Pewniak
Dick Francis (1920), Walijczyk, jest jednym z najpopularniejszych w Wielkiej Brytanii
pisarzy
sensacyjnych. Po kilkuletniej służbie w RAF-ie zadebiutował na wyścigach jako jeździec
amator,
po czym został zawodowym dżokejem. Miał tytuł mistrza dżokejów. Po kilku latach został
sprawozdawcą wyścigowym dla “Sunday Express” i zaczął pisać. Pierwsza była książka
“Sport
Królowych” (1957), po niej nastąpiły liczne kryminały, zawsze związane z wyścigami. Za
“Forfeit”
otrzymał nagrodę E.A. Poego jako za najlepszy kryminał 1969 roku w Ameryce.
1
Głęboko wciągnąłem nosem zapach rozgrzanego konia i zimnej nadrzecznej mgły.
Słyszałem tylko świst i łomot galopujących kopyt i czasem brzęk podkowy o podkowę. Za
mną
jechali rozciągniętą grupą mężczyźni ubrani jak ja w białe jedwabne spodnie i jaskrawe
swetry, a
przede mną, wyraźnie czerwono-zielony na tle mlecznej zasłony mgły, jeden samotny
jeździec
osadzał konia do skoku przez czerniejącą na torze brzozową faszynę.
Wszystko właściwie odbywało się tak, jak się spodziewano. Swój dziewięćdziesiąty
siódmy bieg przeszkodowy wygrywał Bill Davidson. Admirał, jego kasztan, dowodził bez
trudu, że
wciąż jest najlepszym koniem przeszkodowym królestwa, a ja, jak tyle razy przedtem,
przez kilka
minut podziwiałem ich obu z tyłu.
Potężny kasztanowaty zad przede mną zebrał się w sobie, naprężył i odbił. Admirał
przeleciał nad przeszkodą bez wysiłku, jak przystało na prawdziwego championa. I kiedy
skakałem
za nim, stwierdziłem, że zyskał przewagę dalszych dwóch długości. Byliśmy na
najdalszym krańcu
toru wyścigowego w Maidenhead, ponad pół mili od celownika. Nie miałem cienia
nadziei, że go
dogonię.
Lutowa mgła gęstniała. Dalej niż od jednej przeszkody do drugiej nic nie sposób było
dojrzeć, a cicha, otaczająca wszystko biel jak gdyby izolowała nas, samotny sznurek
jeźdźców, w
odciętej od świata otchłani. Jedyną rzeczywistością był pęd. Celownik, tłumy, trybuny i
członkowie
komisji technicznej, pozostawione w tyle w tej mgle, niewidoczne, znów na nas czekały,
ale na tym
długim, półtoramilowym zakolu wręcz trudno było uwierzyć, że są tam rzeczywiście.
Był to jakiś nierealny, oderwany świat, w którym wszystko mogło się zdarzyć. I zdarzyło
się.
Okrążyliśmy pierwszy odcinek zakola i wyprostowali przed następną przeszkodą. Bill o
dobre dziesięć długości wyprzedzał mnie i inne konie, i nie wysilał się. Rzadko musiał się
wysilać.
Torowy przy następnej przeszkodzie przeszedł od jej skraju ku środkowi toru przeciągając
po
drodze ręką nad faszyną i dał nura pod bandę. Bill się obejrzał przez ramię i dojrzałem
błysk jego
zębów, kiedy uśmiechnął się z zadowoleniem widząc mnie tak daleko za sobą. Potem
spojrzał w
stronę przeszkody i ocenił odległość.
Admirał wszedł na przeszkodę doskonale. Poderwał się przed nią, jak gdyby latanie nie
było wyłączną domeną ptaków.
I runął.
Osłupiały, widziałem, jak kasztanowate nogi biją powietrze, kiedy koń wywijał kozła
spadając. Mignęła mi jaskrawa postać Billa lecącego głową w dół ze szczytowego punktu
skoku i
usłyszałem łomot, z jakim Admirał wylądował na nim na grzbiecie.
Automatycznie dałem w prawo i wziąłem konia na siebie przed przeszkodą. Z góry,
przelatując nad faszyną, spojrzałem w dół na Billa. Leżał bezwładnie na ziemi z ręką
odrzuconą w
bok. Oczy miał zamknięte. Admirał upadł ciężko na grzbiet, na niczym nie osłonięty
brzuch Billa i
szarpał się teraz w tył i w przód, gorączkowo starając się wstać.
Mignęło mi coś pod nimi, coś dziwnego, czego nie powinno tam być. Ale za szybko
przelatywałem, żeby się dobrze przyjrzeć.
Kiedy mój koń przyspieszył za przeszkodą, zemdliło mnie, jakbym ja sam dostał w
żołądek. W tym upadku było coś takiego, co go niewątpliwie kwalifikowało jako
morderczy.
Rzuciłem okiem za siebie. Admirałowi udało się wstać i pocwałował luzem, a torowy
podszedł i nachylił się nad Billem, który wciąż leżał na ziemi bez ruchu. Odwróciłem
głowę, żeby
skupić uwagę na wyścigu. Wyszedłem na prowadzenie i nie powinienem go stracić.
Poboczem toru
nadbiegł i minął mnie ktoś z pierwszej pomocy w czarnym garniturze i białym szaliku.
Dotychczas
stał przy przeszkodzie, do której się właśnie zbliżałem, a teraz biegł na pomoc Billowi.
Przeprowadziłem konia przez następne trzy przeszkody, ale nie wkładałem już w to serca,
i
kiedy przed zatłoczonymi trybunami pojawiłem się jako zwycięzca, witające mnie
westchnienie i
jęk wydały mi się dość stosownym przyjęciem. Minąłem celownik, poklepałem konia po
szyi i
spojrzałem na trybuny. Większość głów wciąż zwrócona była w stronę ostatniej
przeszkody,
wypatrując w nieprzeniknionej mgle Admirała, niewątpliwego pewniaka, który od dwóch
lat po raz
pierwszy przegrywał gonitwę.
Nawet miła starsza pani, której konia dosiadałem, powitała mnie pytaniem:
- Co się stało Admirałowi?
- Upadł.
- Cóż za szczęśliwy traf - powiedziała pani Mervin śmiejąc się radośnie.
Ujęła uzdę, żeby odprowadzić konia do rozsiodłania. Zsunąłem się na ziemię i rozpiąłem
popręg niezręcznymi od szoku palcami. Głaskała konia i dalej szczebiotała, jak to się
cieszy, że
wygrała, i jakie to nieoczekiwane i jakie to szczęście, że dla odmiany zawiódł Admirał,
choć z
drugiej strony oczywiście wielka szkoda.
Kiwałem głową, uśmiechałem się i nie odpowiadałem, to bowiem, co mógłbym
powiedzieć, zabrzmiałoby brutalnie i niegrzecznie. Niech się nacieszy swoją wygraną,
myślałem.
Nieczęsto jej się zdarza. A Bill, ostatecznie, może wyjdzie z tego cało.
Ściągnąłem z konia siodło i zostawiając promienną panią Mervin przyjmującą zewsząd
gratulacje, przecisnąłem się przez tłum do wagi. Zważyłem się i kiedy uznano moją wagę
za
prawidłową, wyszedłem do szatni i położyłem swój ekwipunek na ławie.
Zjawił się Clem, służący wyścigowy, który opiekował się moimi rzeczami. Był niewysoki
i
już starszy, bardzo dziarski i schludny, miał ogorzałą twarz i ścięgna na przegubach rąk
jak mocno
naciągnięte postronki.
Podniósł siodło i pieszczotliwie przeciągnął dłonią po skórze. Nabrał tego zwyczaju przez
długie lata pielęgnowania miękkich skór. Głaskał siodło tak, jak kto inny głaskałby
policzek ładnej
dziewczyny, rozkoszując się jego miękkością i meszkiem.
- Dobra robota, psze pana - powiedział, choć nie wyglądał na zachwyconego.
Nie chciałem gratulacji. Zauważyłem szorstko:
- Admirał powinien był wygrać.
- Upadł? - zapytał z niepokojem Clem.
- Tak.
Po zastanowieniu nie mogłem tego pojąć.
- A majorowi Davidsonowi nic się nie stało, psze pana? - zapytał Clem. Usługiwał
również
Billowi i wiedziałem, że traktuje go jak bożka.
- Nie wiem - przyznałem.
Ale twardy łęk siodła wbił mu się w brzuch pod ciężarem wielkiego konia walącego się z
szybkością trzydziestu mil na godzinę. Jaką, biedak, miał szansę, pomyślałem.
Zarzuciłem kożuszek i poszedłem do gabinetu pierwszej pomocy. Pod drzwiami stała
Scilla, żona Billa, blada i roztrzęsiona, ze wszystkich sił starając się opanować lęk. Jej
mała
zgrabna postać przybrana była w wesoły szkarłat, a na chmurze czarnych loków tkwiła
wyzywająco czapka z norek. Strój stosowny z okazji sukcesu, nie zmartwienia.
- Alan - powiedziała z ulgą na mój widok. - Doktor go ogląda i prosił, żebym tu zaczekała.
Co myślisz? Źle z nim?
Błagała, a ja niewiele mogłem jej dać pociechy. Objąłem ją.
Spytała, czy widziałem, jak Bill spadł, więc jej powiedziałem, że spadł na głowę i może
mieć lekki wstrząs mózgu.
Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich wysoki, szczupły i zadbany mężczyzna. Lekarz.
- Czy pani Davidson? - zwrócił się do Scilli. Skinęła głową. - Obawiam się, że mąż pani
musi jechać do szpitala - oznajmił. - Nie byłoby rozsądne odsyłać go do domu bez
prześwietlenia. -
Uśmiechnął się pocieszająco, a ja poczułem, jak Scilla trochę się odpręża.
- Czy mogę wejść go zobaczyć? - zapytała.
- Doktor się zawahał.
- Proszę - zgodził się wreszcie ale on jest prawie nieprzytomny. Doznał silnego uderzenia
w głowę. Proszę nie próbować go budzić.
Kiedy ruszałem już za Scillą, doktor zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
- Pan York?
To on przeprowadzał regulaminowe badania po moim wczorajszym lekkim upadku.
- Tak.
- Czy to pana bliscy znajomi?
- Tak, prawie przez cały czas u nich mieszkam.
Ciasno zwarł wargi, zamyślony. Po czym powiedział:
- Jest niedobrze. Wstrząs to głupstwo, ale on ma krwotok wewnętrzny, prawdopodobnie z
pękniętej śledziony. Dzwoniłem do szpitala, żeby go przyjęto jako pilny przypadek, kiedy
tylko
zdołamy go tam dowieźć.
Jeszcze gdy mówił, podjechała do nas tyłem jedna z wyścigowych karetek pogotowia.
Pielęgniarze wyskoczyli, otworzyli tylne drzwi, wyciągnęli wielkie nosze i wnieśli je do
gabinetu
pierwszej pomocy. Lekarz wszedł za nimi. Wkrótce wszyscy znów się pojawili z Billem
na
noszach. Scilla szła za nimi z wyraźnym, głębokim i w pełni uzasadnionym wyrazem lęku
na
twarzy.
Zwarta, opalona i pogodna twarz Billa, teraz sinobiała i pokryta drobnymi kropelkami
potu,
przetaczała się bezwładnie na boki. Otwartymi ustami słabo chwytał powietrze, a ręce
niespokojnie
pociągały za koc. Wciąż miał na sobie wyścigowe barwy w zielono-czerwoną kratę, co
wyglądało
najbardziej złowieszczo.
- Jadę z nim karetką - zwróciła się do mnie Scilla. - Możesz przyjechać?
- Biorę jeszcze udział w ostatnim biegu - powiedziałem. - Zaraz potem przyjadę do
szpitala. Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Ale nie wierzyłem w to, tak samo jak ona.
Kiedy odjechali, minąłem budynek z wagą i przez parking wyszedłem nad rzekę.
Wezbrana
świeżo stopniałym śniegiem Tamiza płynęła szybko, płowa jak piasek, niosąc na sobie
białe
szumowiny. Wody wytaczały się z mgły jakieś sto jardów na prawo ode mnie, kotłowały
się wokół
zakrętu, przy którym stałem, i znowu znikały we mgle. Były wzburzone i zmącone, a
droga przed
nimi ukryta we mgle. Zupełnie jak przede mną.
W domu, w Bulawayo, gdzie chodziłem do szkoły, nauczyciel matematyki poświęcił wiele
godzin (za wiele, jak sądziłem w młodości), żeby nauczyć nas wyciągać właściwe wnioski
z paru
znanych faktów. Dedukcja nie tylko należała do wykładanego przez niego przedmiotu, ale
była
także jego hobby i czasami udawało się nam go podpuścić, żeby zamiast problemów
geometrii czy
algebry wykładał nam metody Sherlocka Holmesa. Jedną po drugiej wypuszczał całe
klasy
chłopców zdolnych bystrym okiem dostrzec zdarte noski w bucikach posługaczek i księży
albo
odciski na czubkach palców harfistów. I poziom matematyki w szkole był wyjątkowo
wysoki.
Dziś, oddalony o tysiące mil i siedem lat od rozprażonej słońcem szkolnej klasy, stojąc w
angielskiej mgle i wściekle marznąc, przypomniałem sobie mojego nauczyciela, zebrałem
fakty i
przyjrzałem się im.
Znane fakty… Admirał, znakomity koń przeszkodowy, nagle w połowie skoku upadł bez
żadnej widocznej przyczyny. Kiedy Bill i ja nadjeżdżaliśmy, przez tor za przeszkodą
przeszedł
torowy, ale w tym nie było nic niezwykłego. A kiedy brałem płot i spojrzałem na Billa,
gdzieś na
skraju pola widzenia dojrzałem nikły, wilgotny szary i metaliczny błysk. Zastanowiłem się
nad
tymi faktami przez dłuższą chwilę.
Wniosek nasuwał się oczywisty, ale nie do przyjęcia. Trzeba sprawdzić, czy to właściwy
wniosek.
Wróciłem po rzeczy i żeby zważyć się przed ostatnią gonitwą, ale kiedy wkładałem do
woreczków obciążenie, żeby dorównać wadze ustalonej przez handikapera, włączono
głośniki i
ogłoszono, że wskutek gęstniejącej mgły ostatni bieg zostaje odwołany.
W szatni zrobił się ruch, herbata i placek owocowy zniknęły w przyspieszonym tempie.
Od
śniadania minęło już wiele czasu, toteż przebierając się wepchnąłem do ust parę kanapek z
wołowiną. Załatwiłem z Clemem przesłanie mojego ekwipunku do Plumpton, gdzie
startowałem za
cztery dni, i wybrałem się na niemiły spacer. Chciałem się bliżej przyjrzeć miejscu, w
którym upadł
Bill.
Pieszo od trybun do końca toru wyścigowego Maidenhead było daleko, toteż zanim tam
dotarłem, buty, skarpety i nogawki od spodni miałem zupełnie przemoczone od mokrej
trawy. Było
bardzo zimno, bardzo mgliście. Dokoła nikogo.
Doszedłem do przeszkody, niewinnej, łagodnej, łatwej do przesadzenia faszyny -
ustawionych na sztorc gałęzi czarnej wierzby. Jej głębokość u podstawy wynosiła trzy
stopy, u
szczytu zmniejszała się o połowę, wysokość sięgała czterech stóp i sześciu cali, szerokość
około
czterech jardów. Zwyczajna i łatwa.
Starannie zbadałem teren wzdłuż faszyny po stronie zeskoku. Wszystko jak zwykle.
Okrążyłem ją i przeszedłem na drugą stronę. Nic. Zajrzałem w skrzydło naprowadzające
konia na
przeszkodę, od wewnętrznej strony toru, tam gdzie leżał Bill. Też nic.
Dopiero pod skrzydłem od zewnętrznej strony toru znalazłem to, czego szukałem. Leżało
w wysokiej trawie, na wpół schowane, zroszone kroplami mgły, zwinięte i zabójcze.
Drut.
Było go sporo, srebrnoszary zwój o średnicy mniej więcej stopy leżał przyciśnięty
kawałkiem drewna. Jeden jego koniec prowadził do głównego słupka w skrzydle, gdzie
był
uwiązany na wysokości dwóch stóp ponad poziomem brzozowej faszyny. Uwiązany, jak
stwierdziłem, szczególnie mocno, rzeczywiście bardzo mocno. Nie mogłem go odwiązać
palcami.
Wróciłem do wewnętrznego skrzydła i przyjrzałem się słupkowi z tej strony. Dwie stopy
nad faszyną w drewnie znajdował się rowek. Ten słupek był kiedyś pomalowany na biało i
ślad
rysował się wyraźnie.
Dla mnie było jasne, że tylko jedna osoba mogła przeciągnąć ten drut. Torowy. Ten,
którego sam widziałem, jak przechodził z jednej strony toru na drugą. Ten, pomyślałem z
goryczą,
którego zostawiłem, żeby udzielił pomocy Billowi.
W gonitwie na trzy mile w Maidenhead okrążało się tor dwa razy. W pierwszym okrążeniu
nie było żadnego kłopotu z tą przeszkodą. Bezpiecznie przeskoczyło ją dziewięć koni,
Admirał
jako trzeci, w kontrolowanym czasie, a ja obok niego. Zdążyłem rzucić Billowi uwagę, jak
mało
jestem zachwycony angielskim klimatem.
W drugim okrążeniu Admirał prowadził o kilka długości. Torowy, skoro tylko zobaczył,
że
Bill wziął poprzednią przeszkodę, musiał przejść przez tor z luźnym końcem drutu i
okręcić go o
słupek z drugiej strony, napinając w powietrzu, prawie niewidoczny, dwie stopy nad
faszyną. Na tej
wysokości Admirał musiał zaczepić piersią.
Ta bezwzględność wzbudziła we mnie powolny, głęboki gniew, który, choć wtedy tego nie
wiedziałem, miał mi towarzyszyć jako bodziec do działania przez wiele jeszcze tygodni.
Nie mogłem mieć pewności, czy koń zerwał drut, kiedy o niego uderzył, czy ściągnął go z
palika. Nie znajdując jednak luźnych kawałków i widząc, że zwój leżący przy
zewnętrznym
skrzydle nie jest porwany, uznałem za prawdopodobne, że upadający koń zerwał słabiej
uwiązany
koniec drutu. Żaden z biegnących za mną siedmiu koni się nie potknął. Podobnie jak ja
wszyscy
musieli przeskoczyć nad resztkami pułapki. Był to rozmyślny zamach na określonego
konia i
jeźdźca, chyba że torowy byłby szaleńcem, czego w żaden sposób nie można było
wykluczyć. W
tym stadium gonitwy Bill na Admirale wychodził zwykle na prowadzenie, często zyskując
przewagę dwudziestu długości, a jego czerwono-zielone barwy nawet w mglisty dzień
były dobrze
widoczne.
W tym momencie, bardzo wzburzony, ruszyłem z powrotem. Ściemniało się już.
Zabawiłem przy przeszkodzie dłużej, niż przypuszczałem, i kiedy wreszcie znalazłem się
przy
wadze, zamierzając powiedzieć o drucie dyrektorowi toru, przekonałem się, że wszyscy
poza
stróżem jż wyszli.
Stróż, niemiły staruch bezustannie wysysający coś spomiędzy zębów, oświadczył, że nie
wie, gdzie można by znaleźć dyrektora. Dodał, że dyrektor pięć minut temu odjechał w
stronę
miasta. Nie wiedział, dokąd się udał ani kiedy wróci. Następnie, narzekając, że musi
doglądać
pięciu osobnych pieców poza centralnym bojlerem i że ta mgła szkodzi mu na oskrzela,
stróż
poczłapał pilnie w stronę ciemno majaczącej bryły trybuny głównej.
Patrzyłem, jak odchodzi, niezdecydowany. Wiedziałem, że powinienem komuś z władz
powiedzieć o tym drucie. Ale komu? Członkowie komisji technicznej, którzy towarzyszyli
gonitwom, wszyscy byli już w drodze do domu i wlekli się mozolnie przez tę mgłę,
nieosiągalni.
Dyrektor wyjechał. Drzwi od jego biura, jak się przekonałem, były zamknięte. Dużo bym
potrzebował czasu, żeby kogoś odnaleźć, przekonać do powrotu na tor i skłonić, aby
podjechał w
głąb toru w ciemnościach i po tym wyboistym terenie. A potem czekałyby mnie dyskusje,
powtarzanie i oświadczenia. Minęłoby wiele godzin, zanim mógłbym się urwać.
Tymczasem w szpitalu w Maidenhead Bill walczył ze śmiercią, a ja bardzo chciałem
wiedzieć, czy mu się uda. Scillę czekały godziny rozdzierającego niepokoju i obiecałem,
że będę z
nią tak prędko, jak tylko zdołam. Już za długo zmitrężyłem. Drut, osłonięty mgłą i mocno
przyczepiony do palika, poczeka do jutra, pomyślałem. A Bill może nie doczekać.
Na parkingu stał samotnie jaguar Billa. Wsiadłem, włączyłem światła i ruszyłem. Z bramy
skręciłem w lewo, ostrożnie przejechałem drogą dwie mile, znowu skręciłem w lewo, za
rzekę, i
krętymi, jednokierunkowymi ulicami Maidenheadu dotarłem wreszcie do szpitala.
W jasno oświetlonym ruchliwym hallu nie było śladu Scilli. Zapytałem portiera.
- Pani Davidson? Mąż dżokej? Zgadza się, jest w środku, w poczekalni. Czwarte drzwi na
lewo.
Odnalazłem ją. Czarne oczy Scilli wydawały się olbrzymie, podkreślone szarymi
cieniami.
Jej smutna i napięta twarz była poza tym zupełnie bezbarwna. Zdjęła też swoją frywolną
czapkę.
- Jak Bill? - zapytałem.
- Nie wiem. Tylko mi powtarzają, żebym się nie martwiła.
Była bardzo bliska łez.
Usiadłem obok i ująłem ją za rękę.
- Dodajesz mi otuchy, Alan - powiedziała.
Niedługo drzwi się otworzyły i wyszedł jasnowłosy młody lekarz z dyndającym na piersi
stetoskopem.
- Myślę, pani Davidson… - zaczął i urwał. - Myślę, że powinna pani wejść i posiedzieć z
mężem.
- Jak on się czuje?
- Nie… niezbyt dobrze. Robimy wszystko, co możemy. - Zwracając się do mnie, zapytał: -
Pan jest krewnym?
- Przyjacielem. Odwiozę panią Davidson do domu.
- Tak. Zaczeka pan, czy wróci po nią? Później wieczorem…
Ten ostrożny głos, te neutralne słowa coś przekazywały. Popatrzyłem mu uważniej w
twarz
i już wiedziałem, że Bill umiera.
- Zaczekam.
- Dobrze.
Czekałem cztery godziny, zapoznając się dokładnie ze wszystkimi szczegółami wzoru na
zasłonach i pęknięciami w brunatnym linoleum. Ale głównie myślałem o tym drucie.
Na koniec zjawiła się poważna, młoda i ładna pielęgniarka.
- Tak mi przykro… Major Davidson nie żyje.
Może zechcę udać się za nią, powiedziała, pani Davidson chciałaby, żebym wszedł go
zobaczyć. Przeprowadziła mnie przez długie korytarze i wpuściła do białego, niezbyt
dużego
pokoju, w którym przy wąskim łóżku siedziała Scilla.
Spojrzała na mnie. Nie mogła mówić.
Leżał tam Bill, szary i nieruchomy, martwy. Najlepszy przyjaciel, jakiego można sobie
wymarzyć.
2
Nazajutrz wcześnie rano odwiozłem Scillę do domu, do Cotswolds, wyczerpaną
całonocnym czuwaniem przy Billu, na które nalegała, i bardzo teraz oszołomioną
środkami
uspokajającymi. Dzieci wyszły jej naprzeciw na próg domu, trzy buzie miały wyraz
uroczysty i
szeroko otwarte oczy. Za nimi stała Joan, ich energiczna i odpowiedzialna opiekunka,
którą
wczoraj wieczorem zawiadomiłem telefonicznie o wypadku.
Scilla usiadła na schodku i rozpłakała się. Dzieci przyklękły obok, objęły ją i robiły, co
mogły, aby ją pocieszyć w bólu, który ledwie niejasno rozumiały.
Scilla zaraz poszła na górę położyć się. Zaciągnąłem zasłony, otuliłem ją i ucałowałem w
policzek. Była wyczerpana i bardzo senna, miałem więc nadzieję, że wiele upłynie godzin,
zanim
się obudzi.
Poszedłem do swojego pokoju i przebrałemk się. Na dole zastałem Joan, która na
kuchennym stole przygotowywała dla mnie kawę, jajka na bekonie i gorące bułeczki.
Dałem
dzieciom kupione dla nich wczoraj rano tabliczki czekolady (jakże dawno się to wydało!)
i zasiadły
ze mną, chrupiąc czekoladę, podczas gdy ja jadłem śniadanie. Joan nalała sobie kawy.
- Alan - zaczął William. Miał pięć lat, był najmłodszy i zawsze czekał z tym, co miał do
powiedzenia, aż mu się odpowiedziało “tak”, na znak, że się go słucha.
- Tak? - powiedziałem.
- Co się stało tatusiowi?
Więc opowiedziałem im o wszystkim z wyjątkiem drutu.
Przez chwilę siedzieli wyjątkowo cicho. Potem Henry, ledwie ośmiolatek, zapytał
spokojnie:
- Zakopią go czy spalą?
Zanim zdobyłem się na odpowiedź, on i jego starsza siostra Polly wdali się w gorącą i
zdumiewająco fachową dyskusję na temat dobrych i złych stron zarówno pogrzebu, jak i
kremacji.
Przeżyłem wstrząs, ale z drugiej strony poczułem ulgę, a Joan, przechwytując moje
spojrzenie, z
trudem powstrzymała się od śmiechu.
Niewinna bezceremonialność tej rozmowy pozwoliła mi wracać do Maidenhead w
pogodniejszym nastroju. Wstawiłem duży samochód Billa do garażu i wybrałem się
swoim
własnym, małym granatowym lotusem. Mgła zniknęła bez śladu, ale jechałem powoli (jak
na
mnie), zastanawiając się nad najwłaściwszym sposobem postępowania.
Najpierw zadzwoniłem do szpitala. Zabrałem ubranie Billa, podpisałem formularze,
ustaliłem terminy. Na drugi dzień miała się odbyć rutynowa sekcja zwłok.
Była niedziela. Pojechałem na tereny wyścigów, ale brama była zamknięta. Biuro
dyrektora
toru w mieście też zamknięte i puste. Zadzwoniłem do niego do domu, ale nikt nie
odpowiadał. Po
chwili wahania zadzwoniłem do członka rady nadzorczej National Hunt Committee, czyli
wprost
do najwyższej władzy. Służący lorda Creswella Stampego obiecał, że sprawdzi, czy
można z nim
rozmawiać. Powiedziałem, że to bardzo ważne. Niebawem miałem go na linii.
- Doprawdy, mam nadzieję, że to, co pan ma do powiedzenia, jest bardzo ważne, panie
York. Siedzę właśnie przy lunchu z gośćmi.
- Czy słyszał pan, że major Davidson zmarł wczoraj wieczorem?
- Tak. Bardzo mi przykro z tego powodu, bardzo… - czekał. Wziąłem głęboki oddech.
- Jego upadek nie był przypadkowy - powiedziałem.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Koń majora Davidsona potknął się o drut.
Opowiedziałem mu o swoich poszukiwaniach przy przeszkodzie i o tym, co tam
znalazłem.
- Czy mówił pan o tym panu Dace’emu?
Pan Dace był dyrektorem toru.
Wyjaśniłem, że nie udało mi się go złapać.
- Aha, więc dzwoni pan do mnie. - Urwał. - Cóż, panie York, jeżeli pan ma rację, to
sprawa
zbyt poważna jak na samo National Hunt Committee. Sądzę, że winien pan bez zwłoki
powiadomić
policję w Maidenhead. Proszę mi dać znać dziś wieczorem, niezawodnie, co się dzieje.
Będę się
starał skontaktować z panem Dace’em.
Odłożyłem słuchawkę. Pozbyłem się odpowiedzialności, pomyślałem. Mogłem sobie
wyobrazić, jak befsztyk krzepnie na talerzu, a lord Creswell puszcza w ruch telefony.
Posterunek policji na wyludnionej w niedzielę ulicy był ciemny, przykurzony i
niegościnny. Wszedłem. Za barierką stały trzy biurka, a przy jednym siedział młody
konstabl i
czytał gazetę z gatunku tych bulwarowych. Ani na chwilę nie zaniedbuje zbrodni,
przyszło mi na
myśl.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał wstając.
- Czy nie ma tu więcej nikogo? To znaczy, kogoś starszego? Idzie o… o śmierć.
- Chwileczkę, proszę pana. - Wyszedł drzwiami w głębi, wrócił i rzekł: - Proszę tędy.
Odsunął się, wpuścił mnie do małego gabinetu i zamknął za mną drzwi.
Mężczyzna, który wstał, był niski jak na policjanta, krępy, ciemnowłosy i miał mniej
więcej pod czterdziestkę. Wyglądał bardziej na zapaśnika niż mózgowca, ale później
przekonałem
się, że jest równie sprawny umysłowo jak fizycznie. Biurko miał zarzucone papierami i
ciężkimi
księgami prawniczymi. Gazowy kominek dawał przyjemny ciepły zaduch. Na biurku stała
przepełniona popielniczka. On też spędzał niedzielne popołudnie na studiowaniu zbrodni.
- Dobry wieczór. Jestem inspektor Lodge - oznajmił. Wskazał mi krzesło przed biurkiem,
żebym usiadł. Sam też usiadł i zaczął układać papiery na równe kupki. - Przychodzi pan w
sprawie
śmierci?
Moje własne słowa, powtórzone, zabrzmiały głupio, ale jego ton był rzeczowy.
- Idzie o majora Davidsona… - zacząłem.
- Ach, tak, mieliśmy raport. Zmarł wczoraj w nocy w szpitalu po upadku na wyścigach.
Zaczekał grzecznie, żebym mówił dalej.
- Ten upadek był zaaranżowany - wypaliłem bez ogródek.
Inspektor Lodge popatrzył na mnie spokojnie, po czym wyjął z szuflady arkusz papieru,
odkręcił wieczne pióro i zapisał, jak zobaczyłem, datę i czas. Metodyczny facet.
- Myślę, że lepiej zacznijmy od początku - powiedział. - Pana nazwisko?
- Alan York.
- Wiek?
- Dwadzieścia cztery lata.
- Adres?
Podałem adres Davidsonów, wyjaśniając, do kogo należy i że dość długo tam mieszkam.
- A gdzie pan mieszka na stałe?
- W południowej Rodezji - odpowiedziałem. - Na farmie hodowlanej w pobliżu osiedla
zwanego Induna, jakieś piętnaście mil od Bulawayo.
- Zawód?
- ReprezentujęŁ ojca w jego londyńskim biurze.
- Firma pańskiego ojca?
- Towarzystwo Handlowe Bailey York.
- Czym panowie handlujecie?
- Miedzią, ołowiem, bydłem. Wszystkim. Jesteśmy głównie firmą transportową.
Zapisał to wszystko szybkim, wyraźnym pismem.
- No więc - odłożył pióro - o co chodzi?
- Nie wiem, o co tu chodzi - odpowiedziałem - ale o to co się stało.
Opowiedziałem mu o wszystkim. Słuchał nie przerywając, wreszcie zapytał:
- Co w ogóle nasunęło panu podejrzenie, że nie był to zwykły upadek?
- Admirał to najpewniejszy koń przeszkodowy. Jest zręczny jak kot. Nie robi błędów.
Ale z jego grzecznie zdziwionej miny widać było, że niewiele, jeżeli w ogóle cokolwiek,
wie o wyścigach z przeszkodami i uważa, że każdy koń może upaść.
Spróbowałem jeszcze raz.
- Admirał jest znakomity na przeszkodach. Nigdy by w ten sposób nie upadł, wchodząc na
łatwą przeszkodę we właściwym czasie, nie popędzany. Wziął ją wspaniale. Widziałem.
To nie był
zwyczajny upadek. Tak wyglądało, jakby się czymś posłużono, żeby go zwalić.
Pomyślałem o
drucie, wróciłem sprawdzić, i tak było. To wszystko.
- Hm. Zanosiło się na to, że wygra? - zapytał Lodge.
- To było pewne.
- I kto wygrał?
- Ja.
Lodge przerwał i przygryzł koniec pióra.
- W jaki sposób angażuje się torowych? - zapytał.
- Właściwie nie wiem. To przypadkowi ludzie, przyjmuje się ich, jak sądzę, na określone
wyścigi.
- Dlaczego jakiś torowy miałby coś knuć przeciw majorowi Davidsonowi? - Powiedział to
niewinnie, a ja spojrzałem na niego z gniewem.
- Sądzi pan, że wszystko to wymyśliłem?
- Nie. - Westchnął. - Chyba nie. Może powinienem zapytać, czy trudno byłoby komuś, kto
miał złe zamiary wobec majora Davidsona, zaangażować się na torowego?
- Nietrudno.
- Będziemy to musieli sprawdzić. - Zastanowił się. - To ryzykowny sposób morderstwa.
- Ktokolwiek to zaplanował, nie mógł zakładać, że go zabije - stwierdziłem kategorycznie.
- Dlaczego nie?
- Bo było mało prawdopodobne, że zginie. Raczej chodziło po prostu o to, żeby nie
wygrał.
- Dlaczego taki upadek miałby się nie zakończyć śmiercią? - zapytał Lodge. - Mnie się to
wydaje szalenie niebezpieczne.
Wyjaśniłem:
- Chyba to było tak pomyślane, żeby zaszkodzić Billowi. Kiedy koń idzie szybko i z pędu
uderza w przeszkodę, a człowiek się tego nie spodziewa, to zwykle wyrzuca go z siodła.
Wylatuje
w powietrze i wali się na ziemię tuż przed spadającym koniem. Można się nieźle
pogruchotać, ale
rzadko się ginie. Ale Billa nie wyrzuciło do przodu. Może noga mu utkwiła w strzemieniu,
choć nie
bardzo na to wygląda. Może zaczepił nogą o drut i szarpnęło go do tyłu. Tak czy owak
spadł w dół
jak kamień, a koń runął prosto na niego. I nawet w tym przypadku to tylko pech, że łęk
trafił go w
żołądek. Nie można by nawet marzyć o zaplanowaniu morderstwa w ten sposób.
- Rozumiem. Zdaje się, że sporo pan o tym myślał.
- Tak.
Przez skojarzenie przypomniał mi się wzór zasłon w szpitalnej poczekalni i brudne
linoleum.
- Czy nie przychodzi panu do głowy nikt, kto mógłby źle życzyć majorowi Davidsonowi?
-
zapytał Lodge.
- Nie. Był bardzo lubiany.
Lodge wstał i przeciągnął się.
- Jedźmy i rzućmy okiem na ten pański drut - powiedział. Wytknął głowę z gabinetu. -
Wright, sprawdź, czy jest Hawkins, i powiedz mu, że potrzebny mi wóz, jeżeli jest jakiś
pod ręką.
Wóz był. Prowadził Hawkins (jak przypuszczam). Siedziałem z tyłu za Lodge’em.
Główna
brama na tereny wyścigowe nadal była zamknięta, ale jak się przekonałem, na wszystko
jest
sposób. Policyjny klucz otworzył inną, nie rzucającą się w oczy bramę w drewnianym
płocie.
- Na wypadek pożaru - wyjaśnił Lodge, widząc, że zerkam z boku.
W budynkach wyścigowych nie było nikogo. Dyrektor wyszedł. Hawkins wprowadził
wóz
na środek toru i podjechał do najdalszej przeszkody. Na nierównym gruncie nieźle nas
rzucało.
Wóz zatrzymał się tuż przy wewnętrznym skrzydle faszyny i wysiadłem razem z
Lodge’em.
Poprowadziłem go za faszynę, do zewnętrznego skrzydła.
- Drut jest tam - powiedziałem.
Myliłem się jednak.
Był tam słupek, skrzydło faszyny, wysoka trawa i sama brzozowa faszyna. Ale ani śladu
po
zwoju drutu.
- Jest pan pewny, że to ta przeszkoda? - zapytał Lodge.
- Tak.
Staliśmy patrząc na tor przed nami. Byliśmy na najdalszym jego krańcu, w oddali
majaczyły masywną bryłą trybuny. Faszyna, przy której staliśmy, była jedyną przeszkodą
na
krótkiej prostej między dwoma zakolami, a najbliższa z pozostałych znajdowała się
trzysta jardów
na lewo, za łagodnym zakolem.
- Skacze się przez tamtą przeszkodę - powiedziałem wskazując na nią - a potem jest dość
długi odcinek toru, jak pan widzi, do tej - poklepałem faszynę, przy której staliśmy. -
Potem,
dwadzieścia jardów dalej, po przeskoczeniu przez tę przeszkodę wchodzi się w ten trochę
za ostry
zakręt w lewo na prostą. Następna przeszkoda jest jeszcze dalej na prostej, żeby konie
mogły
dobrze wyrównać po wyjściu z zakrętu, zanim będą musiały skakać. To dobry tor.
- Może pan się pomylił w tej mgle?
- Nie, to ta przeszkoda - stwierdziłem.
Lodge westchnął.
- Cóż, przyjrzyjmy się bliżej.
Ale nic tam nie było do oglądania poza płytkim rowkiem na kiedyś białym wewnątrznym
słupku i głębszym rowkiem na zewnętrznym, na którym drut głębiej wciął się w drewno.
Obu
rówków trzeba było szukać, normalnie by się ich nie zauważyło. Obydwa znajdowały się
na tym
samym poziomie, sześć stóp i sześć cali od ziemi.
- Doprawdy, bardzo nieprzekonujące - stwierdził Lodge.
Wracaliśmy do Maidenhead w milczeniu. Czułem się głupio. Przygnębiony, wiedziałem
teraz, że choć nie mogłem dotrzeć do nikogo z władz, powinienem był wczoraj znaleźć
kogokolwiek albo bodaj ze stróżem wrócić do przeszkody, kiedy znalazłem ten drut, żeby
go
zobaczył na miejscu. Świadek, który by widział, że drut był uczepiony do słupka, nawet
po ciemku
i we mgle, nawet jeśli nie byłby w stanie przysiąc, przy której przeszkodzie go widział,
stanowczo
byłby lepszy niż brak świadka. Szukałem pociechy w myśli, że w tym samym czasie,
kiedy ja
wracałem w stronę trybun, torowy prawdopodobnie wracał do przeszkody z nożycami do
cięcia
drutu i że nawet gdybym od razu przyszedł ze świadkiem, już byłoby za późno.
Z posterunku w Maidenhead zatelefonowałem do lorda Creswella Stampe. Tym razem, jak
powiedział, oderwałem go od tostów. Nie ucieszyła go też wiadomość, że drut zniknął.
- Powinien pan był od razu go komuś pokazać. Sfotografować ten drut. Zabrać. Nie
możemy działać bez dowodów. Nie do pomyślenia też, że nie miał pan tyle rozsądku, żeby
działać
szybciej. Postąpił pan bardzo lekkomyślnie, panie York.
I po tych paru uprzejmych słowach odłożył słuchawkę.
Przygnębiony, pojechałem do domu.
Po cichu wetknąłem głowę do pokoju Scilli. Było w nim ciemno, ale dosłyszałem jej
równy oddech. Wciąż głęboko spała.
Na dole, przed gościnnie płonącymi na kominku kłodami drewna, Joan z dziećmi siedziała
na podłodze i grała w pokera. Wtajemniczyłem dzieci w tę grę pewnego deszczowego
dnia, kiedy
znużyły się remikiem i były bardzo niegrzeczne, kłóciły się, krzyczały i złościły. Poker,
dotychczas
tajemnicza gra kowbojów z westernu, sprawił cud.
W ciągu paru tygodni Henry stał się graczem, z którym nie siądzie się po raz drugi do gry
bez większego zastanowienia. Jego bystry, matematyczny umysł oceniał co do ułamka
szanse
każdej karty. Pamięć wzrokową miał znakomitą, a lekko zakłopotana mina, obliczona na
zmylenie
przeciwnika, zwiodła już niejednego z nic nie podejrzewających dorosłych. Podziwiałem
Henry’ego. Zblefowałby anioła.
Polly grała na tyle dobrze, że nie dałaby się doszczętnie ograć w normalnym
towarzystwie,
a nawet William odróżniał sekwens od fula.
Gra trwała już od jakiegoś czasu. Stosik żetonów Henry’ego był jak zwykle dwa razy
wyższy od pozostałych. Polly powiedziała:
- Niedawno Henry wygrał wszystkie żetony, więc musieliśmy się nimi podzielić i zacząć
od nowa.
Henry uśmiechnął się. Karty były dla niego otwartą księgą i chcąc nie chcąc musiał z nich
czytać.
Wziąłem dziesięć żetonów Henry’ego i zasiadłem z nimi. Joan rozdawała. Dostałem parę
piątek i dobrałem jedną kartę. Henry zrzucił się, dobrał dwie karty i minę miał
zadowoloną.
Przez pierwsze dwie rundy reszta pasowała. Teraz śmiało dorzuciłem dwa żetony do
dwóch
leżących już na stole.
- Dorzucam dwa, Henry - powiedziałem.
Henry zerknął, żeby się upewnić, czy na niego patrzę, i odegrał wielką scenę
niezdecydowania, bębniąc palcami o stół i wzdychając. Wiedziałem, że blefuje,
przypuszczałem
więc, że dostał jakąś zabójczą kartę i teraz się głowi, jak by tu mnie skłonić, żebym
wybulił jak
najwięcej żetonów.
- Dorzucam jeden - powiedział w końcu.
Już miałem zdecydowanie dołożyć dwa żetony, ale powstrzymałem się mówiąc:
- O, nie, Henry, nie tym razem - i rzuciłem swoje karty. Pchnąłem w jego stronę cztery
żetony. - Tym razem zgarniesz cztery, ani jednego więcej.
- Co miałeś, Alan?
Polly odwróciła moje karty, odsłaniając trzy piątki. Henry skrzywił się. Nie próbował
Polly
przeszkodzić, kiedy sprawdzała i jego karty. Miał parę królewską. Tylko parę.
- Tym razem cię przejrzałem - powiedział z radością.
William i Poly ciężko westchnęli.
Graliśmy dopóty, dopóki nie odzyskałem reputacji i znacznej części żetonów Henry’ego.
Potem na dzieci przyszła już pora spać, a ja poszedłem na górę zajrzeć do Scilli.
Nie spała, leżała po ciemku.
- Wejdź, Alan.
Wszedłem i zapaliłem lampę przy łóżku. Pierwszy szok minął. Wyglądała na spokojną.
- Głodna? - zapytałem. Nie jadła od wczorajszego lunchu.
- Wiesz, że tak - przyznała, jakby zdziwiona.
Zeszedłem na dół i razem z Joan zakrzątnąłem się wokół kolacji. Zaniosłem tacę na górę i
zjadłem ze Scillą. Oparta o poduszki, samotna w tym wielkim łożu, zaczęła mi opowiadać,
jak
poznała Billa, o rzeczach, które razem robili, i jak ich to cieszyło. Oczy lśniły jej od
wspominanego
szczęścia. Mówiła dość długo, wciąż o Billu, a ja jej nie przerywałem, dopóki wargi nie
zaczęły jej
drżeć. Wtedy jej opowiedziałem o Henrym i jego parze królewskiej, a Scilla uśmiechnęła
się i
znów się uspokoiła.
Bardzo chciałem ją spytać, czy w ostanich tygodniach Bill nie miał jakichś kłopotów i nie
zetknął się z jakimiś pogróżkami, ale nie był to odpowiedni moment. Namówiłem ją więc
na
jeszcze jeden środek uspokajający z tych, jakie dla niej dostałem w szpitalu, zgasiłem
światło i
powiedziałem jej dobranoc.
Zmęczenie dopadło mnie, kiedy się rozbierałem u siebie w pokoju. Nie spałem od ponad
czterdziestu godzin, z których niewiele można by nazwać spokojnymi. Padłem na łóżko.
Był to
jeden z przypadków, kiedy usypianie jest świadomym i rozkosznym luksusem.
Pół godziny później Joan potrząsnęła mną, żeby mnie obudzić. Była w szlafroku.
- Alan, zbudź się, na litość boską. Pukam do ciebie od wieków.
- O co chodzi?
- Telefon do ciebie. Ktoś chce mówić z tobą osobiście.
- O, nie - jęknąłem. Czułem się tak, jakby była głęboka noc. Spojrzałem na zegarek.
Jedenasta.
Zwlokłem się na dół z oczyma mętnymi od snu.
- Halo?
- Pan Alan York?
- Tak.
- Proszę zaczekać.
Coś zabrzęczało na linii. Ziewnąłem.
- Pan York? Mam dla pana wiadomość od inspektora Lodge’a z policji w Maidenhead.
Chciałby, żeby się pan zgłosił na tutejszym posterunku jutro po południu, o czwartej.
- Będę - odpowiedziałem.
Odłożyłem słuchawkę, wróciłem do łóżka i spałem bez końca.
***
Lodge czekał na mnie. Wstał, podał mi rękę i wskazał krzesło. Usiadłem. Na biurku teraz
nie było nic poza schludną, równo ułożoną przed nim teczką formatu ćwiartkowego.
Trochę z tyłu,
przy stoliku w kącie siedział konstabl w mundurze, z ołówkiem w ręku i przygotowanym
bloczkiem do stenografowania.
- Mam tu parę zeznań - Lodge postukał palcami w teczkę, z którymi pana zapoznam. I
parę
pytań.
Otworzył akta i wyjął dwa spięte razem arkusze.
- To jest zeznanie pana J.L.. Dace’a, dyrektora toru zakładów wyścigowych w
Maidenhead.
Stwierdza on, że dziewięciu torowych, ludzi, którzy pilnują doraźnych napraw przeszkód,
w czasie
gonitwy, to stali pracownicy. Na tych wyścigach było trzech nowych torowych.
Odłożył to zeznanie i wyjął następne.
- To jest zeznanie George’a Watkinsa, jednego ze stałych torowych. Stwierdza on, że
ciągną
losy, żeby rozstrzygnąć, przy której przeszkodzie każdy z nich będzie stał. Przy niektórych
jest
dwóch. W piątek losowali jak zwykle, ale w sobotę jeden z nowych sam się zgłosił do
najdalszej
przeszkody. Nikt tam chętnie nie chodzi, bo jak mówi Watkins, to za daleko, żeby między
gonitwami zdążyć postawić na konia. Ucieszyli się więc, że tę przeszkodę weźmie obcy, a
resztę
losowali.
- Jak wyglądał ten nowy? - zapytałem.
- Sam go pan widział.
- Nie, właściwie nie - wyjaśniłem. - Dla mnie to był po prostu człowiek. Nie spojrzałem
na
niego. Przy każdej przeszkodzie stoi co najniej jeden. Żadnego z nich bym nie poznał.
- Watkins sądzi, że by go poznał, ale nie umie go opisać. Normalny, mówi. Nie wysoki,
nie
niski. Zdaje mu się, że w średnim wieku. Był w czapce, starym szarym ubraniu i płaszczu
nieprzemakalnym.
- Jak wszyscy - zauważyłem ponuro.
- Podał, że się nazywa Thomas Cook - dodał Lodge. - Mówił, że jest bez pracy, szykuje
mu
się zajęcie w przyszłym tygodniu i robi to tymczasem. Całkiem przyzwoity gość, mówi
Watkins,
nic w nim nie było szczególnego. Ale mówił jak londyńczyk, bez prowincjonalnego
akcentu.
Lodge odłożył ten arkusz i wyjął następny.
- To jest zeznanie Johna Russella z ekipy pogotowia St. John. Mówi, że stał przy
pierwszej
przeszkodzie na prostej i patrzył, jak konie idą półkolem w głębi toru. Mówi, że z powodu
mgły
widział tylko trzy przeszkody, tę, przy której stał, następną na prostej i najdalszą, tę, przy
której
spadł major Davidson. Przeszkoda przed nią, naprzeciwko niego, po drugiej stronie toru,
była tylko
niewyraźną plamą.
Widział, jak major Davidson wypada z mgły po przeskoczeniu tej przeszkody. Potem
zobaczył, jak spada na następnej. Major Davidson nie pokazał się już, mimo że koń wstał i
odgalopował bez jeźdźca. Russell ruszył pieszo do tej przeszkody, przy której zobaczył
spadającego majora, a następnie, kiedy pan, panie York, minął go oglądając się za siebie,
puśckł się
biegiem. Znalazł majora Davidsona na ziemi.
- Widział drut? - zapytałem skwapliwie.
- Nie. Pytałem go, czy w ogóle widział coś niezwykłego, nie wspominałem dosłownie
drutu. Powiedział, że nic tam nie było.
- Czy kiedy biegł w tamtą stronę, nie widział, jak torowy zwija drut?
- Pytałem go, czy mógł widzieć majora Davidsona albo torowego, kiedy biegł w ich
stronę.
Mówi, że przez ten ostry zakręt i bandę nie mógł ich widzieć, dopóki nie podbiegł
zupełnie blisko.
Z tego wnoszę, że pobiegł naokoło, zamiast ściąć zakręt i biec na przełaj przez wysoką
trawę, bo
było za mokro.
- Rozumiem - powiedziałem przybity. - A co robił torowy, kiedy on już tam dobiegł?
- Stał przy majorze Davidsonie i patrzył. Mówi, że torowy wyglądał na przestraszonego.
Zdziwioło to Russella, bo major Davidson, choć nieprzytomny, nie wyglądał na ciężko
rannego.
Russell machnął swoją białą chorągiewką, najbliższy człowiek z pierwszej pomocy
zobaczył,
pomachał swoją, i w ten sposób sygnał został przekazany, w tej mgle przez tor do karetki.
- A co potem zrobił torowy?
- Nic szczególnego. Kiedy karetka zabrała majora Davidsona, został przy przeszkodzie, i
Russell mówi, że był tam, dopóki nie odwołano ostatniej gonitwy.
Czepiając się ostatniej nadziei, zapytałem:
- Czy wrócił razem z innymi i odebrał wypłatę?
Lodge spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Nie - odpowiedział - nie odebrał.
Wydobył następny arkusz.
- Tu mam zeznanie Petera Smitha, chłopca stajennego ze stajni Gregory’ego, gdzie trenują
Admirała. Mówi, że kiedy Admirał uciekł w Maidenhead, próbował przeskoczyć przez
żywopłot z
tarniny. Uwiązł w nim i złapano go za żywopłotem, był spłoszony i pokrwawiony.
Wszędzie na
kłębach, piersi i przednich nogach ma zadrapania. - Podniósł wzrok. - Gdyby po tym
drucie w
ogóle został mu jakiś ślad, to i tak teraz nic nie można rozróżnić.
- Był pan dokładny - powiedziałem - i szybki.
- Tak. Raz mieliśmy szczęście dotrzeć do wszystkich bez zwłoki.
Został już tylko jeden arkusz papieru. Lodge podniósł go i powiedział powli:
- To jest wynik sekcji majora Davidsona. Przyczyna śmierci i opis rozlicznych obrażeń
wewnętrznych. Zarówno śledziona jak wątroba pęknięte.
Usiadł z powrotem i popatrzył na własne ręce.
- Otóż, panie York, polecono mi zadać panu parę pytań, które… - Nagle jego ciemne oczy
spotkały się z moimi… - które, jak sądzę, nie będą dla pana miłe. Proszę tylko
odpowiedzieć.
Jego półuśmiech był przyjazny.
- Wal pan.
- Czy kocha się pan w pani Davidson?
Wyprostowałem się zaskoczony.
- Nie - odpowiedziałem.
- Ale mieszka pan z nią?
- Z całą rodziną.
- Dlaczego?
- Nie mam w Anglii domu. Kiedy tylko poznałem Billa Davidsona, zaprosił mnie do
siebie
na weekend. Podobało mi się u nich i, jak sądzę, ja też się im podobałem. W każdym razie
często
mnie zapraszali. Stopniowo te weekendy stawały się coraz dłuższe, aż Bill i Scilla
zaproponowali,
żebym sobie u nich założył kwaterę główną. Co tydzień raz lub dwa nocowałem w
Londynie.
- Jak długo mieszka pan u Davidsonów?
- Około siedmiu miesięcy.
- Czy stosunki pana z majorem Davidsonem były przyjacielskie?
- Tak, bardzo.
- A z panią Davidson?
- Też.
- Ale nie kocha jej pan?
- Bardzo ją lubię. Jak starszą siostrę - powiedziałem, tłumiąc w sobie gniew. - Jest ode
mnie o dziesięć lat starsza.
Wyraz twarzy Lodge’a wyraźnie mówił, że wiek nie gra tu roli. Dopiero teraz sobie
uświadomiłem, że konstabl w kącie zapisuje moje odpowiedzi. Odprężyłem się.
Powiedziałem
spokojnie:
- Bardzo kochała męża, a on ją.
Usta Lodge’a zadrgały w kącikach. Wyglądał raptem na rozbawionego. Ale znowu pytał:
- O ile rozumiem - powiedział - major Davidson był najlepszym dżokejem amatorem w
Anglii?
- Tak.
- A rok temu pan sam jako drugi po nim zakończył swój pierwszy sezon wyścigowy w
Anglii?
Wytrzeszczyłem na niego oczy. Powiedziałem:
- Jak na kogoś, kto dwadzieścia cztery godziny temu ledwie wiedział, że istnieje coś
takiego jak wyścig płaski z przeszkodami, nie tracił pan czasu.
- Czy na liście jeźdźców amatorów z zeszłego roku zajął pan drugie miejsce po nim? I czy
Dick Francis
Pewniak Dick Francis (1920), Walijczyk, jest jednym z najpopularniejszych w Wielkiej Brytanii pisarzy sensacyjnych. Po kilkuletniej służbie w RAF-ie zadebiutował na wyścigach jako jeździec amator, po czym został zawodowym dżokejem. Miał tytuł mistrza dżokejów. Po kilku latach został sprawozdawcą wyścigowym dla “Sunday Express” i zaczął pisać. Pierwsza była książka “Sport Królowych” (1957), po niej nastąpiły liczne kryminały, zawsze związane z wyścigami. Za “Forfeit” otrzymał nagrodę E.A. Poego jako za najlepszy kryminał 1969 roku w Ameryce. 1 Głęboko wciągnąłem nosem zapach rozgrzanego konia i zimnej nadrzecznej mgły. Słyszałem tylko świst i łomot galopujących kopyt i czasem brzęk podkowy o podkowę. Za mną jechali rozciągniętą grupą mężczyźni ubrani jak ja w białe jedwabne spodnie i jaskrawe swetry, a przede mną, wyraźnie czerwono-zielony na tle mlecznej zasłony mgły, jeden samotny jeździec osadzał konia do skoku przez czerniejącą na torze brzozową faszynę. Wszystko właściwie odbywało się tak, jak się spodziewano. Swój dziewięćdziesiąty siódmy bieg przeszkodowy wygrywał Bill Davidson. Admirał, jego kasztan, dowodził bez trudu, że wciąż jest najlepszym koniem przeszkodowym królestwa, a ja, jak tyle razy przedtem, przez kilka minut podziwiałem ich obu z tyłu. Potężny kasztanowaty zad przede mną zebrał się w sobie, naprężył i odbił. Admirał przeleciał nad przeszkodą bez wysiłku, jak przystało na prawdziwego championa. I kiedy skakałem za nim, stwierdziłem, że zyskał przewagę dalszych dwóch długości. Byliśmy na najdalszym krańcu toru wyścigowego w Maidenhead, ponad pół mili od celownika. Nie miałem cienia nadziei, że go dogonię.
Lutowa mgła gęstniała. Dalej niż od jednej przeszkody do drugiej nic nie sposób było dojrzeć, a cicha, otaczająca wszystko biel jak gdyby izolowała nas, samotny sznurek jeźdźców, w odciętej od świata otchłani. Jedyną rzeczywistością był pęd. Celownik, tłumy, trybuny i członkowie komisji technicznej, pozostawione w tyle w tej mgle, niewidoczne, znów na nas czekały, ale na tym długim, półtoramilowym zakolu wręcz trudno było uwierzyć, że są tam rzeczywiście. Był to jakiś nierealny, oderwany świat, w którym wszystko mogło się zdarzyć. I zdarzyło się. Okrążyliśmy pierwszy odcinek zakola i wyprostowali przed następną przeszkodą. Bill o dobre dziesięć długości wyprzedzał mnie i inne konie, i nie wysilał się. Rzadko musiał się wysilać. Torowy przy następnej przeszkodzie przeszedł od jej skraju ku środkowi toru przeciągając po drodze ręką nad faszyną i dał nura pod bandę. Bill się obejrzał przez ramię i dojrzałem błysk jego zębów, kiedy uśmiechnął się z zadowoleniem widząc mnie tak daleko za sobą. Potem spojrzał w stronę przeszkody i ocenił odległość. Admirał wszedł na przeszkodę doskonale. Poderwał się przed nią, jak gdyby latanie nie było wyłączną domeną ptaków. I runął. Osłupiały, widziałem, jak kasztanowate nogi biją powietrze, kiedy koń wywijał kozła spadając. Mignęła mi jaskrawa postać Billa lecącego głową w dół ze szczytowego punktu skoku i usłyszałem łomot, z jakim Admirał wylądował na nim na grzbiecie. Automatycznie dałem w prawo i wziąłem konia na siebie przed przeszkodą. Z góry, przelatując nad faszyną, spojrzałem w dół na Billa. Leżał bezwładnie na ziemi z ręką odrzuconą w bok. Oczy miał zamknięte. Admirał upadł ciężko na grzbiet, na niczym nie osłonięty brzuch Billa i szarpał się teraz w tył i w przód, gorączkowo starając się wstać. Mignęło mi coś pod nimi, coś dziwnego, czego nie powinno tam być. Ale za szybko przelatywałem, żeby się dobrze przyjrzeć.
Kiedy mój koń przyspieszył za przeszkodą, zemdliło mnie, jakbym ja sam dostał w żołądek. W tym upadku było coś takiego, co go niewątpliwie kwalifikowało jako morderczy. Rzuciłem okiem za siebie. Admirałowi udało się wstać i pocwałował luzem, a torowy podszedł i nachylił się nad Billem, który wciąż leżał na ziemi bez ruchu. Odwróciłem głowę, żeby skupić uwagę na wyścigu. Wyszedłem na prowadzenie i nie powinienem go stracić. Poboczem toru nadbiegł i minął mnie ktoś z pierwszej pomocy w czarnym garniturze i białym szaliku. Dotychczas stał przy przeszkodzie, do której się właśnie zbliżałem, a teraz biegł na pomoc Billowi. Przeprowadziłem konia przez następne trzy przeszkody, ale nie wkładałem już w to serca, i kiedy przed zatłoczonymi trybunami pojawiłem się jako zwycięzca, witające mnie westchnienie i jęk wydały mi się dość stosownym przyjęciem. Minąłem celownik, poklepałem konia po szyi i spojrzałem na trybuny. Większość głów wciąż zwrócona była w stronę ostatniej przeszkody, wypatrując w nieprzeniknionej mgle Admirała, niewątpliwego pewniaka, który od dwóch lat po raz pierwszy przegrywał gonitwę. Nawet miła starsza pani, której konia dosiadałem, powitała mnie pytaniem: - Co się stało Admirałowi? - Upadł. - Cóż za szczęśliwy traf - powiedziała pani Mervin śmiejąc się radośnie. Ujęła uzdę, żeby odprowadzić konia do rozsiodłania. Zsunąłem się na ziemię i rozpiąłem popręg niezręcznymi od szoku palcami. Głaskała konia i dalej szczebiotała, jak to się cieszy, że wygrała, i jakie to nieoczekiwane i jakie to szczęście, że dla odmiany zawiódł Admirał, choć z drugiej strony oczywiście wielka szkoda. Kiwałem głową, uśmiechałem się i nie odpowiadałem, to bowiem, co mógłbym powiedzieć, zabrzmiałoby brutalnie i niegrzecznie. Niech się nacieszy swoją wygraną, myślałem. Nieczęsto jej się zdarza. A Bill, ostatecznie, może wyjdzie z tego cało.
Ściągnąłem z konia siodło i zostawiając promienną panią Mervin przyjmującą zewsząd gratulacje, przecisnąłem się przez tłum do wagi. Zważyłem się i kiedy uznano moją wagę za prawidłową, wyszedłem do szatni i położyłem swój ekwipunek na ławie. Zjawił się Clem, służący wyścigowy, który opiekował się moimi rzeczami. Był niewysoki i już starszy, bardzo dziarski i schludny, miał ogorzałą twarz i ścięgna na przegubach rąk jak mocno naciągnięte postronki. Podniósł siodło i pieszczotliwie przeciągnął dłonią po skórze. Nabrał tego zwyczaju przez długie lata pielęgnowania miękkich skór. Głaskał siodło tak, jak kto inny głaskałby policzek ładnej dziewczyny, rozkoszując się jego miękkością i meszkiem. - Dobra robota, psze pana - powiedział, choć nie wyglądał na zachwyconego. Nie chciałem gratulacji. Zauważyłem szorstko: - Admirał powinien był wygrać. - Upadł? - zapytał z niepokojem Clem. - Tak. Po zastanowieniu nie mogłem tego pojąć. - A majorowi Davidsonowi nic się nie stało, psze pana? - zapytał Clem. Usługiwał również Billowi i wiedziałem, że traktuje go jak bożka. - Nie wiem - przyznałem. Ale twardy łęk siodła wbił mu się w brzuch pod ciężarem wielkiego konia walącego się z szybkością trzydziestu mil na godzinę. Jaką, biedak, miał szansę, pomyślałem. Zarzuciłem kożuszek i poszedłem do gabinetu pierwszej pomocy. Pod drzwiami stała Scilla, żona Billa, blada i roztrzęsiona, ze wszystkich sił starając się opanować lęk. Jej mała zgrabna postać przybrana była w wesoły szkarłat, a na chmurze czarnych loków tkwiła wyzywająco czapka z norek. Strój stosowny z okazji sukcesu, nie zmartwienia. - Alan - powiedziała z ulgą na mój widok. - Doktor go ogląda i prosił, żebym tu zaczekała. Co myślisz? Źle z nim? Błagała, a ja niewiele mogłem jej dać pociechy. Objąłem ją. Spytała, czy widziałem, jak Bill spadł, więc jej powiedziałem, że spadł na głowę i może
mieć lekki wstrząs mózgu. Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich wysoki, szczupły i zadbany mężczyzna. Lekarz. - Czy pani Davidson? - zwrócił się do Scilli. Skinęła głową. - Obawiam się, że mąż pani musi jechać do szpitala - oznajmił. - Nie byłoby rozsądne odsyłać go do domu bez prześwietlenia. - Uśmiechnął się pocieszająco, a ja poczułem, jak Scilla trochę się odpręża. - Czy mogę wejść go zobaczyć? - zapytała. - Doktor się zawahał. - Proszę - zgodził się wreszcie ale on jest prawie nieprzytomny. Doznał silnego uderzenia w głowę. Proszę nie próbować go budzić. Kiedy ruszałem już za Scillą, doktor zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu. - Pan York? To on przeprowadzał regulaminowe badania po moim wczorajszym lekkim upadku. - Tak. - Czy to pana bliscy znajomi? - Tak, prawie przez cały czas u nich mieszkam. Ciasno zwarł wargi, zamyślony. Po czym powiedział: - Jest niedobrze. Wstrząs to głupstwo, ale on ma krwotok wewnętrzny, prawdopodobnie z pękniętej śledziony. Dzwoniłem do szpitala, żeby go przyjęto jako pilny przypadek, kiedy tylko zdołamy go tam dowieźć. Jeszcze gdy mówił, podjechała do nas tyłem jedna z wyścigowych karetek pogotowia. Pielęgniarze wyskoczyli, otworzyli tylne drzwi, wyciągnęli wielkie nosze i wnieśli je do gabinetu pierwszej pomocy. Lekarz wszedł za nimi. Wkrótce wszyscy znów się pojawili z Billem na noszach. Scilla szła za nimi z wyraźnym, głębokim i w pełni uzasadnionym wyrazem lęku na twarzy. Zwarta, opalona i pogodna twarz Billa, teraz sinobiała i pokryta drobnymi kropelkami potu, przetaczała się bezwładnie na boki. Otwartymi ustami słabo chwytał powietrze, a ręce niespokojnie pociągały za koc. Wciąż miał na sobie wyścigowe barwy w zielono-czerwoną kratę, co wyglądało
najbardziej złowieszczo. - Jadę z nim karetką - zwróciła się do mnie Scilla. - Możesz przyjechać? - Biorę jeszcze udział w ostatnim biegu - powiedziałem. - Zaraz potem przyjadę do szpitala. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Ale nie wierzyłem w to, tak samo jak ona. Kiedy odjechali, minąłem budynek z wagą i przez parking wyszedłem nad rzekę. Wezbrana świeżo stopniałym śniegiem Tamiza płynęła szybko, płowa jak piasek, niosąc na sobie białe szumowiny. Wody wytaczały się z mgły jakieś sto jardów na prawo ode mnie, kotłowały się wokół zakrętu, przy którym stałem, i znowu znikały we mgle. Były wzburzone i zmącone, a droga przed nimi ukryta we mgle. Zupełnie jak przede mną. W domu, w Bulawayo, gdzie chodziłem do szkoły, nauczyciel matematyki poświęcił wiele godzin (za wiele, jak sądziłem w młodości), żeby nauczyć nas wyciągać właściwe wnioski z paru znanych faktów. Dedukcja nie tylko należała do wykładanego przez niego przedmiotu, ale była także jego hobby i czasami udawało się nam go podpuścić, żeby zamiast problemów geometrii czy algebry wykładał nam metody Sherlocka Holmesa. Jedną po drugiej wypuszczał całe klasy chłopców zdolnych bystrym okiem dostrzec zdarte noski w bucikach posługaczek i księży albo odciski na czubkach palców harfistów. I poziom matematyki w szkole był wyjątkowo wysoki. Dziś, oddalony o tysiące mil i siedem lat od rozprażonej słońcem szkolnej klasy, stojąc w angielskiej mgle i wściekle marznąc, przypomniałem sobie mojego nauczyciela, zebrałem fakty i przyjrzałem się im. Znane fakty… Admirał, znakomity koń przeszkodowy, nagle w połowie skoku upadł bez żadnej widocznej przyczyny. Kiedy Bill i ja nadjeżdżaliśmy, przez tor za przeszkodą przeszedł torowy, ale w tym nie było nic niezwykłego. A kiedy brałem płot i spojrzałem na Billa, gdzieś na
skraju pola widzenia dojrzałem nikły, wilgotny szary i metaliczny błysk. Zastanowiłem się nad tymi faktami przez dłuższą chwilę. Wniosek nasuwał się oczywisty, ale nie do przyjęcia. Trzeba sprawdzić, czy to właściwy wniosek. Wróciłem po rzeczy i żeby zważyć się przed ostatnią gonitwą, ale kiedy wkładałem do woreczków obciążenie, żeby dorównać wadze ustalonej przez handikapera, włączono głośniki i ogłoszono, że wskutek gęstniejącej mgły ostatni bieg zostaje odwołany. W szatni zrobił się ruch, herbata i placek owocowy zniknęły w przyspieszonym tempie. Od śniadania minęło już wiele czasu, toteż przebierając się wepchnąłem do ust parę kanapek z wołowiną. Załatwiłem z Clemem przesłanie mojego ekwipunku do Plumpton, gdzie startowałem za cztery dni, i wybrałem się na niemiły spacer. Chciałem się bliżej przyjrzeć miejscu, w którym upadł Bill. Pieszo od trybun do końca toru wyścigowego Maidenhead było daleko, toteż zanim tam dotarłem, buty, skarpety i nogawki od spodni miałem zupełnie przemoczone od mokrej trawy. Było bardzo zimno, bardzo mgliście. Dokoła nikogo. Doszedłem do przeszkody, niewinnej, łagodnej, łatwej do przesadzenia faszyny - ustawionych na sztorc gałęzi czarnej wierzby. Jej głębokość u podstawy wynosiła trzy stopy, u szczytu zmniejszała się o połowę, wysokość sięgała czterech stóp i sześciu cali, szerokość około czterech jardów. Zwyczajna i łatwa. Starannie zbadałem teren wzdłuż faszyny po stronie zeskoku. Wszystko jak zwykle. Okrążyłem ją i przeszedłem na drugą stronę. Nic. Zajrzałem w skrzydło naprowadzające konia na przeszkodę, od wewnętrznej strony toru, tam gdzie leżał Bill. Też nic. Dopiero pod skrzydłem od zewnętrznej strony toru znalazłem to, czego szukałem. Leżało w wysokiej trawie, na wpół schowane, zroszone kroplami mgły, zwinięte i zabójcze. Drut. Było go sporo, srebrnoszary zwój o średnicy mniej więcej stopy leżał przyciśnięty
kawałkiem drewna. Jeden jego koniec prowadził do głównego słupka w skrzydle, gdzie był uwiązany na wysokości dwóch stóp ponad poziomem brzozowej faszyny. Uwiązany, jak stwierdziłem, szczególnie mocno, rzeczywiście bardzo mocno. Nie mogłem go odwiązać palcami. Wróciłem do wewnętrznego skrzydła i przyjrzałem się słupkowi z tej strony. Dwie stopy nad faszyną w drewnie znajdował się rowek. Ten słupek był kiedyś pomalowany na biało i ślad rysował się wyraźnie. Dla mnie było jasne, że tylko jedna osoba mogła przeciągnąć ten drut. Torowy. Ten, którego sam widziałem, jak przechodził z jednej strony toru na drugą. Ten, pomyślałem z goryczą, którego zostawiłem, żeby udzielił pomocy Billowi. W gonitwie na trzy mile w Maidenhead okrążało się tor dwa razy. W pierwszym okrążeniu nie było żadnego kłopotu z tą przeszkodą. Bezpiecznie przeskoczyło ją dziewięć koni, Admirał jako trzeci, w kontrolowanym czasie, a ja obok niego. Zdążyłem rzucić Billowi uwagę, jak mało jestem zachwycony angielskim klimatem. W drugim okrążeniu Admirał prowadził o kilka długości. Torowy, skoro tylko zobaczył, że Bill wziął poprzednią przeszkodę, musiał przejść przez tor z luźnym końcem drutu i okręcić go o słupek z drugiej strony, napinając w powietrzu, prawie niewidoczny, dwie stopy nad faszyną. Na tej wysokości Admirał musiał zaczepić piersią. Ta bezwzględność wzbudziła we mnie powolny, głęboki gniew, który, choć wtedy tego nie wiedziałem, miał mi towarzyszyć jako bodziec do działania przez wiele jeszcze tygodni. Nie mogłem mieć pewności, czy koń zerwał drut, kiedy o niego uderzył, czy ściągnął go z palika. Nie znajdując jednak luźnych kawałków i widząc, że zwój leżący przy zewnętrznym skrzydle nie jest porwany, uznałem za prawdopodobne, że upadający koń zerwał słabiej uwiązany koniec drutu. Żaden z biegnących za mną siedmiu koni się nie potknął. Podobnie jak ja wszyscy musieli przeskoczyć nad resztkami pułapki. Był to rozmyślny zamach na określonego
konia i jeźdźca, chyba że torowy byłby szaleńcem, czego w żaden sposób nie można było wykluczyć. W tym stadium gonitwy Bill na Admirale wychodził zwykle na prowadzenie, często zyskując przewagę dwudziestu długości, a jego czerwono-zielone barwy nawet w mglisty dzień były dobrze widoczne. W tym momencie, bardzo wzburzony, ruszyłem z powrotem. Ściemniało się już. Zabawiłem przy przeszkodzie dłużej, niż przypuszczałem, i kiedy wreszcie znalazłem się przy wadze, zamierzając powiedzieć o drucie dyrektorowi toru, przekonałem się, że wszyscy poza stróżem jż wyszli. Stróż, niemiły staruch bezustannie wysysający coś spomiędzy zębów, oświadczył, że nie wie, gdzie można by znaleźć dyrektora. Dodał, że dyrektor pięć minut temu odjechał w stronę miasta. Nie wiedział, dokąd się udał ani kiedy wróci. Następnie, narzekając, że musi doglądać pięciu osobnych pieców poza centralnym bojlerem i że ta mgła szkodzi mu na oskrzela, stróż poczłapał pilnie w stronę ciemno majaczącej bryły trybuny głównej. Patrzyłem, jak odchodzi, niezdecydowany. Wiedziałem, że powinienem komuś z władz powiedzieć o tym drucie. Ale komu? Członkowie komisji technicznej, którzy towarzyszyli gonitwom, wszyscy byli już w drodze do domu i wlekli się mozolnie przez tę mgłę, nieosiągalni. Dyrektor wyjechał. Drzwi od jego biura, jak się przekonałem, były zamknięte. Dużo bym potrzebował czasu, żeby kogoś odnaleźć, przekonać do powrotu na tor i skłonić, aby podjechał w głąb toru w ciemnościach i po tym wyboistym terenie. A potem czekałyby mnie dyskusje, powtarzanie i oświadczenia. Minęłoby wiele godzin, zanim mógłbym się urwać. Tymczasem w szpitalu w Maidenhead Bill walczył ze śmiercią, a ja bardzo chciałem wiedzieć, czy mu się uda. Scillę czekały godziny rozdzierającego niepokoju i obiecałem, że będę z nią tak prędko, jak tylko zdołam. Już za długo zmitrężyłem. Drut, osłonięty mgłą i mocno przyczepiony do palika, poczeka do jutra, pomyślałem. A Bill może nie doczekać.
Na parkingu stał samotnie jaguar Billa. Wsiadłem, włączyłem światła i ruszyłem. Z bramy skręciłem w lewo, ostrożnie przejechałem drogą dwie mile, znowu skręciłem w lewo, za rzekę, i krętymi, jednokierunkowymi ulicami Maidenheadu dotarłem wreszcie do szpitala. W jasno oświetlonym ruchliwym hallu nie było śladu Scilli. Zapytałem portiera. - Pani Davidson? Mąż dżokej? Zgadza się, jest w środku, w poczekalni. Czwarte drzwi na lewo. Odnalazłem ją. Czarne oczy Scilli wydawały się olbrzymie, podkreślone szarymi cieniami. Jej smutna i napięta twarz była poza tym zupełnie bezbarwna. Zdjęła też swoją frywolną czapkę. - Jak Bill? - zapytałem. - Nie wiem. Tylko mi powtarzają, żebym się nie martwiła. Była bardzo bliska łez. Usiadłem obok i ująłem ją za rękę. - Dodajesz mi otuchy, Alan - powiedziała. Niedługo drzwi się otworzyły i wyszedł jasnowłosy młody lekarz z dyndającym na piersi stetoskopem. - Myślę, pani Davidson… - zaczął i urwał. - Myślę, że powinna pani wejść i posiedzieć z mężem. - Jak on się czuje? - Nie… niezbyt dobrze. Robimy wszystko, co możemy. - Zwracając się do mnie, zapytał: - Pan jest krewnym? - Przyjacielem. Odwiozę panią Davidson do domu. - Tak. Zaczeka pan, czy wróci po nią? Później wieczorem… Ten ostrożny głos, te neutralne słowa coś przekazywały. Popatrzyłem mu uważniej w twarz i już wiedziałem, że Bill umiera. - Zaczekam. - Dobrze. Czekałem cztery godziny, zapoznając się dokładnie ze wszystkimi szczegółami wzoru na zasłonach i pęknięciami w brunatnym linoleum. Ale głównie myślałem o tym drucie. Na koniec zjawiła się poważna, młoda i ładna pielęgniarka.
- Tak mi przykro… Major Davidson nie żyje. Może zechcę udać się za nią, powiedziała, pani Davidson chciałaby, żebym wszedł go zobaczyć. Przeprowadziła mnie przez długie korytarze i wpuściła do białego, niezbyt dużego pokoju, w którym przy wąskim łóżku siedziała Scilla. Spojrzała na mnie. Nie mogła mówić. Leżał tam Bill, szary i nieruchomy, martwy. Najlepszy przyjaciel, jakiego można sobie wymarzyć. 2 Nazajutrz wcześnie rano odwiozłem Scillę do domu, do Cotswolds, wyczerpaną całonocnym czuwaniem przy Billu, na które nalegała, i bardzo teraz oszołomioną środkami uspokajającymi. Dzieci wyszły jej naprzeciw na próg domu, trzy buzie miały wyraz uroczysty i szeroko otwarte oczy. Za nimi stała Joan, ich energiczna i odpowiedzialna opiekunka, którą wczoraj wieczorem zawiadomiłem telefonicznie o wypadku. Scilla usiadła na schodku i rozpłakała się. Dzieci przyklękły obok, objęły ją i robiły, co mogły, aby ją pocieszyć w bólu, który ledwie niejasno rozumiały. Scilla zaraz poszła na górę położyć się. Zaciągnąłem zasłony, otuliłem ją i ucałowałem w policzek. Była wyczerpana i bardzo senna, miałem więc nadzieję, że wiele upłynie godzin, zanim się obudzi. Poszedłem do swojego pokoju i przebrałemk się. Na dole zastałem Joan, która na kuchennym stole przygotowywała dla mnie kawę, jajka na bekonie i gorące bułeczki. Dałem dzieciom kupione dla nich wczoraj rano tabliczki czekolady (jakże dawno się to wydało!) i zasiadły ze mną, chrupiąc czekoladę, podczas gdy ja jadłem śniadanie. Joan nalała sobie kawy. - Alan - zaczął William. Miał pięć lat, był najmłodszy i zawsze czekał z tym, co miał do powiedzenia, aż mu się odpowiedziało “tak”, na znak, że się go słucha. - Tak? - powiedziałem. - Co się stało tatusiowi? Więc opowiedziałem im o wszystkim z wyjątkiem drutu.
Przez chwilę siedzieli wyjątkowo cicho. Potem Henry, ledwie ośmiolatek, zapytał spokojnie: - Zakopią go czy spalą? Zanim zdobyłem się na odpowiedź, on i jego starsza siostra Polly wdali się w gorącą i zdumiewająco fachową dyskusję na temat dobrych i złych stron zarówno pogrzebu, jak i kremacji. Przeżyłem wstrząs, ale z drugiej strony poczułem ulgę, a Joan, przechwytując moje spojrzenie, z trudem powstrzymała się od śmiechu. Niewinna bezceremonialność tej rozmowy pozwoliła mi wracać do Maidenhead w pogodniejszym nastroju. Wstawiłem duży samochód Billa do garażu i wybrałem się swoim własnym, małym granatowym lotusem. Mgła zniknęła bez śladu, ale jechałem powoli (jak na mnie), zastanawiając się nad najwłaściwszym sposobem postępowania. Najpierw zadzwoniłem do szpitala. Zabrałem ubranie Billa, podpisałem formularze, ustaliłem terminy. Na drugi dzień miała się odbyć rutynowa sekcja zwłok. Była niedziela. Pojechałem na tereny wyścigów, ale brama była zamknięta. Biuro dyrektora toru w mieście też zamknięte i puste. Zadzwoniłem do niego do domu, ale nikt nie odpowiadał. Po chwili wahania zadzwoniłem do członka rady nadzorczej National Hunt Committee, czyli wprost do najwyższej władzy. Służący lorda Creswella Stampego obiecał, że sprawdzi, czy można z nim rozmawiać. Powiedziałem, że to bardzo ważne. Niebawem miałem go na linii. - Doprawdy, mam nadzieję, że to, co pan ma do powiedzenia, jest bardzo ważne, panie York. Siedzę właśnie przy lunchu z gośćmi. - Czy słyszał pan, że major Davidson zmarł wczoraj wieczorem? - Tak. Bardzo mi przykro z tego powodu, bardzo… - czekał. Wziąłem głęboki oddech. - Jego upadek nie był przypadkowy - powiedziałem. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Koń majora Davidsona potknął się o drut. Opowiedziałem mu o swoich poszukiwaniach przy przeszkodzie i o tym, co tam znalazłem.
- Czy mówił pan o tym panu Dace’emu? Pan Dace był dyrektorem toru. Wyjaśniłem, że nie udało mi się go złapać. - Aha, więc dzwoni pan do mnie. - Urwał. - Cóż, panie York, jeżeli pan ma rację, to sprawa zbyt poważna jak na samo National Hunt Committee. Sądzę, że winien pan bez zwłoki powiadomić policję w Maidenhead. Proszę mi dać znać dziś wieczorem, niezawodnie, co się dzieje. Będę się starał skontaktować z panem Dace’em. Odłożyłem słuchawkę. Pozbyłem się odpowiedzialności, pomyślałem. Mogłem sobie wyobrazić, jak befsztyk krzepnie na talerzu, a lord Creswell puszcza w ruch telefony. Posterunek policji na wyludnionej w niedzielę ulicy był ciemny, przykurzony i niegościnny. Wszedłem. Za barierką stały trzy biurka, a przy jednym siedział młody konstabl i czytał gazetę z gatunku tych bulwarowych. Ani na chwilę nie zaniedbuje zbrodni, przyszło mi na myśl. - Czym mogę panu służyć? - zapytał wstając. - Czy nie ma tu więcej nikogo? To znaczy, kogoś starszego? Idzie o… o śmierć. - Chwileczkę, proszę pana. - Wyszedł drzwiami w głębi, wrócił i rzekł: - Proszę tędy. Odsunął się, wpuścił mnie do małego gabinetu i zamknął za mną drzwi. Mężczyzna, który wstał, był niski jak na policjanta, krępy, ciemnowłosy i miał mniej więcej pod czterdziestkę. Wyglądał bardziej na zapaśnika niż mózgowca, ale później przekonałem się, że jest równie sprawny umysłowo jak fizycznie. Biurko miał zarzucone papierami i ciężkimi księgami prawniczymi. Gazowy kominek dawał przyjemny ciepły zaduch. Na biurku stała przepełniona popielniczka. On też spędzał niedzielne popołudnie na studiowaniu zbrodni. - Dobry wieczór. Jestem inspektor Lodge - oznajmił. Wskazał mi krzesło przed biurkiem, żebym usiadł. Sam też usiadł i zaczął układać papiery na równe kupki. - Przychodzi pan w sprawie śmierci? Moje własne słowa, powtórzone, zabrzmiały głupio, ale jego ton był rzeczowy. - Idzie o majora Davidsona… - zacząłem.
- Ach, tak, mieliśmy raport. Zmarł wczoraj w nocy w szpitalu po upadku na wyścigach. Zaczekał grzecznie, żebym mówił dalej. - Ten upadek był zaaranżowany - wypaliłem bez ogródek. Inspektor Lodge popatrzył na mnie spokojnie, po czym wyjął z szuflady arkusz papieru, odkręcił wieczne pióro i zapisał, jak zobaczyłem, datę i czas. Metodyczny facet. - Myślę, że lepiej zacznijmy od początku - powiedział. - Pana nazwisko? - Alan York. - Wiek? - Dwadzieścia cztery lata. - Adres? Podałem adres Davidsonów, wyjaśniając, do kogo należy i że dość długo tam mieszkam. - A gdzie pan mieszka na stałe? - W południowej Rodezji - odpowiedziałem. - Na farmie hodowlanej w pobliżu osiedla zwanego Induna, jakieś piętnaście mil od Bulawayo. - Zawód? - ReprezentujęŁ ojca w jego londyńskim biurze. - Firma pańskiego ojca? - Towarzystwo Handlowe Bailey York. - Czym panowie handlujecie? - Miedzią, ołowiem, bydłem. Wszystkim. Jesteśmy głównie firmą transportową. Zapisał to wszystko szybkim, wyraźnym pismem. - No więc - odłożył pióro - o co chodzi? - Nie wiem, o co tu chodzi - odpowiedziałem - ale o to co się stało. Opowiedziałem mu o wszystkim. Słuchał nie przerywając, wreszcie zapytał: - Co w ogóle nasunęło panu podejrzenie, że nie był to zwykły upadek? - Admirał to najpewniejszy koń przeszkodowy. Jest zręczny jak kot. Nie robi błędów. Ale z jego grzecznie zdziwionej miny widać było, że niewiele, jeżeli w ogóle cokolwiek, wie o wyścigach z przeszkodami i uważa, że każdy koń może upaść. Spróbowałem jeszcze raz. - Admirał jest znakomity na przeszkodach. Nigdy by w ten sposób nie upadł, wchodząc na łatwą przeszkodę we właściwym czasie, nie popędzany. Wziął ją wspaniale. Widziałem. To nie był zwyczajny upadek. Tak wyglądało, jakby się czymś posłużono, żeby go zwalić.
Pomyślałem o drucie, wróciłem sprawdzić, i tak było. To wszystko. - Hm. Zanosiło się na to, że wygra? - zapytał Lodge. - To było pewne. - I kto wygrał? - Ja. Lodge przerwał i przygryzł koniec pióra. - W jaki sposób angażuje się torowych? - zapytał. - Właściwie nie wiem. To przypadkowi ludzie, przyjmuje się ich, jak sądzę, na określone wyścigi. - Dlaczego jakiś torowy miałby coś knuć przeciw majorowi Davidsonowi? - Powiedział to niewinnie, a ja spojrzałem na niego z gniewem. - Sądzi pan, że wszystko to wymyśliłem? - Nie. - Westchnął. - Chyba nie. Może powinienem zapytać, czy trudno byłoby komuś, kto miał złe zamiary wobec majora Davidsona, zaangażować się na torowego? - Nietrudno. - Będziemy to musieli sprawdzić. - Zastanowił się. - To ryzykowny sposób morderstwa. - Ktokolwiek to zaplanował, nie mógł zakładać, że go zabije - stwierdziłem kategorycznie. - Dlaczego nie? - Bo było mało prawdopodobne, że zginie. Raczej chodziło po prostu o to, żeby nie wygrał. - Dlaczego taki upadek miałby się nie zakończyć śmiercią? - zapytał Lodge. - Mnie się to wydaje szalenie niebezpieczne. Wyjaśniłem: - Chyba to było tak pomyślane, żeby zaszkodzić Billowi. Kiedy koń idzie szybko i z pędu uderza w przeszkodę, a człowiek się tego nie spodziewa, to zwykle wyrzuca go z siodła. Wylatuje w powietrze i wali się na ziemię tuż przed spadającym koniem. Można się nieźle pogruchotać, ale rzadko się ginie. Ale Billa nie wyrzuciło do przodu. Może noga mu utkwiła w strzemieniu, choć nie bardzo na to wygląda. Może zaczepił nogą o drut i szarpnęło go do tyłu. Tak czy owak spadł w dół jak kamień, a koń runął prosto na niego. I nawet w tym przypadku to tylko pech, że łęk
trafił go w żołądek. Nie można by nawet marzyć o zaplanowaniu morderstwa w ten sposób. - Rozumiem. Zdaje się, że sporo pan o tym myślał. - Tak. Przez skojarzenie przypomniał mi się wzór zasłon w szpitalnej poczekalni i brudne linoleum. - Czy nie przychodzi panu do głowy nikt, kto mógłby źle życzyć majorowi Davidsonowi? - zapytał Lodge. - Nie. Był bardzo lubiany. Lodge wstał i przeciągnął się. - Jedźmy i rzućmy okiem na ten pański drut - powiedział. Wytknął głowę z gabinetu. - Wright, sprawdź, czy jest Hawkins, i powiedz mu, że potrzebny mi wóz, jeżeli jest jakiś pod ręką. Wóz był. Prowadził Hawkins (jak przypuszczam). Siedziałem z tyłu za Lodge’em. Główna brama na tereny wyścigowe nadal była zamknięta, ale jak się przekonałem, na wszystko jest sposób. Policyjny klucz otworzył inną, nie rzucającą się w oczy bramę w drewnianym płocie. - Na wypadek pożaru - wyjaśnił Lodge, widząc, że zerkam z boku. W budynkach wyścigowych nie było nikogo. Dyrektor wyszedł. Hawkins wprowadził wóz na środek toru i podjechał do najdalszej przeszkody. Na nierównym gruncie nieźle nas rzucało. Wóz zatrzymał się tuż przy wewnętrznym skrzydle faszyny i wysiadłem razem z Lodge’em. Poprowadziłem go za faszynę, do zewnętrznego skrzydła. - Drut jest tam - powiedziałem. Myliłem się jednak. Był tam słupek, skrzydło faszyny, wysoka trawa i sama brzozowa faszyna. Ale ani śladu po zwoju drutu. - Jest pan pewny, że to ta przeszkoda? - zapytał Lodge. - Tak.
Staliśmy patrząc na tor przed nami. Byliśmy na najdalszym jego krańcu, w oddali majaczyły masywną bryłą trybuny. Faszyna, przy której staliśmy, była jedyną przeszkodą na krótkiej prostej między dwoma zakolami, a najbliższa z pozostałych znajdowała się trzysta jardów na lewo, za łagodnym zakolem. - Skacze się przez tamtą przeszkodę - powiedziałem wskazując na nią - a potem jest dość długi odcinek toru, jak pan widzi, do tej - poklepałem faszynę, przy której staliśmy. - Potem, dwadzieścia jardów dalej, po przeskoczeniu przez tę przeszkodę wchodzi się w ten trochę za ostry zakręt w lewo na prostą. Następna przeszkoda jest jeszcze dalej na prostej, żeby konie mogły dobrze wyrównać po wyjściu z zakrętu, zanim będą musiały skakać. To dobry tor. - Może pan się pomylił w tej mgle? - Nie, to ta przeszkoda - stwierdziłem. Lodge westchnął. - Cóż, przyjrzyjmy się bliżej. Ale nic tam nie było do oglądania poza płytkim rowkiem na kiedyś białym wewnątrznym słupku i głębszym rowkiem na zewnętrznym, na którym drut głębiej wciął się w drewno. Obu rówków trzeba było szukać, normalnie by się ich nie zauważyło. Obydwa znajdowały się na tym samym poziomie, sześć stóp i sześć cali od ziemi. - Doprawdy, bardzo nieprzekonujące - stwierdził Lodge. Wracaliśmy do Maidenhead w milczeniu. Czułem się głupio. Przygnębiony, wiedziałem teraz, że choć nie mogłem dotrzeć do nikogo z władz, powinienem był wczoraj znaleźć kogokolwiek albo bodaj ze stróżem wrócić do przeszkody, kiedy znalazłem ten drut, żeby go zobaczył na miejscu. Świadek, który by widział, że drut był uczepiony do słupka, nawet po ciemku i we mgle, nawet jeśli nie byłby w stanie przysiąc, przy której przeszkodzie go widział, stanowczo byłby lepszy niż brak świadka. Szukałem pociechy w myśli, że w tym samym czasie, kiedy ja wracałem w stronę trybun, torowy prawdopodobnie wracał do przeszkody z nożycami do
cięcia drutu i że nawet gdybym od razu przyszedł ze świadkiem, już byłoby za późno. Z posterunku w Maidenhead zatelefonowałem do lorda Creswella Stampe. Tym razem, jak powiedział, oderwałem go od tostów. Nie ucieszyła go też wiadomość, że drut zniknął. - Powinien pan był od razu go komuś pokazać. Sfotografować ten drut. Zabrać. Nie możemy działać bez dowodów. Nie do pomyślenia też, że nie miał pan tyle rozsądku, żeby działać szybciej. Postąpił pan bardzo lekkomyślnie, panie York. I po tych paru uprzejmych słowach odłożył słuchawkę. Przygnębiony, pojechałem do domu. Po cichu wetknąłem głowę do pokoju Scilli. Było w nim ciemno, ale dosłyszałem jej równy oddech. Wciąż głęboko spała. Na dole, przed gościnnie płonącymi na kominku kłodami drewna, Joan z dziećmi siedziała na podłodze i grała w pokera. Wtajemniczyłem dzieci w tę grę pewnego deszczowego dnia, kiedy znużyły się remikiem i były bardzo niegrzeczne, kłóciły się, krzyczały i złościły. Poker, dotychczas tajemnicza gra kowbojów z westernu, sprawił cud. W ciągu paru tygodni Henry stał się graczem, z którym nie siądzie się po raz drugi do gry bez większego zastanowienia. Jego bystry, matematyczny umysł oceniał co do ułamka szanse każdej karty. Pamięć wzrokową miał znakomitą, a lekko zakłopotana mina, obliczona na zmylenie przeciwnika, zwiodła już niejednego z nic nie podejrzewających dorosłych. Podziwiałem Henry’ego. Zblefowałby anioła. Polly grała na tyle dobrze, że nie dałaby się doszczętnie ograć w normalnym towarzystwie, a nawet William odróżniał sekwens od fula. Gra trwała już od jakiegoś czasu. Stosik żetonów Henry’ego był jak zwykle dwa razy wyższy od pozostałych. Polly powiedziała: - Niedawno Henry wygrał wszystkie żetony, więc musieliśmy się nimi podzielić i zacząć od nowa. Henry uśmiechnął się. Karty były dla niego otwartą księgą i chcąc nie chcąc musiał z nich czytać.
Wziąłem dziesięć żetonów Henry’ego i zasiadłem z nimi. Joan rozdawała. Dostałem parę piątek i dobrałem jedną kartę. Henry zrzucił się, dobrał dwie karty i minę miał zadowoloną. Przez pierwsze dwie rundy reszta pasowała. Teraz śmiało dorzuciłem dwa żetony do dwóch leżących już na stole. - Dorzucam dwa, Henry - powiedziałem. Henry zerknął, żeby się upewnić, czy na niego patrzę, i odegrał wielką scenę niezdecydowania, bębniąc palcami o stół i wzdychając. Wiedziałem, że blefuje, przypuszczałem więc, że dostał jakąś zabójczą kartę i teraz się głowi, jak by tu mnie skłonić, żebym wybulił jak najwięcej żetonów. - Dorzucam jeden - powiedział w końcu. Już miałem zdecydowanie dołożyć dwa żetony, ale powstrzymałem się mówiąc: - O, nie, Henry, nie tym razem - i rzuciłem swoje karty. Pchnąłem w jego stronę cztery żetony. - Tym razem zgarniesz cztery, ani jednego więcej. - Co miałeś, Alan? Polly odwróciła moje karty, odsłaniając trzy piątki. Henry skrzywił się. Nie próbował Polly przeszkodzić, kiedy sprawdzała i jego karty. Miał parę królewską. Tylko parę. - Tym razem cię przejrzałem - powiedział z radością. William i Poly ciężko westchnęli. Graliśmy dopóty, dopóki nie odzyskałem reputacji i znacznej części żetonów Henry’ego. Potem na dzieci przyszła już pora spać, a ja poszedłem na górę zajrzeć do Scilli. Nie spała, leżała po ciemku. - Wejdź, Alan. Wszedłem i zapaliłem lampę przy łóżku. Pierwszy szok minął. Wyglądała na spokojną. - Głodna? - zapytałem. Nie jadła od wczorajszego lunchu. - Wiesz, że tak - przyznała, jakby zdziwiona. Zeszedłem na dół i razem z Joan zakrzątnąłem się wokół kolacji. Zaniosłem tacę na górę i zjadłem ze Scillą. Oparta o poduszki, samotna w tym wielkim łożu, zaczęła mi opowiadać, jak poznała Billa, o rzeczach, które razem robili, i jak ich to cieszyło. Oczy lśniły jej od
wspominanego szczęścia. Mówiła dość długo, wciąż o Billu, a ja jej nie przerywałem, dopóki wargi nie zaczęły jej drżeć. Wtedy jej opowiedziałem o Henrym i jego parze królewskiej, a Scilla uśmiechnęła się i znów się uspokoiła. Bardzo chciałem ją spytać, czy w ostanich tygodniach Bill nie miał jakichś kłopotów i nie zetknął się z jakimiś pogróżkami, ale nie był to odpowiedni moment. Namówiłem ją więc na jeszcze jeden środek uspokajający z tych, jakie dla niej dostałem w szpitalu, zgasiłem światło i powiedziałem jej dobranoc. Zmęczenie dopadło mnie, kiedy się rozbierałem u siebie w pokoju. Nie spałem od ponad czterdziestu godzin, z których niewiele można by nazwać spokojnymi. Padłem na łóżko. Był to jeden z przypadków, kiedy usypianie jest świadomym i rozkosznym luksusem. Pół godziny później Joan potrząsnęła mną, żeby mnie obudzić. Była w szlafroku. - Alan, zbudź się, na litość boską. Pukam do ciebie od wieków. - O co chodzi? - Telefon do ciebie. Ktoś chce mówić z tobą osobiście. - O, nie - jęknąłem. Czułem się tak, jakby była głęboka noc. Spojrzałem na zegarek. Jedenasta. Zwlokłem się na dół z oczyma mętnymi od snu. - Halo? - Pan Alan York? - Tak. - Proszę zaczekać. Coś zabrzęczało na linii. Ziewnąłem. - Pan York? Mam dla pana wiadomość od inspektora Lodge’a z policji w Maidenhead. Chciałby, żeby się pan zgłosił na tutejszym posterunku jutro po południu, o czwartej. - Będę - odpowiedziałem. Odłożyłem słuchawkę, wróciłem do łóżka i spałem bez końca. *** Lodge czekał na mnie. Wstał, podał mi rękę i wskazał krzesło. Usiadłem. Na biurku teraz
nie było nic poza schludną, równo ułożoną przed nim teczką formatu ćwiartkowego. Trochę z tyłu, przy stoliku w kącie siedział konstabl w mundurze, z ołówkiem w ręku i przygotowanym bloczkiem do stenografowania. - Mam tu parę zeznań - Lodge postukał palcami w teczkę, z którymi pana zapoznam. I parę pytań. Otworzył akta i wyjął dwa spięte razem arkusze. - To jest zeznanie pana J.L.. Dace’a, dyrektora toru zakładów wyścigowych w Maidenhead. Stwierdza on, że dziewięciu torowych, ludzi, którzy pilnują doraźnych napraw przeszkód, w czasie gonitwy, to stali pracownicy. Na tych wyścigach było trzech nowych torowych. Odłożył to zeznanie i wyjął następne. - To jest zeznanie George’a Watkinsa, jednego ze stałych torowych. Stwierdza on, że ciągną losy, żeby rozstrzygnąć, przy której przeszkodzie każdy z nich będzie stał. Przy niektórych jest dwóch. W piątek losowali jak zwykle, ale w sobotę jeden z nowych sam się zgłosił do najdalszej przeszkody. Nikt tam chętnie nie chodzi, bo jak mówi Watkins, to za daleko, żeby między gonitwami zdążyć postawić na konia. Ucieszyli się więc, że tę przeszkodę weźmie obcy, a resztę losowali. - Jak wyglądał ten nowy? - zapytałem. - Sam go pan widział. - Nie, właściwie nie - wyjaśniłem. - Dla mnie to był po prostu człowiek. Nie spojrzałem na niego. Przy każdej przeszkodzie stoi co najniej jeden. Żadnego z nich bym nie poznał. - Watkins sądzi, że by go poznał, ale nie umie go opisać. Normalny, mówi. Nie wysoki, nie niski. Zdaje mu się, że w średnim wieku. Był w czapce, starym szarym ubraniu i płaszczu nieprzemakalnym. - Jak wszyscy - zauważyłem ponuro. - Podał, że się nazywa Thomas Cook - dodał Lodge. - Mówił, że jest bez pracy, szykuje mu
się zajęcie w przyszłym tygodniu i robi to tymczasem. Całkiem przyzwoity gość, mówi Watkins, nic w nim nie było szczególnego. Ale mówił jak londyńczyk, bez prowincjonalnego akcentu. Lodge odłożył ten arkusz i wyjął następny. - To jest zeznanie Johna Russella z ekipy pogotowia St. John. Mówi, że stał przy pierwszej przeszkodzie na prostej i patrzył, jak konie idą półkolem w głębi toru. Mówi, że z powodu mgły widział tylko trzy przeszkody, tę, przy której stał, następną na prostej i najdalszą, tę, przy której spadł major Davidson. Przeszkoda przed nią, naprzeciwko niego, po drugiej stronie toru, była tylko niewyraźną plamą. Widział, jak major Davidson wypada z mgły po przeskoczeniu tej przeszkody. Potem zobaczył, jak spada na następnej. Major Davidson nie pokazał się już, mimo że koń wstał i odgalopował bez jeźdźca. Russell ruszył pieszo do tej przeszkody, przy której zobaczył spadającego majora, a następnie, kiedy pan, panie York, minął go oglądając się za siebie, puśckł się biegiem. Znalazł majora Davidsona na ziemi. - Widział drut? - zapytałem skwapliwie. - Nie. Pytałem go, czy w ogóle widział coś niezwykłego, nie wspominałem dosłownie drutu. Powiedział, że nic tam nie było. - Czy kiedy biegł w tamtą stronę, nie widział, jak torowy zwija drut? - Pytałem go, czy mógł widzieć majora Davidsona albo torowego, kiedy biegł w ich stronę. Mówi, że przez ten ostry zakręt i bandę nie mógł ich widzieć, dopóki nie podbiegł zupełnie blisko. Z tego wnoszę, że pobiegł naokoło, zamiast ściąć zakręt i biec na przełaj przez wysoką trawę, bo było za mokro. - Rozumiem - powiedziałem przybity. - A co robił torowy, kiedy on już tam dobiegł? - Stał przy majorze Davidsonie i patrzył. Mówi, że torowy wyglądał na przestraszonego. Zdziwioło to Russella, bo major Davidson, choć nieprzytomny, nie wyglądał na ciężko rannego. Russell machnął swoją białą chorągiewką, najbliższy człowiek z pierwszej pomocy
zobaczył, pomachał swoją, i w ten sposób sygnał został przekazany, w tej mgle przez tor do karetki. - A co potem zrobił torowy? - Nic szczególnego. Kiedy karetka zabrała majora Davidsona, został przy przeszkodzie, i Russell mówi, że był tam, dopóki nie odwołano ostatniej gonitwy. Czepiając się ostatniej nadziei, zapytałem: - Czy wrócił razem z innymi i odebrał wypłatę? Lodge spojrzał na mnie z zainteresowaniem. - Nie - odpowiedział - nie odebrał. Wydobył następny arkusz. - Tu mam zeznanie Petera Smitha, chłopca stajennego ze stajni Gregory’ego, gdzie trenują Admirała. Mówi, że kiedy Admirał uciekł w Maidenhead, próbował przeskoczyć przez żywopłot z tarniny. Uwiązł w nim i złapano go za żywopłotem, był spłoszony i pokrwawiony. Wszędzie na kłębach, piersi i przednich nogach ma zadrapania. - Podniósł wzrok. - Gdyby po tym drucie w ogóle został mu jakiś ślad, to i tak teraz nic nie można rozróżnić. - Był pan dokładny - powiedziałem - i szybki. - Tak. Raz mieliśmy szczęście dotrzeć do wszystkich bez zwłoki. Został już tylko jeden arkusz papieru. Lodge podniósł go i powiedział powli: - To jest wynik sekcji majora Davidsona. Przyczyna śmierci i opis rozlicznych obrażeń wewnętrznych. Zarówno śledziona jak wątroba pęknięte. Usiadł z powrotem i popatrzył na własne ręce. - Otóż, panie York, polecono mi zadać panu parę pytań, które… - Nagle jego ciemne oczy spotkały się z moimi… - które, jak sądzę, nie będą dla pana miłe. Proszę tylko odpowiedzieć. Jego półuśmiech był przyjazny. - Wal pan. - Czy kocha się pan w pani Davidson? Wyprostowałem się zaskoczony. - Nie - odpowiedziałem. - Ale mieszka pan z nią?
- Z całą rodziną. - Dlaczego? - Nie mam w Anglii domu. Kiedy tylko poznałem Billa Davidsona, zaprosił mnie do siebie na weekend. Podobało mi się u nich i, jak sądzę, ja też się im podobałem. W każdym razie często mnie zapraszali. Stopniowo te weekendy stawały się coraz dłuższe, aż Bill i Scilla zaproponowali, żebym sobie u nich założył kwaterę główną. Co tydzień raz lub dwa nocowałem w Londynie. - Jak długo mieszka pan u Davidsonów? - Około siedmiu miesięcy. - Czy stosunki pana z majorem Davidsonem były przyjacielskie? - Tak, bardzo. - A z panią Davidson? - Też. - Ale nie kocha jej pan? - Bardzo ją lubię. Jak starszą siostrę - powiedziałem, tłumiąc w sobie gniew. - Jest ode mnie o dziesięć lat starsza. Wyraz twarzy Lodge’a wyraźnie mówił, że wiek nie gra tu roli. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że konstabl w kącie zapisuje moje odpowiedzi. Odprężyłem się. Powiedziałem spokojnie: - Bardzo kochała męża, a on ją. Usta Lodge’a zadrgały w kącikach. Wyglądał raptem na rozbawionego. Ale znowu pytał: - O ile rozumiem - powiedział - major Davidson był najlepszym dżokejem amatorem w Anglii? - Tak. - A rok temu pan sam jako drugi po nim zakończył swój pierwszy sezon wyścigowy w Anglii? Wytrzeszczyłem na niego oczy. Powiedziałem: - Jak na kogoś, kto dwadzieścia cztery godziny temu ledwie wiedział, że istnieje coś takiego jak wyścig płaski z przeszkodami, nie tracił pan czasu. - Czy na liście jeźdźców amatorów z zeszłego roku zajął pan drugie miejsce po nim? I czy