Przekład: Konrad Krajewski
Część pierwsza
LUTY
Wczoraj pozbawiono mnie licencji.
Dla zawodowego dżokeja utrata licencji i wykluczenie z wyścigów w
Newmarket to jak usunięcie z rejestrów lekarskich albo jeszcze coś gorszego.
Z dala od gonitw, od torów wyścigowych. Bez prawa wstępu do stajni. To dla
mnie był prawdziwy problem. Żadnych środków do życia, a wkrótce być może
także brak mieszkania.
Ostatnia noc była koszmarem; chciałbym zapomnieć o tych
bezsennych godzinach pełnych przerażenia. Szok, oszołomienie i
przeświadczenie, że to nie powinno się zdarzyć, że to pomyłka - te uczucia
targały mną aż do północy. Właśnie przekonanie o pomyłce przynosiło pewną
ulgę i dawało nadzieję. Niestety, zaraz potem uświadomienie sobie tego, co
zaszło, odrzucało ją. Moje życie rozsypało się niczym stłuczona filiżanka, a ja
nie miałem spoiwa.
Rano, po wstaniu z łóżka, zaparzyłem kawę i wyjrzałem przez okno na
chłopaków stajennych kręcących się po podwórzu, dosiadających koni i
odjeżdżających ze stukotem podków do Downs. Wtedy po raz pierwszy
poczułem w pełni, że jestem wyrzucony poza nawias.
Fred nie wydzierał się pod oknem, jak to zwykle robił, i nie pytał:
„Masz zamiar zostać tu cały dzień?!”
Tym razem miałem taki zamiar.
Żaden z chłopaków nie spojrzał w górę: wszyscy gorliwie spuścili
wzrok. Zachowywali się też cicho. Patrzyłem, jak chełpliwy Bernie dosiada
wałacha, na którym ostatnio jeździłem. Było coś przepraszającego w
sposobie, w jaki umieszczał swój tłusty tyłek na siodle. On też patrzył w dół.
Domyślałem się, że jutro będą tacy sami jak zawsze. Jutro będą się
interesować i zadawać pytania. Nie sądziłem, że gardzą mną. Współczuli. I to
współczuli chyba za bardzo, dla własnego podniesienia się na duchu. Byli też
zakłopotani i instynktownie delikatni. Nie chcieli zbyt szybko spojrzeć w
twarz nieszczęściu.
Kiedy odjechali, powoli piłem kawę i zastanawiałem się, co dalej.
Przykre, paskudne poczucie pustki i straty. Gazety włożono do mojej
skrzynki jak zawsze. Zaciekawiło mnie, o czym myślał chłopak, wędząc, co
dostarcza. Nieważne. Każdy mógł przeczytać, co wypisali ci przeklęci
dziennikarze. Niech Bóg ma ich w swojej opiece.
„Sportowe Życie” dało wielki nagłówek i obszerny artykuł.
CRANFIELD I HUGHES ZDYSKWALIFIKOWANI.
Na górze strony znalazło się zdjęcie Cranfielda, a pod spodem - moje.
Obaj się uśmiechaliśmy. Zdjęcia zostały zrobione w dniu, kiedy zdobyłem
Złoty Puchar Hennesy. Jakiś zastępca redaktora pozwolił sobie na ironię -
pomyślałem z goryczą - i zamieścił najbardziej radosne zdjęcie, jakie mógł
znaleźć w archiwach. Zwarty tekst pod i nad moją szczęśliwą twarzą był
bardzo przygnębiający.
„Stewardzi powiedzieli, że nie są zadowoleni z moich wyjaśnień” -
stwierdził Cranfield. „Cofnęli mi licencję. Nie mam nic więcej do dodania”.
Podano, że Hughes powiedział niemal to samo. Hughes, jeśli dobrze
zapamiętałem, w rzeczywistości nic nie powiedział. Hughes był zbyt
oszołomiony, żeby złożyć chociaż jedno sensowne zdanie, i jeśli coś wydobył z
siebie, były to słowa, które nie nadawały się do druku.
Nie czytałem już dalej. Znałem dobrze takie artykuły. „Cranfield i
Hughes” mogli zostać zastąpieni przez innego trenera i dżokeja, których
zdyskwalifikowano. Gazety w takich przypadkach zawsze były całkowicie
niedoinformowane. Dochodzenie w sprawach dotyczących wyścigów konnych
jest sprawą wewnętrzną i orzekający nie są zobowiązani do szczegółowego
informowania opinii publicznej lub prasy, a jeśli nie są zobowiązani, nie
robią tego. Natomiast starają się, żeby jak najmniej informacji wyciekło na
zewnątrz.
„Kurier Codzienny” wiedział równie mało, z wyjątkiem tego, że Daddy
Leeman jak zwykle fantazjował. Według niego:
Kelly Hughes, do tej pory główny kandydat do korony najlepszego
dżokeja w biegach przeszkodoioych IU tym sezonie, a piąty w ubiegłym roku,
został pozbawiony licencji na czas nieokreślony. Trzydziestoletni Hughes
opuścił rozprawę dziesięć minut po Cranfieldzie. Był blady i zrozpaczony.
Potwierdził, że utracił licencję, i dodał: „Nie mam żadnych komentarzy”.
Ci dziennikarze mają szczególne uszy.
Z westchnieniem odłożyłem gazetę i ruszyłem do sypialni, by zmienić
szlafrok na spodnie i sweter. Pościeliłem łóżko, usiadłem na nim i zacząłem
bezmyślnie gapić się w przestrzeń. Nie miałem nic innego do roboty, nie
widziałem dla siebie żadnego zajęcia. Na nieszczęście nie miałem też innego
tematu do rozmyślań, tylko dochodzenie.
Mówiąc bez ogródek, straciłem licencję, ponieważ przegrałem gonitwę.
By być bardziej precyzyjnym, przyprowadziłem faworyta na drugim miejscu
w Kryształowym Pucharze Lemonfizz w ostatnim tygodniu stycznia.
Zwycięzcą został nie typowany outsider. To byłby jedynie pech, gdyby nie
fakt, że oba konie trenował Dexter Cranfield.
Kolejność na mecie została przywitana przez publiczność krzykami
oburzenia. Wygwizdano mnie, gdy schodziłem z toru. Dexter Cranfield
wyglądał bardziej na zmartwionego niż zadowolonego z tego, że jego konie
zajęły dwa pierwsze miejsca w najbardziej sponsorowanej gonitwie
przeszkodowej sezonu. Stewardzi kazali nam złożyć wyjaśnienia. Jak
oznajmili, nie byli z nich zadowoleni i przekazali sprawę do komisji
dyscyplinarnej przy związku dżokejów.
Komisja Dyscyplinarna, która zebrała się dwa tygodnie później, równie
sceptycznie podeszła do wyjaśnienia, że dziwny wynik gonitwy był
przypadkiem. Umyślne oszukiwanie graczy - powiedzieli. Haniebne,
nieuczciwe, niecne - dorzucili. Wyścigi muszą zachować swoje dobre imię.
Nie po raz pierwszy jesteście podejrzani. Surowa kara musi zostać nałożona,
żeby odstraszyć innych.
Dyskwalifikacja - powiedzieli. I krzyżyk na drogę!
Coś takiego nie mogłoby zdarzyć się w Ameryce - pomyślałem
przygnębiony. Tam zakłady obejmują konie z jednej stajni lub jednego
właściciela. Zatem gdy wygra outsider z tej samej stajni co faworyt, gracze
otrzymują wygrane. Najwyższy czas, żeby ten system przekroczył Atlantyk.
Zmiany w przepisach są bardzo spóźnione.
Prawda jest taka, że Nokaut, murowany faworyt, zdychał pode mną
całą gonitwę. Był to cud, że skończył na drugim miejscu, a nie piątym czy
szóstym. Gdyby nie był tak obstawiony, nie zamęczałbym go. To, że inny koń
Cranfielda, Wiśniowy Srokacz, wyprzedził mnie dziesięć metrów przed metą,
było wyjątkowym pechem.
Uzbrojony w niewinność, przekonany, że nawet stewardzi z Oksfordu
mogą ulegać wrogim reakcjom tłumu i że Komisja Dyscyplinarna
rozpatrywać będzie sprawę w chłodnej atmosferze zdrowego rozsądku,
poszedłem na rozprawę bez cienia obaw. Atmosfera rzeczywiście była
chłodna. Lodowata. Jednak cały zdrowy rozsądek stewardzi przypisali sobie.
Nie wydawało się, by sądzili, że Cranfield albo ja posiadamy jakikolwiek.
Pierwsza słaba wskazówka świadcząca o tym, że niebo ma zamiar
zwalić się na mnie, pojawiła się, gdy odczytywano listę dziewięciu gonitw, w
których dosiadani przeze mnie faworyci ze stajni Cranfielda przegrali. W
sześciu z nich wygrały inne konie Cranfielda. W pozostałych trzech też brały
udział inne konie z tej stajni.
- To oznacza, że sprawa, którą teraz rozpatrujemy, nie jest bez
wątpienia pierwszym takim przypadkiem - powiedział lord Gowery. - W
przeszłości pozostały niezauważone, ale teraz przekroczyliście granicę.
Musiałem wyglądać głupio z otwartymi ze zdziwienia ustami. Problem
polegał na tym, że niewątpliwie uznali, iż jestem zaskoczony tym, jak głęboko
się dokopali, by udowodnić moją winę.
- Niektóre z tych gonitw odbyły się wiele lat temu - protestowałem. -
Przed sześcioma, siedmioma laty.
- Jakie to ma znaczenie? - zapytał lord Gowery. - Ważne jest to, że
takie przypadki miały miejsce.
- Od czasu do czasu to się zdarza każdemu trenerowi - rzekł ostro
Cranfield. - Musicie o tym wiedzieć.
Lord Gowery spojrzał na niego obojętnie. To spojrzenie wywołało w
moim ciele pierwotne reakcje. Po plecach przeszły ciarki. On naprawdę
wierzy, że jesteśmy winni - pomyślałem wściekle. Zdałem sobie wtedy
sprawę, że powinniśmy walczyć, ale było za późno.
- Powinniśmy mieć adwokata - powiedziałem do Cranfielda. Jego
przestraszony wzrok wyrażał zgodę.
Krótko przed Lemonfizz związek dżokejów w końcu zrezygnował z
autokratycznej tradycji i zgodził się, żeby ludzie zagrożeni utratą środków do
życia mogli być reprezentowani przez prawników, jeśli chcą. Prawo było tak
nowe, że nie ukształtował się jeszcze żaden zwyczaj, który mógłby być
pomocny. Jeden lub dwóch podejrzanych korzystających z pomocy
adwokatów zostało uniewinnionych, ale przypuszczalnie i tak zostaliby
oczyszczeni z zarzutów. Ponadto jeśli oskarżona osoba angażuje prawnika,
musi ponosić wszystkie koszty z tym związane. Związek dżokejów nie zwracał
pieniędzy, niezależnie od tego, czy danej osobie udało się udowodnić swoją
niewinność, czy nie.
Z początku Cranfield zgodził się ze mną, że powinniśmy znaleźć
prawnika, chociaż obaj nie mieliśmy ochoty na tracenie pieniędzy. Następnie
Cranfield przypadkiem spotkał nowo wybranego stewarda z Komisji
Dyscyplinarnej, który był jego przyjacielem. Potem zrelacjonował mi
rozmowę: „Nie ma potrzeby, by wydawać pieniądze na prawnika. Monty
Midgely powiedział mi w zaufaniu, że Komisja Dyscyplinarna uważa, iż
stewardzi z Oksfordu zwariowali, donosząc na nas. Wie, że sprawa wyników
gonitwy jest zwykłym przypadkiem. Nie powinniśmy się martwić - rozprawa
będzie tylko formalnością. Dziesięć minut najwyżej i będzie po wszystkim”.
To zapewnienie nam wystarczyło. Nie widzieliśmy powodów do
niepokoju, gdy pułkownik Montague Midgely zapadł na żółtaczkę i
oświadczono, że jeden z członków komisji, lord Gowery, będzie go zastępował
w czasie rozpraw przez najbliższe kilka tygodni.
Wątroba Monty’ego Midgely’ego namieszała jednak sporo. Niezależnie,
co zamierzał Midgely, stało się wyraźnie jasne, że Gowery jest innego zdania.
Rozprawę przeprowadzono w obszernym, bogato umeblowanym
pokoju w głównym biurze związku dżokejów na placu Portmana. Czterech
stewardów siedziało w wygodnych fotelach wzdłuż błyszczącego stołu. Przed
każdym z nich leżały sterty papierów. Po ich prawej stronie, przy małym
stoliku, było miejsce dla stenografa. Kiedy z Cranfieldem weszliśmy do
pokoju, stenograf zajmował się rozwijaniem kabla z magnetofonu
znajdującego się na jego stole. Ustawił mikrofon przed lordem Gowerym,
dmuchnął w niego parę razy, wrócił do magnetofonu i po naciśnięciu kilku
przycisków stwierdził, że wszystko jest w porządku.
Za stewardami, przedzielone kawałkiem ciemnoczerwonego dywanu,
stały inne fotele. Zajmowali je trzej stewardzi z Oksfordu, komisarz gonitwy,
handikaper, którego zadaniem jest określanie ciężaru niesionego przez konia,
oraz dwaj opłacani przez związek dżokejów sędziowie z urzędu, którzy
jednocześnie byli chłopcami na posyłki i prywatną policją. To oni, w
przypadku podejrzenia o naruszenie reguł, zwracają na to uwagę stewardom
i doradzają przeprowadzenie dochodzenia.
Tak jak w innych zawodach, niektórzy sędziowie z urzędu są
rozsądnymi ludźmi, a inni nie. Sędzia, który pełnił obowiązki w czasie
Pucharu Lemonfizz, był powszechnie znany jako najbardziej wymagający.
Cranfieldowi i mnie kazano usiąść przed stołem stewardów, ale dwa
metry od niego. Przeznaczono dla nas równie wygodne fotele. Wszystko
odbywało się w sposób cywilizowany - nigdzie nie można było dostrzec topora
katowskiego. Gdy usiedliśmy, Cranfield niedbale założył nogę na nogę.
Wyglądał na pewnego siebie, odprężonego.
Nie byliśmy z Cranfieldem jakoś zaprzyjaźnieni. On odziedziczył
majątek po swoim ojcu, fabrykancie mydła, któremu nie udało się uzyskać
tytułu para, pomimo niezmordowanych zabiegów. Kombinacja bogactwa i
niespełnionych ambicji społecznych zmieniła młodego Cranfielda w
wyjątkowego snoba. Od kiedy mnie zatrudnił, byłem jego służącym, a on nie
wiedział, jak traktować służących.
Jednak był niezłym trenerem. Poza tym miał bogatych przyjaciół,
których było stać na dobre konie. Jeździłem dla niego dość regularnie od
ośmiu lat i chociaż z początku denerwował mnie jego snobizm, w końcu
dojrzałem, by uważać go za zabawny. Nawet po tylu latach
współpracowaliśmy ze sobą niczym biznesmeni, bez cienia przyjaźni.
Zapewne byłby oburzony tą myślą, ale nie lubiłem go na tyle, żeby mu
współczuć.
Dwadzieścia lat starszy ode mnie, był wysokim, szczupłym mężczyzną
o anglosaskim typie urody, z kasztanowymi, siwiejącymi włosami, długim,
prostym nosem i perfekcyjnym uzębieniem. Jego wygląd był akceptowany w
kręgach społecznych, w których usiłował się obracać, ale linie, które na
twarzy wyryło jego spojrzenie na świat, mówiły, że nie można w nim znaleźć
tolerancji i wspaniałomyślności. Cranfield ulegał przesądom społecznym i był
szczodry jedynie w stosunku do ludzi, dzięki którym mógł pójść w górę. W
jego kontaktach z ludźmi niższych klas czuło się wyraźnie atmosferę niechęci
i urazy. Był czarujący dla swoich przyjaciół, uprzejmy publicznie dla żony, a
trójka dzieci naśladowała jego pretensje do wyższości z żałosną
dokładnością.
Kilka dni przed rozprawą Cranfield powiedział mi, że stewardzi z
Oksfordu są porządnymi ludźmi i że dwóch z nich osobiście przeprosiło go za
przekazanie sprawy do Komisji Dyscyplinarnej. Przyjąłem informację bez
słowa. Cranfield tak samo dobrze jak ja wiedział, że wszyscy trzej zostali
stewardami wyłącznie ze względów społecznych. Jeden z nich nie był w
stanie odczytać numerów startowych z odległości pięciu kroków; drugi
odziedziczył po swoim wujku zamiłowanie do wyścigów, ale nie jego wiedzę,
natomiast trzeciemu zdarzyło się zapytać swojego trenera w czasie gonitwy,
który to jest jego koń. Żaden z nich nawet w przybliżeniu nie był w stanie
zanalizować gonitwy tak, jak to robią sprawozdawcy wyścigowi. Może byli
porządnymi ludźmi, ale jako stewardzi przerażali.
- Zobaczymy film z gonitwy - powiedział lord Gowery.
Wyświetlano go na ekranie znajdującym się na ścianie za nami.
Musieliśmy obrócić fotele. Oksfordzki sędzia z urzędu - tępy, napuszony
łobuz - stał przy ekranie i pokazywał Nokauta długim wskaźnikiem.
- Tym koniem się zajmujemy - stwierdził, gdy konie ustawiły się na
starcie. Pomyślałem, że gdyby stewardzi znali się na swojej pracy, obejrzeliby
wcześniej kilka razy film i wiedzieliby, który to Nokaut.
Sędzia wskazywał na niego przez całą gonitwę. Nie był to bieg godny
uwagi, odbywał się zgodnie ze schematem: Nokaut rozpoczął powoli, potem
bez trudu przesunął się na czwarte miejsce, na którym pozostawał przez
dwie mile lub trochę więcej. Na przedostatniej przeszkodzie wysunął się na
czoło i zmierzał niezagrożony do mety. Gdyby koń lubił gonitwy tego rodzaju i
był dostatecznie dobry, wygrałby bez problemów.
Nokaut nienawidził być prowadzony w inny sposób. Był dobry, gdy
miał swój dzień, a to po prostu nie był jego dzień.
Film pokazywał, jak Nokaut wychodzi na pierwsze miejsce, biorąc
przedostatnią przeszkodę. Potknął się lekko: była to oczywista oznaka
zmęczenia. Musiałem go zmobilizować, popędzać przed ostatnim płotem i
było to wyraźnie widoczne na filmie. Po pokonaniu ostatniej przeszkody,
przed metą, zaczął potykać się pode mną i gdybym nie był agresywny,
zwolniłby do kłusu. Na finiszu Wiśniowy Srokacz niespodziewanie
przyspieszył i minął Nokauta, jakby ten się zatrzymał.
Film nagle się skończył i ktoś włączył światło. Pomyślałem, że film
rozstrzygnął sprawę, i na tym się zakończy.
- Nie użył pan bata - stwierdził lord Gowery z tonem oskarżenia w
głosie.
- Nie, sir - przyznałem. - Bat płoszy Nokauta. Trzeba używać wyłącznie
rąk.
- Nie zrobił pan nic, żeby zmusić go do większego wysiłku.
- Rzeczywiście, sir. Był śmiertelnie zmęczony, co mogliście zobaczyć na
filmie.
- Wszyscy widzieliśmy, że nie zrobił pan nic, żeby wygrać. Siedział pan
na nim spokojnie, z nieruchomymi rękami, nie zdobył się na żaden wysiłek.
Spojrzałem na niego i wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia.
- Nokaut nie jest łatwym koniem, sir. Zawsze robi wszystko, na co go
stać, ale tylko wtedy, gdy nie jest zaniepokojony. Uderzony, zatrzymuje się.
Reaguje jedynie na ściskanie, delikatne uderzenia w okolice nerek i głos
dżokeja.
- To absolutna prawda - potwierdził z naciskiem Cranfield. - Zawsze
wydawałem Hughesowi polecenia, by nie traktował koni brutalnie.
Jakby nie słuchając, lord Gowery rzekł: - Hughes nie użył bata.
Spojrzał pytająco na dwóch stewardów siedzących obok niego, jakby
chciał zasięgnąć opinii. Ten po lewej stronie - młody mężczyzna, który kiedyś
jeździł jako amator - skinął wymijająco głową, natomiast drugi drzemał.
Gowery kopnął go chyba pod stołem. Obudził się gwałtownie.
- Co? Tak, stanowczo - powiedział i spojrzał na mnie podejrzliwie. To
jest farsa - pomyślałem z niedowierzaniem. To wszystko jest cholerną farsą.
Usatysfakcjonowany Gowery skinął głową.
- Rozumiem, że Hughes nigdy nie używa bata.
Tępy, sadystyczny sędzia z urzędu tryskał zadowoleniem.
- Jestem przekonany, że następny film będzie miał istotne znaczenie,
sir.
- Racja! - zgodził się Gowery. - Proszę go teraz pokazać.
- Jaki film? - dopytywał się Cranfield.
- Ten film pokazuje, jak Nokaut wygrywa w Reading trzeciego stycznia
- odparł Gowery.
Cranfield zastanawiał się przez chwilę.
- Wtedy nie było mnie w Reading.
- Tak - zgodził się Gowery. - Rozumiem, że musiał pan pojechać na
wyścigi w Worcester...
Zamiast powiedzieć to normalnie, zrobił wszystko, żeby stwierdzenie
brzmiało podejrzliwie. Cranfield wystawiał w Worcester młodego konia i
chciał zobaczyć, jak się będzie spisywał. Nokaut, koń o ustalonej reputacji,
nie potrzebował nadzoru.
Znów zgasły światła. Sędzia użył wskaźnika, żeby pokazać najeźdźca w
charakterystycznym czarno-białym szewronie i czarnym kasku, takich
samych jak poprzednio. To była zupełnie inna gonitwa niż Kryształowy
Puchar Lemonfizz. Aby lepiej widzieć przeszkody, szybko wysunąłem się na
czoło. W połowie dystansu przesunąłem się na trzecie miejsce, żeby dać
koniowi chwilę wytchnienia. Na pierwsze miejsce wróciłem dopiero po
ostatniej przeszkodzie. Energicznie wymachiwałem batem i popędzałem
konia rękami.
Kiedy film się skończył, włączono światła i zapadła cisza pełna
oskarżenia. Cranfield spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
- Hughes, zgodzi się pan chyba ze mną, że używał pan bata -
powiedział Gowery z ironią w głosie.
- Tak, sir - potwierdziłem. - Jaka to była gonitwa?
- Ostatnia gonitwa w Reading - odparł zirytowany. - Proszę nie
udawać, że pan nie wie.
- Zgadzam się, że film przedstawiał ostatnią gonitwę w Reading, ale
Nokaut nie brał w niej udziału. Tu widzieliśmy Włóczęgę. Tak samo jak
Nokaut, ten koń jest własnością pana Kessela, więc barwy są takie same.
Ponadto te konie pochodzą od tego samego ojca, co powoduje, że są podobne,
ale to był Włóczęga. On prawidłowo reaguje na bat.
Zapadła głucha cisza. Przerwał ją Cranfield. Chrząknął.
- Hughes ma absolutnie rację. To Włóczęga.
Nie zauważył, dopóki nie zwróciłem na to uwagi - pomyślałem
rozbawiony. Ludzie zbyt łatwo wierzą w to, co im się powie.
Rozległy się pospieszne szepty. Nie pomogłem im. Musieli to rozważyć.
W końcu odezwał się lord Gowery: - Czy ktoś ma księgę protokołów?
Urzędnik siedzący najbliżej drzwi wyszedł, by ją przynieść. Gowery
otworzył księgę i długo przypatrywał się wynikom z Reading.
- Zdaje się, że obejrzeliśmy zły film - powiedział ospale. - Nokaut brał
udział w szóstej gonitwie w Reading, która zwykle jest ostatnią. Jednak teraz
okazuje się, że tego dnia było siedem gonitw: gonitwa debiutantów została
podzielona na dwie części i odbyła się na początek i zakończenie dnia.
Włóczęga wygrał siódmy bieg. Sądzę, że jest to łatwo zrozumiała pomyłka.
Nie uznałem, że pomógłbym sobie, gdybym powiedział, że jest to
haniebna pomyłka, jeśli nie zbrodnicza.
- Czy możemy teraz obejrzeć właściwy film? - zapytałem uprzejmie. - Z
gonitwy, którą wygrał Nokaut.
Lord Gowery chrząknął.
- Nie sądzę... aa... żebyśmy go tutaj mieli. Jednak - szybko się
pozbierał - nie jest nam potrzebny. Nie ma tutaj znaczenia. Nie zajmujemy
się wynikami z Reading, ale z Oksfordu.
Dech we mnie zaparło. Byłem naprawdę zdumiony.
- Ale gdyby pan obejrzał bieg Nokauta, zobaczyłby, że w Reading
zachowywałem się tak jak w Oksfordzie: nie używałem bata.
- Hughes, to jest rzecz uboczna, bo w Reading może nie potrzeba było
używać bata, natomiast w Oksfordzie tak.
- Ależ sir, to jest ważna rzecz - protestowałem. - W Oksfordzie jechałem
na Nokaucie w ten sam sposób jak w Reading, gdzie wygrałem, tylko że w
Oksfordzie koń był zmęczony.
Lord Gowery zupełnie mnie zignorował. Popatrzył na stewardów i
zauważył: - Nie możemy tak tracić czasu. Do lunchu musimy przesłuchać
trzech lub czterech świadków.
Drzemiący starszy steward przytaknął i spojrzał na swój zegarek.
Młodszy steward też skinął głową i uniknął mojego wzroku. Znałem go dość
dobrze z czasów, gdy był dżokejem amatorem i często się z nim ścigałem.
Wszyscy cieszyliśmy się, kiedy został stewardem, gdyż znał z pierwszej ręki
przypadkowe okoliczności, które mogą pojawić się w czasie gonitwy i ogłupić
najbystrzejszego. Myśleliśmy, że zawsze będzie wyjaśniał wątpliwości i
przedstawiał nasz punkt widzenia. Patrząc na jego spuszczoną głowę,
skruszoną minę, zrozumiałem, że oczekiwaliśmy zbyt wiele. Jak dotąd w
czasie rozprawy nie powiedział ani jednego słowa i wyglądał - chociaż
wydawało się to dziwne - na zastraszonego.
Jako dżokej Andrew Tring był niefrasobliwy, zabawny, niemal
szaleńczy na przeszkodach. Niedawno odziedziczona godność baroneta i ta
rola stewarda w czasie rozprawy wydawały się go przytłaczać.
O lordzie Plimbornie - starym śpiochu - wiedziałem niewiele, znałem
tylko jego nazwisko. Miał chyba ponad siedemdziesiąt lat. Trząsł się przy
każdym ruchu, jakby dreszcze opanowały całe jego ciało i zamierzały
doprowadzić do śmierci. Pomyślałem, że słyszy lub rozumie najwyżej jedną
czwartą tego, co się mówi.
Rozprawę zwykle prowadziło trzech stewardów, ale tym razem było ich
czterech. Czwarty steward, który siedział po lewej ręce Andrew Tringa, jeśli
się nie myliłem, nie wchodził w skład Komisji Dyscyplinarnej, był tylko
stewardem dyscyplinarnym. Jednak sterta papierów leżących przed nim była
taka sama, jeśli nie większa, jak przed innymi. Śledził każde słowo z
przenikliwym wzrokiem. Dokładnie nie wiedziałem, jaka jest jego rola, ale nie
ulegało wątpliwości, że Wykeham, drugi baron Ferth, przywiązuje dużą wagę
do wyników rozprawy. Jako jedyny spośród stewardów wydawał się
zdenerwowany tym, że pokazano zły film.
- Jeśli dobrze pamiętacie, odradzałem pokazywanie filmu z gonitwy w
Reading - powiedział cicho, ale na tyle wyraźnie, że mogliśmy to z
Cranfieldem usłyszeć.
Gowery spojrzał na niego wzrokiem tak lodowatym, że zmroziłby
każdego bardziej wrażliwego człowieka, ale wewnętrzny żar Fertha stopił
spojrzenie bez trudu.
- Zgodziłeś się nic nie mówić - mruknął Gowery takim samym
świdrującym półszeptem. - Będę wdzięczny, jeśli będziesz tego przestrzegał.
Cranfielda zamurowało ze zdumienia. Gdy o tym myślałem następnego
dnia, ta wymiana złośliwości wydawała się jeszcze bardziej niewiarygodna.
Zastanawiało mnie, co tam robił Ferth, jeśli nie był członkiem zespołu
orzekającego i wyraźnie jego zdanie nie miało znaczenia...
Dzwoniący telefon przerwał moje rozmyślania. Poszedłem do salonu.
Dzwonił kolega, który mi współczuł i próbował pocieszyć. Przypomniał, że on
sam, trzy lub cztery lata temu, miał na krótko zawieszoną licencję i wie, jak
ja się czuję.
- Jim, to miłe z twojej strony, że zadałeś sobie trud.
- Żaden trud, stary. Nie pękaj i tyle. Jak to wyglądało?
- Paskudnie - odparłem. - Nie słuchali tego, co ja lub Cranfield mamy
do powiedzenia. Postanowili, że jesteśmy winni, zanim się tam zjawiliśmy.
Jim Enders roześmiał się. - Nie jestem zdziwiony. Wiesz, co mi się
przytrafiło?
- Nie. Co?
- Kiedy zwracali mi licencję, zwołali rozprawę na wtorek, a potem, z
jakichś powodów, przesunęli ją na czwartkowe popołudnie. Na początek
zaczęli huczeć i bić pianę, ostrzegali mnie. Trzymali chwilę w niepewności,
zanim zwrócili licencję. Wtedy to pomyślałem, że wezmę do domu Kalendarz
Gonitw, żeby wiedzieć co i kiedy, i tak dalej, no i wziąłem go. Kalendarz
wydrukowano w czwartek o dwunastej. Zwróć uwagę: o dwunastej. Otwieram
go i pierwsze, co widzę, to notatka mówiąca, że moja licencja została
odnowiona. Co o tym powiesz? Opublikowali wyniki rozprawy dwie godziny
przed jej rozpoczęciem!
- Nie wierzę - przyznałem.
- To prawda - odparł. - Niby wtedy oddawali mi licencję, nie odbierali.
Ale mimo wszystko to pokazuje, że wcześniej podejmują decyzje. Zawsze
zastanawiałem się, dlaczego w ogóle zawracają sobie głowę drugą rozprawą.
Stary, dla wszystkich jest to strata czasu.
- To nieprawdopodobne - stwierdziłem, ale wierzyłem mu. Przed
rozprawą bym tego nie zrobił.
- Kiedy zwrócą ci licencję? - spytał Jim.
- Nie powiedzieli.
- Nie powiedzieli ci też, kiedy możesz złożyć odwołanie?
- Nie.
Żeby się uspokoić, Jim zaklął ostro. - To już inny problem, stary.
Musisz odpowiednio wybrać moment na złożenie odwołania.
- Co masz na myśli?
- Kiedy ja się chciałem odwołać, powiedzieli mi, że mogę to zrobić, ale
jedyny steward, który ma władzę, żeby rozpatrzyć wniosek, wyjechał na
Maderę i muszę poczekać, aż wróci...
Kiedy w południe konie wróciły z drugiego treningu, mój kuzyn Tony
wczłapał się po schodach na górę i zabrudził dywan gnojem i słomą.
To na terenie jego stajni, nie Cranfielda, mieszkałem. Miał trzydzieści
boksów, trzydzieści dwa konie, do tego dom, żonę, czwórkę dzieci i
przekroczone konto bankowe. Budował kolejnych dziesięć boksów, piąte
dziecko miało urodzić się za cztery miesiące, a dług na koncie rósł.
Mieszkałem sam w mieszkaniu przy podwórzu i jeździłem na wszystkich
koniach z jego stajni.
Do tej pory wszystko było normalnie. Od trzech lat, od kiedy tu się
wprowadziliśmy, sprawy układały się coraz pomyślniej. Utrata licencji
oznaczała, że Tony i właściciele koni będą musieli znaleźć innego dżokeja.
Opadł przygnębiony na zielony, welwetowy fotel.
- Jak tam z tobą, w porządku?
- Tak - odparłem.
- No to nalej mi drinka.
Napełniłem do połowy whisky pękatą szklaneczkę.
- Lód też?
- Jak jest.
Podałem mu szklankę, jednym łykiem wyraźnie zmniejszył jej
zawartość. Tak się zaczynało u niego odzyskiwanie równowagi.
Nasze matki były siostrami, Walijkami. Moja poślubiła miejscowego
chłopaka, więc przyszedłem na świat jako stuprocentowy Celt: niski, krępy,
ciemnowłosy. Moja ciotka uciekła z domu z prawie dwumetrowym
jasnowłosym olbrzymem z Wyoming, który wyposażył Tony’ego w większość
swoich cech fizycznych i zmącił jego umysł. Po zrzuceniu munduru lotnictwa
armii amerykańskiej ojciec Tony’ego wrócił do pracy jako robotnik rolny - nie
był właścicielem farmy, jak sądziła rodzina jego żony - i uznał, że
najważniejsza dla jego jedynego syna jest nauka jazdy konnej, a nie
zdobywanie wiedzy z jakichś dziwnych książek.
Tony przeto z entuzjazmem opuszczał lekcje i nigdy tego nie żałował.
Pierwszy raz spotkałem się z nim, kiedy miał dwadzieścia pięć lat. Wtedy
umarł jego ojciec i odwiózł szczerze rozpaczającą matkę z powrotem do Walii.
W ciągu siedmiu lat od tego czasu zdobył szybko angielską żonę,
wpółbrytyjski akcent, beznamiętną wiedzę na temat angielskich wyścigów
konnych, pracę jako asystent trenera i własną stajnię. Oprócz tego, gdzieś po
drodze, nabył nienasycony angielski pociąg do whisky.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytał, spoglądając na uszczuplonego
drinka.
- Dokładnie nie wiem.
- Wrócisz do domu rodzinnego?
- Nie po to, by tam mieszkać - odparłem. - Za daleko doszedłem.
Uniósł lekko głowę i rozejrzał się po pokoju, uśmiechając się. Spojrzał
na gładkie, białe ściany, gruby, brązowy dywan, fotele z pokryciami w trzech
odcieniach zieleni, zabytkowe meble, grube i drogie, różowe i pomarańczowe
zasłony.
- Tak, za daleko - zgodził się. - Odbyłeś długą drogę z farmy Coedlant,
chłopcze...
- Nie dłuższą niż ty z prerii.Pokręcił głową.
- Ja wciąż mam korzenie w ziemi. Ty swoje wyrwałeś. Przenikliwy facet
ten Tony - niezwykła mieszanka surowej inteligencji i słomy w butach. Miał
rację: ja swoją wytrząsnąłem. Powiodło się nam.
- Chcę porozmawiać z kimś, kto brał udział w ostatniej rozprawie -
powiedziałem nagle.
- Chcesz mieć to za sobą i zapomnieć o tym - uprzedził mnie. - Od razu
wyciąć macicę.
Roześmiałem się, co było szczególne w mojej sytuacji.
- Nie dla samego bólu - wyjaśniłem. - Chcę po prostu wiedzieć, czy to,
co się wczoraj wydarzyło, było... niezwykłe. Mam na myśli procedurę, formę
rozprawy. Odrębną sprawą jest to, że większość dowodów została
spreparowana.
- I o tym właśnie mamrotałeś, wracając do domu? O to ci chodziło, gdy
raczyłeś przerywać głuche milczenie?
- Chodziło mi tylko o jedno: „Oni nie wierzyli w nasze słowa”.
- Zatem kto co spreparował?
- To jest pytanie.
Podsunął pustą szklankę. Nalałem mu trochę whisky.
- Mówisz poważnie?
- Tak. Wyszliśmy z punktu A, w którym jechałem na Nokaucie po
zwycięstwo, i dotarliśmy do punktu B, w którym stewardzi doszli do
wniosku, że tego nie robiłem. Po drodze było paru ustrzelonych ptaszków.
- Widzę, że coś się burzy we wczorajszych zwłokach - rzekł.
- W jakich zwłokach?
- W tobie.
- Och.
- Powinieneś trochę więcej pić - stwierdził. - Postaraj się. Zacznij od
zaraz.
- Pomyślę o tym.
- Zrób to. - Powoli wstał. - Pora na lunch. Czas wrócić do piskląt
czekających z szeroko otwartymi ustami na robaki.
- A jakie dzisiaj będą te robaki?
- Diabli wiedzą. Poppy powiedziała, żebyś przyszedł, jeśli chcesz.
Pokręciłem głową.
- Musisz coś zjeść - zaprotestował.
- Tak.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Myślę, że weźmiesz się w garść - rzekł. Odstawił pustą szklankę. -
Wiesz, że jesteśmy tutaj, gdybyś czegoś potrzebował: towarzystwa, jadła,
tańczących girlasek i innych małych uciech...
Podziękowałem kiwnięciem głowy i Tony poczłapał po schodach na dół.
Nic nie wspomniał o swoich koniach, gonitwach lub innych dżokejach,
których będzie musiał zatrudnić. Nie powiedział, że moje dalsze przebywanie
w tym mieszkaniu będzie dla niego kłopotliwe.
Nie wiedziałem, co z tym zrobić. To mieszkanie było moim domem,
jedynym domem. Zostało zaprojektowane, przebudowane i umeblowane
przeze mnie. Lubiłem je i nie chciałem go opuszczać.
Zawlokłem się do sypialni.
Łóżko było dla dwóch osób, ale poduszka dla jednej.
Na toaletce, w srebrnych ramkach, stało zdjęcie Rosalind. Byliśmy
małżeństwem od dwóch lat, kiedy, jak to często robiła, pojechała spędzić
weekend z rodzicami. W sobotę byłem zajęty: brałem udział w pięciu
gonitwach w Market Rasen. Pod wieczór do sali ważeń przyszedł policjant i
oznajmił sucho, że teść z teściową i moją żoną wybrał się do przyjaciół. W
ulewnym deszczu źle ocenił drogę wyprzedzania i zderzył się czołowo z
ciężarówką. Cała trójka zginęła na miejscu.
Od tego wypadku minęły cztery lata. Już dość często nie mogłem sobie
przypomnieć jej głosu. Innym razem wydawało mi się, że jest w sąsiednim
pokoju. Kochałem ją namiętnie, ale jej odejście już nie raniło. Cztery lata to
długi okres czasu.
Chciałem, by była tutaj, ze swoją burzliwą naturą i niepohamowaną
wiernością, żebym mógł opowiedzieć jej o rozprawie, podzielić się z nią
poczuciem nieszczęścia, aby dodała mi otuchy.
Rozprawa...
Pierwszym świadkiem Gowery’ego był dżokej, który finiszował na
trzeciej pozycji w Pucharze Lemonfizz dwie lub trzy długości za Nokautem.
Charlie West, dwudziestoletni, niedojrzały chłopak z okrągłą twarzą, miał
naturalny talent, ale mało dyscypliny wewnętrznej. Cenił się wysoko i jego
kariera była zagrożona przez przekonanie, że reguły mają zastosowanie tylko
w stosunku do innych ludzi.
Wydawało się, że majestat i dostojeństwo urzędu na placu Portmana
tłamszą go. Wszedł do pokoju zdenerwowany i stanął tam, gdzie mu kazano:
z lewej strony stołu stewardów. Wbił spojrzenie w stół i uniósł wzrok tylko
raz lub dwa razy w czasie całego zeznania.
Gowery zapytał, czy pamięta gonitwę.
- Tak, sir. - Było to ciche, ledwo słyszalne mamrotanie.
- Proszę mówić głośniej - zdenerwował się Gowery. Stenograf wstał od
swojego stolika i przestawił mikrofon bliżej Charliego Westa. Charlie West
chrząknął.
- Co wydarzyło się w czasie gonitwy?
- Cóż, sir... Czy mam rozpocząć od początku?
- West, nie ma potrzeby przedstawiać zbędnych szczegółów -
powiedział zirytowany Gowery. - Proszę tylko opowiedzieć, co wydarzyło się
na przeciwległej na drugim okrążeniu.
- Rozumiem, sir. No... Kelly, to znaczy miałem na myśli Hughesa, sir...
Hughes... No... Jak...
- West, do rzeczy.
Głos Gowery’ego mógł postawić nieboszczyka na nogi. Intensywnie
czerwone plamy pojawiły się na szyi Charliego Westa. Przełknął ślinę.
- Na przeciwległej, gdzie konie znikają na kilka sekund z widoku
publiczności, no, tam, sir... Hughes mocno ściągnął cugle koniowi, sir...
- I co powiedział?
- Powiedział: „Okej. Zwalniam, chłopaki”, sir.
- West, proszę to powtórzyć - polecił Gowery wyraźnym głosem, chociaż
za pierwszym razem wszyscy dokładnie słyszeli i słowa nagrały się na
magnetofonie.
- Sir, Hughes powiedział: „Okej. Zwalniam, chłopaki”.
- A jak ty to zrozumiałeś, West?
- No, sir, że nie będzie tego robił. On zawsze to mówi, żeby wprowadzić
nas w błąd.
- Zawsze?
- No, coś w tym rodzaju. Zapadła znacząca cisza.
- Panie Cranfield, Hughes, możecie zadawać świadkowi pytania, jeśli
chcecie - odezwał się formalnie Gowery.
Powoli wstałem z fotela.
- Mówisz poważnie, że w czasie Pucharu Lemonfizz ściągnąłem cugle i
powiedziałem: „Okej. Zwalniam, chłopaki”? - zapytałem cierpko.
Skinął głową. Zaczął się pocić.
- Proszę, powtórz to głośno.
- Tak. Powiedziałeś to.
- Nie powiedziałem.
- Słyszałem.
- Nie mogłeś słyszeć.
- Słyszałem.
Zamilkłem. Po prostu nie miałem pomysłu, co powiedzieć. Wyglądało
to jak wymiana słów na placu zabaw: zrobiłeś, nie zrobiłem, zrobiłeś, nie
zrobiłem...
Usiadłem. Wszyscy stewardzi i urzędnicy siedzący za nimi patrzyli na
mnie. Dostrzegałem, że wszyscy, co do jednego, wierzą Westowi.
- Hughes, czy masz w zwyczaju używać tego zwrotu?
- Nie, sir.
- Czy kiedykolwiek go użyłeś?
- Nie w czasie Pucharu Lemonfizz.
- Hughes, zapytałem, czy kiedykolwiek go użyłeś? Kłamać albo nie
kłamać...
- Tak, sir. Użyłem go raz lub dwa razy, ale nie na Nokaucie podczas
Pucharu Lemonfizz.
- Wystarczy, że w ogóle to powiedziałeś, Hughes. Sami będziemy
wyciągać wnioski, kiedy to powiedziałeś. - Wsunął jedną kartkę na spód
sterty i wyciągnął inną. Spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem, który mówił,
że zna jej treść na pamięć, i kontynuował: - A teraz, West, powiedz nam, co
zrobił Hughes po wypowiedzeniu tych słów.
- Zwolnił, sir.
- Jak to zaobserwowałeś? - Pytanie było formalnością. Zadał je tonem,
który mówił, że zna odpowiedź.
- Znajdowałem się właśnie obok Hughesa, kiedy powiedział o tym
wstrzymaniu konia. Potem jak gdyby zgarbił ramiona, sir, ściągnął cugle, sir,
i, no, znalazł się za mną, jakby wypadał, że tak powiem.
- Ale skończył gonitwę przed tobą - wtrącił wściekle Cranfield.
- Tak, sir. - Charlie West utkwił wzrok w lordzie Gowerym i mówił tylko
do niego. - Mój stary koń nie mógł dotrzymać tempa i Hughes znów mnie
wyprzedził na przedostatniej przeszkodzie, że tak powiem.
- Jak Nokaut wziął przeszkodę?
- Łatwo, sir. Prawidłowo, przy zejściu się nie potknął.
- Hughes utrzymuje, że Nokaut był krańcowo wyczerpany w tym
momencie.
Charlie West zrobił krótką przerwę. W końcu się odezwał:
- Nic o tym nie wiem, sir. Myślałem, że Nokaut jakby wygra, sir. Ciągle
myślę, że powinien wygrać, sir, będąc takim koniem, sir.
Gowery spojrzał w lewo i prawo, by się upewnić, że jego koledzy
zwrócili na to uwagę.
- West, czy z twojej pozycji pod koniec gonitwy mogłeś dostrzec, czy
Hughes robi wszystko, żeby wygrać?
- No, nie wyglądało na to. Było to dziwne, że tak powiem.
- Dziwne?
- Tak, sir. Bo Hughes jest w tym takim artystą...
- Artystą w czym?
- No, z trybun wygląda, że na finiszu jest potworny bałagan, ale on
wszystko kontroluje.
- Hughes ma w zwyczaju tak jechać, żeby nie wygrać? Charlie West
zastanawiał się przez chwilę. - Tak, sir.
- Dziękuję, West - rzucił lord Gowery z nieszczerą uprzejmością. -
Możesz odejść i usiąść z tyłu.
Charlie West jak królik popędził w stronę krzeseł przeznaczonych dla
tych, którzy skończyli składać zeznania.
Cranfield gwałtownie obrócił się w moją stronę i zapytał: - Dlaczego nie
upierałeś się, że on to wszystko wymyślił?
- Czy pan sądzi, że by mi uwierzyli?
Spojrzał niespokojnie na oskarżycieli znajdujących się naprzeciw i
znalazł odpowiedź w ich nieprzejednanym wzroku. Mimo wszystko wstał i
zrobił wszystko, co było można.
- Lordzie Gowery, film z Pucharu Lemonfizz nie potwierdza zarzutów
Westa. W żadnym momencie Hughes nie wstrzymał swojego konia.
Za późno uniosłem rękę, by go powstrzymać. Na zawziętych twarzach
Gowery’ego i lorda Fertha pojawiła się satysfakcja. Równie dobrze jak ja
wiedzieli, że film potwierdza to, co powiedział West. Czując, że Nokaut traci
siły, dałem mu milę przed metą chwilę wytchnienia i to normalne zachowanie
stało się teraz powodem opacznej interpretacji.
Cranfield spojrzał na mnie zdziwiony moją reakcją.
- Dałem mu chwilę wypoczynku - powiedziałem przepraszającym
głosem. - To widać.
Usiadł ciężko, zmarszczył brwi z niepokoju.
- Proszę wprowadzić pana Newtonnardsa - zwrócił się Gowery do
urzędnika, jakby Cranfield nic nie powiedział.
Trochę trwało, nim pojawił się tajemniczy pan Newtonnards. Gowery
odwrócił się w stronę drzwi, dając mi możliwość spojrzenia na jego
patrycjuszowski profil. Prawie z przerażeniem stwierdziłem, że nic o nim nie
wiem jako człowieku. Pewnie i on nic o mnie nie wiedział. Był jednak dla
mnie autorytetem przez duże A. Nie kwestionowałem jego prawa do
osądzania mnie, zakładałem tylko w naiwności ducha, że będzie to robił
uczciwie, mądrze i sprawiedliwie.
Złudzenie. Pokierował swoim świadkiem w sposób, który zatrząsłby
całym sądem do spraw kryminalnych Old Bailey. Słyszał prawdę w
kłamstwach Charliego Westa i kłamstwo w moich prawdziwych słowach. Był
zarówno oskarżycielem jak i sędzią. Dopuszczał jedynie świadectwa, które
pasowały do jego punktu widzenia.
Rozpraszał wątpliwości, w których chciałem go utrzymywać, niczym
huragan rozpędzający stada ptaków. Czułem bezlitosny cynizm, który
roztaczał ze swojego miejsca. Byłem też zawstydzony swoją wcześniejszą
nadzieją. Z tym doświadczeniem, które miałem, powinienem to przewidzieć.
Pan Newtonnards wyłonił się z poczekalni i podszedł do miejsca dla
świadków przy stole stewardów. Paradował z czerwoną różą przypiętą do
klapy marynarki. Niósł ze sobą ogromną, niebieską księgę. W
przeciwieństwie do Charliego Westa był pewny siebie, nie denerwował się.
Zobaczywszy, że wszyscy siedzą, rozejrzał się za krzesłem, a gdy nie
zauważył, poprosił o nie.
Po sekundzie wahania Gowery skinął głową i stojący przy drzwiach
urzędnik do wszystkiego podstawił krzesło. Pan Newtonnards umieścił na
nim swoje zadbane, ubrane w perłowosiwy garnitur cielsko.
- Kim on jest? - zapytałem Cranfielda.
Cranfield pokręcił głową i nie odpowiedział, ale znał go, bo aura
niepokoju wokół niego zgęstniała.
Andrew Tring przerzucił stos papierów, znalazł kartkę, której szukał, i
wyciągnął ją. Lord Plimborne znów zamknął oczy. Nie miało to dla mnie
znaczenia, ponieważ władza znajdowała się w rękach Gowery’ego i Fertha, a
Andy Tring i Plimborne byli tylko dekoracją.
Lord Gowery też wyciągnął kartkę. Znów odniosłem wrażenie, że zna
jej treść na pamięć.
- Pan Newtonnards?
- Tak, lordzie. - Miał lekki londyński akcent stłumiony przez lata
używania cygar i szampana. Wyglądał na ponad pięćdziesiąt lat. Domyśliłem
się, że nie jest głupi, zna świat i ma przyjaciół w show-biznesie.
Nie pomyliłem się bardzo: okazało się, że pan Newtonnards jest
bukmacherem.
- Panie Newtonnards, czy byłby pan tak uprzejmy i opowiedział nam o
pewnym zakładzie, który pana zaskoczył? - odezwał się Gowery.
- Tak, lordzie. Byłem w swoim punkcie, gdy przyszedł ten gość i chciał
postawić pięćdziesiąt funtów na Wiśniowego Srokacza. - Przerwał, jakby
myślał, że to wystarczy.
- Proszę opisać tego mężczyznę i powiedzieć nam, jak pan potraktował
jego życzenie - Gowery nakłaniał go do dalszego mówienia.
- Opisać go? No cóż. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Był to dość
duży mężczyzna w płowym palcie. Na głowie miał filcowy kapelusz, a na
ramieniu wyścigową lornetkę. Przypuszczam, że był w średnim wieku. Być
może miał wąsy. Faktycznie nie przypominam sobie.
Opis odpowiadał połowie widzów oglądających wyścigi konne.
- Zapytał, ile płacę za Wiśniowego Srokacza - kontynuował
Newtonnards. - Nie wypisałem stawki na tablicy, wiedząc, że jest takim
outsiderem. Zaproponowałem mu dziesięć za jednego, ale powiedział, że to za
mało, i wyglądało, że zamierza zrezygnować. Cóż... - Newtonnards zrobił
znaczący gest pulchną dłonią. - Interes nie był zbyt ryzykowny, więc
zaproponowałem sto za sześć. Czy mógłbym być uczciwszy, wiedząc, że w
gonitwie bierze udział tylko osiem koni? To była najgorsza decyzja, jaką
podjąłem od dłuższego czasu. - Przygnębienie zmieszane ze stoicyzmem
odmalowało się na jego nabrzmiałej twarzy.
- Zatem kiedy Wiśniowy Srokacz zwyciężył, wypłacił pan wygraną?
- Właśnie. Wyłożył pięćdziesiąt funciaków, a ja wypłaciłem dziewięćset.
- Dziewięćset funtów?
- Tak jest, lordzie - potwierdził ochoczo Newtonnards. - Dziewięćset
funtów.
- Czy możemy zobaczyć zapis tego zakładu?
- Oczywiście. - Otworzył ogromną niebieską księgę na zaznaczonej
stronie. - Po lewej, w połowie strony. Zakład podkreśliłem czerwoną linią.
Dziewięćset funtów i pięćdziesiąt, numer zakładu: 972.
Księga trafiła na stół stewardów. W tej sytuacji Plimborne obudził się i
wszyscy czterej stewardzi badawczo przyjrzeli się stronie. Księga wróciła do
Newtonnardsa, który zamknął ją i położył przed sobą.
- Czy nie był to zbyt duży zakład na outsidera? - zapytał Gowery.
- Tak, lordzie, był. Ale z drugiej strony świat pełen jest naiwniaków, z
tym zastrzeżeniem, że od czasu do czasu wygrywają.
- Zatem nie niepokoił się pan, ryzykując tak dużą sumę?
- Rzeczywiście nie, lordzie. W gonitwie brał przecież udział Nokaut. W
każdym razie część zakładu ponownie postawiłem w zakładzie trzydzieści za
trzy. Zatem na tym koniu straciłem właściwie pięćset funtów. Poza tym
zebrałem 320 funtów na Nokauta i inne konie, więc na gonitwie na czysto
straciłem 185 funtów.
- Panie Newtonnards, nie pytamy się, ile pan stracił, ale o tożsamość
osoby, która wygrała dziewięćset funtów, stawiając na Wiśniowego Srokacza
- zauważył Gowery.
Ciarki przeszły mi po plecach. Jeśli West mógł kłamać, mogli też inni.
- Jak już oświadczyłem, lordzie, nie znam jego nazwiska. Kiedy
podszedł do mnie, wydawało mi się, że skądś go znam, ale przy moim zajęciu
widuję wielu ludzi, więc nie myślę o nich zbyt dużo. Proszę mnie zrozumieć.
Aż do momentu, kiedy mu wypłacałem po ostatniej gonitwie. Potem gdy
jechałem do domu, to mi się przypomniało i zacząłem się zastanawiać,
przyznam szczerze...
- Proszę udzielić bardziej konkretnych wyjaśnień - powiedział Gowery z
cierpliwością kota czyhającego przy mysiej norze. Nadzieja czyni oczekiwanie
przyjemnym.
- Różnił się od osoby, z którą rozmawiał. Stał przy padoku przed
pierwszą gonitwą. Nie wiem, dlaczego zapamiętałem to, ale zapamiętałem.
- Z kim rozmawiał pański klient?
- Z nim. - Gwałtownym ruchem głowy wskazał w naszym kierunku. - Z
panem Cranfieldem.
Cranfield natychmiast zerwał się z fotela.
- Czy pan sugeruje, że doradziłem pańskiemu klientowi, żeby postawił
na Wiśniowego Srokacza? - Jego głos trząsł się z oburzenia.
- Nie, panie Cranfield - oznajmił Gowery głosem przenikliwym jak
północny wiatr. - Sugestia jest inna: ten klient działał w pańskim imieniu i to
pan postawił na Wiśniowego Srokacza.
- To bezczelne kłamstwo!
Jego stanowcze zaprzeczenie padło na jałowy grunt.
- Gdzie jest ten tajemniczy człowiek? - zażądał odpowiedzi. - Ten
nieznany, niezidentyfikowany nikt? Jak, do diaska, możecie zmyślać taka
historie i przedstawiać ją jako poważny dowód? To jest absurd. Oczywisty,
zupełny absurd.
- Zakład był zaskakujący - oświadczył twardo Gowery, wskazując na
księgę.
- A ja widziałem, jak pan rozmawiał z tym klientem - potwierdził
Newtonnards.
Wściekłość odebrała Cranfieldowi mowę i w końcu usiadł. Podobnie
jak ja nie znajdował słów, które mogłyby podważyć z góry wyrobiony sąd.
- Panie Newtonnards, czy rozpoznałby pan tego klienta? Wahał się
tylko przez chwilę. - Tak.
- Czy widział go pan na wyścigach od czasu gonitwy o Puchar
Lemonfizz?
- Nie. Nie widziałem.
- Jeśli go pan ponownie zobaczy, będzie mógł pan go wskazać lordowi
Gowery?
- Jeżeli lord Gowery będzie na wyścigach. - Kilku niższych rangą
urzędników uśmiechnęło się, ale Newtonnards, by oddać mu sprawiedliwość,
nie zrobił tego.
Nie byłem w stanie wymyślić żadnego innego pytania, które mógłbym
mu zadać, i wiedziałem, że nie zrobiłem nic, by się bronić. Doprowadzało
mnie to do wściekłości. Z własnego wyboru znaleźliśmy się w starych złych
czasach, kiedy ludzie stający przed sądami dyscyplinarnymi, zajmującymi się
oszustwami podczas wyścigów konnych, byli pozbawieni prawa do adwokata.
Jeśli nie wiedzieli, jak bronić, jakie pytania i w jakiej formie zadawać, był to
nieszczęśliwy zbieg okoliczności, po prostu pech. Teraz nie można było
jednak mówić o pechu. Był to nasz głupi błąd. Prawnik byłby w stanie rozbić
zeznanie Newtonnardsa w puch, ale ani Cranfield, ani ja nie wiedzieliśmy,
jak to zrobić.
Cranfield próbował. Znów wstał z fotela.
- Bynajmniej nie obstawiałem Wiśniowego Srokacza, postawiłem na
Nokauta. Możecie sprawdzić u mojego bukmachera.
Gowery po prostu nie odezwał się i Cranfield powtórzył swoje słowa.
- Dobrze, postawił pan. Ale to nie ma nic do rzeczy.
Cranfield usiadł z otwartymi ze zdziwienia ustami. Doskonale
wiedziałem, jak się czuł. Nie tylko walił głową w mur, ale był też atakowany.
Odprawili Newtonnardsa, który odszedł spokojnym krokiem i zajął
miejsce obok Charliego Westa. To, co powiedział, zostało za nim, łatwo
zapadło w umysłach urzędników. Żaden z nich nie szukał potwierdzenia
faktów, nie sugerował, że może istnieją jakieś luki w określeniu tożsamości.
Przekonanie, że jeżeli ktoś postawił na Wiśniowego Srokacza, by wygrać
Przekład: Konrad Krajewski Część pierwsza LUTY Wczoraj pozbawiono mnie licencji. Dla zawodowego dżokeja utrata licencji i wykluczenie z wyścigów w Newmarket to jak usunięcie z rejestrów lekarskich albo jeszcze coś gorszego. Z dala od gonitw, od torów wyścigowych. Bez prawa wstępu do stajni. To dla mnie był prawdziwy problem. Żadnych środków do życia, a wkrótce być może także brak mieszkania. Ostatnia noc była koszmarem; chciałbym zapomnieć o tych bezsennych godzinach pełnych przerażenia. Szok, oszołomienie i przeświadczenie, że to nie powinno się zdarzyć, że to pomyłka - te uczucia targały mną aż do północy. Właśnie przekonanie o pomyłce przynosiło pewną ulgę i dawało nadzieję. Niestety, zaraz potem uświadomienie sobie tego, co zaszło, odrzucało ją. Moje życie rozsypało się niczym stłuczona filiżanka, a ja nie miałem spoiwa.
Rano, po wstaniu z łóżka, zaparzyłem kawę i wyjrzałem przez okno na chłopaków stajennych kręcących się po podwórzu, dosiadających koni i odjeżdżających ze stukotem podków do Downs. Wtedy po raz pierwszy poczułem w pełni, że jestem wyrzucony poza nawias. Fred nie wydzierał się pod oknem, jak to zwykle robił, i nie pytał: „Masz zamiar zostać tu cały dzień?!” Tym razem miałem taki zamiar. Żaden z chłopaków nie spojrzał w górę: wszyscy gorliwie spuścili wzrok. Zachowywali się też cicho. Patrzyłem, jak chełpliwy Bernie dosiada wałacha, na którym ostatnio jeździłem. Było coś przepraszającego w sposobie, w jaki umieszczał swój tłusty tyłek na siodle. On też patrzył w dół. Domyślałem się, że jutro będą tacy sami jak zawsze. Jutro będą się interesować i zadawać pytania. Nie sądziłem, że gardzą mną. Współczuli. I to współczuli chyba za bardzo, dla własnego podniesienia się na duchu. Byli też zakłopotani i instynktownie delikatni. Nie chcieli zbyt szybko spojrzeć w twarz nieszczęściu. Kiedy odjechali, powoli piłem kawę i zastanawiałem się, co dalej. Przykre, paskudne poczucie pustki i straty. Gazety włożono do mojej skrzynki jak zawsze. Zaciekawiło mnie, o czym myślał chłopak, wędząc, co dostarcza. Nieważne. Każdy mógł przeczytać, co wypisali ci przeklęci dziennikarze. Niech Bóg ma ich w swojej opiece. „Sportowe Życie” dało wielki nagłówek i obszerny artykuł. CRANFIELD I HUGHES ZDYSKWALIFIKOWANI. Na górze strony znalazło się zdjęcie Cranfielda, a pod spodem - moje. Obaj się uśmiechaliśmy. Zdjęcia zostały zrobione w dniu, kiedy zdobyłem Złoty Puchar Hennesy. Jakiś zastępca redaktora pozwolił sobie na ironię - pomyślałem z goryczą - i zamieścił najbardziej radosne zdjęcie, jakie mógł znaleźć w archiwach. Zwarty tekst pod i nad moją szczęśliwą twarzą był bardzo przygnębiający. „Stewardzi powiedzieli, że nie są zadowoleni z moich wyjaśnień” - stwierdził Cranfield. „Cofnęli mi licencję. Nie mam nic więcej do dodania”.
Podano, że Hughes powiedział niemal to samo. Hughes, jeśli dobrze zapamiętałem, w rzeczywistości nic nie powiedział. Hughes był zbyt oszołomiony, żeby złożyć chociaż jedno sensowne zdanie, i jeśli coś wydobył z siebie, były to słowa, które nie nadawały się do druku. Nie czytałem już dalej. Znałem dobrze takie artykuły. „Cranfield i Hughes” mogli zostać zastąpieni przez innego trenera i dżokeja, których zdyskwalifikowano. Gazety w takich przypadkach zawsze były całkowicie niedoinformowane. Dochodzenie w sprawach dotyczących wyścigów konnych jest sprawą wewnętrzną i orzekający nie są zobowiązani do szczegółowego informowania opinii publicznej lub prasy, a jeśli nie są zobowiązani, nie robią tego. Natomiast starają się, żeby jak najmniej informacji wyciekło na zewnątrz. „Kurier Codzienny” wiedział równie mało, z wyjątkiem tego, że Daddy Leeman jak zwykle fantazjował. Według niego: Kelly Hughes, do tej pory główny kandydat do korony najlepszego dżokeja w biegach przeszkodoioych IU tym sezonie, a piąty w ubiegłym roku, został pozbawiony licencji na czas nieokreślony. Trzydziestoletni Hughes opuścił rozprawę dziesięć minut po Cranfieldzie. Był blady i zrozpaczony. Potwierdził, że utracił licencję, i dodał: „Nie mam żadnych komentarzy”. Ci dziennikarze mają szczególne uszy. Z westchnieniem odłożyłem gazetę i ruszyłem do sypialni, by zmienić szlafrok na spodnie i sweter. Pościeliłem łóżko, usiadłem na nim i zacząłem bezmyślnie gapić się w przestrzeń. Nie miałem nic innego do roboty, nie widziałem dla siebie żadnego zajęcia. Na nieszczęście nie miałem też innego tematu do rozmyślań, tylko dochodzenie. Mówiąc bez ogródek, straciłem licencję, ponieważ przegrałem gonitwę. By być bardziej precyzyjnym, przyprowadziłem faworyta na drugim miejscu w Kryształowym Pucharze Lemonfizz w ostatnim tygodniu stycznia. Zwycięzcą został nie typowany outsider. To byłby jedynie pech, gdyby nie fakt, że oba konie trenował Dexter Cranfield.
Kolejność na mecie została przywitana przez publiczność krzykami oburzenia. Wygwizdano mnie, gdy schodziłem z toru. Dexter Cranfield wyglądał bardziej na zmartwionego niż zadowolonego z tego, że jego konie zajęły dwa pierwsze miejsca w najbardziej sponsorowanej gonitwie przeszkodowej sezonu. Stewardzi kazali nam złożyć wyjaśnienia. Jak oznajmili, nie byli z nich zadowoleni i przekazali sprawę do komisji dyscyplinarnej przy związku dżokejów. Komisja Dyscyplinarna, która zebrała się dwa tygodnie później, równie sceptycznie podeszła do wyjaśnienia, że dziwny wynik gonitwy był przypadkiem. Umyślne oszukiwanie graczy - powiedzieli. Haniebne, nieuczciwe, niecne - dorzucili. Wyścigi muszą zachować swoje dobre imię. Nie po raz pierwszy jesteście podejrzani. Surowa kara musi zostać nałożona, żeby odstraszyć innych. Dyskwalifikacja - powiedzieli. I krzyżyk na drogę! Coś takiego nie mogłoby zdarzyć się w Ameryce - pomyślałem przygnębiony. Tam zakłady obejmują konie z jednej stajni lub jednego właściciela. Zatem gdy wygra outsider z tej samej stajni co faworyt, gracze otrzymują wygrane. Najwyższy czas, żeby ten system przekroczył Atlantyk. Zmiany w przepisach są bardzo spóźnione. Prawda jest taka, że Nokaut, murowany faworyt, zdychał pode mną całą gonitwę. Był to cud, że skończył na drugim miejscu, a nie piątym czy szóstym. Gdyby nie był tak obstawiony, nie zamęczałbym go. To, że inny koń Cranfielda, Wiśniowy Srokacz, wyprzedził mnie dziesięć metrów przed metą, było wyjątkowym pechem. Uzbrojony w niewinność, przekonany, że nawet stewardzi z Oksfordu mogą ulegać wrogim reakcjom tłumu i że Komisja Dyscyplinarna rozpatrywać będzie sprawę w chłodnej atmosferze zdrowego rozsądku, poszedłem na rozprawę bez cienia obaw. Atmosfera rzeczywiście była chłodna. Lodowata. Jednak cały zdrowy rozsądek stewardzi przypisali sobie. Nie wydawało się, by sądzili, że Cranfield albo ja posiadamy jakikolwiek. Pierwsza słaba wskazówka świadcząca o tym, że niebo ma zamiar zwalić się na mnie, pojawiła się, gdy odczytywano listę dziewięciu gonitw, w których dosiadani przeze mnie faworyci ze stajni Cranfielda przegrali. W
sześciu z nich wygrały inne konie Cranfielda. W pozostałych trzech też brały udział inne konie z tej stajni. - To oznacza, że sprawa, którą teraz rozpatrujemy, nie jest bez wątpienia pierwszym takim przypadkiem - powiedział lord Gowery. - W przeszłości pozostały niezauważone, ale teraz przekroczyliście granicę. Musiałem wyglądać głupio z otwartymi ze zdziwienia ustami. Problem polegał na tym, że niewątpliwie uznali, iż jestem zaskoczony tym, jak głęboko się dokopali, by udowodnić moją winę. - Niektóre z tych gonitw odbyły się wiele lat temu - protestowałem. - Przed sześcioma, siedmioma laty. - Jakie to ma znaczenie? - zapytał lord Gowery. - Ważne jest to, że takie przypadki miały miejsce. - Od czasu do czasu to się zdarza każdemu trenerowi - rzekł ostro Cranfield. - Musicie o tym wiedzieć. Lord Gowery spojrzał na niego obojętnie. To spojrzenie wywołało w moim ciele pierwotne reakcje. Po plecach przeszły ciarki. On naprawdę wierzy, że jesteśmy winni - pomyślałem wściekle. Zdałem sobie wtedy sprawę, że powinniśmy walczyć, ale było za późno. - Powinniśmy mieć adwokata - powiedziałem do Cranfielda. Jego przestraszony wzrok wyrażał zgodę. Krótko przed Lemonfizz związek dżokejów w końcu zrezygnował z autokratycznej tradycji i zgodził się, żeby ludzie zagrożeni utratą środków do życia mogli być reprezentowani przez prawników, jeśli chcą. Prawo było tak nowe, że nie ukształtował się jeszcze żaden zwyczaj, który mógłby być pomocny. Jeden lub dwóch podejrzanych korzystających z pomocy adwokatów zostało uniewinnionych, ale przypuszczalnie i tak zostaliby oczyszczeni z zarzutów. Ponadto jeśli oskarżona osoba angażuje prawnika, musi ponosić wszystkie koszty z tym związane. Związek dżokejów nie zwracał pieniędzy, niezależnie od tego, czy danej osobie udało się udowodnić swoją niewinność, czy nie. Z początku Cranfield zgodził się ze mną, że powinniśmy znaleźć prawnika, chociaż obaj nie mieliśmy ochoty na tracenie pieniędzy. Następnie Cranfield przypadkiem spotkał nowo wybranego stewarda z Komisji
Dyscyplinarnej, który był jego przyjacielem. Potem zrelacjonował mi rozmowę: „Nie ma potrzeby, by wydawać pieniądze na prawnika. Monty Midgely powiedział mi w zaufaniu, że Komisja Dyscyplinarna uważa, iż stewardzi z Oksfordu zwariowali, donosząc na nas. Wie, że sprawa wyników gonitwy jest zwykłym przypadkiem. Nie powinniśmy się martwić - rozprawa będzie tylko formalnością. Dziesięć minut najwyżej i będzie po wszystkim”. To zapewnienie nam wystarczyło. Nie widzieliśmy powodów do niepokoju, gdy pułkownik Montague Midgely zapadł na żółtaczkę i oświadczono, że jeden z członków komisji, lord Gowery, będzie go zastępował w czasie rozpraw przez najbliższe kilka tygodni. Wątroba Monty’ego Midgely’ego namieszała jednak sporo. Niezależnie, co zamierzał Midgely, stało się wyraźnie jasne, że Gowery jest innego zdania. Rozprawę przeprowadzono w obszernym, bogato umeblowanym pokoju w głównym biurze związku dżokejów na placu Portmana. Czterech stewardów siedziało w wygodnych fotelach wzdłuż błyszczącego stołu. Przed każdym z nich leżały sterty papierów. Po ich prawej stronie, przy małym stoliku, było miejsce dla stenografa. Kiedy z Cranfieldem weszliśmy do pokoju, stenograf zajmował się rozwijaniem kabla z magnetofonu znajdującego się na jego stole. Ustawił mikrofon przed lordem Gowerym, dmuchnął w niego parę razy, wrócił do magnetofonu i po naciśnięciu kilku przycisków stwierdził, że wszystko jest w porządku. Za stewardami, przedzielone kawałkiem ciemnoczerwonego dywanu, stały inne fotele. Zajmowali je trzej stewardzi z Oksfordu, komisarz gonitwy, handikaper, którego zadaniem jest określanie ciężaru niesionego przez konia, oraz dwaj opłacani przez związek dżokejów sędziowie z urzędu, którzy jednocześnie byli chłopcami na posyłki i prywatną policją. To oni, w przypadku podejrzenia o naruszenie reguł, zwracają na to uwagę stewardom i doradzają przeprowadzenie dochodzenia. Tak jak w innych zawodach, niektórzy sędziowie z urzędu są rozsądnymi ludźmi, a inni nie. Sędzia, który pełnił obowiązki w czasie Pucharu Lemonfizz, był powszechnie znany jako najbardziej wymagający.
Cranfieldowi i mnie kazano usiąść przed stołem stewardów, ale dwa metry od niego. Przeznaczono dla nas równie wygodne fotele. Wszystko odbywało się w sposób cywilizowany - nigdzie nie można było dostrzec topora katowskiego. Gdy usiedliśmy, Cranfield niedbale założył nogę na nogę. Wyglądał na pewnego siebie, odprężonego. Nie byliśmy z Cranfieldem jakoś zaprzyjaźnieni. On odziedziczył majątek po swoim ojcu, fabrykancie mydła, któremu nie udało się uzyskać tytułu para, pomimo niezmordowanych zabiegów. Kombinacja bogactwa i niespełnionych ambicji społecznych zmieniła młodego Cranfielda w wyjątkowego snoba. Od kiedy mnie zatrudnił, byłem jego służącym, a on nie wiedział, jak traktować służących. Jednak był niezłym trenerem. Poza tym miał bogatych przyjaciół, których było stać na dobre konie. Jeździłem dla niego dość regularnie od ośmiu lat i chociaż z początku denerwował mnie jego snobizm, w końcu dojrzałem, by uważać go za zabawny. Nawet po tylu latach współpracowaliśmy ze sobą niczym biznesmeni, bez cienia przyjaźni. Zapewne byłby oburzony tą myślą, ale nie lubiłem go na tyle, żeby mu współczuć. Dwadzieścia lat starszy ode mnie, był wysokim, szczupłym mężczyzną o anglosaskim typie urody, z kasztanowymi, siwiejącymi włosami, długim, prostym nosem i perfekcyjnym uzębieniem. Jego wygląd był akceptowany w kręgach społecznych, w których usiłował się obracać, ale linie, które na twarzy wyryło jego spojrzenie na świat, mówiły, że nie można w nim znaleźć tolerancji i wspaniałomyślności. Cranfield ulegał przesądom społecznym i był szczodry jedynie w stosunku do ludzi, dzięki którym mógł pójść w górę. W jego kontaktach z ludźmi niższych klas czuło się wyraźnie atmosferę niechęci i urazy. Był czarujący dla swoich przyjaciół, uprzejmy publicznie dla żony, a trójka dzieci naśladowała jego pretensje do wyższości z żałosną dokładnością. Kilka dni przed rozprawą Cranfield powiedział mi, że stewardzi z Oksfordu są porządnymi ludźmi i że dwóch z nich osobiście przeprosiło go za przekazanie sprawy do Komisji Dyscyplinarnej. Przyjąłem informację bez słowa. Cranfield tak samo dobrze jak ja wiedział, że wszyscy trzej zostali
stewardami wyłącznie ze względów społecznych. Jeden z nich nie był w stanie odczytać numerów startowych z odległości pięciu kroków; drugi odziedziczył po swoim wujku zamiłowanie do wyścigów, ale nie jego wiedzę, natomiast trzeciemu zdarzyło się zapytać swojego trenera w czasie gonitwy, który to jest jego koń. Żaden z nich nawet w przybliżeniu nie był w stanie zanalizować gonitwy tak, jak to robią sprawozdawcy wyścigowi. Może byli porządnymi ludźmi, ale jako stewardzi przerażali. - Zobaczymy film z gonitwy - powiedział lord Gowery. Wyświetlano go na ekranie znajdującym się na ścianie za nami. Musieliśmy obrócić fotele. Oksfordzki sędzia z urzędu - tępy, napuszony łobuz - stał przy ekranie i pokazywał Nokauta długim wskaźnikiem. - Tym koniem się zajmujemy - stwierdził, gdy konie ustawiły się na starcie. Pomyślałem, że gdyby stewardzi znali się na swojej pracy, obejrzeliby wcześniej kilka razy film i wiedzieliby, który to Nokaut. Sędzia wskazywał na niego przez całą gonitwę. Nie był to bieg godny uwagi, odbywał się zgodnie ze schematem: Nokaut rozpoczął powoli, potem bez trudu przesunął się na czwarte miejsce, na którym pozostawał przez dwie mile lub trochę więcej. Na przedostatniej przeszkodzie wysunął się na czoło i zmierzał niezagrożony do mety. Gdyby koń lubił gonitwy tego rodzaju i był dostatecznie dobry, wygrałby bez problemów. Nokaut nienawidził być prowadzony w inny sposób. Był dobry, gdy miał swój dzień, a to po prostu nie był jego dzień. Film pokazywał, jak Nokaut wychodzi na pierwsze miejsce, biorąc przedostatnią przeszkodę. Potknął się lekko: była to oczywista oznaka zmęczenia. Musiałem go zmobilizować, popędzać przed ostatnim płotem i było to wyraźnie widoczne na filmie. Po pokonaniu ostatniej przeszkody, przed metą, zaczął potykać się pode mną i gdybym nie był agresywny, zwolniłby do kłusu. Na finiszu Wiśniowy Srokacz niespodziewanie przyspieszył i minął Nokauta, jakby ten się zatrzymał. Film nagle się skończył i ktoś włączył światło. Pomyślałem, że film rozstrzygnął sprawę, i na tym się zakończy. - Nie użył pan bata - stwierdził lord Gowery z tonem oskarżenia w głosie.
- Nie, sir - przyznałem. - Bat płoszy Nokauta. Trzeba używać wyłącznie rąk. - Nie zrobił pan nic, żeby zmusić go do większego wysiłku. - Rzeczywiście, sir. Był śmiertelnie zmęczony, co mogliście zobaczyć na filmie. - Wszyscy widzieliśmy, że nie zrobił pan nic, żeby wygrać. Siedział pan na nim spokojnie, z nieruchomymi rękami, nie zdobył się na żaden wysiłek. Spojrzałem na niego i wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. - Nokaut nie jest łatwym koniem, sir. Zawsze robi wszystko, na co go stać, ale tylko wtedy, gdy nie jest zaniepokojony. Uderzony, zatrzymuje się. Reaguje jedynie na ściskanie, delikatne uderzenia w okolice nerek i głos dżokeja. - To absolutna prawda - potwierdził z naciskiem Cranfield. - Zawsze wydawałem Hughesowi polecenia, by nie traktował koni brutalnie. Jakby nie słuchając, lord Gowery rzekł: - Hughes nie użył bata. Spojrzał pytająco na dwóch stewardów siedzących obok niego, jakby chciał zasięgnąć opinii. Ten po lewej stronie - młody mężczyzna, który kiedyś jeździł jako amator - skinął wymijająco głową, natomiast drugi drzemał. Gowery kopnął go chyba pod stołem. Obudził się gwałtownie. - Co? Tak, stanowczo - powiedział i spojrzał na mnie podejrzliwie. To jest farsa - pomyślałem z niedowierzaniem. To wszystko jest cholerną farsą. Usatysfakcjonowany Gowery skinął głową. - Rozumiem, że Hughes nigdy nie używa bata. Tępy, sadystyczny sędzia z urzędu tryskał zadowoleniem. - Jestem przekonany, że następny film będzie miał istotne znaczenie, sir. - Racja! - zgodził się Gowery. - Proszę go teraz pokazać. - Jaki film? - dopytywał się Cranfield. - Ten film pokazuje, jak Nokaut wygrywa w Reading trzeciego stycznia - odparł Gowery. Cranfield zastanawiał się przez chwilę. - Wtedy nie było mnie w Reading.
- Tak - zgodził się Gowery. - Rozumiem, że musiał pan pojechać na wyścigi w Worcester... Zamiast powiedzieć to normalnie, zrobił wszystko, żeby stwierdzenie brzmiało podejrzliwie. Cranfield wystawiał w Worcester młodego konia i chciał zobaczyć, jak się będzie spisywał. Nokaut, koń o ustalonej reputacji, nie potrzebował nadzoru. Znów zgasły światła. Sędzia użył wskaźnika, żeby pokazać najeźdźca w charakterystycznym czarno-białym szewronie i czarnym kasku, takich samych jak poprzednio. To była zupełnie inna gonitwa niż Kryształowy Puchar Lemonfizz. Aby lepiej widzieć przeszkody, szybko wysunąłem się na czoło. W połowie dystansu przesunąłem się na trzecie miejsce, żeby dać koniowi chwilę wytchnienia. Na pierwsze miejsce wróciłem dopiero po ostatniej przeszkodzie. Energicznie wymachiwałem batem i popędzałem konia rękami. Kiedy film się skończył, włączono światła i zapadła cisza pełna oskarżenia. Cranfield spojrzał na mnie, marszcząc brwi. - Hughes, zgodzi się pan chyba ze mną, że używał pan bata - powiedział Gowery z ironią w głosie. - Tak, sir - potwierdziłem. - Jaka to była gonitwa? - Ostatnia gonitwa w Reading - odparł zirytowany. - Proszę nie udawać, że pan nie wie. - Zgadzam się, że film przedstawiał ostatnią gonitwę w Reading, ale Nokaut nie brał w niej udziału. Tu widzieliśmy Włóczęgę. Tak samo jak Nokaut, ten koń jest własnością pana Kessela, więc barwy są takie same. Ponadto te konie pochodzą od tego samego ojca, co powoduje, że są podobne, ale to był Włóczęga. On prawidłowo reaguje na bat. Zapadła głucha cisza. Przerwał ją Cranfield. Chrząknął. - Hughes ma absolutnie rację. To Włóczęga. Nie zauważył, dopóki nie zwróciłem na to uwagi - pomyślałem rozbawiony. Ludzie zbyt łatwo wierzą w to, co im się powie. Rozległy się pospieszne szepty. Nie pomogłem im. Musieli to rozważyć. W końcu odezwał się lord Gowery: - Czy ktoś ma księgę protokołów?
Urzędnik siedzący najbliżej drzwi wyszedł, by ją przynieść. Gowery otworzył księgę i długo przypatrywał się wynikom z Reading. - Zdaje się, że obejrzeliśmy zły film - powiedział ospale. - Nokaut brał udział w szóstej gonitwie w Reading, która zwykle jest ostatnią. Jednak teraz okazuje się, że tego dnia było siedem gonitw: gonitwa debiutantów została podzielona na dwie części i odbyła się na początek i zakończenie dnia. Włóczęga wygrał siódmy bieg. Sądzę, że jest to łatwo zrozumiała pomyłka. Nie uznałem, że pomógłbym sobie, gdybym powiedział, że jest to haniebna pomyłka, jeśli nie zbrodnicza. - Czy możemy teraz obejrzeć właściwy film? - zapytałem uprzejmie. - Z gonitwy, którą wygrał Nokaut. Lord Gowery chrząknął. - Nie sądzę... aa... żebyśmy go tutaj mieli. Jednak - szybko się pozbierał - nie jest nam potrzebny. Nie ma tutaj znaczenia. Nie zajmujemy się wynikami z Reading, ale z Oksfordu. Dech we mnie zaparło. Byłem naprawdę zdumiony. - Ale gdyby pan obejrzał bieg Nokauta, zobaczyłby, że w Reading zachowywałem się tak jak w Oksfordzie: nie używałem bata. - Hughes, to jest rzecz uboczna, bo w Reading może nie potrzeba było używać bata, natomiast w Oksfordzie tak. - Ależ sir, to jest ważna rzecz - protestowałem. - W Oksfordzie jechałem na Nokaucie w ten sam sposób jak w Reading, gdzie wygrałem, tylko że w Oksfordzie koń był zmęczony. Lord Gowery zupełnie mnie zignorował. Popatrzył na stewardów i zauważył: - Nie możemy tak tracić czasu. Do lunchu musimy przesłuchać trzech lub czterech świadków. Drzemiący starszy steward przytaknął i spojrzał na swój zegarek. Młodszy steward też skinął głową i uniknął mojego wzroku. Znałem go dość dobrze z czasów, gdy był dżokejem amatorem i często się z nim ścigałem. Wszyscy cieszyliśmy się, kiedy został stewardem, gdyż znał z pierwszej ręki przypadkowe okoliczności, które mogą pojawić się w czasie gonitwy i ogłupić najbystrzejszego. Myśleliśmy, że zawsze będzie wyjaśniał wątpliwości i przedstawiał nasz punkt widzenia. Patrząc na jego spuszczoną głowę,
skruszoną minę, zrozumiałem, że oczekiwaliśmy zbyt wiele. Jak dotąd w czasie rozprawy nie powiedział ani jednego słowa i wyglądał - chociaż wydawało się to dziwne - na zastraszonego. Jako dżokej Andrew Tring był niefrasobliwy, zabawny, niemal szaleńczy na przeszkodach. Niedawno odziedziczona godność baroneta i ta rola stewarda w czasie rozprawy wydawały się go przytłaczać. O lordzie Plimbornie - starym śpiochu - wiedziałem niewiele, znałem tylko jego nazwisko. Miał chyba ponad siedemdziesiąt lat. Trząsł się przy każdym ruchu, jakby dreszcze opanowały całe jego ciało i zamierzały doprowadzić do śmierci. Pomyślałem, że słyszy lub rozumie najwyżej jedną czwartą tego, co się mówi. Rozprawę zwykle prowadziło trzech stewardów, ale tym razem było ich czterech. Czwarty steward, który siedział po lewej ręce Andrew Tringa, jeśli się nie myliłem, nie wchodził w skład Komisji Dyscyplinarnej, był tylko stewardem dyscyplinarnym. Jednak sterta papierów leżących przed nim była taka sama, jeśli nie większa, jak przed innymi. Śledził każde słowo z przenikliwym wzrokiem. Dokładnie nie wiedziałem, jaka jest jego rola, ale nie ulegało wątpliwości, że Wykeham, drugi baron Ferth, przywiązuje dużą wagę do wyników rozprawy. Jako jedyny spośród stewardów wydawał się zdenerwowany tym, że pokazano zły film. - Jeśli dobrze pamiętacie, odradzałem pokazywanie filmu z gonitwy w Reading - powiedział cicho, ale na tyle wyraźnie, że mogliśmy to z Cranfieldem usłyszeć. Gowery spojrzał na niego wzrokiem tak lodowatym, że zmroziłby każdego bardziej wrażliwego człowieka, ale wewnętrzny żar Fertha stopił spojrzenie bez trudu. - Zgodziłeś się nic nie mówić - mruknął Gowery takim samym świdrującym półszeptem. - Będę wdzięczny, jeśli będziesz tego przestrzegał. Cranfielda zamurowało ze zdumienia. Gdy o tym myślałem następnego dnia, ta wymiana złośliwości wydawała się jeszcze bardziej niewiarygodna. Zastanawiało mnie, co tam robił Ferth, jeśli nie był członkiem zespołu orzekającego i wyraźnie jego zdanie nie miało znaczenia...
Dzwoniący telefon przerwał moje rozmyślania. Poszedłem do salonu. Dzwonił kolega, który mi współczuł i próbował pocieszyć. Przypomniał, że on sam, trzy lub cztery lata temu, miał na krótko zawieszoną licencję i wie, jak ja się czuję. - Jim, to miłe z twojej strony, że zadałeś sobie trud. - Żaden trud, stary. Nie pękaj i tyle. Jak to wyglądało? - Paskudnie - odparłem. - Nie słuchali tego, co ja lub Cranfield mamy do powiedzenia. Postanowili, że jesteśmy winni, zanim się tam zjawiliśmy. Jim Enders roześmiał się. - Nie jestem zdziwiony. Wiesz, co mi się przytrafiło? - Nie. Co? - Kiedy zwracali mi licencję, zwołali rozprawę na wtorek, a potem, z jakichś powodów, przesunęli ją na czwartkowe popołudnie. Na początek zaczęli huczeć i bić pianę, ostrzegali mnie. Trzymali chwilę w niepewności, zanim zwrócili licencję. Wtedy to pomyślałem, że wezmę do domu Kalendarz Gonitw, żeby wiedzieć co i kiedy, i tak dalej, no i wziąłem go. Kalendarz wydrukowano w czwartek o dwunastej. Zwróć uwagę: o dwunastej. Otwieram go i pierwsze, co widzę, to notatka mówiąca, że moja licencja została odnowiona. Co o tym powiesz? Opublikowali wyniki rozprawy dwie godziny przed jej rozpoczęciem! - Nie wierzę - przyznałem. - To prawda - odparł. - Niby wtedy oddawali mi licencję, nie odbierali. Ale mimo wszystko to pokazuje, że wcześniej podejmują decyzje. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego w ogóle zawracają sobie głowę drugą rozprawą. Stary, dla wszystkich jest to strata czasu. - To nieprawdopodobne - stwierdziłem, ale wierzyłem mu. Przed rozprawą bym tego nie zrobił. - Kiedy zwrócą ci licencję? - spytał Jim. - Nie powiedzieli. - Nie powiedzieli ci też, kiedy możesz złożyć odwołanie? - Nie. Żeby się uspokoić, Jim zaklął ostro. - To już inny problem, stary. Musisz odpowiednio wybrać moment na złożenie odwołania.
- Co masz na myśli? - Kiedy ja się chciałem odwołać, powiedzieli mi, że mogę to zrobić, ale jedyny steward, który ma władzę, żeby rozpatrzyć wniosek, wyjechał na Maderę i muszę poczekać, aż wróci... Kiedy w południe konie wróciły z drugiego treningu, mój kuzyn Tony wczłapał się po schodach na górę i zabrudził dywan gnojem i słomą. To na terenie jego stajni, nie Cranfielda, mieszkałem. Miał trzydzieści boksów, trzydzieści dwa konie, do tego dom, żonę, czwórkę dzieci i przekroczone konto bankowe. Budował kolejnych dziesięć boksów, piąte dziecko miało urodzić się za cztery miesiące, a dług na koncie rósł. Mieszkałem sam w mieszkaniu przy podwórzu i jeździłem na wszystkich koniach z jego stajni. Do tej pory wszystko było normalnie. Od trzech lat, od kiedy tu się wprowadziliśmy, sprawy układały się coraz pomyślniej. Utrata licencji oznaczała, że Tony i właściciele koni będą musieli znaleźć innego dżokeja. Opadł przygnębiony na zielony, welwetowy fotel. - Jak tam z tobą, w porządku? - Tak - odparłem. - No to nalej mi drinka. Napełniłem do połowy whisky pękatą szklaneczkę. - Lód też? - Jak jest. Podałem mu szklankę, jednym łykiem wyraźnie zmniejszył jej zawartość. Tak się zaczynało u niego odzyskiwanie równowagi. Nasze matki były siostrami, Walijkami. Moja poślubiła miejscowego chłopaka, więc przyszedłem na świat jako stuprocentowy Celt: niski, krępy, ciemnowłosy. Moja ciotka uciekła z domu z prawie dwumetrowym jasnowłosym olbrzymem z Wyoming, który wyposażył Tony’ego w większość
swoich cech fizycznych i zmącił jego umysł. Po zrzuceniu munduru lotnictwa armii amerykańskiej ojciec Tony’ego wrócił do pracy jako robotnik rolny - nie był właścicielem farmy, jak sądziła rodzina jego żony - i uznał, że najważniejsza dla jego jedynego syna jest nauka jazdy konnej, a nie zdobywanie wiedzy z jakichś dziwnych książek. Tony przeto z entuzjazmem opuszczał lekcje i nigdy tego nie żałował. Pierwszy raz spotkałem się z nim, kiedy miał dwadzieścia pięć lat. Wtedy umarł jego ojciec i odwiózł szczerze rozpaczającą matkę z powrotem do Walii. W ciągu siedmiu lat od tego czasu zdobył szybko angielską żonę, wpółbrytyjski akcent, beznamiętną wiedzę na temat angielskich wyścigów konnych, pracę jako asystent trenera i własną stajnię. Oprócz tego, gdzieś po drodze, nabył nienasycony angielski pociąg do whisky. - Co zamierzasz zrobić? - zapytał, spoglądając na uszczuplonego drinka. - Dokładnie nie wiem. - Wrócisz do domu rodzinnego? - Nie po to, by tam mieszkać - odparłem. - Za daleko doszedłem. Uniósł lekko głowę i rozejrzał się po pokoju, uśmiechając się. Spojrzał na gładkie, białe ściany, gruby, brązowy dywan, fotele z pokryciami w trzech odcieniach zieleni, zabytkowe meble, grube i drogie, różowe i pomarańczowe zasłony. - Tak, za daleko - zgodził się. - Odbyłeś długą drogę z farmy Coedlant, chłopcze... - Nie dłuższą niż ty z prerii.Pokręcił głową. - Ja wciąż mam korzenie w ziemi. Ty swoje wyrwałeś. Przenikliwy facet ten Tony - niezwykła mieszanka surowej inteligencji i słomy w butach. Miał rację: ja swoją wytrząsnąłem. Powiodło się nam. - Chcę porozmawiać z kimś, kto brał udział w ostatniej rozprawie - powiedziałem nagle. - Chcesz mieć to za sobą i zapomnieć o tym - uprzedził mnie. - Od razu wyciąć macicę. Roześmiałem się, co było szczególne w mojej sytuacji.
- Nie dla samego bólu - wyjaśniłem. - Chcę po prostu wiedzieć, czy to, co się wczoraj wydarzyło, było... niezwykłe. Mam na myśli procedurę, formę rozprawy. Odrębną sprawą jest to, że większość dowodów została spreparowana. - I o tym właśnie mamrotałeś, wracając do domu? O to ci chodziło, gdy raczyłeś przerywać głuche milczenie? - Chodziło mi tylko o jedno: „Oni nie wierzyli w nasze słowa”. - Zatem kto co spreparował? - To jest pytanie. Podsunął pustą szklankę. Nalałem mu trochę whisky. - Mówisz poważnie? - Tak. Wyszliśmy z punktu A, w którym jechałem na Nokaucie po zwycięstwo, i dotarliśmy do punktu B, w którym stewardzi doszli do wniosku, że tego nie robiłem. Po drodze było paru ustrzelonych ptaszków. - Widzę, że coś się burzy we wczorajszych zwłokach - rzekł. - W jakich zwłokach? - W tobie. - Och. - Powinieneś trochę więcej pić - stwierdził. - Postaraj się. Zacznij od zaraz. - Pomyślę o tym. - Zrób to. - Powoli wstał. - Pora na lunch. Czas wrócić do piskląt czekających z szeroko otwartymi ustami na robaki. - A jakie dzisiaj będą te robaki? - Diabli wiedzą. Poppy powiedziała, żebyś przyszedł, jeśli chcesz. Pokręciłem głową. - Musisz coś zjeść - zaprotestował. - Tak. Przyjrzał mi się uważnie. - Myślę, że weźmiesz się w garść - rzekł. Odstawił pustą szklankę. - Wiesz, że jesteśmy tutaj, gdybyś czegoś potrzebował: towarzystwa, jadła, tańczących girlasek i innych małych uciech...
Podziękowałem kiwnięciem głowy i Tony poczłapał po schodach na dół. Nic nie wspomniał o swoich koniach, gonitwach lub innych dżokejach, których będzie musiał zatrudnić. Nie powiedział, że moje dalsze przebywanie w tym mieszkaniu będzie dla niego kłopotliwe. Nie wiedziałem, co z tym zrobić. To mieszkanie było moim domem, jedynym domem. Zostało zaprojektowane, przebudowane i umeblowane przeze mnie. Lubiłem je i nie chciałem go opuszczać. Zawlokłem się do sypialni. Łóżko było dla dwóch osób, ale poduszka dla jednej. Na toaletce, w srebrnych ramkach, stało zdjęcie Rosalind. Byliśmy małżeństwem od dwóch lat, kiedy, jak to często robiła, pojechała spędzić weekend z rodzicami. W sobotę byłem zajęty: brałem udział w pięciu gonitwach w Market Rasen. Pod wieczór do sali ważeń przyszedł policjant i oznajmił sucho, że teść z teściową i moją żoną wybrał się do przyjaciół. W ulewnym deszczu źle ocenił drogę wyprzedzania i zderzył się czołowo z ciężarówką. Cała trójka zginęła na miejscu. Od tego wypadku minęły cztery lata. Już dość często nie mogłem sobie przypomnieć jej głosu. Innym razem wydawało mi się, że jest w sąsiednim pokoju. Kochałem ją namiętnie, ale jej odejście już nie raniło. Cztery lata to długi okres czasu. Chciałem, by była tutaj, ze swoją burzliwą naturą i niepohamowaną wiernością, żebym mógł opowiedzieć jej o rozprawie, podzielić się z nią poczuciem nieszczęścia, aby dodała mi otuchy. Rozprawa... Pierwszym świadkiem Gowery’ego był dżokej, który finiszował na trzeciej pozycji w Pucharze Lemonfizz dwie lub trzy długości za Nokautem. Charlie West, dwudziestoletni, niedojrzały chłopak z okrągłą twarzą, miał naturalny talent, ale mało dyscypliny wewnętrznej. Cenił się wysoko i jego kariera była zagrożona przez przekonanie, że reguły mają zastosowanie tylko w stosunku do innych ludzi. Wydawało się, że majestat i dostojeństwo urzędu na placu Portmana tłamszą go. Wszedł do pokoju zdenerwowany i stanął tam, gdzie mu kazano:
z lewej strony stołu stewardów. Wbił spojrzenie w stół i uniósł wzrok tylko raz lub dwa razy w czasie całego zeznania. Gowery zapytał, czy pamięta gonitwę. - Tak, sir. - Było to ciche, ledwo słyszalne mamrotanie. - Proszę mówić głośniej - zdenerwował się Gowery. Stenograf wstał od swojego stolika i przestawił mikrofon bliżej Charliego Westa. Charlie West chrząknął. - Co wydarzyło się w czasie gonitwy? - Cóż, sir... Czy mam rozpocząć od początku? - West, nie ma potrzeby przedstawiać zbędnych szczegółów - powiedział zirytowany Gowery. - Proszę tylko opowiedzieć, co wydarzyło się na przeciwległej na drugim okrążeniu. - Rozumiem, sir. No... Kelly, to znaczy miałem na myśli Hughesa, sir... Hughes... No... Jak... - West, do rzeczy. Głos Gowery’ego mógł postawić nieboszczyka na nogi. Intensywnie czerwone plamy pojawiły się na szyi Charliego Westa. Przełknął ślinę. - Na przeciwległej, gdzie konie znikają na kilka sekund z widoku publiczności, no, tam, sir... Hughes mocno ściągnął cugle koniowi, sir... - I co powiedział? - Powiedział: „Okej. Zwalniam, chłopaki”, sir. - West, proszę to powtórzyć - polecił Gowery wyraźnym głosem, chociaż za pierwszym razem wszyscy dokładnie słyszeli i słowa nagrały się na magnetofonie. - Sir, Hughes powiedział: „Okej. Zwalniam, chłopaki”. - A jak ty to zrozumiałeś, West? - No, sir, że nie będzie tego robił. On zawsze to mówi, żeby wprowadzić nas w błąd. - Zawsze? - No, coś w tym rodzaju. Zapadła znacząca cisza. - Panie Cranfield, Hughes, możecie zadawać świadkowi pytania, jeśli chcecie - odezwał się formalnie Gowery. Powoli wstałem z fotela.
- Mówisz poważnie, że w czasie Pucharu Lemonfizz ściągnąłem cugle i powiedziałem: „Okej. Zwalniam, chłopaki”? - zapytałem cierpko. Skinął głową. Zaczął się pocić. - Proszę, powtórz to głośno. - Tak. Powiedziałeś to. - Nie powiedziałem. - Słyszałem. - Nie mogłeś słyszeć. - Słyszałem. Zamilkłem. Po prostu nie miałem pomysłu, co powiedzieć. Wyglądało to jak wymiana słów na placu zabaw: zrobiłeś, nie zrobiłem, zrobiłeś, nie zrobiłem... Usiadłem. Wszyscy stewardzi i urzędnicy siedzący za nimi patrzyli na mnie. Dostrzegałem, że wszyscy, co do jednego, wierzą Westowi. - Hughes, czy masz w zwyczaju używać tego zwrotu? - Nie, sir. - Czy kiedykolwiek go użyłeś? - Nie w czasie Pucharu Lemonfizz. - Hughes, zapytałem, czy kiedykolwiek go użyłeś? Kłamać albo nie kłamać... - Tak, sir. Użyłem go raz lub dwa razy, ale nie na Nokaucie podczas Pucharu Lemonfizz. - Wystarczy, że w ogóle to powiedziałeś, Hughes. Sami będziemy wyciągać wnioski, kiedy to powiedziałeś. - Wsunął jedną kartkę na spód sterty i wyciągnął inną. Spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem, który mówił, że zna jej treść na pamięć, i kontynuował: - A teraz, West, powiedz nam, co zrobił Hughes po wypowiedzeniu tych słów. - Zwolnił, sir. - Jak to zaobserwowałeś? - Pytanie było formalnością. Zadał je tonem, który mówił, że zna odpowiedź. - Znajdowałem się właśnie obok Hughesa, kiedy powiedział o tym wstrzymaniu konia. Potem jak gdyby zgarbił ramiona, sir, ściągnął cugle, sir, i, no, znalazł się za mną, jakby wypadał, że tak powiem.
- Ale skończył gonitwę przed tobą - wtrącił wściekle Cranfield. - Tak, sir. - Charlie West utkwił wzrok w lordzie Gowerym i mówił tylko do niego. - Mój stary koń nie mógł dotrzymać tempa i Hughes znów mnie wyprzedził na przedostatniej przeszkodzie, że tak powiem. - Jak Nokaut wziął przeszkodę? - Łatwo, sir. Prawidłowo, przy zejściu się nie potknął. - Hughes utrzymuje, że Nokaut był krańcowo wyczerpany w tym momencie. Charlie West zrobił krótką przerwę. W końcu się odezwał: - Nic o tym nie wiem, sir. Myślałem, że Nokaut jakby wygra, sir. Ciągle myślę, że powinien wygrać, sir, będąc takim koniem, sir. Gowery spojrzał w lewo i prawo, by się upewnić, że jego koledzy zwrócili na to uwagę. - West, czy z twojej pozycji pod koniec gonitwy mogłeś dostrzec, czy Hughes robi wszystko, żeby wygrać? - No, nie wyglądało na to. Było to dziwne, że tak powiem. - Dziwne? - Tak, sir. Bo Hughes jest w tym takim artystą... - Artystą w czym? - No, z trybun wygląda, że na finiszu jest potworny bałagan, ale on wszystko kontroluje. - Hughes ma w zwyczaju tak jechać, żeby nie wygrać? Charlie West zastanawiał się przez chwilę. - Tak, sir. - Dziękuję, West - rzucił lord Gowery z nieszczerą uprzejmością. - Możesz odejść i usiąść z tyłu. Charlie West jak królik popędził w stronę krzeseł przeznaczonych dla tych, którzy skończyli składać zeznania. Cranfield gwałtownie obrócił się w moją stronę i zapytał: - Dlaczego nie upierałeś się, że on to wszystko wymyślił? - Czy pan sądzi, że by mi uwierzyli? Spojrzał niespokojnie na oskarżycieli znajdujących się naprzeciw i znalazł odpowiedź w ich nieprzejednanym wzroku. Mimo wszystko wstał i zrobił wszystko, co było można.
- Lordzie Gowery, film z Pucharu Lemonfizz nie potwierdza zarzutów Westa. W żadnym momencie Hughes nie wstrzymał swojego konia. Za późno uniosłem rękę, by go powstrzymać. Na zawziętych twarzach Gowery’ego i lorda Fertha pojawiła się satysfakcja. Równie dobrze jak ja wiedzieli, że film potwierdza to, co powiedział West. Czując, że Nokaut traci siły, dałem mu milę przed metą chwilę wytchnienia i to normalne zachowanie stało się teraz powodem opacznej interpretacji. Cranfield spojrzał na mnie zdziwiony moją reakcją. - Dałem mu chwilę wypoczynku - powiedziałem przepraszającym głosem. - To widać. Usiadł ciężko, zmarszczył brwi z niepokoju. - Proszę wprowadzić pana Newtonnardsa - zwrócił się Gowery do urzędnika, jakby Cranfield nic nie powiedział. Trochę trwało, nim pojawił się tajemniczy pan Newtonnards. Gowery odwrócił się w stronę drzwi, dając mi możliwość spojrzenia na jego patrycjuszowski profil. Prawie z przerażeniem stwierdziłem, że nic o nim nie wiem jako człowieku. Pewnie i on nic o mnie nie wiedział. Był jednak dla mnie autorytetem przez duże A. Nie kwestionowałem jego prawa do osądzania mnie, zakładałem tylko w naiwności ducha, że będzie to robił uczciwie, mądrze i sprawiedliwie. Złudzenie. Pokierował swoim świadkiem w sposób, który zatrząsłby całym sądem do spraw kryminalnych Old Bailey. Słyszał prawdę w kłamstwach Charliego Westa i kłamstwo w moich prawdziwych słowach. Był zarówno oskarżycielem jak i sędzią. Dopuszczał jedynie świadectwa, które pasowały do jego punktu widzenia. Rozpraszał wątpliwości, w których chciałem go utrzymywać, niczym huragan rozpędzający stada ptaków. Czułem bezlitosny cynizm, który roztaczał ze swojego miejsca. Byłem też zawstydzony swoją wcześniejszą nadzieją. Z tym doświadczeniem, które miałem, powinienem to przewidzieć. Pan Newtonnards wyłonił się z poczekalni i podszedł do miejsca dla świadków przy stole stewardów. Paradował z czerwoną różą przypiętą do klapy marynarki. Niósł ze sobą ogromną, niebieską księgę. W przeciwieństwie do Charliego Westa był pewny siebie, nie denerwował się.
Zobaczywszy, że wszyscy siedzą, rozejrzał się za krzesłem, a gdy nie zauważył, poprosił o nie. Po sekundzie wahania Gowery skinął głową i stojący przy drzwiach urzędnik do wszystkiego podstawił krzesło. Pan Newtonnards umieścił na nim swoje zadbane, ubrane w perłowosiwy garnitur cielsko. - Kim on jest? - zapytałem Cranfielda. Cranfield pokręcił głową i nie odpowiedział, ale znał go, bo aura niepokoju wokół niego zgęstniała. Andrew Tring przerzucił stos papierów, znalazł kartkę, której szukał, i wyciągnął ją. Lord Plimborne znów zamknął oczy. Nie miało to dla mnie znaczenia, ponieważ władza znajdowała się w rękach Gowery’ego i Fertha, a Andy Tring i Plimborne byli tylko dekoracją. Lord Gowery też wyciągnął kartkę. Znów odniosłem wrażenie, że zna jej treść na pamięć. - Pan Newtonnards? - Tak, lordzie. - Miał lekki londyński akcent stłumiony przez lata używania cygar i szampana. Wyglądał na ponad pięćdziesiąt lat. Domyśliłem się, że nie jest głupi, zna świat i ma przyjaciół w show-biznesie. Nie pomyliłem się bardzo: okazało się, że pan Newtonnards jest bukmacherem. - Panie Newtonnards, czy byłby pan tak uprzejmy i opowiedział nam o pewnym zakładzie, który pana zaskoczył? - odezwał się Gowery. - Tak, lordzie. Byłem w swoim punkcie, gdy przyszedł ten gość i chciał postawić pięćdziesiąt funtów na Wiśniowego Srokacza. - Przerwał, jakby myślał, że to wystarczy. - Proszę opisać tego mężczyznę i powiedzieć nam, jak pan potraktował jego życzenie - Gowery nakłaniał go do dalszego mówienia. - Opisać go? No cóż. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Był to dość duży mężczyzna w płowym palcie. Na głowie miał filcowy kapelusz, a na ramieniu wyścigową lornetkę. Przypuszczam, że był w średnim wieku. Być może miał wąsy. Faktycznie nie przypominam sobie. Opis odpowiadał połowie widzów oglądających wyścigi konne.
- Zapytał, ile płacę za Wiśniowego Srokacza - kontynuował Newtonnards. - Nie wypisałem stawki na tablicy, wiedząc, że jest takim outsiderem. Zaproponowałem mu dziesięć za jednego, ale powiedział, że to za mało, i wyglądało, że zamierza zrezygnować. Cóż... - Newtonnards zrobił znaczący gest pulchną dłonią. - Interes nie był zbyt ryzykowny, więc zaproponowałem sto za sześć. Czy mógłbym być uczciwszy, wiedząc, że w gonitwie bierze udział tylko osiem koni? To była najgorsza decyzja, jaką podjąłem od dłuższego czasu. - Przygnębienie zmieszane ze stoicyzmem odmalowało się na jego nabrzmiałej twarzy. - Zatem kiedy Wiśniowy Srokacz zwyciężył, wypłacił pan wygraną? - Właśnie. Wyłożył pięćdziesiąt funciaków, a ja wypłaciłem dziewięćset. - Dziewięćset funtów? - Tak jest, lordzie - potwierdził ochoczo Newtonnards. - Dziewięćset funtów. - Czy możemy zobaczyć zapis tego zakładu? - Oczywiście. - Otworzył ogromną niebieską księgę na zaznaczonej stronie. - Po lewej, w połowie strony. Zakład podkreśliłem czerwoną linią. Dziewięćset funtów i pięćdziesiąt, numer zakładu: 972. Księga trafiła na stół stewardów. W tej sytuacji Plimborne obudził się i wszyscy czterej stewardzi badawczo przyjrzeli się stronie. Księga wróciła do Newtonnardsa, który zamknął ją i położył przed sobą. - Czy nie był to zbyt duży zakład na outsidera? - zapytał Gowery. - Tak, lordzie, był. Ale z drugiej strony świat pełen jest naiwniaków, z tym zastrzeżeniem, że od czasu do czasu wygrywają. - Zatem nie niepokoił się pan, ryzykując tak dużą sumę? - Rzeczywiście nie, lordzie. W gonitwie brał przecież udział Nokaut. W każdym razie część zakładu ponownie postawiłem w zakładzie trzydzieści za trzy. Zatem na tym koniu straciłem właściwie pięćset funtów. Poza tym zebrałem 320 funtów na Nokauta i inne konie, więc na gonitwie na czysto straciłem 185 funtów. - Panie Newtonnards, nie pytamy się, ile pan stracił, ale o tożsamość osoby, która wygrała dziewięćset funtów, stawiając na Wiśniowego Srokacza - zauważył Gowery.
Ciarki przeszły mi po plecach. Jeśli West mógł kłamać, mogli też inni. - Jak już oświadczyłem, lordzie, nie znam jego nazwiska. Kiedy podszedł do mnie, wydawało mi się, że skądś go znam, ale przy moim zajęciu widuję wielu ludzi, więc nie myślę o nich zbyt dużo. Proszę mnie zrozumieć. Aż do momentu, kiedy mu wypłacałem po ostatniej gonitwie. Potem gdy jechałem do domu, to mi się przypomniało i zacząłem się zastanawiać, przyznam szczerze... - Proszę udzielić bardziej konkretnych wyjaśnień - powiedział Gowery z cierpliwością kota czyhającego przy mysiej norze. Nadzieja czyni oczekiwanie przyjemnym. - Różnił się od osoby, z którą rozmawiał. Stał przy padoku przed pierwszą gonitwą. Nie wiem, dlaczego zapamiętałem to, ale zapamiętałem. - Z kim rozmawiał pański klient? - Z nim. - Gwałtownym ruchem głowy wskazał w naszym kierunku. - Z panem Cranfieldem. Cranfield natychmiast zerwał się z fotela. - Czy pan sugeruje, że doradziłem pańskiemu klientowi, żeby postawił na Wiśniowego Srokacza? - Jego głos trząsł się z oburzenia. - Nie, panie Cranfield - oznajmił Gowery głosem przenikliwym jak północny wiatr. - Sugestia jest inna: ten klient działał w pańskim imieniu i to pan postawił na Wiśniowego Srokacza. - To bezczelne kłamstwo! Jego stanowcze zaprzeczenie padło na jałowy grunt. - Gdzie jest ten tajemniczy człowiek? - zażądał odpowiedzi. - Ten nieznany, niezidentyfikowany nikt? Jak, do diaska, możecie zmyślać taka historie i przedstawiać ją jako poważny dowód? To jest absurd. Oczywisty, zupełny absurd. - Zakład był zaskakujący - oświadczył twardo Gowery, wskazując na księgę. - A ja widziałem, jak pan rozmawiał z tym klientem - potwierdził Newtonnards. Wściekłość odebrała Cranfieldowi mowę i w końcu usiadł. Podobnie jak ja nie znajdował słów, które mogłyby podważyć z góry wyrobiony sąd.
- Panie Newtonnards, czy rozpoznałby pan tego klienta? Wahał się tylko przez chwilę. - Tak. - Czy widział go pan na wyścigach od czasu gonitwy o Puchar Lemonfizz? - Nie. Nie widziałem. - Jeśli go pan ponownie zobaczy, będzie mógł pan go wskazać lordowi Gowery? - Jeżeli lord Gowery będzie na wyścigach. - Kilku niższych rangą urzędników uśmiechnęło się, ale Newtonnards, by oddać mu sprawiedliwość, nie zrobił tego. Nie byłem w stanie wymyślić żadnego innego pytania, które mógłbym mu zadać, i wiedziałem, że nie zrobiłem nic, by się bronić. Doprowadzało mnie to do wściekłości. Z własnego wyboru znaleźliśmy się w starych złych czasach, kiedy ludzie stający przed sądami dyscyplinarnymi, zajmującymi się oszustwami podczas wyścigów konnych, byli pozbawieni prawa do adwokata. Jeśli nie wiedzieli, jak bronić, jakie pytania i w jakiej formie zadawać, był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, po prostu pech. Teraz nie można było jednak mówić o pechu. Był to nasz głupi błąd. Prawnik byłby w stanie rozbić zeznanie Newtonnardsa w puch, ale ani Cranfield, ani ja nie wiedzieliśmy, jak to zrobić. Cranfield próbował. Znów wstał z fotela. - Bynajmniej nie obstawiałem Wiśniowego Srokacza, postawiłem na Nokauta. Możecie sprawdzić u mojego bukmachera. Gowery po prostu nie odezwał się i Cranfield powtórzył swoje słowa. - Dobrze, postawił pan. Ale to nie ma nic do rzeczy. Cranfield usiadł z otwartymi ze zdziwienia ustami. Doskonale wiedziałem, jak się czuł. Nie tylko walił głową w mur, ale był też atakowany. Odprawili Newtonnardsa, który odszedł spokojnym krokiem i zajął miejsce obok Charliego Westa. To, co powiedział, zostało za nim, łatwo zapadło w umysłach urzędników. Żaden z nich nie szukał potwierdzenia faktów, nie sugerował, że może istnieją jakieś luki w określeniu tożsamości. Przekonanie, że jeżeli ktoś postawił na Wiśniowego Srokacza, by wygrać