - znany niegdyś jako Frankenstein - rozpoczął piękny, letni
dzień od seksu ze swoją ostatnią żoną, Eriką.
Jego pierwszą żonę, Elżbietę, zamordowano w Austrii przed dwustu
laty, w dniu ich ślubu. Teraz już prawie o niej nie myślał.
Zawsze wolał patrzeć w przyszłość. Przeszłość go nudziła. Zresztą
większość przeszłych wydarzeń nawet nie zasługiwała na to, by do nich
wracać.
Łącznie z Elżbietą Victor zaznał małżeńskiego szczęścia - a czasem
niestety tylko małżeńskiej nudy - z sześcioma małżonkami. Żony od
drugiej do szóstej miały na imię Erika.
Wszystkie Eriki wyglądały identycznie, ponieważ stanowiły klony
wyhodowane w kapsułach stworzenia jego nowoorleańskiego laborato-
rium. Dzięki temu Victor nie musiał wydawać majątku na nowe ubrania,
ilekroć któraś z Erik ulegała unicestwieniu.
Victor, choć bajecznie bogaty, nienawidził niepotrzebnych wydat-
ków. To matka - pod innymi względami beznadziejna - wpoiła mu tę
potrzebę oszczędzania.
Po jej śmierci nie wydał ani grosza na nabożeństwo ani sosnową
trumnę. Był przekonany, że matka przyklasnęłaby rozwiązaniu, które
wybrał: zwykły dół głęboki na metr dwadzieścia. Za metr osiemdziesiąt
grabarz liczył sobie za dużo.
Choć Eriki nie różniły się zewnętrznie, każda - od Eriki Jeden do
Eriki Cztery - miała jakieś wady. Każdy kolejny model Helios udosko-
nalał, usuwając niedociągnięcia.
Poprzedniego wieczoru zabił Erikę Cztery. Jej szczątki - podobnie
jak szczątki jej poprzedniczek i innych nieudanych eksperymentów -
trafiły na miejskie wysypisko, którym zarządzała jedna z firm Victora, i
zostały pogrzebane pod górą śmieci.
Namiętność do czytania pobudzała ostatnią żonę do introspekcji i
zrodziła w niej niezależność, której Victor nie zamierzał tolerować.
Zresztą siorbała przy jedzeniu.
Niedawno wypuścił nową Erikę z kapsuły stworzenia, gdzie jej
chłonny mózg pobrał gigantyczną porcję encyklopedycznej wiedzy.
Helios - wieczny optymista - wierzył, że Erika Pięć okaże się do-
skonałym tworem, godnym tego, by służyć mu przez wiele lat. Będzie
piękną i wyrafinowaną, a nade wszystko posłuszną erudytką.
Nie ulegało wątpliwości, że okazała się bardziej zmysłowa niż po-
przednie Eriki. Im większy zadawał jej ból, tym silniejsze było jej po-
żądanie.
Ponieważ Erika była przedstawicielką Nowej Rasy, mogła wyłączać
odczuwanie bólu, lecz w sypialni Victor jej na to nie pozwalał. Uwielbiał
władzę i dominację. Seks przynosił mu zaspokojenie tylko wtedy, gdy
mógł ranić partnerkę i zadawać jej ból.
Żona zaś z cudownym, zmysłowym oddaniem przyjmowała wszyst-
kie ciosy. Jej siniaki i skaleczenia stanowiły dla Victora najlepszy dowód
własnej męskości. Był prawdziwym ogierem.
Jak wszystkie swoje twory, obdarzył Erikę organizmem godnym
półboga.
Jej rany błyskawicznie się goiły, potrzebowała tylko godziny, dwóch,
by znów zjawiskowo wyglądać.
Zaspokojony, wyszedł z sypialni, zostawiając na łóżku szlochającą
żonę. Płakała nie tylko z bólu, ale i ze wstydu.
Była jedyną przedstawicielką Nowej Rasy zdolną do odczuwania
wstydu. Jej upokorzenie sprawiało, że jego rozkosz była pełna.
Wziął prysznic, nie żałując gorącej wody i pachnącego werbeną
mydła, sprowadzanego z Paryża. Pieniądze zaoszczędzone na pochówku
matki i żon z przyjemnością wydawał na siebie.
ROZDZIAŁ
3
Zamknąwszy kolejne dochodzenie w sprawie seryjnego mordercy,
którym okazał się jej kolega z wydziału zabójstw - jak zwykle nie obyło
się bez pościgu i strzelaniny - detektyw Carson O'Connor położyła się
dopiero o siódmej rano.
Cztery godziny zerowego kontaktu z rzeczywistością, a potem szybki
prysznic - to maksimum wolnego czasu, na jaki może liczyć w najbliż-
szej przyszłości. Na szczęście była zbyt skonana, żeby mieć jakiekol-
wiek sny.
Zdążyła się już nauczyć, że gdy dochodzenie wchodzi w fazę kul-
minacyjną, pracuje się po godzinach, ale w tym śledztwie nie chodziło o
typowe morderstwa. To mógł być koniec świata.
Carson nigdy jeszcze nie przeżywała końca świata. Nie wiedziała,
czego się spodziewać.
Michael Maddison, jej wspólnik, już czekał, gdy w południe podje-
chała nieoznakowanym sedanem pod jego dom.
Zajmował lokum w nieciekawym i nierzucającym się w oczy bu-
dynku niedaleko Veterans Boulevard. Samo mieszkanie też było nijakie,
pozbawione charakteru. Michael utrzymywał, że jest „bardzo zen” i
właśnie takiego minimalistycznego wnętrza potrzebuje po całym dniu
nowoorleańskiej karuzeli.
Na spotkanie z jeźdźcami Apokalipsy ubrał się w swój dyżurny ze-
staw: hawajska koszula, płócienne spodnie i sportowa marynarka.
Jedyne odstępstwo stanowiło obuwie. Na dzień Sądu Ostatecznego
Michael zrezygnował z czarnych, sportowych butów na rzecz białych;
tak białych, że aż biło po oczach.
Zaspany wyglądał jeszcze rozkoszniej niż zwykle. Carson starała się
tego nie zauważać.
Byli partnerami, nie kochankami. Gdyby próbowali to połączyć,
wcześniej czy później czekałaby ich śmierć. Jeśli pracuje się w policji,
trzeba oddzielać polowanie na przestępcę od polowania na miłość.
- Widziałaś ostatnio jakiegoś upiora? - zapytał Michael, wsiadłszy
do samochodu i zatrzasnąwszy drzwiczki.
- Tak, dziś rano w lustrze - odparła, ostro ruszając spod domu.
- Wyglądasz świetnie. Słowo. A w porównaniu z tym, jak ja się
czuję, wyglądasz wprost zjawiskowo.
- Wiesz, kiedy ostatni raz byłam u fryzjera?
- To w ogóle znajdujesz czas na wizyty u fryzjera? Sądziłem, że po
prostu od czasu do czasu podpalasz sobie włosy, a potem gasisz.
- Ładne trzewiczki.
- Na pudełku było napisane, że zostały wyprodukowane w Chinach.
A może w Tajlandii? Ostatnio wszystko produkują gdzieś na drugim
końcu świata.
- Nie wszystko. Gdzie, twoim zdaniem, został wyprodukowany
Harker?
Ich kolega z wydziału, detektyw Jonathan Harker, był - jak się oka-
zało - seryjnym mordercą, na którego polowali, a którego prasa ochrzciła
mianem Chirurga; poza tym, o czym również dopiero niedawno się
dowiedzieli, bynajmniej nie był człowiekiem. Nie zabiła go ani policyjna
strzelba, ani upadek z trzeciego piętra.
- Nie wyobrażam sobie, żeby Helios produkował swoją nową rasę
w buduarze rezydencji w Garden District - powiedział Michael. - Może
w laboratoriach Biovision?
W Biovision - założonej przed dwudziestu laty przez Heliosa, spe-
cjalizującej się w nowinkach biotechnologicznych firmie z siedzibą w
Nowym Orleanie - powstały niezliczone patenty, które rokrocznie
przynosiły Victorowi krociowe zyski.
- Pomyśl o pracownikach - odparła Carson - i tłumach klientów
oraz kontrahentów przewalających się co dzień przez biura. Nie, nie
mógłby tam umieścić laboratorium, w którym produkowałby ludzi.
- Racja. Taki Igor: garbus z zezem rozbieżnym odrobinę by się
rzucał w oczy, gdyby stanął przy automacie z kawą. Zwolnij.
- Zatem Helios ma gdzieś tajne laboratorium - odezwała się Carson,
naciskając pedał gazu. - Prawdopodobnie gdzieś w mieście, prowadzone
przez jakąś firmę-krzak zarejestrowaną na przykład na Kajmanach.
- Nienawidzę tego.
Przez „to” Michael miał na myśli sprawdzanie tysięcy firm, działa-
jących w Nowym Orleanie i sporządzanie listy tych z zagranicznym
udziałem lub w inny sposób podejrzanych.
Carson nie znosiła ślęczenia w papierach równie serdecznie jak on,
ale miała do tego cierpliwość. Obawiała się jednak, że nie znajdzie na to
czasu.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Michael, gdy Carson mknęła przez
ulice Nowego Orleanu. - Jeśli do wydziału, żeby spędzić cały dzień
przed monitorem komputera, zatrzymaj się, ja wysiadam.
- Tak? I co zrobisz?
- Bo ja wiem? Może kogoś zastrzelę?
- Spokojnie, niedługo będziesz mógł wykorzystać swoje talenty
strzeleckie, zabijając twory Heliosa. Tych z Nowej Rasy.
- Bycie przedstawicielem Starej Rasy jest okropnie przygnębiające.
To zupełnie jak występowanie w roli ubiegłorocznego modelu tostera,
takiego bez mikrochipa, dzięki któremu jednocześnie i opieka, i nuci
piosenki Randy'ego Newmana.
- Kto marzyłby o tosterze śpiewającym kawałki Randy'ego New-
mana?
- A kto by nie marzył?
Carson może przejechałaby na czerwonym, ale na skrzyżowanie
wtaczała się potężna ciężarówka - jeśli wierzyć reklamie wymalowanej
na skrzyni - wyładowana po dach hamburgerami przeznaczonymi do
restauracji McDonald's. Carson nie zamierzała umierać pod górą za-
mrożonych kotletów mielonych.
Znajdowali się w tętniącym życiem centrum miasta. Michael ob-
serwował tłumy pieszych.
- Ilu mieszkańców tego miasta wcale nie jest ludźmi? - zastanawiał
się na głos. - Ilu z nich to... stworzenia Victora?
- Tysiąc - odparła Carson. - Dziesięć tysięcy, pięćdziesiąt tysięcy. A
może tylko setka.
- Więcej niż setka.
- No.
- Wcześniej czy później Helios się zorientuje, że wpadliśmy na jego
trop.
- Już wie - odarła go ze złudzeń Carson.
- Zdajesz sobie sprawę, co to dla nas oznacza?
- Że staliśmy się niewygodną przeszkodą.
- Bardzo niewygodną. A Helios wygląda mi na takiego, który nie
znosi przeszkód na swojej drodze.
- To znaczy - powiedziała Carson - że zostały nam tylko dwadzie-
ścia cztery godziny życia.
ROZDZIAŁ
4
Smagana przez deszcz i wiatr marmurowa figurka Maryi Panny stała w
niszy nad wejściem do Miłosiernych Dłoni.
Szpital zamknięto wiele lat temu. Okna zamurowano. Teren okalało
ogrodzenie z metalowych prętów, a na bramie wisiała tabliczka zabra-
niająca wstępu nieupoważnionym.
Victor minął szpital i wjechał do podziemnego garażu w pięciopo-
ziomowym budynku, w którym mieściła się księgowość i dział perso-
nalny Biovision. Jako założyciel i szef firmy miał swoje stałe miejsce
parkingowe. Zaparkował tam mercedesa.
Tylko on posiadał klucz do znajdujących się niedaleko zamalowa-
nych, zbrojonych drzwi prowadzących do pustego pokoju z betonowymi
ścianami i posadzką. W głębi znajdowały się drugie drzwi, otwierane
kodem, który należało wystukać na klawiaturze. Victor wprowadził kod,
elektroniczna blokada została zwolniona i mógł wejść dalej.
Za drzwiami znajdował się czterdziestometrowy, szeroki na dwa
metry, wysoki na dwa i pół podziemny korytarz prowadzący do zabu-
dowań szpitala. Strop był wzmocniony belkami, podłoga wybetonowa-
na.
Tunel wykopali i wykończyli przedstawiciele Nowej Rasy, Victor nie
lubił zawracać sobie głowy pozwoleniami na budowę, projektami ani
minimalną stawką godzinową. Dzięki temu przejściu mógł bez niczyjej
wiedzy swobodnie zaglądać do Miłosiernych Dłoni.
Na końcu korytarza znajdowała się druga klawiatura. Victor znowu
wprowadził kod i wszedł do archiwum w podziemiach dawnego szpitala.
W metalowych szafkach znajdowały się tam kopie danych z twardych
dysków, historia jego licznych badań i projektów.
Na ogół Victora cieszyły te zabezpieczenia, tajne przejścia, ukryte
drzwi i atmosfera konspiracji towarzysząca jego planom zniszczenia
cywilizacji oraz rychłego przejęcia władzy nad światem. Pod wieloma
względami pozostał małym chłopcem.
Dziś jednak denerwowało go, że do laboratorium musi się dostawać
tak okrężną drogą. Czekał go pracowity dzień, Helios musiał zażegnać
skutki co najmniej jednego kryzysu.
Z archiwum przeszedł do piwnicy. Panowały tam spokój i cisza.
Mimo mocnych lamp na korytarzach kładły się cienie. To tutaj Victor
przed wielu laty prowadził swoje najbardziej rewolucyjne badania.
Zawsze fascynowała go zawrotna szybkość, z jaką rozmnażały się i
rozwijały komórki rakowe. A gdyby tak wykorzystać je do przyspie-
szenia rozwoju klonów w sztucznym łonie?, pomyślał pewnego dnia.
Liczył, że dzięki temu zamiast długich lat wystarczyłoby mu parę ty-
godni na wyhodowanie z embriona dorosłego osobnika.
Niestety jednak - co zdarza się, gdy naukowiec balansuje na pogra-
niczu istniejącej wiedzy i własnych hipotez - eksperyment się nie po-
wiódł. Zamiast Nowego Człowieka Victor wyhodował wyjątkowo
agresywnego, błyskawicznie mutującego się guza, który na domiar
nieszczęść okazał się diablo sprytny.
W końcu powołał to licho do życia. Należała mu się choć odrobina
wdzięczności. Gdzież tam!
Czterdziestu ludzi Victora zginęło, próbując okiełznać tę złośliwą
bestię. A ludzi Nowej Rasy niełatwo zabić. I nagle, gdy Victor już
obawiał się, że przegrał, udało się ujarzmić i zniszczyć to okropieństwo.
Smród był niewyobrażalny. Choć minęło tyle lat, Victor nadal miał
wrażenie, że w budynku pozostał tamten zapach.
Pamiątką po owych wydarzeniach była sześciometrowa wyrwa w
ścianie, za którą zostało pełne gruzu laboratorium, gdzie Victor hodował
guza.
W części korytarza za windą nadal piętrzyło się rumowisko poukła-
danych brył betonu, wygiętych szyn i prętów splątanych jak lina.
Victor nie pozwolił usunąć śladów zniszczeń. Zostawił je, by przy-
pominały mu, że nawet geniusz jego kalibru czasem nie docenia prze-
ciwnika. Tamtej nocy bestia omal go nie zabiła.
Wsiadł do windy i wjechał na parter. Po starciu z niewdzięczną pa-
skudą tam przeniósł swoje główne laboratorium.
Na korytarzach panował spokój. W budynku pracowało osiemdzie-
sięcioro przedstawicieli Nowej Rasy i każdy skrupulatnie wypełniał
wyznaczone zadania. Nie marnowali czasu na plotki pod pozorem pa-
rzenia herbaty albo brania wody z baniaczka.
W przestronnym laboratorium Victora znajdowały się fantastyczne
urządzenia, które wprawiłyby w zdumienie nie tylko zwykłego zjadacza
chleba, ale i całą kadrę naukową Harvardu czy Massachusetts Institute of
Technology. Pomieszczenie było urządzone w stylu art déco, panował w
nim duch hitleryzmu.
Victor podziwiał Hitlera. Führer potrafił docenić prawdziwy talent.
W latach trzydziestych i czterdziestych Victor wraz z doktorem
Mengele i grupką wiernych naukowców Hitlera prowadził interesujące
badania, niestety, przerwane przez niefortunne zwycięstwo aliantów.
W życiu prywatnym Hitler okazał się wprost uroczym gawędziarzem.
Skrupulatnie dbał też o higienę osobistą: zawsze był wymuskany i
pachniał mydłem.
Jako miłośnik zwierząt, wrażliwy na ich los, przeszedł na wegeta-
rianizm. Nie akceptował pułapek na myszy. Uważał, że gryzonie należy
chwytać w humanitarny sposób, a potem wypuszczać na wolność w ich
naturalnym, dzikim środowisku.
Problem z Führerem polegał jednak na tym, że ten przyszłość świata
widział w sztuce i polityce. Tymczasem przyszłość nie należała ani do
artystów, ani do polityków.
Nowego świata nie zbuduje nazizm, komunizm ani socjalizm. Ka-
pitalizm zresztą też nie.
Również chrześcijaństwo czy islam nie zmienią cywilizacji ani nie
ukształtują jej zgodnie ze swoimi wzorcami. Nie uczynią tego także
scjentolodzy ani nawiedzeni zwolennicy cudownie solipsystycznej i
paranoidalnej nowej religii, której początek dał „Kod Leonarda”.
Jutro należało do scjentyzmu. Kapłani scjentyzmu to nie jacyś księ-
żulkowie odprawiający niezrozumiałe rytuały; to bogowie, obdarzeni
boską mocą. Victor zaś był ich mesjaszem.
Kiedy wszedł do obszernego pomieszczenia laboratorium, tajemni-
czo i groźnie wyglądające maszyny zaczęły mruczeć, wydawać ciche
odgłosy bulgotania, syczenia i tykania.
Tu czuł się naprawdę jak w domu.
Czujniki wykryły, że podchodzi do biurka. Monitor komputera po-
jaśniał, a na nim pojawiła się twarz Annunciaty, sekretarki Victora w
Miłosiernych Dłoniach.
- Dzień dobry, panie Helios.
Annunciata była piękna, ale nie istniała naprawdę. Stanowiła trój-
wymiarową, cyfrową osobowość, obdarzoną cudownie chrapliwym
głosem, który miał ocieplić nieco to surowe otoczenie.
- Dzień dobry, Annunciato.
- Ciało detektywa Jonathana Harkera zostało już dostarczone przez
pańskich ludzi do prosektorium.
Na biurku czekała gorąca kawa w termosie i orzechowo-czekoladowe
ciasteczka. Wziął sobie jedno.
- Mów dalej.
- Zniknął Randal Sześć.
Victor zmarszczył brwi.
- Wyjaśnij.
- Podczas obchodu o północy wykryto jego nieobecność w pokoju.
Randal Sześć stanowił jeden z licznych eksperymentów Victora.
Podobnie jak pięciu poprzedników został stworzony jako autystyczny
nastolatek z nerwicą natręctw.
Tworzenie upośledzonych istot stanowiło element badań Vietorà nad
wykorzystaniem w celach praktycznych wad rozwojowych. Osobnik
autystyczny ze starannie dobraną nerwicą natręctw będzie koncentrował
się na ściśle określonej grupie czynności, które we współczesnej fabryce
wykonują maszyny. Taki robotnik przez długie godziny, ba! tygodnie,
bez znużenia, za to precyzyjnie i z pietyzmem będzie wykonywał jedną
czynność.
Jeśli wszczepi mu się sondę, przez którą będzie otrzymywał pokarm,
oraz cewnik, zlikwiduje się problem przerw na posiłki i wyjście do
toalety. Taki pracownik stanowiłby idealną alternatywę niektórych
robotów pracujących obecnie przy taśmie. Jego dzienna racja żywno-
ściowa stanowiłaby koszt rzędu jednego dolara. Nie przysługiwałaby mu
pensja, wakacje ani opieka lekarska. Nie odczuwałby żądzy władzy.
Kiedy by się zużył, zostawałby unicestwiony, a na jego miejscu po-
jawiałby się następny robotnik.
Victor był przekonany, że takie ludzkie maszyny okażą się znacznie
skuteczniejsze od obecnych urządzeń fabrycznych. Roboty pracujące
przy taśmie są skomplikowane i bardzo kosztowne. Ciało jest tanie.
Randalowi Sześć wszczepił na tyle silną agorafobię, że chłopak nigdy
dobrowolnie nie opuszczał pomieszczenia. Panicznie bał się przekro-
czyć próg pokoju.
Kiedy Victor potrzebował Randala do badań, asystenci musieli
przywozić chłopaka przywiązanego do wózka.
- Sam by nie wyszedł z pokoju - powiedział Victor. - Zresztą nie
wydostałby się z budynku. Uruchomiłby się alarm. Musi być gdzieś w
pobliżu. Niech ochrona obejrzy wczorajsze nagrania z kamer w jego
pokoju i na głównych korytarzach.
- Tak, panie Helios - odparła Annunciata.
Na podstawie składnych i niemechanicznych reakcji sekretarki po-
stronny obserwator uznałby, że Heliosowi udało się stworzyć sztuczną
inteligencję. Choć jednak Annunciata komunikowała się z szefem za
pośrednictwem komputera, jej funkcje kognitywne rodziły się w orga-
nicznym mózgu Nowej Rasy, żyjącym w hermetycznie zamkniętym
naczyniu. Mózg był zanurzony w substancji zapewniającej mu nie-
zbędne składniki odżywcze i bezpośrednio podłączony do systemu
przetwarzania danych.
Victor marzył o dniu, gdy świat będzie zaludniony wyłącznie przez
przedstawicieli Nowej Rasy, żyjących w tysiącach wspólnych sypialń, a
każda sala będzie nadzorowana i obsługiwana przez pozbawione ciała
mózgi takie jak Annunciata.
- Ja w tym czasie dokonam sekcji Harkera. Znajdź Ripleya i prze-
każ, że będzie mi potrzebny w prosektorium.
- Tak, panie Helios. Helios.
Victor, który właśnie miał odgryźć kęs herbatnika, znieruchomiał.
- Dlaczego to zrobiłaś, Annunciato?
- Co takiego, szefie?
- Bez potrzeby powtórzyłaś moje nazwisko.
Na gładkim czole sekretarki pojawiła się zmarszczka.
- Naprawdę?
- Tak. Powtórzyłaś je.
- Nie zdawałam sobie z tego sprawy, panie Helios. Helios.
- I znowu to zrobiłaś.
- Czy jest pan pewien?
- To już zakrawa na impertynencję, Annunciato.
Przybrała skruszony i zawstydzony wyraz twarzy.
- Bardzo przepraszam.
- Przeanalizuj swoje układy - polecił Victor. - Może w twojej
mieszance odżywczej wystąpił niedobór jakiegoś składnika.
ROZDZIAŁ
5
Jack Rogers, patolog, pracował w gabinecie, w którym nieostrożnego
gościa mogła zasypać lawina książek, teczek i rozmaitych makabrycz-
nych memorabiliów.
Na szczęście recepcja bardziej odpowiadała potocznemu wyobraże-
niu o kostnicy. Minimalistyczny wystrój. Sterylne powierzchnie. Kli-
matyzacja nastawiona na najniższą temperaturę.
Rządziła tam niepodzielnie sekretarka Jacka, Winona Harmony.
Zawsze sprawna i opanowana, nie znosiła bałaganu. Na biurku nie
trzymała zdjęć ani bibelotów, najwyżej - jak teraz, gdy weszli tam
Carson i Michael - raporty Jacka z sekcji zwłok, które wklepywała do
komputera.
Ta pulchna i zawsze serdeczna czarnoskóra kobieta zupełnie nie
pasowała do chłodnego i sterylnego wnętrza.
Carson podejrzewała, że za to szuflady biurka pękają w szwach od
rodzinnych zdjęć, rozmaitych bibelotów, maskotek na szczęście, podu-
szeczek na igły ze starannie wyhaftowanymi złotymi myślami oraz
innych drobiazgów, za którymi Winona przepadała, lecz uważała, że
trzymanie ich w recepcji policyjnej kostnicy byłoby niestosowne.
- Kogóż to moje oczy widzą - powitała ich, gdy zjawili się w
drzwiach. - Czyż to nie chluba wydziału zabójstw we własnej osobie?
- Zapomniałaś o mnie - skarcił ją Michael.
- Ty cwaniaku, umiesz się podlizać - powiedziała Winona.
- Nie, po prostu znam swoje miejsce. Ona jest detektywem. Ja je-
stem tylko błaznem na przyczepkę.
- Carson, dziecino, jak ty wytrzymujesz z tym szczwanym lizusem?
- Od czasu do czasu walę go w łeb kolbą pistoletu.
- Pewnie nie na długo to pomaga.
- Ale przynajmniej nie wychodzę z wprawy.
- Przyszliśmy w sprawie denata - przerwał im Michael.
- Mamy ich sporo na składzie. Niektórzy z nazwiskami, inni bezi-
mienni.
- Jonathan Harker.
- Wasz kumpel - zauważyła Winona.
- I tak, i nie - odparł Michael. - Nosił odznakę jak my i jak my miał
dwoje uszu, ale poza tym niewiele nas łączyło.
- Kto by pomyślał, że taki psychol jak Chirurg okaże się glinia-
rzem? Świat schodzi na psy.
- Kiedy Jack zrobi wstępną sekcję? - zapytała Carson.
- Już zrobił. - Sekretarka postukała palcem w zabazgrane kartki na
blacie. - Właśnie przepisuję raport.
To zdumiało Carson. Oprócz niej i Michaela tylko Jack Rogers
wiedział, że w Nowym Orleanie dzieje się coś tajemniczego, a niektórzy
jego mieszkańcy nie są zwyczajnymi ludźmi.
Robił sekcję zwłok człowieka, który miał dwa serca, czaszkę twardą
jak głaz, dwie wątroby i jeszcze kilka innych „innowacji”.
Carson i Michael prosili go wtedy, by nie ujawniał raportu, dopóki
nie opanują sytuacji. Tymczasem, ku konsternacji patologa, zaledwie w
parę godzin po sekcji raport i zwłoki zniknęły bez śladu.
Tym razem Jack miał zachować większą ostrożność i przedsięwziąć
wszelkie środki bezpieczeństwa, by sytuacja się nie powtórzyła ze
zwłokami Jonathana Harkera, który okazał się następnym przedstawi-
cielem Nowej Rasy. Carson nie pojmowała, jak Jack mógł ujawnić
sekretarce tajemnice dotyczące Harkera.
A jeszcze bardziej zdumiewał ją spokój Winony, jej uśmiech. Nawet
jeśli przepisywała raport z sekcji zwłok jakiegoś potwora, nie zdawała
sobie z tego sprawy.
- Dopiero zaczynasz? - zapytał Michael ze zdumieniem dorównu-
jącym szokowi Carson.
DEAN KOONTZ i ED GORMAN FRANKENSTEIN Deana KOONTZA księga druga MIASTO NOCY Przełożyła Anna Maria Nowak Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału FRANKENSTEIN BOOK TWO CITY OF NIGHT Copyright © 2005 by Dean Koontz All rights reserved Pierwsze wydanie w języku polskim 2007 Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Projekt okładki Dorota Ostaszewska Redakcja Magdalena Koziej Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7469-465-0 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www, proszynski, pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Z przerażającą beztroską usuwamy jeden z narządów, żądając jednocześnie, by organizm zachował jego funkcje. Stwarzamy ludzi bez serca, a oczekujemy od nich prawości i woli działania. Drwimy z honoru, a jesteśmy zszoko- wani, gdy znajdujemy wśród siebie zdrajców. Kastrujemy, a domagamy się od wałacha po- tomstwa. C. S. Lewis, „The Abolition of Man”
ROZDZIAŁ 1 Deukalion narodził się nocą, podczas gwałtownej burzy, za sprawą niezwykłej błyskawicy, która zamiast go spopielić tchnęła weń życie. W zimnych, kamiennych murach starego młyna rozbrzmiewała ka- kofonia jego okrzyków przerażenia i bólu, triumfalnego ryku jego stwórcy oraz chrzęstu i łoskotu starej maszynerii. Kiedy Deukalion obudził się do życia, zobaczył, że leży przykuty do stołu. To był pierwszy znak, że został stworzony jako niewolnik. W przeciwieństwie do Boga Victor Frankenstein nie zamierzał ob- darowywać swoich stworzeń wolną wolą. Podobnie jak inni utopiści, wolał posłuszeństwo od niezależności. Tamtej nocy przed blisko dwustu laty Deukalion rozpoczął egzy- stencję, w której dominowały przemoc i szaleństwo. Bezsilność rodziła wściekłość. Zdarzały mu się napady furii, gdy zabijał. Zabijał bez litości. Minęło wiele dziesięcioleci, nim posiadł umiejętność panowania nad sobą. Ból i poczucie osamotnienia nauczyły go litości, która z kolei doprowadziła go do współczucia. Ono zaś wskazało mu drogę do na- dziei. Mimo to jednak do dziś w niektóre noce nagle, bez powodu ogarnia go gniew. Bez żadnej konkretnej przyczyny zalewa go fala wściekłości, która może zerwać tamę ostrożności i czujności. Tej nocy Deukalion włóczył się po ulicach nowoorleańskiej dzielnicy francuskiej, zionąc żądzą mordu. W ciemnej uliczce na tyłach budynków szare cienie miały niebieskawy odcień, lecz pod jego czaszką wściekłość płonęła kolorem krwi.
Noc była ciepła i wilgotna, zza murów słynnych klubów dobiegały stłumione dźwięki jazzu. W miejscach publicznych Deukalion zawsze starał się przebywać w mroku, gdyż jego wyjątkowy wzrost nieodmiennie przykuwał uwagę. Podobnie jak twarz. Zza kontenera na śmieci wynurzył się zasuszony i pomarszczony jak rodzynek wielbiciel rumu. - Pokój w Jezusie, bracie. Choć powitanie nie przypominało typowej odzywki rabusia, Deuka- lion spojrzał w stronę mężczyzny z nadzieją, że ten będzie trzymał nóż albo pistolet. Nawet gdy kipiał z wściekłości, potrzebował powodu, by uciec się do przemocy. Tymczasem pijaczyna zamiast broni wyciągał tylko brudną rękę, a zabić mógł wyłącznie jego oddech. - Potrzebuję tylko dolara. - Za dolara niczego nie kupisz - odparł Deukalion. - Bóg ci zapłać, jeśli okażesz się hojny, ale ja proszę tylko o dolara. Deukalion z trudem się powstrzymał, by nie chwycić wyciągniętej ręki i nie złamać jej jak uschłego badyla. Odwrócił się i ruszył w swoją stronę, nie reagując, nawet gdy pija- czek posłał za nim soczystą wiązankę. Kiedy przechodził obok zaplecza hiszpańskiej restauracji, otworzyły się drzwi kuchenne. Wyszło z nich dwóch Latynosów w białych spo- dniach i bawełnianych podkoszulkach. Jeden podsuwał drugiemu otwartą paczkę papierosów. Wysoką sylwetkę Deukaliona oświetlała żarówka, która zapaliła się nad wejściem, i latarnia dokładnie na wprost pierwszego mężczyzny. Na jego widok obaj Latynosi zmartwiali. Połowa twarzy Deukaliona wyglądała normalnie, mogła się wręcz wydać przystojna. Drugą jednak pokrywał skomplikowany tatuaż. Wzór wymyślił i nałożył cierpliwy tybetański mnich, prawdziwy mistrz sztuki tatuażu. Tatuaż stanowił kamuflaż, maskę, mającą odwró- cić uwagę od potwornie okaleczonej i oszpeconej twarzy - efektu działań stwórcy Deukaliona. Jednak sprawiał, że Deukalion wyglądał groźnie,
niemal demonicznie. Światło obu lamp było na tyle mocne, że mężczyźni zauważyli to, co przykrywał tatuaż. Przyglądali się Deukalionowi nie ze strachem, lecz z pełnym namaszczenia szacunkiem, należnym przybyszowi z zaświatów. Deukalion uciekł ze światła w cień, zanurzył się w następną ciemną alejkę za budynkami. Jego wściekłość przerodziła się w furię. Potężne dłonie zaciskały się konwulsyjnie, marzył, by otoczyć nimi szyję jakiejś ofiary. Zacisnął je w pięści i wbił w kieszenie płaszcza. Choć noc nad rozlewiskami była parna, Deukalion miał na sobie długi, czarny płaszcz. Nie odczuwał zimna ani upału. Podobnie jak bólu i strachu. Kiedy przyspieszył kroku, obszerny płaszcz wydął się jak peleryna. Brakowało tylko kaptura, by Deukalion wyglądał jak sama śmierć. Może ta żądza mordu jest zapisana w każdej komórce jego ciała? Wszak został zbudowany z ciał przestępców, których zwłoki jego stwórca tuż po pogrzebach wykradał z przywięziennego cmentarza. Jedno z dwóch jego serc należało do szalonego podpalacza, który podkładał ogień pod kościoły. Drugie zaś do sadysty-pedofila. Nawet w sercach ludzi stworzonych przez Boga czasem mieszka zło i podłość. Serce nieraz buntuje się przeciwko temu, co rozum wie i ak- ceptuje. Skoro nawet dłonie kapłana stają się niekiedy narzędziem grzechu, to czegóż można się spodziewać po rękach dusiciela? Właśnie takie dłonie podarował Deukalionowi jego stwórca. Szare oczy wyłupił trupowi mordercy zabijającego toporem. Czasem przemykał przez nie dziwny błysk; może pamiątka po tamtej tajemniczej burzy, gdy Deukalion został powołany do życia. Jego mózg funkcjonował kiedyś w czaszce jakiegoś nieznanego złoczyńcy. Śmierć wymazała wszelkie wspomnienia z poprzedniego życia, ale może wadliwe połączenia zwojów mózgowych pozostały? Narastająca furia zaprowadziła go w labirynt podejrzanych uliczek po drugiej stronie rzeki. W szemranych zaułkach Algiers życie kwitło. Podobnie jak nielegalne interesy. Przy jednej ulicy znajdował się burdel, działający pod szyldem kli-
niki masażu i akupunktury, salon tatuażu, sklep z pornograficznymi filmami oraz podejrzana speluna, w której dudnił charakterystyczny kreolski blues zydeco. W samochodach stojących w alejce za budynkami gawędzili sute- nerzy, czekając na swój haracz od dziewcząt, które dostarczyli do bur- delu. Dwóch cwaniaczków w hawajskich koszulach i białych, jedwabnych spodniach kursowało na rolkach z najświeższą dostawą kokainy zmie- szanej ze sproszkowaną viagra dla klientów prostytutek. Mieli też w promocji ecstasy i meth. Za sklepem z pornosami stały cztery harleye. Motocykliści - twarda rasa - zapewne pilnowali bezpieczeństwa w burdelu albo w barze. A może ochraniali handlarzy narkotyków. Albo cały ten odcinek ulicy. Deukalion szedł przed siebie, ignorowany przez jednych, przez in- nych dostrzegany. Czarny płaszcz i jeszcze ciemniejszy mrok działały niemal jak peleryna-niewidka. Tajemnicza błyskawica, która tchnęła weń życie, dała mu też zro- zumienie kwantowej struktury wszechświata, a niewykluczone, że również coś więcej. Deukalion miał dwa stulecia na zgłębianie, a potem także praktyczne zastosowanie tej wiedzy, dzięki czemu mógł teraz poruszać się po ziemi z łatwością, elegancją, a nade wszystko z osza- łamiającą szybkością. Odgłosy kłótni między motocyklistą a szczupłą dziewczyną, stoją- cymi przy tylnych drzwiach burdelu, podziałały na niego jak zapach krwi na rekina. Dziewczyna, choć ubrana wyzywająco, wyglądała młodo i niewin- nie. Mogła mieć najwyżej szesnaście lat. - Puść mnie, Wayne - zaklinała. - Pozwól mi się wycofać. Wayne - motocyklista - chwycił ją za ramiona i przygwoździł do zielonych drzwi. - Z chwilą gdy tam wchodzisz, nie ma już odwrotu. - Ale ja mam tylko piętnaście lat. - Spokojnie, szybko się zestarzejesz. - Nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać - powiedziała
przez łzy. - A czego się spodziewałaś, głupia suko? Richarda Gere'a i finału jak z „Pretty Woman”? - Jest ohydny, a do tego cuchnie. - Joyce, perełko, oni wszyscy są ohydni i cuchną. Po pięćdziesiątym kliencie przestaniesz reagować. Dziewczyna pierwsza zauważyła Deukaliona. Jej pełne przerażenia spojrzenie zaalarmowało Wayne'a. Obejrzał się. - Puść ją - odezwał się spokojnie Deukalion. Na gorylu - masywnym mężczyźnie o bezwzględnej twarzy - nie zrobiło to wrażenia. - Jeśli szybko się stąd ewakuujesz, strażniku Teksasu, może zdołasz ocalić swoje klejnoty. Deukalion tak szybko i z taką siłą chwycił ramię przeciwnika i za- łożył je za plecy, że kość pękła z głośnym trzaskiem. Potem złapał mężczyznę i cisnął go na ziemię. Po krótkim locie Wayne wylądował na ulicy. Zarył twarzą w asfalt, który stłumił jego krzyk. Wystarczyłoby przygnieść stopą kark, by złamać mu kręgosłup, ale Deukaliona ostudziło wspomnienie tłumów, które przed dwustu laty urządzały na niego obławy z pochodniami i widłami. Odwrócił się, usłyszawszy świst łańcucha. Kumpel motocyklisty — połączenie kolczyków w brwi, nosie i języku z ryżą brodą wyglądało co najmniej groteskowo - ochoczo przyłączył się do bójki. Zamiast uchylić się przed łańcuchem, Deukalion ruszył w stronę napastnika. Łańcuch owinął mu się wokół lewego ramienia. Chwycił go i szarpnął. Ryży stracił równowagę. Miał koński ogon, znakomicie nadający się, by go zań schwycić. Deukalion podniósł mężczyznę jak lalkę, zdzielił go pięścią w twarz i odrzucił. Zauważył trzeciego goryla. Sieknął go łańcuchem po kolanach. Motocyklista krzyknął z bólu i runął na ziemię. Deukalion litościwie pomógł mu się podnieść, chwytając go za gardło i krocze, po czym rzucił nim jak kukłą w czwartego, ostatniego napastnika.
Ich głowami wystukiwał o mur rytm muzyki dobiegającej z baru, przysparzając im sporo bólu i zapewne budząc w nich nieco skruchy. Klienci włóczący się między sklepem z pornosami, burdelem i barem błyskawicznie się rozpierzchli, a dilerzy na rolkach ulotnili bez śladu. Sutenerzy, jeden po drugim, odpalali bryki, wrzucali wsteczny i wycofywali się z alejki, nawet nie próbując zaatakować Deukaliona. Poobijany cadillac wjechał w zderzak żółtego mercedesa. Żaden z kierowców nie zatrzymał się, nie wymienili się adresami ani wizytów- kami swoich agentów ubezpieczeniowych. Po chwili Deukalion i dziewczyna, Joyce, zostali sami, jeśli nie liczyć unieszkodliwionych ochroniarzy i widzów, bacznie obserwujących przez okna przebieg wydarzeń. Kapela niestrudzenie przycinała w barze. Lepkie, parne powietrze zdawało się ożywać w dźwiękach muzyki zydeco. Deukalion odprowadził dziewczynę do końca alejki, tam gdzie łą- czyła się z główną ulicą. Nie odezwał się, ale Joyce nie potrzebowała zachęty, by zostać u jego boku. A chociaż z nim poszła, wyraźnie się bała. I słusznie. Bójka na zapleczu burdelu nie uciszyła jego furii. Kiedy Deukalion panował nad sobą, jego umysł przypominał rezydencję, którą wiele pokoleń arystokratów urządzało ze smakiem i elegancją, wkładając w nią bogactwo swych doświadczeń i erudycję. Teraz jednak jego umysł zmienił się w gigantyczną kostnicę, ciemną od krwi i lodowatą od żądzy mordu. Kiedy przechodzili pod latarnią, depcząc po drżących cieniach ciem, Joyce zerknęła na towarzysza. Deukalion zauważył, że przeszył ją dreszcz. Była oszołomiona i przerażona, jakby przebudziła się z koszmaru i jeszcze nie do końca wiedziała, co jest rzeczywistością, a co pozostało- ścią sennych majaków. W mroku, jaki zapadł, gdy oddalili się od lampy, Deukalion położył rękę na ramieniu dziewczyny. Zamienili cienie zachodniej części miasta na cienie wschodniej, dźwięki zydeco przygasły wyparte przez gło- śniejszy jazz. Oszołomienie i strach dziewczyny przybrały na sile.
- Dla-dlaczego? - wyjąkała. - Jesteśmy w dzielnicy francuskiej. - O tej porze - wyjaśnił, prowadząc ją obok pomnika generała Jacksona, stojącego na placu tegoż imienia - tu jest równie niebez- piecznie jak w tamtej uliczce w Algiers. Dokąd chcesz teraz iść? Otulając się ramionami, jakby byli w Arktyce, a nie dusznym Nowym Orleanie, Joyce odparła: - Do domu. - Tutaj, w Nowym Orleanie? - Nie, w Baton Rouge. - Była bliska łez. - Dom nagle przestał mi się wydawać nudny. Deukalion poczuł ukłucie zazdrości. On nigdy nie miał domu. Owszem, miał miejsca, w których się zatrzymywał, i dach nad głową, ale żadnego z nich nie mógł nazwać swoim domem. Bezwzględny i prymitywny morderca, uwięziony w klatce jego umysłu, znów zaczął się miotać i szarpać za pręty, domagając się wy- puszczenia na wolność. Deukalion najchętniej roztrzaskałby teraz głowę dziewczyny, która miała dokąd wrócić, podczas gdy on - nie. - Masz telefon? - zapytał. Skinęła głową i z futerału przy pasku wyjęła aparat. - Powiedz rodzicom, że będziesz czekała w tej katedrze. Podprowadził Joyce do kościoła, zatrzymał się i pchnął ją w stronę schodów, po czym zniknął, zanim zdążyła się obejrzeć.
ROZDZIAŁ 2 W swojej willi położonej w malowniczej dzielnicy Garden District Victor Helios - znany niegdyś jako Frankenstein - rozpoczął piękny, letni dzień od seksu ze swoją ostatnią żoną, Eriką. Jego pierwszą żonę, Elżbietę, zamordowano w Austrii przed dwustu laty, w dniu ich ślubu. Teraz już prawie o niej nie myślał. Zawsze wolał patrzeć w przyszłość. Przeszłość go nudziła. Zresztą większość przeszłych wydarzeń nawet nie zasługiwała na to, by do nich wracać. Łącznie z Elżbietą Victor zaznał małżeńskiego szczęścia - a czasem niestety tylko małżeńskiej nudy - z sześcioma małżonkami. Żony od drugiej do szóstej miały na imię Erika. Wszystkie Eriki wyglądały identycznie, ponieważ stanowiły klony wyhodowane w kapsułach stworzenia jego nowoorleańskiego laborato- rium. Dzięki temu Victor nie musiał wydawać majątku na nowe ubrania, ilekroć któraś z Erik ulegała unicestwieniu. Victor, choć bajecznie bogaty, nienawidził niepotrzebnych wydat- ków. To matka - pod innymi względami beznadziejna - wpoiła mu tę potrzebę oszczędzania. Po jej śmierci nie wydał ani grosza na nabożeństwo ani sosnową trumnę. Był przekonany, że matka przyklasnęłaby rozwiązaniu, które wybrał: zwykły dół głęboki na metr dwadzieścia. Za metr osiemdziesiąt grabarz liczył sobie za dużo. Choć Eriki nie różniły się zewnętrznie, każda - od Eriki Jeden do Eriki Cztery - miała jakieś wady. Każdy kolejny model Helios udosko-
nalał, usuwając niedociągnięcia. Poprzedniego wieczoru zabił Erikę Cztery. Jej szczątki - podobnie jak szczątki jej poprzedniczek i innych nieudanych eksperymentów - trafiły na miejskie wysypisko, którym zarządzała jedna z firm Victora, i zostały pogrzebane pod górą śmieci. Namiętność do czytania pobudzała ostatnią żonę do introspekcji i zrodziła w niej niezależność, której Victor nie zamierzał tolerować. Zresztą siorbała przy jedzeniu. Niedawno wypuścił nową Erikę z kapsuły stworzenia, gdzie jej chłonny mózg pobrał gigantyczną porcję encyklopedycznej wiedzy. Helios - wieczny optymista - wierzył, że Erika Pięć okaże się do- skonałym tworem, godnym tego, by służyć mu przez wiele lat. Będzie piękną i wyrafinowaną, a nade wszystko posłuszną erudytką. Nie ulegało wątpliwości, że okazała się bardziej zmysłowa niż po- przednie Eriki. Im większy zadawał jej ból, tym silniejsze było jej po- żądanie. Ponieważ Erika była przedstawicielką Nowej Rasy, mogła wyłączać odczuwanie bólu, lecz w sypialni Victor jej na to nie pozwalał. Uwielbiał władzę i dominację. Seks przynosił mu zaspokojenie tylko wtedy, gdy mógł ranić partnerkę i zadawać jej ból. Żona zaś z cudownym, zmysłowym oddaniem przyjmowała wszyst- kie ciosy. Jej siniaki i skaleczenia stanowiły dla Victora najlepszy dowód własnej męskości. Był prawdziwym ogierem. Jak wszystkie swoje twory, obdarzył Erikę organizmem godnym półboga. Jej rany błyskawicznie się goiły, potrzebowała tylko godziny, dwóch, by znów zjawiskowo wyglądać. Zaspokojony, wyszedł z sypialni, zostawiając na łóżku szlochającą żonę. Płakała nie tylko z bólu, ale i ze wstydu. Była jedyną przedstawicielką Nowej Rasy zdolną do odczuwania wstydu. Jej upokorzenie sprawiało, że jego rozkosz była pełna. Wziął prysznic, nie żałując gorącej wody i pachnącego werbeną mydła, sprowadzanego z Paryża. Pieniądze zaoszczędzone na pochówku matki i żon z przyjemnością wydawał na siebie.
ROZDZIAŁ 3 Zamknąwszy kolejne dochodzenie w sprawie seryjnego mordercy, którym okazał się jej kolega z wydziału zabójstw - jak zwykle nie obyło się bez pościgu i strzelaniny - detektyw Carson O'Connor położyła się dopiero o siódmej rano. Cztery godziny zerowego kontaktu z rzeczywistością, a potem szybki prysznic - to maksimum wolnego czasu, na jaki może liczyć w najbliż- szej przyszłości. Na szczęście była zbyt skonana, żeby mieć jakiekol- wiek sny. Zdążyła się już nauczyć, że gdy dochodzenie wchodzi w fazę kul- minacyjną, pracuje się po godzinach, ale w tym śledztwie nie chodziło o typowe morderstwa. To mógł być koniec świata. Carson nigdy jeszcze nie przeżywała końca świata. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Michael Maddison, jej wspólnik, już czekał, gdy w południe podje- chała nieoznakowanym sedanem pod jego dom. Zajmował lokum w nieciekawym i nierzucającym się w oczy bu- dynku niedaleko Veterans Boulevard. Samo mieszkanie też było nijakie, pozbawione charakteru. Michael utrzymywał, że jest „bardzo zen” i właśnie takiego minimalistycznego wnętrza potrzebuje po całym dniu nowoorleańskiej karuzeli. Na spotkanie z jeźdźcami Apokalipsy ubrał się w swój dyżurny ze- staw: hawajska koszula, płócienne spodnie i sportowa marynarka. Jedyne odstępstwo stanowiło obuwie. Na dzień Sądu Ostatecznego Michael zrezygnował z czarnych, sportowych butów na rzecz białych;
tak białych, że aż biło po oczach. Zaspany wyglądał jeszcze rozkoszniej niż zwykle. Carson starała się tego nie zauważać. Byli partnerami, nie kochankami. Gdyby próbowali to połączyć, wcześniej czy później czekałaby ich śmierć. Jeśli pracuje się w policji, trzeba oddzielać polowanie na przestępcę od polowania na miłość. - Widziałaś ostatnio jakiegoś upiora? - zapytał Michael, wsiadłszy do samochodu i zatrzasnąwszy drzwiczki. - Tak, dziś rano w lustrze - odparła, ostro ruszając spod domu. - Wyglądasz świetnie. Słowo. A w porównaniu z tym, jak ja się czuję, wyglądasz wprost zjawiskowo. - Wiesz, kiedy ostatni raz byłam u fryzjera? - To w ogóle znajdujesz czas na wizyty u fryzjera? Sądziłem, że po prostu od czasu do czasu podpalasz sobie włosy, a potem gasisz. - Ładne trzewiczki. - Na pudełku było napisane, że zostały wyprodukowane w Chinach. A może w Tajlandii? Ostatnio wszystko produkują gdzieś na drugim końcu świata. - Nie wszystko. Gdzie, twoim zdaniem, został wyprodukowany Harker? Ich kolega z wydziału, detektyw Jonathan Harker, był - jak się oka- zało - seryjnym mordercą, na którego polowali, a którego prasa ochrzciła mianem Chirurga; poza tym, o czym również dopiero niedawno się dowiedzieli, bynajmniej nie był człowiekiem. Nie zabiła go ani policyjna strzelba, ani upadek z trzeciego piętra. - Nie wyobrażam sobie, żeby Helios produkował swoją nową rasę w buduarze rezydencji w Garden District - powiedział Michael. - Może w laboratoriach Biovision? W Biovision - założonej przed dwudziestu laty przez Heliosa, spe- cjalizującej się w nowinkach biotechnologicznych firmie z siedzibą w Nowym Orleanie - powstały niezliczone patenty, które rokrocznie przynosiły Victorowi krociowe zyski. - Pomyśl o pracownikach - odparła Carson - i tłumach klientów oraz kontrahentów przewalających się co dzień przez biura. Nie, nie
mógłby tam umieścić laboratorium, w którym produkowałby ludzi. - Racja. Taki Igor: garbus z zezem rozbieżnym odrobinę by się rzucał w oczy, gdyby stanął przy automacie z kawą. Zwolnij. - Zatem Helios ma gdzieś tajne laboratorium - odezwała się Carson, naciskając pedał gazu. - Prawdopodobnie gdzieś w mieście, prowadzone przez jakąś firmę-krzak zarejestrowaną na przykład na Kajmanach. - Nienawidzę tego. Przez „to” Michael miał na myśli sprawdzanie tysięcy firm, działa- jących w Nowym Orleanie i sporządzanie listy tych z zagranicznym udziałem lub w inny sposób podejrzanych. Carson nie znosiła ślęczenia w papierach równie serdecznie jak on, ale miała do tego cierpliwość. Obawiała się jednak, że nie znajdzie na to czasu. - Dokąd jedziemy? - zapytał Michael, gdy Carson mknęła przez ulice Nowego Orleanu. - Jeśli do wydziału, żeby spędzić cały dzień przed monitorem komputera, zatrzymaj się, ja wysiadam. - Tak? I co zrobisz? - Bo ja wiem? Może kogoś zastrzelę? - Spokojnie, niedługo będziesz mógł wykorzystać swoje talenty strzeleckie, zabijając twory Heliosa. Tych z Nowej Rasy. - Bycie przedstawicielem Starej Rasy jest okropnie przygnębiające. To zupełnie jak występowanie w roli ubiegłorocznego modelu tostera, takiego bez mikrochipa, dzięki któremu jednocześnie i opieka, i nuci piosenki Randy'ego Newmana. - Kto marzyłby o tosterze śpiewającym kawałki Randy'ego New- mana? - A kto by nie marzył? Carson może przejechałaby na czerwonym, ale na skrzyżowanie wtaczała się potężna ciężarówka - jeśli wierzyć reklamie wymalowanej na skrzyni - wyładowana po dach hamburgerami przeznaczonymi do restauracji McDonald's. Carson nie zamierzała umierać pod górą za- mrożonych kotletów mielonych. Znajdowali się w tętniącym życiem centrum miasta. Michael ob- serwował tłumy pieszych.
- Ilu mieszkańców tego miasta wcale nie jest ludźmi? - zastanawiał się na głos. - Ilu z nich to... stworzenia Victora? - Tysiąc - odparła Carson. - Dziesięć tysięcy, pięćdziesiąt tysięcy. A może tylko setka. - Więcej niż setka. - No. - Wcześniej czy później Helios się zorientuje, że wpadliśmy na jego trop. - Już wie - odarła go ze złudzeń Carson. - Zdajesz sobie sprawę, co to dla nas oznacza? - Że staliśmy się niewygodną przeszkodą. - Bardzo niewygodną. A Helios wygląda mi na takiego, który nie znosi przeszkód na swojej drodze. - To znaczy - powiedziała Carson - że zostały nam tylko dwadzie- ścia cztery godziny życia.
ROZDZIAŁ 4 Smagana przez deszcz i wiatr marmurowa figurka Maryi Panny stała w niszy nad wejściem do Miłosiernych Dłoni. Szpital zamknięto wiele lat temu. Okna zamurowano. Teren okalało ogrodzenie z metalowych prętów, a na bramie wisiała tabliczka zabra- niająca wstępu nieupoważnionym. Victor minął szpital i wjechał do podziemnego garażu w pięciopo- ziomowym budynku, w którym mieściła się księgowość i dział perso- nalny Biovision. Jako założyciel i szef firmy miał swoje stałe miejsce parkingowe. Zaparkował tam mercedesa. Tylko on posiadał klucz do znajdujących się niedaleko zamalowa- nych, zbrojonych drzwi prowadzących do pustego pokoju z betonowymi ścianami i posadzką. W głębi znajdowały się drugie drzwi, otwierane kodem, który należało wystukać na klawiaturze. Victor wprowadził kod, elektroniczna blokada została zwolniona i mógł wejść dalej. Za drzwiami znajdował się czterdziestometrowy, szeroki na dwa metry, wysoki na dwa i pół podziemny korytarz prowadzący do zabu- dowań szpitala. Strop był wzmocniony belkami, podłoga wybetonowa- na. Tunel wykopali i wykończyli przedstawiciele Nowej Rasy, Victor nie lubił zawracać sobie głowy pozwoleniami na budowę, projektami ani minimalną stawką godzinową. Dzięki temu przejściu mógł bez niczyjej wiedzy swobodnie zaglądać do Miłosiernych Dłoni. Na końcu korytarza znajdowała się druga klawiatura. Victor znowu wprowadził kod i wszedł do archiwum w podziemiach dawnego szpitala.
W metalowych szafkach znajdowały się tam kopie danych z twardych dysków, historia jego licznych badań i projektów. Na ogół Victora cieszyły te zabezpieczenia, tajne przejścia, ukryte drzwi i atmosfera konspiracji towarzysząca jego planom zniszczenia cywilizacji oraz rychłego przejęcia władzy nad światem. Pod wieloma względami pozostał małym chłopcem. Dziś jednak denerwowało go, że do laboratorium musi się dostawać tak okrężną drogą. Czekał go pracowity dzień, Helios musiał zażegnać skutki co najmniej jednego kryzysu. Z archiwum przeszedł do piwnicy. Panowały tam spokój i cisza. Mimo mocnych lamp na korytarzach kładły się cienie. To tutaj Victor przed wielu laty prowadził swoje najbardziej rewolucyjne badania. Zawsze fascynowała go zawrotna szybkość, z jaką rozmnażały się i rozwijały komórki rakowe. A gdyby tak wykorzystać je do przyspie- szenia rozwoju klonów w sztucznym łonie?, pomyślał pewnego dnia. Liczył, że dzięki temu zamiast długich lat wystarczyłoby mu parę ty- godni na wyhodowanie z embriona dorosłego osobnika. Niestety jednak - co zdarza się, gdy naukowiec balansuje na pogra- niczu istniejącej wiedzy i własnych hipotez - eksperyment się nie po- wiódł. Zamiast Nowego Człowieka Victor wyhodował wyjątkowo agresywnego, błyskawicznie mutującego się guza, który na domiar nieszczęść okazał się diablo sprytny. W końcu powołał to licho do życia. Należała mu się choć odrobina wdzięczności. Gdzież tam! Czterdziestu ludzi Victora zginęło, próbując okiełznać tę złośliwą bestię. A ludzi Nowej Rasy niełatwo zabić. I nagle, gdy Victor już obawiał się, że przegrał, udało się ujarzmić i zniszczyć to okropieństwo. Smród był niewyobrażalny. Choć minęło tyle lat, Victor nadal miał wrażenie, że w budynku pozostał tamten zapach. Pamiątką po owych wydarzeniach była sześciometrowa wyrwa w ścianie, za którą zostało pełne gruzu laboratorium, gdzie Victor hodował guza. W części korytarza za windą nadal piętrzyło się rumowisko poukła- danych brył betonu, wygiętych szyn i prętów splątanych jak lina.
Victor nie pozwolił usunąć śladów zniszczeń. Zostawił je, by przy- pominały mu, że nawet geniusz jego kalibru czasem nie docenia prze- ciwnika. Tamtej nocy bestia omal go nie zabiła. Wsiadł do windy i wjechał na parter. Po starciu z niewdzięczną pa- skudą tam przeniósł swoje główne laboratorium. Na korytarzach panował spokój. W budynku pracowało osiemdzie- sięcioro przedstawicieli Nowej Rasy i każdy skrupulatnie wypełniał wyznaczone zadania. Nie marnowali czasu na plotki pod pozorem pa- rzenia herbaty albo brania wody z baniaczka. W przestronnym laboratorium Victora znajdowały się fantastyczne urządzenia, które wprawiłyby w zdumienie nie tylko zwykłego zjadacza chleba, ale i całą kadrę naukową Harvardu czy Massachusetts Institute of Technology. Pomieszczenie było urządzone w stylu art déco, panował w nim duch hitleryzmu. Victor podziwiał Hitlera. Führer potrafił docenić prawdziwy talent. W latach trzydziestych i czterdziestych Victor wraz z doktorem Mengele i grupką wiernych naukowców Hitlera prowadził interesujące badania, niestety, przerwane przez niefortunne zwycięstwo aliantów. W życiu prywatnym Hitler okazał się wprost uroczym gawędziarzem. Skrupulatnie dbał też o higienę osobistą: zawsze był wymuskany i pachniał mydłem. Jako miłośnik zwierząt, wrażliwy na ich los, przeszedł na wegeta- rianizm. Nie akceptował pułapek na myszy. Uważał, że gryzonie należy chwytać w humanitarny sposób, a potem wypuszczać na wolność w ich naturalnym, dzikim środowisku. Problem z Führerem polegał jednak na tym, że ten przyszłość świata widział w sztuce i polityce. Tymczasem przyszłość nie należała ani do artystów, ani do polityków. Nowego świata nie zbuduje nazizm, komunizm ani socjalizm. Ka- pitalizm zresztą też nie. Również chrześcijaństwo czy islam nie zmienią cywilizacji ani nie ukształtują jej zgodnie ze swoimi wzorcami. Nie uczynią tego także scjentolodzy ani nawiedzeni zwolennicy cudownie solipsystycznej i paranoidalnej nowej religii, której początek dał „Kod Leonarda”.
Jutro należało do scjentyzmu. Kapłani scjentyzmu to nie jacyś księ- żulkowie odprawiający niezrozumiałe rytuały; to bogowie, obdarzeni boską mocą. Victor zaś był ich mesjaszem. Kiedy wszedł do obszernego pomieszczenia laboratorium, tajemni- czo i groźnie wyglądające maszyny zaczęły mruczeć, wydawać ciche odgłosy bulgotania, syczenia i tykania. Tu czuł się naprawdę jak w domu. Czujniki wykryły, że podchodzi do biurka. Monitor komputera po- jaśniał, a na nim pojawiła się twarz Annunciaty, sekretarki Victora w Miłosiernych Dłoniach. - Dzień dobry, panie Helios. Annunciata była piękna, ale nie istniała naprawdę. Stanowiła trój- wymiarową, cyfrową osobowość, obdarzoną cudownie chrapliwym głosem, który miał ocieplić nieco to surowe otoczenie. - Dzień dobry, Annunciato. - Ciało detektywa Jonathana Harkera zostało już dostarczone przez pańskich ludzi do prosektorium. Na biurku czekała gorąca kawa w termosie i orzechowo-czekoladowe ciasteczka. Wziął sobie jedno. - Mów dalej. - Zniknął Randal Sześć. Victor zmarszczył brwi. - Wyjaśnij. - Podczas obchodu o północy wykryto jego nieobecność w pokoju. Randal Sześć stanowił jeden z licznych eksperymentów Victora. Podobnie jak pięciu poprzedników został stworzony jako autystyczny nastolatek z nerwicą natręctw. Tworzenie upośledzonych istot stanowiło element badań Vietorà nad wykorzystaniem w celach praktycznych wad rozwojowych. Osobnik autystyczny ze starannie dobraną nerwicą natręctw będzie koncentrował się na ściśle określonej grupie czynności, które we współczesnej fabryce wykonują maszyny. Taki robotnik przez długie godziny, ba! tygodnie, bez znużenia, za to precyzyjnie i z pietyzmem będzie wykonywał jedną czynność.
Jeśli wszczepi mu się sondę, przez którą będzie otrzymywał pokarm, oraz cewnik, zlikwiduje się problem przerw na posiłki i wyjście do toalety. Taki pracownik stanowiłby idealną alternatywę niektórych robotów pracujących obecnie przy taśmie. Jego dzienna racja żywno- ściowa stanowiłaby koszt rzędu jednego dolara. Nie przysługiwałaby mu pensja, wakacje ani opieka lekarska. Nie odczuwałby żądzy władzy. Kiedy by się zużył, zostawałby unicestwiony, a na jego miejscu po- jawiałby się następny robotnik. Victor był przekonany, że takie ludzkie maszyny okażą się znacznie skuteczniejsze od obecnych urządzeń fabrycznych. Roboty pracujące przy taśmie są skomplikowane i bardzo kosztowne. Ciało jest tanie. Randalowi Sześć wszczepił na tyle silną agorafobię, że chłopak nigdy dobrowolnie nie opuszczał pomieszczenia. Panicznie bał się przekro- czyć próg pokoju. Kiedy Victor potrzebował Randala do badań, asystenci musieli przywozić chłopaka przywiązanego do wózka. - Sam by nie wyszedł z pokoju - powiedział Victor. - Zresztą nie wydostałby się z budynku. Uruchomiłby się alarm. Musi być gdzieś w pobliżu. Niech ochrona obejrzy wczorajsze nagrania z kamer w jego pokoju i na głównych korytarzach. - Tak, panie Helios - odparła Annunciata. Na podstawie składnych i niemechanicznych reakcji sekretarki po- stronny obserwator uznałby, że Heliosowi udało się stworzyć sztuczną inteligencję. Choć jednak Annunciata komunikowała się z szefem za pośrednictwem komputera, jej funkcje kognitywne rodziły się w orga- nicznym mózgu Nowej Rasy, żyjącym w hermetycznie zamkniętym naczyniu. Mózg był zanurzony w substancji zapewniającej mu nie- zbędne składniki odżywcze i bezpośrednio podłączony do systemu przetwarzania danych. Victor marzył o dniu, gdy świat będzie zaludniony wyłącznie przez przedstawicieli Nowej Rasy, żyjących w tysiącach wspólnych sypialń, a każda sala będzie nadzorowana i obsługiwana przez pozbawione ciała mózgi takie jak Annunciata. - Ja w tym czasie dokonam sekcji Harkera. Znajdź Ripleya i prze-
każ, że będzie mi potrzebny w prosektorium. - Tak, panie Helios. Helios. Victor, który właśnie miał odgryźć kęs herbatnika, znieruchomiał. - Dlaczego to zrobiłaś, Annunciato? - Co takiego, szefie? - Bez potrzeby powtórzyłaś moje nazwisko. Na gładkim czole sekretarki pojawiła się zmarszczka. - Naprawdę? - Tak. Powtórzyłaś je. - Nie zdawałam sobie z tego sprawy, panie Helios. Helios. - I znowu to zrobiłaś. - Czy jest pan pewien? - To już zakrawa na impertynencję, Annunciato. Przybrała skruszony i zawstydzony wyraz twarzy. - Bardzo przepraszam. - Przeanalizuj swoje układy - polecił Victor. - Może w twojej mieszance odżywczej wystąpił niedobór jakiegoś składnika.
ROZDZIAŁ 5 Jack Rogers, patolog, pracował w gabinecie, w którym nieostrożnego gościa mogła zasypać lawina książek, teczek i rozmaitych makabrycz- nych memorabiliów. Na szczęście recepcja bardziej odpowiadała potocznemu wyobraże- niu o kostnicy. Minimalistyczny wystrój. Sterylne powierzchnie. Kli- matyzacja nastawiona na najniższą temperaturę. Rządziła tam niepodzielnie sekretarka Jacka, Winona Harmony. Zawsze sprawna i opanowana, nie znosiła bałaganu. Na biurku nie trzymała zdjęć ani bibelotów, najwyżej - jak teraz, gdy weszli tam Carson i Michael - raporty Jacka z sekcji zwłok, które wklepywała do komputera. Ta pulchna i zawsze serdeczna czarnoskóra kobieta zupełnie nie pasowała do chłodnego i sterylnego wnętrza. Carson podejrzewała, że za to szuflady biurka pękają w szwach od rodzinnych zdjęć, rozmaitych bibelotów, maskotek na szczęście, podu- szeczek na igły ze starannie wyhaftowanymi złotymi myślami oraz innych drobiazgów, za którymi Winona przepadała, lecz uważała, że trzymanie ich w recepcji policyjnej kostnicy byłoby niestosowne. - Kogóż to moje oczy widzą - powitała ich, gdy zjawili się w drzwiach. - Czyż to nie chluba wydziału zabójstw we własnej osobie? - Zapomniałaś o mnie - skarcił ją Michael. - Ty cwaniaku, umiesz się podlizać - powiedziała Winona. - Nie, po prostu znam swoje miejsce. Ona jest detektywem. Ja je- stem tylko błaznem na przyczepkę.
- Carson, dziecino, jak ty wytrzymujesz z tym szczwanym lizusem? - Od czasu do czasu walę go w łeb kolbą pistoletu. - Pewnie nie na długo to pomaga. - Ale przynajmniej nie wychodzę z wprawy. - Przyszliśmy w sprawie denata - przerwał im Michael. - Mamy ich sporo na składzie. Niektórzy z nazwiskami, inni bezi- mienni. - Jonathan Harker. - Wasz kumpel - zauważyła Winona. - I tak, i nie - odparł Michael. - Nosił odznakę jak my i jak my miał dwoje uszu, ale poza tym niewiele nas łączyło. - Kto by pomyślał, że taki psychol jak Chirurg okaże się glinia- rzem? Świat schodzi na psy. - Kiedy Jack zrobi wstępną sekcję? - zapytała Carson. - Już zrobił. - Sekretarka postukała palcem w zabazgrane kartki na blacie. - Właśnie przepisuję raport. To zdumiało Carson. Oprócz niej i Michaela tylko Jack Rogers wiedział, że w Nowym Orleanie dzieje się coś tajemniczego, a niektórzy jego mieszkańcy nie są zwyczajnymi ludźmi. Robił sekcję zwłok człowieka, który miał dwa serca, czaszkę twardą jak głaz, dwie wątroby i jeszcze kilka innych „innowacji”. Carson i Michael prosili go wtedy, by nie ujawniał raportu, dopóki nie opanują sytuacji. Tymczasem, ku konsternacji patologa, zaledwie w parę godzin po sekcji raport i zwłoki zniknęły bez śladu. Tym razem Jack miał zachować większą ostrożność i przedsięwziąć wszelkie środki bezpieczeństwa, by sytuacja się nie powtórzyła ze zwłokami Jonathana Harkera, który okazał się następnym przedstawi- cielem Nowej Rasy. Carson nie pojmowała, jak Jack mógł ujawnić sekretarce tajemnice dotyczące Harkera. A jeszcze bardziej zdumiewał ją spokój Winony, jej uśmiech. Nawet jeśli przepisywała raport z sekcji zwłok jakiegoś potwora, nie zdawała sobie z tego sprawy. - Dopiero zaczynasz? - zapytał Michael ze zdumieniem dorównu- jącym szokowi Carson.