Gordon R. Dickson
Zaginiony Dorsaj!
Lost Dorsai
Przełożyła: Anna Reszka
Wydanie oryginalne: 1980
wydanie polskie: 1993
ZAGINIONY DORSAJ
Jestem Corunna El Man.
W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City
na Cecie, dużym globie okrążającym Tau Ceti. Dokonałem tego w sześciu przejściach
fazowych, przywożąc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszą Amandę Morgan, którą
nazywają również Amandą Drugą.
Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangą, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie
byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należące do Kantonów na Dorsaj są za
drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecności w Nahar
eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajął się tym problemem, więc
rozwiązałem go, przekraczając liczbę przejść fazowych, ale dotarłem tutaj.
Wyglądało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic
dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajką. Podczas całej podróży nie rozmawiała jednak ze mną
za wiele; i to właśnie wydało mi się dość niezwykłe.
Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu,
po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastąpiła, z zemsty
pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była moją żoną. Został po niej jedynie
rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu, nic, do czego
można by wracać, żadnego miejsca, które by ją przypominało, zrezygnowałem z operacji
plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamiątkę po niej.
Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdą jest, że blizny zmieniły stosunek ludzi do
mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się
naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety.
Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię już osądzać
ich smutków i obaw. Nie, po namyśle, dochodzę do wniosku, że to coś więcej. Jakbym był
wypaloną świecą w ciemnym pokoju ich jaźni - nie dającym światła, ale bezpiecznym
towarzyszem, którego obecność upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył ich prywatności.
Bardzo wątpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel Nahar,
rozmawialiby ze mną tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy żyła Else.
Mieliśmy szczęście po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górską fortecą
niż pałacem lub siedzibą rządu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w
którym mogą lądować statki nadprzestrzenne. Wysiedliśmy ze statku, spodziewając się, że
ktoś nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się.
Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala
terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono płytkami w jasnych
kolorach, a wszędzie wokół rosły rośliny. Na wszystkich ścianach wisiały jasne, ogromne
malowidła w ciężkich ramach. Staliśmy pośrodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały
nas. Nikt się nam nie przyglądał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraźnie
podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie
należeliśmy do osób, których się nie zauważa.
Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej wiadomości. Po
powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzieś zniknęła.
- El Man... - odezwała się nagle za mną. - Spójrz!
Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednocześnie ją i obraz,
któremu się przyglądała. Wisiał wysoko na jednej ze ścian; stała tuż pod nim, patrząc w górę.
I ją, i obraz oświetlały promienie słoneczne wpadające przez przezroczystą frontową
ścianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyś Else wysoka,
szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i
tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglądem, który cechował również jej imienniczkę.
Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liści, alizarynowych
szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach.
„Leto de muerte”, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej pod spodem.
„Łoże śmierci bohatera”, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka
hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoże
ustawione na otwartej równinie pośród śladów bitwy. Wszędzie wokół leżały ciała i stali
obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy życiu otaczali
umarłego bohatera, który, potężnie umięśniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leżał
obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni,
wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzących łoże.
Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzą
wymizerowaną agonią. Żylastą ręką mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeść wyjątkowo
dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwią. Ranni oficerowie stojący wokół i
patrzący na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym
planie, na ziemi obok łoża, jakiś umierający, zwykły żołnierz w podartym mundurze wyciągał
rękę w hołdzie dla zmarłego.
Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie
musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy życia
wielu pokoleń, które zostały poświęcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Żyjemy
z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robią, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity.
- Więc tak o nas myślą - odezwała się Amanda.
Spojrzałem na boki, a potem na nią. Oprócz wyglądu odziedziczyła po pierwszej
Amandzie niezwykłą młodzieńczość. Nawet ja, który wiedziałem, że jest tylko sześć lat
młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieści parę od czasu do czasu o tym zapominałem i
byłem wstrząśnięty faktem, że ona myśli raczej jak moje pokolenie, niż jak podlotek, na
którego wygląda.
- Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura
hiszpańska, przynajmniej jeśli chodzi o dziedzictwo.
- O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia
hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów.
Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy
marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez
bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sąsiadów stał się małym, przeludnionym krajem,
który zachował zniekształconą wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół
zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni
osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język.
Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko zaludnioną
planetą, brakowało na niej żywności. Późniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców
miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni.
- Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, mają więcej niż dziesięć
procent zdrowego rozsądku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia,
czy nad rozsądek nie przedkładają mrzonek. Jeśli tak jest w Gebel Nahar...
Nie dokończyła zdania, potrząsnęła głową i - najwyraźniej usuwając obraz z pamięci -
uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego
zwrotu. W jej przypadku było to coś innego - wewnętrzne światło, głębsze i silniejsze, niż
zwykle oznaczają te słowa. Spotkałem ją dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego
kiedykolwiek pragnąłem i będę pragnął; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli
na myśli, mówiąc, że odziedziczyła zdolność pierwszej Amandy do rządzenia innymi, a
jednocześnie wzbudzania w nich miłości.
- Żadnej wiadomości dla nas? - zapytała.
- Żadnej - zacząłem. I obejrzałem się, ponieważ kątem oka zauważyłem, że ktoś się
zbliża.
Ona również się odwróciła. Naszą uwagę przyciągnął mężczyzna idący w naszą stronę
dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliźniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w
Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraźnie większy ode mnie.
Dorsajowie różnią się jednak od siebie budową i wzrostem. Poznaliśmy go - i, oczywiście, on
nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur
kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem
o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Rozpoznałem go.
Był trzecim synem sąsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się
Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez sześć lat.
- Sir... madam - powiedział, zatrzymując się przed nami. - Przykro mi, że państwo
czekaliście. Miałem kłopoty z transportem.
- Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan?
- Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać panią, madam. Przypuszczam, że
jest pani znudzona, słysząc, jak wszyscy mówią, iż rozpoznają panią dzięki zdjęciom pani
prababki?
- Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana?
- Ród El Man to nasi sąsiedzi z High Island - wyjaśnił Michael. Uśmiechnął się do
mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem sześć lat, a on przyjechał
na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do aerobusu.
- Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy za nim do jednego z przeszklonych wyjść
z terminalu.
- Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć.
Wyszliśmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi.
Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglądał, jakby
mógł pomieścić trzydziestu pasażerów. W środku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w
ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodą twarzą. Mógł mieć od
trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w części klubowej w przodzie aerobusu, tuż przed
ścianką oddzielającą kabinę sterowniczą w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy
weszliśmy.
- Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu
przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego
kapitana. Oboje są z Dorsaj. Kapitan El Man właśnie przywiózł Rozjemcę statkiem
kurierskim.
- Oczywiście, wiem o ich przyjeździe - odpowiedział Padma.
Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których
znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a
wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane.
Usiedliśmy razem. Michael zniknął w kabinie pilotów i chwilę później aerobus z lekką
wibracją uniósł się z parkingu.
- To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym
zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmość?
Padma uśmiechnął się lekko.
- Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. - Chociaż Kensie
Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o Corunnie El Manie.
- Czy jest coś, o czym wy, Exotikowie, nie słyszeliście? - zapytałem.
- Wiele rzeczy - potrząsnął głową łagodnie, ale z powagą.
- Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda.
Spojrzał na nią w zamyśleniu.
- Coś, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się
składa, że musiałem przeprowadzić pewną rozmowę telefoniczną, a telefony w Gebel Nahar
nie są tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że Michael jedzie po was,
zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu.
- Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem.
- Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego -
uśmiechnął się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznając się do tego. Domyślam się, że
słyszeliście o El Conde, tytularnym władcy Naharu?
- Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że będę
musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda.
Zorientowałem się, że chce, abym zostawił ją z nim sam na sam. Widać to było po
sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie są spostrzegawczy, ale wątpiłem,
czy Padma zauważył te dyskretne znaki.
- Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem.
Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykając za sobą drzwi. Michael siedział
rozluźniony, z jedną ręką na drążku sterowniczym. Zająłem fotel drugiego pilota.
- Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracając wzroku od nieba przed nami.
- Byłem tam tylko raz, odkąd wyjechałeś - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się
wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku.
- Przykro mi to słyszeć.
- Twój ojciec i matka mają się dobrze, słyszałem również, że u twoich braci, wśród
gwiazd, wszystko w porządku - powiedziałem. - Ale, oczywiście, wiesz o tym.
- Nie - odparł, nadal wpatrując się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich
wiadomości.
Zapadła cisza.
- Jak się tutaj znalazłeś? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wśród Dorsajów
przebywających z dala od domu.
- Słyszałem o Naharze. Pomyślałem, że dobrze by było go zobaczyć.
- Czy wiesz, że w rzeczywistości jego hiszpańskość jest fałszywa?
- Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie.
Miał oczywiście rację.
- Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa „fałszywy”. Tutejsza
sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa.
Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkąd umarła
Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż kiedykolwiek
powiedział komuś innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przednią szybę.
- Zna pan tutejszą sytuację? - zapytał.
- Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróży.
Może mnie wprowadzisz?
- Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzą panu Ian albo Kensie
Graeme. Ale, tak czy inaczej... Książę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od
pierwszych naharskich imigrantów, którzy są teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o
zapoczątkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie
udało. Mimo to, na papierze, Książę jest dziedzicznym władcą Naharu i, teoretycznie, armia
podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska
biedota - biedacy z miast i „campesinos”, a oni nienawidzą bogatych pierwszych imigrantów.
Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którą stronę się zwrócić.
- Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtowną zmianę rządu, a my
podpisujemy kontrakt z rządem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma problem.
- To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia
nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej części nie
współdziałają ze sobą zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnątrz, zapewne pańską
uwagę zwróci przede wszystkim śmieszność tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to
wszystko, co mają miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka,
pojedynki z powodu niewłaściwego spojrzenia, ideał śmierci za swój regiment lub gotowość
do zwady z innym pułkiem.
- Ależ trudno to nazwać sprawną armią - powiedziałem.
- Właśnie. To dlatego Ian i Kensie znaleźli się tutaj na kontrakcie, żeby przekształcić
naharską armię w prawdziwą siłę obronną. Księstwa wokół Naharu ostrzą sobie zęby na
tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy - zna pan reputację
Iana jeśli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli żołnierze uważają
Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjoniści nawołują, żeby ich wyrzucić, a pułki nie
współpracują z nimi. Nie sądzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoś
pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla
nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywając
kontrakt i wynosząc się stąd.
- Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjście, obecność
kogoś takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - oświadczyłem. - Tu musi chodzić o
coś więcej, jeśli w ogóle angażuje się Dorsajów.
Nic nie powiedział.
- A co z tobą? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jesteś też Dorsajem.
- Czyżby? - powiedział cicho do okna.
Na naszej rodzinnej planecie mamy określenie na osoby pokroju Michaela.
Nazywamy ich „zagubionymi Dorsajami”. Nazwy tej nie używa się w stosunku do tych,
którzy nie poświęcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy
wybrali swoją drogę życiową, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaśnienia - porzucili
ją. Jeśli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami, ale po promocji
nagle wycofał się i opuścił planetę, nie wyjaśniając niczego, nawet rodzinie.
- Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi
mnie. Miejscowi nie zaliczają mnie, na ogół, do reszty kadry - uśmiechnął się z lekkim
smutkiem - tyle że nie wyzywają mnie na pojedynki.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako swojemu
najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego miałem kłopoty ze
znalezieniem środka transportu, żeby was odebrać.
- Rozumiem - powtórzyłem. Miałem właśnie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi
kabiny otworzyły się i weszła Amanda.
- No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem?
Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem. Nie sądzę, żeby zrobiła na
nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych
rzeczy. Ale sama jej obecność, nasuwająca myśl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu
miła.
- Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem.
- Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mną Amanda.
Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i dołączyłem do Padmy w części klubowej
pojazdu. Wyglądał przez okno, patrząc na równiny leżące między miastem a niewielką górą,
od której Gebel Nahar wzięła swoją nazwę. Miasto leżało na małym wzniesieniu na zachód
od tej góry, otoczone przedmieściami i terenami uprawnymi. Za górą podobna do fortu
rezydencja, jaką była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się
rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów przystosowanych do
latania na wysokości wierzchołków drzew, chociaż, oczywiście, w razie konieczności mógł
wznieść się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowaliśmy się trzy tysiące metrów nad
ziemią. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na
mnie.
- Wasza Amanda jest zdumiewająca jak na kogoś tak młodego - odezwał się, kiedy
usiadłem naprzeciwko niego.
- Powiedziała coś podobnego o panu - odparłem. Ale jeśli chodzi o nią, nie jest tak
młoda, na jaką wygląda.
- Wiem - uśmiechnął się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet
pan wydaje mi się młody.
Roześmiałem się. Moja młodość już dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale
prawdą jest, że nie byłem nawet w średnim wieku.
- Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go.
- Tak. - Spochmurniał.
- Czy nie to właśnie sprowadziło kogoś takiego, jak pan, do Gebel Nahar?
W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie.
- Sądziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział.
- Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest położone na
uboczu.
- To prawda. - Kiwnął głową. - Ale powody, które mnie tu sprowadzają, są sprawą
Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować.
- Ale wie pan o szykującej się tutaj rewolucji?
- O, tak. - Siedział zupełnie rozluźniony, z rękami złożonymi na kolanach,
jasnobrązowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To
należy do naturalnego biegu rzeczy na tym świecie.
- Akurat na tym świecie?
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Oczywiście - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym
oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych
światach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególności w Gebel Nahar, jest głównie
rezultatem lokalnych, cetańskich czynników.
- Polityka wewnątrzplanetarna.
- Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których żadne
nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejąć kontrolę nad Kolonią lub jej
częścią.
- Które z nich popierają rewolucjonistów?
Przez chwilę wyglądał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było
wyobrażanie sobie, że mój dziwny wygląd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała również
na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się przede mną
otworzy.
- Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju
traktowania wszystkich jak... dzieci.
- A ile pan ma lat?
Uśmiechnął się.
- Dużo... coraz więcej.
- W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie
niezwykła, jeśli sąsiednie kraje nie poprą którejś ze stron w czasie rewolucji.
- Oczywiście - zgodził się. - W rzeczywistości, wszystkie maczają w tym palce,
angażując się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zaczną się rzezie, każdy będzie
walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekają na okazję do wkroczenia i
zyskania czegoś dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa
polityka i to nigdy nie jest proste.
- Co zaognia tę sytuację?
- William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego
piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych
oczach.
- William? - powtórzyłem.
- William z Cety.
- Racja - stwierdziłem, przypominając sobie. - Jest właścicielem całego tego świata,
nieprawdaż?
- Określenie „właściciel” nie jest ścisłe - powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę,
podobnie jak nad wieloma innymi światami. Pod wieloma względami jest współczesnym
przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na
przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymają się razem prowadząc z nim interesy.
Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejąć bezpośrednie rządy w Naharze, spełzły na niczym. Ma
pewną władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom.
- Więc to on stoi za rewolucją?
- Tak.
Stało się dla mnie jasne, że to właśnie zaangażowanie Williama sprowadziło Padmę
do tego cichego zakątka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim,
oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali
bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi mających
wpływ na bieg wydarzeń.
- Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na
kontrakt Graemów.
- Niezupełnie - odparł. - William, jak większość utalentowanych jednostek, zna
korzyść z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpośrednio
lub pośrednio zatrudnia wielu najemników. Jeśli tutejsze wydarzenia pogorszą reputację
Dorsaj i rynkową wartość jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyści.
- Rozumiem... - zacząłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadźwięczał nagle,
jakby od ostrego uderzenia.
- Na podłogę! - krzyknąłem, odciągając Padmę od okna, obok którego siedział.
Exotikowie mają pewną dobrą cechę - wierzą, że inni znają się na swojej robocie.
Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekaliśmy... ale dźwięk nie powtórzył się.
- Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszając się jednak z miejsca.
- Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas.
Proszę zostać na miejscu.
Wstałem i pochylony, trzymając się blisko środka pojazdu, ruszyłem do kabiny
pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne.
- Kto to mógł być? - zapytałem Michaela.
Potrząsnął głową.
- Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub
ktokolwiek. Rewolucjoniści albo, po prostu, ktoś, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoś, kto nie lubi
Exotików... albo nawet ktoś, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiś pijany,
nafaszerowany narkotykami lub macho.
- ...który ma wojskową broń.
- Właśnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy są uzbrojeni i większość,
legalnie lub nie, ma wojskową broń.
Skinął głową w stronę przedniej szyby.
- Tak czy inaczej, jesteśmy prawie u celu - oznajmił.
Wyjrzałem. Połączona ze sobą grupa budynków, stanowiąca siedzibę rządu, Gebel
Nahar, ciągnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W tropikalnym
słońcu wyglądała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzących w dół stromego zbocza.
Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem; najniżej położone
stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel Nahar, z pełną
obsadą garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lądowym i panować nad okolicą aż po
horyzont, przynajmniej po tej stronie góry.
- Czy druga strona też jest taka? - zapytałem.
- To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i prowadzącymi do
nich tunelami - wyjaśnił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów, budując tę twierdzę.
Taka jest mentalność Galisyjczyków. Może któregoś dnia oni i ich rodziny będą musieli się
tutaj schronić.
Kilka minut później znaleźliśmy się na betonowej nawierzchni lądowiska. Nasza
trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołączając do Padmy. Michael wyprowadził nas z
pojazdu. Na zewnątrz panowała niezwykła cisza.
- Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliśmy. Nasza dorsajska
trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeśli to okaże
się konieczne.
Gdzieś spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoś
krzyknął. Obejrzeliśmy się. Rozległ się odgłos biegnących stóp, a chwilę później pojawił się
żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z
naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dysząc.
- Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli...
Czekaliśmy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu.
- Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starając się utrzymać postawę na
baczność. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy!
- Kiedy? - zapytał Michael.
- Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednocześnie, z
każdego oddziału wystąpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas, by zdezerterować i
pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami,
wszystkim. Popatrzcie!
Odwrócił się i pokazał ręką. Spojrzeliśmy. Parking znajdował się na piątym lub
szóstym poziomie licząc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stąd widok na równiny,
na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok zobaczyliśmy na samym
horyzoncie - w takiej odległości, że nie było już widać żadnych szczegółów - drobne,
sporadyczne błyski odbitego światła słonecznego.
- Rozbili tam obóz; czekają na armię, która, według nich, ma nadejść z okolicznych
księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję.
- Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela.
- Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteśmy teraz jedyną strażą
przyboczną Księcia.
- Gdzie są dwaj dorsajscy dowódcy?
- W swoich biurach, sir.
- Muszę do nich natychmiast iść - oświadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w
swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami?
- Pójdę - zdecydował Padma.
Nasza piątka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierując się w
stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliśmy nimi do szeregu pomieszczeń, których
zewnętrzne ściany były całe ze szkła. Przez jedną z nich wyjrzeliśmy na równinę, gdzie
obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. Znaleźliśmy Iana i Kensiego w
jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojąc przed masywnym biurkiem, które z
powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób.
Kiedy weszliśmy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle
doświadczałem, spotykając tych dwóch. Wrażenie było wystarczająco silne, kiedy zbliżałem
się do jednego z nich, jednak gdy bliźniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się.
Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj są wyżsi ode mnie
o głowę - są zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy,
dopóki nie porównało się ich do czegoś. Z pewnej odległości łatwo dojść do wniosku, że są
nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaściwej oceny -
podchodzicie do nich wy lub ktoś, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżając się do nich, wymiar
zmienia się w oczach. Jeśli to jesteście wy, wyraźnie uświadamiacie sobie tę zmianę, a jeśli
jest to ktoś inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tą osobą. Poczuć się nagle
mniejszym w obecności innego człowieka to dziwne uczucie, jeśli jest to całkowicie
subiektywne zjawisko.
W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od
razu, kiedy weszliśmy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w sąsiedztwie domu
Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem, Amanda nie jest małą
kobietą, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ściskać Kensiego, wyglądała na drobną i
kruchą; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów.
Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi.
- Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu.
Duża ręka ścisnęła moją. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak podobny do swojego
brata bliźniaka. Prawdę mówiąc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi
ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego
światła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak że Kensie
promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemność i światło. Noc i
dzień. Brat i brat.
A jednak była między nimi bliskość, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u
dwóch innych istot ludzkich.
- Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał
mnie Ian.
- Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został ściśle
określony. Przydam się tutaj?
- Tak - powiedział Ian. - Powinniśmy porozmawiać. Jeszcze minutę...
Przywitał się z Amandą i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Książę nas przyjmie.
Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglądało na to, że
obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służących i sam Książę stanowili
wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie licząc osób w tym pokoju. Wały obronne
zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie konieczności, bronić garstka ludzi; ale my
mieliśmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraźniej
wyszkolonych tylko w maszerowaniu.
Zostawiliśmy Kensiego z Amandą i Padmą. Ian zaprowadził mnie do sąsiedniego
gabinetu, wskazał mi ręką fotel i sam też usiadł.
- Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczął.
- Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z
Cety. Jestem dowódcą Czerwonej Eskadry pod komendą Hendrika Galta. Pomijając fakt, że
Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie
robią. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem
oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta.
- To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem
fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski światła. Ręce miał oparte
o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało
się wyraźną samotność, a zarazem nieugiętość. W chwilach fizycznego zagrożenia większość
nie-Dorsajów odczuwa spokój, mając obok siebie Dorsaja, jak gdyby sądzili, że każdy z nas
będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, że w taki sam
sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większość Dorsajów, których znałem,
reagowała na obecność Iana.
Ale nie wszyscy. Z pewnością nie Kensie. Ani, jeśli się nad tym zastanowić, żaden z
Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezależnym. Nawet
Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian miał ją spotęgowaną.
- Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazując głową na niemal
niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszą na nas albo zaczną walczyć między
sobą. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni.
- Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieś „chyba że” -
powiedziałem.
- Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjście z sytuacji - stwierdził. - Jak na
razie nie ma żadnego. Naszą jedyną nadzieją jest to, że znajdzie w kontrakcie lub w obecnym
położeniu coś, co my przeoczyliśmy. Napijesz się czegoś?
- Dzięki.
Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobrązowym
płynem i przyniósł je. Usiadł, podając mi jedną. Pociągnąłem łyk jej szczypiącej zawartości.
- Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteś tutaj dobrze zaopatrzony.
Skinął głową. Wypiliśmy.
- Czy jest coś, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem.
- Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru.
- Dlaczego potrzebowaliście aż Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem.
- William. Znasz go oczywiście. Co wiesz o tutejszej sytuacji?
Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy.
- Tylko tyle? - spytał.
- Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym
przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem pełne ręce roboty.
Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiśmy wiele.
- William... - zaczął, odstawiając szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - Cóż, to
moja wina, a nie Kensiego, że wplątaliśmy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem,
zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem dość daleko.
- Jeśli są rzeczy, które rząd naharski ukrył przed tobą w trakcie omawiania kontraktu,
masz prawo od razu się wycofać.
- Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Uśmiechnął się. Wiem, że
są osoby, które uważają, że on nigdy się nie uśmiecha; to nonsens, ale jego uśmiech jest taki
jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znaleźliśmy się w pułapce; to
sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do
tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeżyjemy -
zszargamy reputację naszej planety.
Zmarszczyłem czoło.
- Jak to możliwe? Jak mogliście dać się tak złapać?
- Po części - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił ją - dlatego, że, jak
zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po części dlatego, iż nie
zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronną niż dwustronną
umowę.
- Nie rozumiem.
- Sytuacja w Naharze - wyjaśnił - jest niepewna. Mam na myśli ranczerów,
pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć tylko w niemal
pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczające ich pastwiska
powstały jakieś pięćdziesiąt cetańskich lat temu. Następnie sąsiednie kraje rozbudowały się i
uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i
wielkich indywidualnych posiadłości okazał się niepraktyczny. Oczywiście, pierwsi osadnicy,
gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego początku - dlatego
zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy.
Uśmiech powrócił na jego twarz.
- Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opóźnić to, co nieuniknione - powiedział. -
Niedawno najwyraźniej postanowili dojść do porozumienia.
- Wejść w układ z bardziej nowoczesnymi sąsiadami, czy tak? - wtrąciłem.
- W istocie, ułożyć się z resztą Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach
William.
- A zatem, jeśli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli -
stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić kontrakt. Nie
widzę problemu.
- Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. -
Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było
oczywiste, że i tak w końcu ją utracą, jeśli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoś innego - jeśli
spełni ich warunki.
- A co chcieli otrzymać w zamian?
- Gwarancję, że zachowają swój styl życia i miniaturową kulturę, którą tutaj stworzyli.
Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi.
- Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić?
- Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali
Williamowi do zrozumienia, że jeśli otrzymają to, czego chcą, przestaną zwalczać jego próby
przejęcia Naharu pod bezpośrednią kontrolę. Jemu pozostawili rozwiązanie kwestii, jak
spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst
do zerwania umowy.
Napiłem się ze szklaneczki.
- To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się,
mogąc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wcześniej mówiłeś,
wydawało mi się, że próbował jednocześnie uzyskać coś od Dorsajów. Co mu przyjdzie z
tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie
zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeśli nawet będziecie musieli wziąć pożyczkę z
dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie
wyjaśniłeś jeszcze, o co chodzi z tą pułapką, nie dotyczącą kontraktu, lecz honoru Dorsajów.
Ian skinął głową.
- William zajął się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, żeby
Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać
rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-Dorsajami, żeby przejąć
kontrolę nad sytuacją i zaprowadzić porządek w Naharze.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Następnie przystąpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniści uzyskaliby
ograniczoną reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolą, oczywiście a ranczerzy
zrezygnowaliby z wyłącznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje
rancza, jako zarządcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłą
przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec
William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztą tego świata i sporymi obszarami innych
światów.
- A zatem - powiedziałem w zamyśleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, że jego
żołnierze mogą dokonać rzeczy, których nie potrafią zrobić Dorsajowie?
- Właśnie - potwierdził Ian. - Żądamy swojej zapłaty tylko dlatego, że niewielu jest
żołnierzy takich jak my. Jeśli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy
minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i środkach - trzeba wynająć Dorsajów. Tak
jest obecnie. Ale jeśli okaże się, że inni potrafią wykonać to samo zadanie równie dobrze lub
lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zaczną głodować.
- Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyśmy to naprawić.
- Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu
wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby opanować inne światy.
Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi żołnierze znaleźli się
w jednym obozie. Ale jeśli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala Dorsajom na
zachowanie wolności i niezależności, może zaoferować nam lepszy żołd - ostatnią deskę
ratunku i nie będziemy mieli innego wyjścia, jak przyjąć go.
- Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezależnie od
kosztów.
- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wygląda na to, że nie możemy sobie pozwolić
na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak źle i tak niedobrze jesteśmy w potrzasku,
o ile Amanda nie znajdzie jakiegoś wyjścia...
W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy, i pojawiła
się w nich Amanda.
- Zdaje się, że właśnie przybyli miejscowi dostojnicy, podający się za gubernatorów...
- Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy świadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójść i
porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian?
- Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczyliśmy ich, że nie jesteśmy na każde
skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osiągniesz.
- W porządku. - Odchodząc zapytała jeszcze: - Czy Padma może iść z nami?
- Naradź się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić gubernatorów,
zabierając go ze sobą.
- Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sądzi, ale stwierdził, że powinnam zapytać
ciebie.
Wyszła.
- Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem.
- Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci coś pokazać. Ważne jest, żebyś dokładnie
poznał tutejszą sytuację. Jeśli Kensie i ja zostaniemy stąd wyrzuceni, Amanda będzie miała
tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać.
- Już mówiłem, że mogę.
- Świetnie. Chodźmy więc. Chciałem, żebyś poznał Księcia Naharu, ale czekałem na
wiadomość od Michaela, czy Książę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej zwlekać.
Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan.
- Czy on, mam na myśli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami?
Ian wyprowadził mnie z pokoju.
- Nie, jeśli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Książę ma władzę nad
wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem gubernatorów. Oni go wybierają i w rzeczywistości
sprawują tu władzę.
Opuściliśmy rząd biur i ponownie ruszyliśmy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie
wsiadaliśmy do wind i raz przejechaliśmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego
końcu Ian otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do kancelarii mieszczącej się na wprost
budynków koszar.
Żołnierz siedzący za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a może tylko
na widok Iana.
- Sir! - odezwał się po hiszpańsku.
- Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Książę przyjmie kapitana El
Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz?
- Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z
Księciem...
- Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci?
- Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekają w gabinecie kapelmistrza?
- Tak - powiedział Ian.
Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geście,
wskazując nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo czystego, ale
zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszącymi na wszystkich
ścianach.
Większości z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów strunowych
lub dętych. Był wśród nich jeden, który wyglądał jak szkocka kobza. Miał tylko jedną basową
piszczałkę o długości około siedemdziesięciu centymetrów i drugą mniejszą o połowę. Inny
przypominał róg z klawiszami, ale w dużej części opleciony czerwonym sznurkiem
kończącym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż ścian, przyglądając się
instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krześle i patrzył na mnie. Wróciłem do
niekompletnej kobzy.
- Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana.
- Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywiście, potrafię trochę się tym
posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy.
Lepiej poproś Michaela, jeśli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze.
Odwróciłem się od ściany i usiadłem.
- Co o tym myślisz? - zapytał Ian. Rozglądałem się po gabinecie.
Zerknąłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie.
- To... dziwne - powiedziałem.
Pokój rzeczywiście był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby
uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urządziliby biuro. Ale tak jak
Dorsajowie rozpoznają się po subtelnych cechach, tak istnieją drobne znaki w gabinecie
każdego żołnierza pochodzącego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć,
podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest
Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta
spostrzegawczość nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie każdy
oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właściciel gabinetu to także doświadczony
żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niż
wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna.
Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wątpienia był miejscem pracy Dorsaja.
Jednocześnie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od
razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na
ścianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porządek i woli nie
mieć broni na widoku.
- Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem.
Ian skinął głową. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił
zawiesić na jednej ze ścian transparent mówiący, że nie zamierza brać do rąk żadnej broni, nie
mógłby wyraźniej odkryć się przed łanem i przede mną.
- Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło?
- To, oczywiście, jego sprawa - stwierdził Ian.
- Tak - zgodziłem się.
Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uświadomiłem sobie, co wyczułem w
Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustający ból; a
znając kogoś od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie.
Ordynans wsadził głowę do pokoju.
- Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę.
- Dziękuję - odparł Ian.
Chwilę później wszedł Michael.
- Przykro mi, że to tak długo trwało... - zaczął.
- Wszystko w porządku - przerwał mu Ian. - Książę kazał ci czekać, zanim cię przyjął,
prawda?
- Tak, sir.
- Cóż, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana?
- Tak, sir. Jesteście obaj mile widziani.
- Dobrze.
Ian wstał i ja również. Wyszliśmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu.
- Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformował go
Ian na odchodnym. - Może będzie chciała z tobą później porozmawiać. Bądź pod ręką.
- Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za to, że mój
ordynans usprawiedliwiał moją nieobecność, kiedy przyszliście... - spojrzał na ordynansa,
który wyglądał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, żeby...
- Wszystko w porządku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłbyś wyjątkiem wśród
Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić.
- A jednak... - nie poddawał się Michael.
- A jednak - powiedział Ian. - Wiem, że są tylko muzykami. Może akurat teraz są
żołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuję
cudów.
- Cóż - ustąpił Michael. - Dziękuję, komendancie.
- Nie ma za co.
Wyszliśmy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind.
- Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy pułki odeszły?
- zapytałem, gdy szliśmy.
- Wszyscy - odparł Ian.
- I nikt więcej nie został?
Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku.
- Musisz pamiętać - powiedział - że Michael jest przecież absolwentem Akademii.
Przeszliśmy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znaleźliśmy się przed
masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknął dzwonka po prawej stronie i powiedział po
hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na
wizytę u Księcia.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna część drzwi otworzyła się, ukazując
kolejnego z muzyków Michaela.
- Proszę wejść, panowie - zaprosił nas.
- Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia?
- Odszedł, sir. Podobnie jak większość służących.
- Rozumiem.
Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było dużym holem zapełnionym
ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadził
nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, również bez okien, aż dotarliśmy do trzeciego
pokoju, tym razem z oknami na całej długości jednej ze ścian i tym samym, niezmiennym
widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierając się laską ze srebrną główką, stał chudy
jak patyk stary mężczyzna, ubrany na czarno.
Żołnierz zniknął z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca.
- Książę - powiedział, w dalszym ciągu po hiszpańsku - czy mogę przedstawić panu
kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia Naharu, Maciasa
Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente.
- Witam, kapitanie El Man - powiedział Książę. Mówił poprawniejszym i bardziej
archaicznym hiszpańskim niż inni Naharowie, których spotkałem do tej pory, a jego słaby
głos musiał być niegdyś wspaniałym basem. - Usiądziemy teraz, jeśli pozwolicie. W moim
wieku stanie jest męczące.
Spoczęliśmy w... bardziej podobnych do tronów ciężkich, zbyt miękkich fotelach z
masywnymi, wyściełanymi poręczami.
- Kapitan El Man - zaczął Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził się przywieźć
tutaj Amandę Morgan, żeby omówiła obecną sytuację z gubernatorami. Właśnie teraz z nimi
rozmawia.
- Chyba wcześniej nie spotkałem Amandy Morgan... Książę zawahał się
- Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna.
- Chciałbym ją poznać.
- Ona również pragnie spotkać się z panem.
- Może dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację, ale
przypuszczam, że większość z moich służących odeszła.
- Właśnie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian.
- Niech sobie idą - oświadczył Książę. - Ani im, ani pułkom, które zdezerterowały, nie
pozwolę do mnie wrócić.
- Jeśli Książę wybaczy - wtrącił Ian - nie znamy jeszcze powodów odejścia. Może
usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałość.
- Nie potrafię domyślić się żadnego. - Książę miał osłabiony z powodu wieku głos, ale
trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze. - Ale jeśli pan sądzi,
że istnieje jakaś przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osądem.
- Będziemy wdzięczni - powiedział Ian.
- Jest pan bardzo wyrozumiały. - Książę spojrzał na mnie. W jego tonie zabrzmiała
nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci dezerterzy - pokazał
palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywających siebie
rewolucjonistami zagrozili, że opanują Gebel Nahar. Jeśli ośmielą się przyjść tutaj, ja i kilku
wiernych sług stawimy opór. Aż do śmierci!
- Gubernatorzy... - zaczął Ian.
- Gubernatorzy nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie! - Książę zwrócił się do
niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Księcia.
Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechświecie nie ma władzy, żeby mi go
odebrać. Dopóki żyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy zabierze mnie
śmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy się nie poddam!
Nigdy nie pójdę na kompromis!
Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaż słowa się zmieniały, ich sens pozostawał
taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rządów w Naharze. Gdyby
był słabo poinformowany albo nieświadomy konsekwencji tego, co mówi, łatwiej byłoby
puścić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraźniej słabe było tylko jego chude, stare ciało,
umysł natomiast jasny i w pełni świadomy sytuacji. Głosił po prostu z niewzruszoną
determinacją, że nigdy nie podda się, na przekór rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom.
Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swoją postawę; po kilku
minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam odejść.
- Znasz więc część naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy znowu
znaleźliśmy się sami, wracając do jego biura.
Kawałek drogi przeszliśmy w milczeniu.
- Część tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w różnicy między naszym
pojęciem honoru a ich.
- I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas honor jest
kwestią obowiązku jednostki wobec samej siebie i wobec społeczności... i wreszcie całej
ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowiązek tylko wobec własnej duszy.
Roześmiałem się mimo woli.
- Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to ująłeś. Czy
czytałeś kiedyś dzieło Calderona o burmistrzu Zalamei?
- Nie sądzę. Calderon?
- Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański. Napisał poemat
pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”.
Wyrecytowałem mu strofę, którą nasunął mi na myśl.
„Al Rey la hacienda y la vida
Se ha de dar; pero el honor
Es patrimonio del alma
Y el alma soló es de Dios.”
- „Mienie i życie zawdzięczamy Królowi - mruknął Ian - ale honor jest majątkiem
duszy, a dusza należy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myśli.
Zacząłem coś mówić, ale doszedłem do wniosku, że to za duży wysiłek. Czułem, że
Ian zerka na mnie, kiedy szliśmy.
- Kiedy jadłeś ostatnio? - zapytał.
- Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny.
- Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zważywszy na
drogę, jaką pokonałeś tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę jednego z ludzi
Michaela, żeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóż się spać. Wytłumaczę cię
przed Księciem, jeśli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem.
- Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję.
Kiedy już przyznałem się do zmęczenia, z trudnością przychodziło mi nawet myślenie.
Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo zapominają o
konsekwencjach faktu, że niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z odległością pokonywaną
jednym przejściem fazowym - poza pewną bezpieczną granicą lat świetlnych.
Przekroczyliśmy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich sześciu przejść fazowych w
drodze na Cetę.
Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak odległym od
miejsca przeznaczenia, że nie można rozpoznać żadnych gwiazdozbiorów pomagających w
nawigacji. Chodzi o fakt, że nawet jeśli wyjdzie się w znanej części kosmosu, duży błąd
wymaga ogromnej ilości nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. Ważne jest, by znaleźć
się w takim punkcie, gdzie błąd podczas następnego przejścia fazowego nie nałoży się na
poprzednie, co grozi zgubieniem się.
Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między obliczeniami.
Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aż do tego momentu, dzięki adrenalinie
wydzielającej się w krytycznych sytuacjach.
Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery,
stwierdziłem, że nie pragnę niczego innego, jak tylko paść na ogromne łoże w sypialni.
Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał się z trzech pokoi i
łazienki. Miał ścianę ze szkła wychodzącą na równiny. Pewną różnicę stanowiły umieszczone
w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnący na całej długości piętra.
Wysokie rośliny w wazonach dzieliły go na półprywatne części należące do poszczególnych
apartamentów i służyły jako parawany.
Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknąłem na klucz drzwi do holu i na balkon, po
czym zasnąłem.
Było już ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na skraju łóżka,
zanim jeszcze przekonałem się, że obudził mnie dźwięk dzwonka do drzwi mojego
apartamentu.
Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz komunikatora.
- Tak? - zapytałem. - Kto tam?
- Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejść?
Dotknąłem przycisku otwierającego drzwi. Uchyliły się, wpuszczając z korytarza do
mrocznego pomieszczenia wąską smugę światła, widoczną z sypialni. Wstałem i ruszyłem do
salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Zepsuł się system wentylacyjny na tym piętrze poinformował mnie. Wtedy dopiero
uświadomiłem sobie, że powietrze w mieszkaniu jest zupełnie nieruchome... nieruchome,
ciepłe i ciężkie. Najwyraźniej Gebel Nahar zaprojektowano tak, że żaden powiew nie
dopływał do niej z zewnątrz.
- Chciałem sprawdzić kwatery na tym piętrze - wyjaśnił Michael. - Wewnętrzne drzwi
nie są tak szczelne, żeby się pan udusił, ale oddychanie może być utrudnione. Może do rana
zlokalizujemy usterkę i naprawimy ją. Wszystko to dzieje się dlatego, że część służby odeszła
razem z armią. Proponuję otworzyć drzwi balkonowe, sir.
Ruszył przez pokój w stronę balkonu.
- Dziękuję - powiedziałem. - Jak wygląda sprawa ze służbą? Sympatyzują z
rewolucjonistami?
- Niekoniecznie. - Otworzył drzwi, wpuszczając chłodne nocne powietrze. - Po prostu
nie chcą, żeby im podcięto gardła, kiedy armia się tutaj wedrze.
- Rozumiem - mruknąłem.
- Tak. - Wrócił na środek salonu.
- Która godzina? - spytałem. - Spałem jak po narkotykach.
- Niedługo północ.
Usiadłem w jednym z foteli w nie oświetlonym salonie. Blask zewnętrznych lamp
rozmieszczonych co dziesięć metrów wzdłuż zewnętrznej krawędzi balkonu wpadał przez
oszkloną ścianę i odrobinę rozświetlał pokój.
- Usiądź na chwilę - zaproponowałem. - Powiedz mi, jak minęło spotkanie z Księciem
dzisiaj wieczorem?
Zajął fotel naprzeciwko mnie.
- Powinienem wkrótce wracać - powiedział. - Obecnie jestem jedynym dyżurnym
oficerem. A... spotkanie z Księciem wypadło bardzo miło. Był tak zajęty nadskakiwaniem
Amandzie, że niemal zapomniał o urąganiu dezerterom.
- Wiesz, jak poszło Amandzie z gubernatorami?
Raczej wyczułem, niż zobaczyłem w ciemnościach, że wzrusza ramionami.
- Niewiele można było z nimi zdziałać - powiedział. Mówili, że są zmartwieni
dezercją pułków i domagali się zapewnienia, że Ian i Kensie poradzą sobie z sytuacją.
Rzeczywiście, to wszystko było zaplanowane.
- Potem odjechali?
- Zgadza się. Poprosili o gwarancję bezpieczeństwa dla Księcia. Zarówno Ian, jak i
Kensie powiedzieli im, że nie ma czegoś takiego jak gwarancja. Ale, oczywiście będziemy
chronili Księcia za pomocą środków, jakimi dysponujemy. I wtedy odjechali.
- Wygląda na to - stwierdziłem - że Amanda mogła sobie oszczędzić czasu i sił.
- Nie. Twierdzi, że chciała ich wybadać. - Pochylił się do przodu. - Ma o czym pisać
do domu. Myślę, że jeżeli ktokolwiek jest w stanie znaleźć rozwiązanie, to tylko ona. Sama
mówi, że z całą pewnością istnieje jakieś wyjście... tyle że znalezienie go w ciągu następnych
dwudziestu czterech lub trzydziestu sześciu godzin to zbyt wielkie wymaganie.
- Czy wypytała ciebie o tych ludzi? Zdaje się, że jesteś tutaj jedynym, który ich dobrze
zna.
- Rozmawiała ze mną podczas lotu. Powiedziałem jej, że będę pod ręką, w razie gdyby
mnie potrzebowała. Do tej pory jednak większość czasu spędziła z łanem lub Padmą.
- Rozumiem - powiedziałem. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może chciałbyś,
żebym cię zluzował jako oficer dyżurny?
- Ian mówi, że musi pan odpocząć. Będzie pana jutro potrzebował. Całkiem dobrze
sobie radzę z moimi obowiązkami. - Ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. - Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedziałem.
Wyszedł, a kiedy drzwi otworzyły się, a potem zatrzasnęły za nim, smuga światła
przesunęła się szybko po wykładzinie w salonie i zniknęła.
Zostałem w fotelu w salonie, ciesząc się łagodnym, nocnym wietrzykiem wpadającym
przez uchylone drzwi. Może nawet zdrzemnąłem się. W każdym razie ocknąłem się nagle na
dźwięk głosów dobiegających z balkonu. Nie na mojej części, lecz przylegającej do niej, na
lewo od okna sypialni.
- ...tak - mówił jakiś głos. Myślałem o Ianie i przez sekundę wydawało mi się, że to
jego głos. Ale to był Kensie. Mieli identyczne głosy; różnili się jedynie charakterem.
- Nie wiem... - to Amanda odpowiadająca zmartwionym tonem.
- Czas szybko mija - powiedział Kensie. - Spójrz na nas. Dopiero wczoraj chodziliśmy
razem do szkoły.
- Wiem - odparła - uważasz, że czas już się ustatkować. Ale ja chyba nigdy tego nie
zrobię.
- Jak możesz być tego pewna?
- Oczywiście, że nie jestem pewna. - Jej głos zmienił się, jak gdyby odeszła kawałek
od niego. Niespodziewanie wyobraziłem sobie Kensiego, jak stoi przy drzwiach
balkonowych, przez które oboje właśnie wyszli; i ją, jak podchodzi do balustrady i stoi teraz
plecami do niego, spoglądając w noc, na zalaną światłem gwiazd równinę.
- Wiec mogłabyś rozważyć pomysł założenia rodziny.
- Nie - odpowiedziała. - Wiem, że nie chcę tego.
Jej głos zmienił się znowu. Chyba wróciła do niego.
- Może ścigają mnie duchy, Kensie. Może to duch pierwszej Amandy sprawia, że
zwyczajne rzeczy nie są dla mnie.
- Ona była zamężna... trzykrotnie.
- Ale jej mężowie nie byli dla niej ważni. Wiem, że ich kochała. Czytałam jej listy i to,
co napisały o niej dzieci, kiedy dorosły. Ale naprawdę należała do wszystkich, a nie tylko do
swoich mężów i dzieci. Nie rozumiesz? Myślę, że mnie również to czeka.
Nic nie odpowiedział. Po dłuższej chwili odezwała się znowu, znacznie cichszym i
zmienionym tonem.
- Kensie! Czy to takie ważne?
- Na to wygląda. - Jego głos brzmiał lekko, ale słowa wypowiadał jakby wolniej.
- Ale to było dziecinne zadurzenie. Tylko złudzenie z obu stron. Od tamtego czasu
dorośliśmy. Zmieniłeś się. Ja się zmieniłam.
- Tak.
- Nie potrzebujesz mnie. Kensie, nie potrzebujesz mnie... - mówiła cichym głosem. -
Wszyscy cię kochają.
- Mógłbym się potargować? - Starał się zachować humor. - Wszystkich w zamian za
ciebie?
- Kensie, przestań!
- Prosisz o zbyt wiele - powiedział i tym razem w jego głosie nie było wesołości, ale w
dalszym ciągu nie robił jej wyrzutów. - Prawdopodobnie łatwiej przyszłoby mi przestać
oddychać.
Zapadła cisza.
- Dlaczego nie możesz zrozumieć? Nie mam innego wyboru - tłumaczyła. - Podobnie
jak ty. Oboje jesteśmy, jacy jesteśmy, przywiązani do swoich ról.
- Tak - potwierdził.
Tym razem cisza trwała dłużej, ale żadne z nich nie poruszyło się. Do tego czasu mój
słuch wyczulił się na tak delikatne dźwięki jak oddech wróbla. Przez cały czas stali w pewnej
odległości od siebie.
- Tak - powtórzył... i tym razem było to przeciągłe „tak”, zmęczone „tak”. - Życie
idzie naprzód, a my wszyscy razem z nim, czy nam się to podoba, czy też nie.
Podeszła do niego. Usłyszałem jej kroki na betonowej posadzce balkonu.
- Jesteś wyczerpany - powiedziała. - Ty i Ian. Odpocznij przed jutrzejszym dniem.
Rzeczy wyglądają inaczej w świetle dziennym.
- To się czasami zdarza.. - Wróciło mu poczucie humoru, ale krył się za tym wysiłek. -
Nie znaczy to, że wierzę w to teraz, w tym wypadku.
Wrócili do środka.
Siedziałem w fotelu, zupełnie rozbudzony. W żaden sposób nie mogłem wstać i
odejść, tak żeby się nie zorientowali. Mieli równie dobry słuch, jak ja, i podobnie jak ja byli
wyszkoleni, by zawsze zachowywać czujność. Ale ta świadomość wcale mi nie pomogła.
Miałem przykre uczucie, że podsłuchiwałem, chociaż nie powinienem.
Nie było teraz sensu się ruszać. Siedziałem na swoim miejscu, starając się przemówić
sobie do rozsądku i zapanować nad niesmakiem. Byłem tak zajęty własnymi odczuciami, że
przynajmniej raz nie zwracałem uwagi na odgłosy wokół mnie; pierwszym ostrzeżeniem
okazał się drobny hałas przy moich drzwiach balkonowych; podniosłem wzrok i zobaczyłem
ciemną kobiecą sylwetkę.
- Słyszałeś wszystko - dotarł do mnie głos Amandy.
Nie było sensu zaprzeczać.
- Tak - przyznałem się.
Nadal stała w drzwiach.
- Akurat siedziałem tutaj, kiedy wyszliście na balkon wyjaśniłem. - Nie mogłem
zamknąć drzwi ani odejść.
- W porządku - weszła do środka. - Nie, nie zapalaj światła.
Opuściłem rękę, nie dotykając przycisku na poręczy fotela. W świetle wpadającym od
strony balkonu Amanda widziała mnie lepiej, niż ja ją. Usiadła w fotelu, który wcześniej
zajmował Michael.
- Postanowiłam, że wstąpię i zobaczę, czy dobrze śpisz - powiedziała. - Ian planuje dla
ciebie na jutro dużo pracy. Ale chyba miałam nadzieję, że nie będziesz spał.
Mimo ciemności sygnały były wyraźnie czytelne. Stałem się czujny.
- Nie chciałbym się wtrącać - powiedziałem.
- Jeśli wyciągam cię na rozmowę, czy to znaczy, że się wtrącasz? - W jej głosie
usłyszałem ten sam co u Kensiego lekki ton, maskujący ból. - To ja mam zamiar być
intruzem... narzucać ci się ze swoimi problemami.
- To wcale nie jest narzucanie się - zaoponowałem.
- Miałam nadzieję, że tak to odbierzesz - przyznała. Dziwnie słuchało się głosu ukrytej
w ciemnościach postaci, mówiącej tak zwyczajnym tonem. - Nie zawracałabym ci głowy, ale
muszę teraz skupić się na tym, po co tutaj przyjechałam, i odsunąć na bok sprawy osobiste.
Umilkła.
- Nie masz nic przeciwko ludziom, którzy się przed tobą wyżalają? - zapytała.
- Nie - odparłem.
- Czułam, że nie będziesz miał. Dużo myślisz o Else?
- Kiedy nie mam nic innego na głowie.
- Szkoda, że jej nie znałam.
- Warto było.
- Tak. Kłopot z tym, że często się nie znamy, albo poznajemy za późno. - Zrobiła
przerwę. - Po tym, co usłyszałeś, myślisz pewnie, że mówię o Kensiem.
- A nie jest tak?
- Nie. Kensie i Ian, wszyscy Graemowie, są nam, Morganom, tak bliscy, że równie
dobrze moglibyśmy być spokrewnieni. Zwykle nikt nie zakochuje się w krewnych. Nie
przypuszcza się, że coś takiego może nastąpić, przynajmniej, kiedy się jest młodym. W
marzeniach osoba, w której się zakochujemy, jest obca i podniecająca - to ktoś z daleka, z
odległości pięćdziesięciu lat świetlnych.
- Nic o tym nie wiem - stwierdziłem. - Else była moją sąsiadką i chyba dorastałem
zakochany w niej.
- Przepraszam. - Jej sylwetka przesunęła się nieco w mroku. - Mówię teraz o sobie.
Ale wiem, co masz na myśli. Kiedy byłam młodsza, w przebłyskach rozsądku zakładałam, że
któregoś dnia pobiorę się z Kensiem. Musiałoby być ze mną coś nie w porządku, gdybym nie
chciała kogoś takiego jak on.
- A jest z tobą coś nie w porządku? - zapytałem.
- Tak - powiedziała. - O to chodzi. Dorosłam i na tym polega kłopot.
- Wszyscy dorastają.
- Nie miałam na myśli fizycznej dorosłości. Chodzi mi o to, że dojrzałam. My,
Morganowie, żyjemy długo i sądzę, że dojrzewamy wolniej niż inni. Ale wiesz, jak to jest z
młodymi - ludźmi i zwierzętami. Miałeś kiedyś w dzieciństwie dzikie zwierzę?
- Kilka - odparłem.
- Więc rozumiesz, o czym mówię. Młode dzikie zwierzę jest przymilne i łagodne, ale
kiedy dorasta, zaczyna znienacka atakować i gryźć. Ludzie mówią, że to odzywa się jego
dzika natura. Ale to nieprawda. My zmieniamy się dokładnie w taki sam sposób. Kiedy młody
człowiek dorasta, staje się świadomy siebie, swoich potrzeb i pragnień, własnych nastrojów.
Nadchodzi wtedy dzień, kiedy ktoś próbuje się z nim bawić, a on nie jest w nastroju do
zabawy i mówi: „Zostaw mnie! To, czego ja chcę jest równie ważne, jak to, czego ty chcesz!”
I nagle czasy, kiedy był młody i przymilny, kończą się na zawsze.
- Oczywiście - zgodziłem się. - To przydarza się wszystkim.
- Ale nam przydarza się to za późno - oświadczyła. Czy też raczej zaczynamy życie
zbyt wcześnie. Na Dorsaj w wieku siedemnastu lat musimy już usamodzielnić się i pracować
jak starsi, u nas lub na innej planecie. Nagle wchodzimy w dorosłe życie. Nie ma czasu, żeby
dokonać oceny, by uświadomić sobie, co to znaczy być dorosłym. Nie zdajemy sobie sprawy,
że już nie jesteśmy szczeniakami, dopóki któregoś dnia nie ugryziemy kogoś lub nie zranimy
nieoczekiwanie. I wtedy przekonujemy się o zmianie, jaka w nas zaszła... i że inni też już nie
są tacy sami. Ale jest dla nas za późno, by przystosować się do zmian w innym człowieku,
ponieważ sami je w sobie dostrzegamy.
Zamilkła. Siedziałem bez słowa, czekając. Z mojego doświadczenia w tego rodzaju
sprawach wiedziałem, że nie muszę nic mówić. Teraz ona sama będzie podtrzymywała
rozmowę.
- Kiedy tutaj przyszłam i stwierdziłam, że kłopot polega na tym, że nie zna się
drugiego człowieka lub poznaje się go zbyt późno, nie miałam na myśli Kensiego. Mówiłam
o Ianie.
- O Ianie? - powtórzyłem, ponieważ umilkła znowu i tym razem wyczułem
instynktownie, że potrzebuje pomocy.
- Tak - potwierdziła. - Kiedy byłam młoda, nie rozumiałam Iana. Teraz rozumiem.
Wtedy myślałam, że nic go nie obchodzi... że jest twardy i nieprzenikniony. Ale to nie tak.
Wszystko, co można dostrzec w Kensiem, jest również w Ianie, tylko że trudno zauważalne.
Teraz wiem. I jest już za późno.
- Za późno? - zapytałem. - Nie jest żonaty, nieprawdaż?
- Żonaty? Jeszcze nie. Ale nic nie wiesz? Spójrz na zdjęcie na jego biurku. Ona ma na
imię Leah. Mieszka na Ziemi. Poznał ją, kiedy tam był cztery lata temu. Nie to jednak miałam
na myśli, kiedy mówiłam, że jest za późno. Chodziło mi o to, że jest za późno dla mnie. To,
co powiedziałam Kensiemu, to prawda. Ciąży na mnie fatum pierwszej Amandy. Urodziłam
się, by należeć do wielu ludzi, a zarazem, tylko do jednego człowieka. Nawet gdybym
poświęciła się łanowi, to coś tkwi we mnie, odkąd dorosłam. Wcześniej czy później znalazłby
się u mnie na drugim miejscu. Nie mogę mu tego zrobić. Za późno dla mnie, żebym mogła
stać się kimś innym.
- Może Ian zgodziłby się na takie warunki.
Nie odpowiadała przez chwilę. Potem usłyszałem, że bierze głęboki oddech.
- Nie powinieneś tego mówić - stwierdziła.
Nastąpiła chwila ciszy. Potem odezwała się znowu, tym razem z żarem.
- Czy na moim miejscu zaproponowałbyś coś takiego łanowi?
- Nie sugerowałem niczego. Tylko napomknąłem.
Kolejna przerwa.
- Masz rację - oznajmiła. - Wiem, czego chcę i czego boję się w sobie, tylko wydaje
mi się to takie oczywiste, że uważam, iż wszyscy muszą to także wiedzieć.
Wstała.
- Wybacz mi, Corunna - powiedziała. - Nie miałam prawa obarczać cię tym
wszystkim.
- Taki jest świat - odparłem. - Ludzie rozmawiają ze sobą.
- Przede wszystkim z tobą. - Podeszła do drzwi balkonowych i zatrzymała się. -
Jeszcze raz dziękuję.
- Nie ma za co - odparłem.
- Tak czy inaczej, dziękuję. Dobranoc. Prześpij się, jeśli zdołasz.
Wyszła na balkon. Patrzyłem na nią przez oszkloną ścianę, jak idzie wyprostowana i
znika z pola widzenia.
Wróciłem do łóżka, spodziewając się, że sen nie przyjdzie tak łatwo, ale zasnąłem jak
kamień.
Kiedy się obudziłem, był ranek i brzęczał telefon przy łóżku. Odebrałem go. Z ekranu
spojrzał na mnie Michael.
- Wysyłam do ciebie człowieka z planami Gebel Nahar - oznajmił - żebyś się mógł z
nimi zapoznać. Śniadanie czeka w jadalni dla personelu, jeśli masz ochotę.
- Dzięki - powiedziałem.
Wstałem i przygotowałem się, zanim członek orkiestry przysłany przez Michaela
pojawił się z planami. Wziąłem je ze sobą i muzyk zaprowadził mnie do jadalni, która, jak się
okazało, nie była przeznaczona dla całego personelu Gebel Nahar, lecz dla dowódców
wojskowych. Kiedy tam wszedłem, zastałem tylko Iana, który właśnie kończył posiłek.
- Siadaj - zaprosił mnie. - Przypuszczam, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech
godzin będę musiał bronić tego miejsca - oświadczył. - Chciałbym, żebyś zaznajomił się z
tutejszymi umocnieniami, szczególnie z pierwszą linią murów i działami, tak byś mógł
pokierować obsługującymi je ludźmi lub, w razie potrzeby, całą obroną.
- Co masz na myśli mówiąc o całej obronie? - zapytałem, kiedy żołnierz wyszedł do
kuchni, odebrawszy ode mnie zamówienie.
- Mamy tylko tylu ludzi Michaela, żeby obsadzić pierwsze wały obronne i zostawić
garstkę w rezerwie wyjaśnił. - Większość z nich nigdy w życiu nie miała w rękach niczego
poza bronią ręczną, a będą musieli walczyć z piechotą atakującą zbocze i obsługiwać ciężkie
działa. Chciałbym, żebyś ich zapoznał z bronią i przeszkolił. Michael z pewnością okaże się
pomocny, ponieważ wie, którzy z jego ludzi są pewni, a którzy nie. Jedz śniadanie, a ja ci
powiem, jak, według mnie, pułki przeprowadzą atak i jak my na to zareagujemy.
Mówił, podczas gdy ja jadłem. W oparciu o to, czego dowiedział się na temat
naharskiego wojska podczas pobytu tutaj oraz narad z Michaelem, oczekiwał, że piechota
zaatakuje falami w górę zbocza, aż zdobędzie pierwszy wał. Jego plan zakładał obronę muru
do ostatniej chwili, zniszczenie stanowisk broni, żeby nie mogli jej skierować przeciwko nam,
i szybki odwrót za drugi mur - i dalej, krok po kroku, wycofywanie się na kolejne tarasy.
Taka taktyka była istotnie rodzajem obrony, przewidzianym przez budowniczych Gebel
Nahar.
Problemem miało być dopilnowanie, żeby zupełnie zielone i podatne na panikę grupki
obrońców złożone z naharskich muzyków wycofywały się spokojnie i z zachowaniem
porządku. Jeśli nie uda się nad nimi zapanować, pierwsze fale atakujących, które znajdą się na
wałach obronnych, przerzedzą ich szeregi i nie wystarczy obrońców do obsadzenia kolejnej
linii defensywnej na następnym tarasie, nie mówiąc o trzecim, czwartym i kolejnych, a także
zachowania odwodów do końcowej obrony wewnątrz murów fortecy na górnych trzech
poziomach.
Mając do dyspozycji taką samą liczbę weteranów, odpowiednio wyszkolonych
żołnierzy, nie wspominając o Dorsajach, moglibyśmy w ten sposób utrzymać Gebel Nahar i
zadać takie straty atakującym, że w końcu musieliby się wycofać. Siedząc jednak w jadalni,
Ian i ja nie wypowiedzieliśmy na głos opinii, że możemy mieć jedynie nadzieję na zadanie
nieprzyjacielowi jak największych strat, zanim zostaniemy pokonani.
Jednakże, nie napomknęliśmy również, że im bardziej zażarcie będziemy bronili
Gebel Nahar, nawet w beznadziejnej sytuacji, tym trudniej przyjdzie Williamowi i
gubernatorom zarzucenie dorsajskim oficerom niekompetencji.
Skończyłem jeść i wstałem.
- Gdzie jest Amanda? - zapytałem.
- Pracuje razem z Padmą... a raczej powinienem powiedzieć, że Padma pracuje z nią -
odparł Ian.
- Nie wiedziałem, że Exotikowie opowiadają się po czyjejś stronie.
- Padma wcale tego nie robi - stwierdził Ian. - On po prostu udostępnia swoją wiedzę
temu, kto jej potrzebuje. To normalne postępowanie Exotików, wiesz o tym równie dobrze
jak ja. On i Amanda nadal szukają jakiegoś politycznego rozwiązania, żeby nas i Dorsaj
wyciągnąć z tego bez uszczerbku.
- Co naprawdę sądzisz o ich szansach?
Ian potrząsnął głową.
- Oni szukają rozwiązania w dziedzinie, na której się nie znam - powiedział, zbierając
papiery, które miał porozkładane przed sobą na stole. - Możemy mieć tylko nadzieję.
- Czy nie przyszło ci do głowy, że Michael ze swoją znajomością Naharów mógłby
wnieść coś nowego w tej sprawie i pomóc im w ten sposób? - zapytałem.
- Tak - przyznał. - Powiedziałem im to. I poleciłem Michaelowi, żeby był pod ręką, na
wypadek gdyby uznali, że jest im potrzebny, ale chyba jeszcze tego nie zrobili.
Podniósł się, zabierając papiery, po czym wyszliśmy; ja do kwater orkiestry i biura
Michaela, a Ian do swojego gabinetu, aby zorganizować wszystko, co potrzebne do obrony.
Michaela nie było w gabinecie. Ordynans skierował mnie do pierwszego wału
obronnego, gdzie znalazłem go musztrującego swoich żołnierzy przy stanowiskach broni.
Pracowałem z nim przez całe przedpołudnie. Skończyliśmy nie dlatego, że niepotrzebne były
dalsze ćwiczenia, ale dlatego, że jego nie zaprawieni żołnierze byli wyczerpani i zaczynali
popełniać błędy.
Michael odesłał ich na obiad. My obaj poszliśmy do jego gabinetu, gdzie wypiliśmy
kawę i zjedliśmy kanapki przyniesione przez ordynansa.
- Co to jest? - zapytałem, podchodząc do ściany, na której wisiał archaiczny
instrument. - Pytałem Iana, ale powiedział, że potrafi grać jedynie na szkockiej kobzie i że
jeśli chcę demonstracji, powinienem poprosić ciebie.
Michael spojrzał zza biurka i uśmiechnął się szeroko. Musztra przy działach miała na
niego wyraźny wpływ, którego sam sobie nie uświadamiał. Wyglądał młodziej i weselej niż
wtedy, gdy go zobaczyłem na początku; poza tym najwyraźniej cieszyło go zainteresowanie
jego instrumentami.
- To gaita gallega - powiedział. - Albo, żeby być dokładnym, miejscowa imitacja gaita
gallega, które nadal można od czasu do czasu zobaczyć i usłyszeć w Galicii w Hiszpanii, na
Ziemi. Każdy, kto grał na szkockiej kobzie, potrafi zagrać również na tym instrumencie, Ian
potrafiłby. Pewnie pomyślał, że będę wolał zaprezentować go sam.
- Uważa chyba, że potrafisz zagrać na nim lepiej stwierdziłem.
- Cóż... - Michael uśmiechnął się znowu. - Może trochę.
Wstał i podszedł do ściany.
- Naprawdę chcesz go usłyszeć? - zapytał.
- Tak.
Zdjął instrument ze ściany.
- Będziemy musieli wyjść na zewnątrz - powiedział. Na tym nie można grać w małym
pomieszczeniu.
Wyszliśmy na pierwszy taras obok opuszczonych stanowisk ogniowych. Michael
przewiesił gajdę przez ramię, długą pojedynczą piszczałkę z frędzlą przywiązał do dwóch
końców piszczałki opierającej się na jego lewym ramieniu i sterczącej za nim w górę.
Chwycił wargami ustnik i położył palce na otworach piszczałki melodycznej. Następnie
nadmuchał worek i zaczął grać.
Brzmienie kobzy jest jak dorsajska whisky. Ludzie albo jej nie znoszą, albo uważają,
że nic nie może się z nią równać. Tak się składa, że należę do osób, które kochają tę
muzykę... bez żadnego powodu, jak twierdziłbym przed podróżą do Gebel Nahar; moje
dziedzictwo jest raczej hiszpańskie niż szkockie, a nigdy przedtem nie uświadamiałem sobie,
że jest to hiszpański instrument.
Maszerując wolno w tę i z powrotem, Michael grał znaną szkocką melodię - zdaje się,
że „Leśne kwiaty”. Potem nagle wykonał zwrot i przyspieszył kroku, stąpając dumnie jak
paw. Zagrał coś zupełnie innego.
Szkoda, że brakuje mi słów, żeby to opisać. Nie była to szkocka melodia, lecz do
gruntu hiszpańska - dzikie, barbarzyńskie, muzyczne wyzwanie, które rozgrzało mi krew w
żyłach i zjeżyło włosy na karku.
Zakończył dźwiękiem podobnym do jęku agonii, potem wypuścił powietrze z worka i
zdjął go z ramienia. Jego twarz nie była już młoda, zmieniła się. Wyglądała teraz mizernie i
staro.
- Co to było? - zapytałem.
- Ma oficjalny tytuł przeznaczony dla wrażliwych uszu - powiedział. - Ale nikt go nie
używa. Naharowie nazywają ją „Su Madre”.
- „Twoja Matka”? - przetłumaczyłem. I wtedy do mnie dotarło. Język hiszpański ma
wiele wyszukanych i poetyckich, a zarazem obraźliwych słów, które rzuca się wrogowi,
wykpiwając jego pochodzenie; w większości z nich można znaleźć te dwa wyrazy „su
mądre”.
- Tak - potwierdził Michael. - Gra się ją, żeby sprowokować wroga do walki. Oskarża
się go, że nie jest mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa... Naharowie uwielbiają tę
melodię.
Usiadł nagle na obwałowaniu, jak ktoś bardzo zmęczony i zniechęcony długim i
beznadziejnym wysiłkiem. Położył gajdę na kolanach.
- Lubią mnie - powiedział, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę koszar. - Moja
orkiestra, mój pułk...
- Zawsze są wyjątki - stwierdziłem, patrząc na niego. - Ale zwykle żołnierze lubią
swoich dorsajskich oficerów.
- Nie to miałem na myśli. - W dalszym ciągu wpatrywał się w mur. - Nigdy nie
ukrywałem, że nie chcę używać broni. Wszyscy wiedzieli o tym od dnia, kiedy zostałem
kapelmistrzem.
- Rozumiem - powiedziałem. - Więc to tak.
Nagle spojrzał na mnie.
- Wiesz, jak w tej szczególnej, zwariowanej społeczności odnoszą się do tchórzy, czyli
według nich do ludzi, którzy mogą walczyć, ale nie chcą? Zachęcają ich, żeby zniknęli z
powierzchni ziemi. Poprzez maltretowanie okazują swoją męskość, ale mnie nie ruszają. Nie
wyzywają mnie nawet na pojedynki.
- Ponieważ nie wierzą ci - stwierdziłem.
- Właśnie. - Na jego twarzy pojawił się wyraz bliski wściekłości. - Nie wierzą.
Dlaczego?
- Ponieważ ty tylko twierdzisz, że nie tkniesz broni powiedziałem bez ogródek. -
Jakimkolwiek językiem mówisz, cokolwiek mówisz lub robisz, wyrażasz coś zupełnie
przeciwnego. Czują, że nie tylko potrafisz posługiwać się bronią, ale że jesteś w tym tak
dobry, że ten, który by cię wyzwał, nie miałby żadnych szans. Nie tylko byś go pokonał, ale
jednocześnie ośmieszył. A nikt nie lubi być wystawiany na pośmiewisko, szczególnie macho.
To widać po sposobie, w jaki chodzisz i mówisz. Jak inaczej to wytłumaczysz?
- To nieprawda! - wstał nagle, trzymając gajdę. Żyję zgodnie z tym, w co wierzę.
Zawsze...
Urwał.
- Może lepiej wracajmy do pracy - zaproponowałem najłagodniej jak potrafiłem.
- Nie! - wybuchnął. - Chcę to komuś powiedzieć. Wszystko wskazuje na to, że nas tu
niedługo nie będzie. Chcę, żeby ktoś...
Zamilkł. Miał zamiar powiedzieć „żeby ktoś zrozumiał”... i nie był w stanie wydobyć
z siebie tych słów. Ale nie mogłem mu pomóc. Jak już mówiłem, od śmierci Else
przyzwyczaiłem się do wysłuchiwania zwierzeń. Zawsze jednak coś podpowiada mi, kiedy
się odezwać, a kiedy nawet nie starać się. Dlatego teraz milczałem.
Walczył ze sobą przez chwilę, a potem nagle spłynął na niego spokój.
- Nie - powiedział jakby do siebie - nieważne co mówią ludzie. Nie powinniśmy żyć
według tego. Chcę wiedzieć, jak zareagujesz.
Spojrzał na mnie.
- Dlatego muszę wyjaśnić to komuś takiemu jak ty kontynuował. - Muszę wiedzieć,
jak przyjęliby to w domu, gdybym im powiedział. Twoja rodzina jest taka sama jak moja, z
tego samego kantonu, z sąsiedztwa, ma podobne pochodzenie...
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że nikomu nie jesteś winien żadnych wyjaśnień? -
zapytałem. - Kiedy twoi rodzice wychowali cię, spłacili jedynie dług, jaki mieli wobec swoich
rodziców. Jeśli masz zobowiązania wobec kogokolwiek - chociaż jest to dyskusyjna sprawa,
jako że nasza planeta jest ziemią wolnych ludzi - to wobec Dorsaj. Powinno się zapewnić jej
kredyty, znajdując sobie pracę poza nią. I zrobiłeś to, zostając tutaj kapelmistrzem. Cała
reszta to twoja prywatna sprawa.
To była prawda. Prawdziwą walutą między światami są nie pieniądze, o czym wie
każdy uczeń, lecz wymiana kredytów międzyplanetarnych. Zamieszkane światy handlują
wiedzą i umiejętnościami swoich mieszkańców; kredyty zarobione przez Dorsaj na Newtonie
umożliwiają Dorsajom wynajęcie geofizyka z Newtona lub fizyka z Kultis. Oprócz swojego
żołdu Michael zarabiał kredyty, odkąd tutaj przyjechał. To prawda, że zyskałby więcej jako
najemny oficer polowy; ale kredyty, które zapewnił Dorsaj jako kapelmistrz, zwróciły z
naddatkiem koszty jego wykształcenia i szkolenia.
- Nie mówię o konieczności tłumaczenia się... - zaczął.
- Nie - przerwałem mu - mówisz o obowiązku i honorze w taki sposób jak Naharowie,
którzy są niewolnikami swoich poglądów.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym. Miał jednak zaciśnięte usta.
- Dajesz mi do zrozumienia - odezwał się w końcu że nie chcesz słuchać. Nie jestem
zaskoczony.
- Teraz naprawdę mówisz jak Nahar - stwierdziłem. - Oczywiście, że wysłucham
wszystkiego, co masz do powiedzenia.
- Więc usiądź - zaproponował.
Usadowiłem się obok niego.
- Wiesz, że jestem szczęśliwym człowiekiem? - zapytał. - Naprawdę. Dlaczego nie?
Mam wszystko, czego pragnę - pracę w wojsku, a wokół siebie rzeczy, które zawsze tak
uważałem - powinny składać się na życie kogoś pochodzącego z takiej rodziny jak moja.
Należę do nich. W tym, co robię, jestem lepszy niż inni. I mam jeszcze jedną pasję - muzykę,
która jest zarazem moją pracą. Moi żołnierze lubią mnie, a pułk jest ze mnie dumny. Szanują
mnie przełożeni.
Skinąłem głową.
- Ale jest jeszcze druga strona medalu... - Ręce zacisnął na gajdzie, wydobywając z
piszczałki słaby dźwięk.
- Odmowa walki?
- Tak. - Wstał z obwałowania i zaczął chodzić w tę i z powrotem, trzymając
instrument; przy mówieniu lekko zacinał się. - Ta niechęć do zrobienia komuś krzywdy...
miałem to uczucie, odkąd pamiętam, podobnie jak marzenia, które jako chłopiec snułem w
oparciu o opowieści starszych członków rodziny. Kiedy byłem młody, nie niepokoiło mnie to.
W moich wizjach bitwy, które wygrywałem, zawsze były bezkrwawe, zwycięstwa
przychodziły bez ofiar. Myślałem, że poradzę sobie z tym później, kiedy dorosnę. Oczywiście
w trakcie studiów w Akademii nie zabija się nikogo. Wiesz równie dobrze jak ja, że im jesteś
lepszy, tym mniejsze zagrożenie stwarzasz dla kolegów studentów. Ale ja nie zmieniłem się.
Cały czas to siedziało we mnie.
- Żaden normalny człowiek nie lubi samej walki i zabijania - powiedziałem. - Tym, co
czyni nas, Dorsajów, klasą samą dla siebie, jest fakt, że w większości przypadków potrafimy
wygrywać bez przelewu krwi, podczas gdy ktoś inny na naszym miejscu zostawiłby po sobie
stosy trupów. Nasz sposób działania jest korzystny dla pracodawców, którzy w ten sposób
oszczędzają pieniądze; dzięki niemu trzymamy się także z dala od brutalności walki i
zachowujemy człowieczeństwo. Żaden dobry oficer nie obwiesza się medalami
proporcjonalnie do liczby zabitych i ranionych ludzi. Pamiętasz, co mówi o tym Cletus? On
także nienawidzi tego, czego ty nienawidzisz.
- Ale on potrafił to robić, kiedy musiał - Michael spojrzał na mnie ze ściągniętą
twarzą. - Ty również potrafisz. I Ian. I Kensie.
To prawda. Nie mogłem zaprzeczyć.
- I to - stwierdził Michael - jest różnica między Akademią a prawdziwym życiem.
Prędzej czy później musisz zabijać. Wcześniej czy później, jeśli żyjesz z miecza, zabijasz
mieczem. Kiedy otrzymałem promocję i ruszyłem w świat jako oficer polowy, musiałem w
końcu podjąć decyzję. I zrobiłem to. Nie potrafię nikogo skrzywdzić... nawet, żeby uratować
swoje życie. Ale jednocześnie jestem żołnierzem i niczym innym. Urodziłem się nim i
zostałem tak wychowany. Nie chcę innego życia, nie mogę wyobrazić sobie odmiennej
egzystencji; i kocham to.
Urwał nagle. Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w odległe błyski światła z
obozu dezerterów.
- Cóż, tak to jest - powiedział.
- Tak.
Spojrzał na mnie.
- Powiesz to mojej rodzinie? - zapytał. - Jeśli wrócisz do domu, a ja nie?
- Jeśli do tego dojdzie, powiem im - obiecałem. Ale jeszcze daleko nam do śmierci.
Uśmiechnął się niespodziewanie, ale tkwił w tym głęboki smutek.
- Wiem - zgodził się. - Tylko od dawna leżało mi to na sercu. Nie masz nic przeciwko
temu?
- Oczywiście, że nie.
- Dzięki - powiedział.
Podniósł gajdę, jak gdyby nagle przypomniał sobie o niej.
- Moi żołnierze wrócą tu za piętnaście minut - oznajmił. - Sam sobie poradzę z
musztrą, jeśli masz inne rzeczy do zrobienia.
Spojrzałem na niego uważnie.
- Próbujesz mi zasugerować - powiedziałem - że nauczą się szybciej, jeśli mnie nie
będzie w pobliżu.
- Coś w tym rodzaju. - Roześmiał się. - Są do mnie przyzwyczajeni, a ty ich
onieśmielasz, stają się spięci i popełniają ciągle te same błędy. Zaczynają się na siebie złościć
i idzie im coraz gorzej. Nie wiem, czy Ian pochwaliłby to, ale znam swoich ludzi i myślę, że
sam szybciej potrafię ich nauczyć...
- Jeśli to ma pomóc - rzekłem. - Pójdę i zobaczę, jakie zajęcie znajdzie dla mnie Ian.
Odwróciłem się i poszedłem do drzwi prowadzących do wnętrza Gebel Nahar.
- Jeszcze raz dziękuję - zawołał za mną. W jego głosie brzmiała ulga, która poruszyła
mnie bardziej, niż się spodziewałem, więc zamiast powiedzieć mu, że nie ma za co,
machnąłem tylko ręką i wszedłem do środka.
Znalazłem drogę do gabinetu Iana, ale nie zastałem go tam. Nagle przyszło mi do
głowy, że Kensie, Padma lub Amanda mogą wiedzieć, gdzie on jest... a oni powinni teraz
pracować w innych pomieszczeniach biura.
Poszedłem na poszukiwania i znalazłem Kensiego za biurkiem pokrytym wydrukami
map terenu wykonanymi w dużej skali.
- Ian? - powtórzył. - Nie, nie wiem. Ale powinien wkrótce wrócić do gabinetu. A przy
okazji, będę miał dla ciebie zajęcie dzisiaj w nocy. Chcę zaminować stok. Całą robotę mogą
wykonać ludzie Michaela, kiedy już odpoczną; ale ty i ja musimy tam pójść pierwsi na
zwiady i wyłapać obserwatorów, których mogli umieścić na zewnątrz murów. Później
Gordon R. Dickson Zaginiony Dorsaj! Lost Dorsai Przełożyła: Anna Reszka Wydanie oryginalne: 1980 wydanie polskie: 1993 ZAGINIONY DORSAJ Jestem Corunna El Man. W końcu przyprowadziłem mały statek kurierski do portu kosmicznego w Nahar City na Cecie, dużym globie okrążającym Tau Ceti. Dokonałem tego w sześciu przejściach fazowych, przywożąc z Dorsaj do twierdzy Gebel Nahar naszą Amandę Morgan, którą nazywają również Amandą Drugą. Wprawdzie jestem zbyt wysoki rangą, żeby pełnić rolę kuriera, ale w tym czasie byłem akurat na urlopie w domu. Statki kurierskie należące do Kantonów na Dorsaj są za drogie, żeby nimi ryzykować, ale sytuacja wymagała natychmiastowej obecności w Nahar eksperta od kontraktów. Poproszono mnie, żebym zajął się tym problemem, więc rozwiązałem go, przekraczając liczbę przejść fazowych, ale dotarłem tutaj. Wyglądało na to, że ryzyko, które podejmowałem, nie zaniepokoiło Amandy. Nic dziwnego, zważywszy, że jest Dorsajką. Podczas całej podróży nie rozmawiała jednak ze mną za wiele; i to właśnie wydało mi się dość niezwykłe. Wszystko zmieniło się dla mnie po Baunpore. Kiedy Pomocni Freilandczycy w końcu, po długim oblężeniu zdobyli miasto, podczas masakry, która potem nastąpiła, z zemsty pocięli mi twarz i zabili Else, tylko dlatego, że była moją żoną. Został po niej jedynie rozżarzony gaz, który rozproszył się w kosmosie. Ponieważ nie było grobu, nic, do czego można by wracać, żadnego miejsca, które by ją przypominało, zrezygnowałem z operacji plastycznej i postanowiłem nosić blizny jako pamiątkę po niej. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, ale prawdą jest, że blizny zmieniły stosunek ludzi do mnie. Dla niektórych stałem się niemal niewidzialny, a prawie wszyscy pozbywali się naturalnego odruchu, by ukrywać swoje troski i sekrety. Było niemal tak, jakby czuli, że przekroczyłem pewien punkt i nie potrafię już osądzać ich smutków i obaw. Nie, po namyśle, dochodzę do wniosku, że to coś więcej. Jakbym był wypaloną świecą w ciemnym pokoju ich jaźni - nie dającym światła, ale bezpiecznym towarzyszem, którego obecność upewniała ich, że nikt jeszcze nie naruszył ich prywatności. Bardzo wątpię, czy Amanda i ci, których poznałem podczas podróży do Gebel Nahar, rozmawialiby ze mną tak swobodnie, gdybym spotkał ich w czasach, kiedy żyła Else. Mieliśmy szczęście po przybyciu na miejsce. Gebel Nahar jest raczej górską fortecą niż pałacem lub siedzibą rządu; z powodów militarnych Nahar City ma port kosmiczny, w którym mogą lądować statki nadprzestrzenne. Wysiedliśmy ze statku, spodziewając się, że ktoś nas powita, kiedy wejdziemy do terminalu. Nikt jednak nie pojawił się. Księstwo Nahar leży w tropikalnej strefie klimatycznej na Cecie; główna sala terminalu była mała, ale wysoka i przewiewna. Podłogę i sufit wyłożono płytkami w jasnych kolorach, a wszędzie wokół rosły rośliny. Na wszystkich ścianach wisiały jasne, ogromne malowidła w ciężkich ramach. Staliśmy pośrodku tego wszystkiego, a tłumy pieszych mijały nas. Nikt się nam nie przyglądał, chociaż ani ja ze swoimi bliznami, ani Amanda - wyraźnie podobna do pierwszej Amandy znanej z dorsajskich podręczników do historii - nie należeliśmy do osób, których się nie zauważa. Poszedłem do informacji, ale okazało się, że nie ma dla nas żadnej wiadomości. Po
powrocie musiałem szukać Amandy, która gdzieś zniknęła. - El Man... - odezwała się nagle za mną. - Spójrz! Odwróciłem się, zaalarmowany jej tonem. Zobaczyłem jednocześnie ją i obraz, któremu się przyglądała. Wisiał wysoko na jednej ze ścian; stała tuż pod nim, patrząc w górę. I ją, i obraz oświetlały promienie słoneczne wpadające przez przezroczystą frontową ścianę terminalu. Cała była w naturalnych kolorach - podobnie jak kiedyś Else wysoka, szczupła, w jasnoniebieskim żakiecie i krótkiej, kremowej spódniczce, z jasnoblond włosami i tym nieprawdopodobnie młodzieńczym wyglądem, który cechował również jej imienniczkę. Na zasadzie kontrastu, malowidło było pełne jaskrawych barw, złotych liści, alizarynowych szkarłatów i ludzkich postaci uchwyconych w przesadzonych, melodramatycznych pozach. „Leto de muerte”, głosił napis na dużej mosiężnej tablicy umieszczonej pod spodem. „Łoże śmierci bohatera”, tak można by przetłumaczyć tytuł z archaicznego języka hiszpańskiego, którym mówili Naharowie. Obraz przedstawiał wielkie, złocone łoże ustawione na otwartej równinie pośród śladów bitwy. Wszędzie wokół leżały ciała i stali obandażowani oficerowie w szamerowanych złotem mundurach. Pozostali przy życiu otaczali umarłego bohatera, który, potężnie umięśniony, choć wycieńczony i pokryty ranami, leżał obnażony do pasa na grubym stosie aksamitnych płaszczy, wysadzanej klejnotami broni, wspaniale tkanych gobelinów i złotych utensyliów, tworzących łoże. Zmarły spoczywał na plecach, z podbródkiem wysuniętym w niebo i twarzą wymizerowaną agonią. Żylastą ręką mocno przyciskał do nagiej piersi rękojeść wyjątkowo dużego, zdobionego miecza z ostrzem poplamionym krwią. Ranni oficerowie stojący wokół i patrzący na ciało zmarłego byli przedstawieni w dramatycznych pozach. Na pierwszym planie, na ziemi obok łoża, jakiś umierający, zwykły żołnierz w podartym mundurze wyciągał rękę w hołdzie dla zmarłego. Amanda spojrzała na mnie, kiedy do niej podszedłem. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Aby żyć, my na Dorsaj od dwustu lat eksportujemy jedyny towar, jaki mamy życia wielu pokoleń, które zostały poświęcone w walkach prowadzonych na rzecz innych. Żyjemy z prawdziwej wojny, a dla tych, którzy to robią, podobny obraz jest wręcz nieprzyzwoity. - Więc tak o nas myślą - odezwała się Amanda. Spojrzałem na boki, a potem na nią. Oprócz wyglądu odziedziczyła po pierwszej Amandzie niezwykłą młodzieńczość. Nawet ja, który wiedziałem, że jest tylko sześć lat młodsza ode mnie - a miałem wtedy trzydzieści parę od czasu do czasu o tym zapominałem i byłem wstrząśnięty faktem, że ona myśli raczej jak moje pokolenie, niż jak podlotek, na którego wygląda. - Każda kultura ma swoje własne legendy - stwierdziłem. - A to jest kultura hiszpańska, przynajmniej jeśli chodzi o dziedzictwo. - O ile wiem, obecnie mniej niż dziesięć procent naharskiej populacji jest pochodzenia hiszpańskiego - odparła. - Poza tym, to jest karykatura Hiszpanów. Miała rację. Nahar skolonizowali imigranci - gallegos z północnej Hiszpanii, którzy marzyli o wielkich ranczach na rozległym terytorium. Zamiast tego, Nahar - otoczony przez bardziej uprzemysłowionych i zamożnych sąsiadów stał się małym, przeludnionym krajem, który zachował zniekształconą wersję języka hiszpańskiego oraz mieszankę na pół zapomnianych hiszpańskich obyczajów i postaw. Po pierwszej fali imigrantów, następni osadnicy nie byli pochodzenia hiszpańskiego, ale przejmowali tutejsze zwyczaje i język. Pierwsi ranczerzy ogromnie się wzbogacili, bo chociaż Ceta była rzadko zaludnioną planetą, brakowało na niej żywności. Późniejsi przybysze powiększyli liczbę mieszkańców miast Naharu i pozostali biedni... bardzo biedni. - Mam nadzieję, że ludzie, z którymi będę rozmawiać, mają więcej niż dziesięć procent zdrowego rozsądku powiedziała Amanda. - Ten obraz skłania mnie do zastanowienia, czy nad rozsądek nie przedkładają mrzonek. Jeśli tak jest w Gebel Nahar... Nie dokończyła zdania, potrząsnęła głową i - najwyraźniej usuwając obraz z pamięci - uśmiechnęła się do mnie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz, w znacznie szerszym znaczeniu tego
zwrotu. W jej przypadku było to coś innego - wewnętrzne światło, głębsze i silniejsze, niż zwykle oznaczają te słowa. Spotkałem ją dopiero trzy dni temu, a Else była wszystkim, czego kiedykolwiek pragnąłem i będę pragnął; teraz jednak zrozumiałem, co ludzie na Dorsaj mieli na myśli, mówiąc, że odziedziczyła zdolność pierwszej Amandy do rządzenia innymi, a jednocześnie wzbudzania w nich miłości. - Żadnej wiadomości dla nas? - zapytała. - Żadnej - zacząłem. I obejrzałem się, ponieważ kątem oka zauważyłem, że ktoś się zbliża. Ona również się odwróciła. Naszą uwagę przyciągnął mężczyzna idący w naszą stronę dużymi krokami - Dorsaj. Był wielki. Nie taki jak bliźniacy Graeme, Ian i Kensie, dowódcy w Gebel Nahar, na naharskim kontrakcie; niewiele niższy, za to wyraźnie większy ode mnie. Dorsajowie różnią się jednak od siebie budową i wzrostem. Poznaliśmy go - i, oczywiście, on nas - po mnóstwie drobiazgów, zbyt subtelnych, by je zdefiniować. Miał na sobie mundur kapelmistrza armii naharskiej, z naszywkami oficera sztabowego na kołnierzu; był blondynem o szczupłej twarzy i liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Rozpoznałem go. Był trzecim synem sąsiada z mojego kantonu High Island na Dorsaj. Nazywał się Michael de Sandoval i mało co było słychać o nim przez sześć lat. - Sir... madam - powiedział, zatrzymując się przed nami. - Przykro mi, że państwo czekaliście. Miałem kłopoty z transportem. - Michael - przywitałem go. - Znasz Amandę Morgan? - Nie. - Odwrócił się do niej. - To zaszczyt poznać panią, madam. Przypuszczam, że jest pani znudzona, słysząc, jak wszyscy mówią, iż rozpoznają panią dzięki zdjęciom pani prababki? - Nigdy - odparła Amanda wesoło i podała mu rękę. - Zna pan Corunnę El Mana? - Ród El Man to nasi sąsiedzi z High Island - wyjaśnił Michael. Uśmiechnął się do mnie trochę smutno. - Pamiętam kapitana z czasów, kiedy miałem sześć lat, a on przyjechał na swój pierwszy urlop. Może pójdziemy? Już zaniosłem wasz bagaż do aerobusu. - Aerobusu? - zapytałem, kiedy ruszyliśmy za nim do jednego z przeszklonych wyjść z terminalu. - Aerobus orkiestry Trzeciego Regimentu. Tylko to udało mi się zdobyć. Wyszliśmy na mały parking zatłoczony pojazdami powietrznymi i naziemnymi. Michael de Sandoval poprowadził nas do przysadzistego kadłubopłata, który wyglądał, jakby mógł pomieścić trzydziestu pasażerów. W środku znajdowała się tylko jedna osoba. Exotik w ciemnoniebieskiej szacie, z białymi włosami i dziwnie młodą twarzą. Mógł mieć od trzydziestu do osiemdziesięciu lat. Siedział w części klubowej w przodzie aerobusu, tuż przed ścianką oddzielającą kabinę sterowniczą w dziobie pojazdu. Podniósł głowę, kiedy weszliśmy. - Padma, bond na Cecie - dokonał prezentacji Michael. - Sir, czy mogę panu przedstawić Amandę Morgan, specjalistkę od kontraktów, i Corunnę El Mana, starszego kapitana. Oboje są z Dorsaj. Kapitan El Man właśnie przywiózł Rozjemcę statkiem kurierskim. - Oczywiście, wiem o ich przyjeździe - odpowiedział Padma. Nie podał ręki żadnemu z nas ani nie wstał. Podobnie jak wielu Exotików, których znałem, nie musiał tego robić. Jak tamci, miał w sobie wyczuwalne od razu ciepło i spokój, a wszelkie jego zachowanie wydawało się naturalne i oczekiwane. Usiedliśmy razem. Michael zniknął w kabinie pilotów i chwilę później aerobus z lekką wibracją uniósł się z parkingu. - To zaszczyt poznać pana, bond - powiedziała Amanda. - Ale jeszcze większym zaszczytem jest, że wyszedł pan nam na spotkanie. Czemu zawdzięczamy tę uprzejmość? Padma uśmiechnął się lekko. - Obawiam się, że nie przyjechałem tu, żeby was przywitać - odparł. - Chociaż Kensie Graeme opowiadał mi o pani - spojrzał na mnie - a słyszałem również o Corunnie El Manie.
- Czy jest coś, o czym wy, Exotikowie, nie słyszeliście? - zapytałem. - Wiele rzeczy - potrząsnął głową łagodnie, ale z powagą. - Jaki więc inny powód sprowadził pana do portu kosmicznego? - spytała Amanda. Spojrzał na nią w zamyśleniu. - Coś, co nie ma nic wspólnego z waszym przyjazdem - odpowiedział. - Tak się składa, że musiałem przeprowadzić pewną rozmowę telefoniczną, a telefony w Gebel Nahar nie są tak prywatne, jak bym sobie tego życzył. Kiedy usłyszałem, że Michael jedzie po was, zabrałem się z nim, żeby zadzwonić z terminalu. - Więc to nie była rozmowa w imieniu Księcia Naharu? - zapytałem. - Gdyby nawet była... lub gdyby dotyczyła kogokolwiek innego oprócz mnie samego - uśmiechnął się - i tak nie zdradziłbym zaufania, przyznając się do tego. Domyślam się, że słyszeliście o El Conde, tytularnym władcy Naharu? - Poczytałam trochę na temat Kolonii i Gebel Nahar, kiedy okazało się, że będę musiała tutaj przylecieć - odpowiedziała Amanda. Zorientowałem się, że chce, abym zostawił ją z nim sam na sam. Widać to było po sposobie, w jaki siedziała, i pochyleniu głowy. Exotikowie są spostrzegawczy, ale wątpiłem, czy Padma zauważył te dyskretne znaki. - Proszę mi wybaczyć - odezwałem się. - Pójdę porozmawiać z Michaelem. Wstałem i poszedłem do kabiny pilotów, zamykając za sobą drzwi. Michael siedział rozluźniony, z jedną ręką na drążku sterowniczym. Zająłem fotel drugiego pilota. - Co słychać w domu, sir? - zapytał, nie odwracając wzroku od nieba przed nami. - Byłem tam tylko raz, odkąd wyjechałeś - odpowiedziałem. - Ale nie zmieniło się wiele. Mój ojciec umarł zeszłego roku. - Przykro mi to słyszeć. - Twój ojciec i matka mają się dobrze, słyszałem również, że u twoich braci, wśród gwiazd, wszystko w porządku - powiedziałem. - Ale, oczywiście, wiesz o tym. - Nie - odparł, nadal wpatrując się w niebo. - Od dawna nie miałem od nich wiadomości. Zapadła cisza. - Jak się tutaj znalazłeś? - zapytałem. Było to niemal rytualne pytanie wśród Dorsajów przebywających z dala od domu. - Słyszałem o Naharze. Pomyślałem, że dobrze by było go zobaczyć. - Czy wiesz, że w rzeczywistości jego hiszpańskość jest fałszywa? - Nie fałszywa - zaoponował. - Niezupełnie. Miał oczywiście rację. - Tak - przyznałem. - Chyba nie powinienem był używać słowa „fałszywy”. Tutejsza sytuacja wynika z naturalnych przyczyn, jak to zwykle bywa. Spojrzał wprost na mnie. Nauczyłem się odczytywać takie spojrzenia, odkąd umarła Else. W tym momencie był bardzo bliski powiedzenia mi więcej, niż kiedykolwiek powiedział komuś innemu. Ale ta chwila minęła. Wyjrzał przez przednią szybę. - Zna pan tutejszą sytuację? - zapytał. - Nie. To zajęcie Amandy - odparłem. - Jestem tylko pilotem podczas tej podróży. Może mnie wprowadzisz? - Już pan pewnie trochę wie - powiedział - a resztę opowiedzą panu Ian albo Kensie Graeme. Ale, tak czy inaczej... Książę to marionetka. Jego ojciec otrzymał tytuł od pierwszych naharskich imigrantów, którzy są teraz bogatymi ranczerami. Marzyli o zapoczątkowaniu tutaj swojej własnej dziedzicznej arystokracji, ale to nigdy się naprawdę nie udało. Mimo to, na papierze, Książę jest dziedzicznym władcą Naharu i, teoretycznie, armia podlega jemu jako najwyższemu dowódcy. Trzon armii zawsze jednak stanowiła naharska biedota - biedacy z miast i „campesinos”, a oni nienawidzą bogatych pierwszych imigrantów. Obecnie wisi w powietrzu rewolucja i armia nie wie, w którą stronę się zwrócić. - Rozumiem - powiedziałem. - Zanosi się więc na gwałtowną zmianę rządu, a my
podpisujemy kontrakt z rządem, który jutro może stracić władzę. Amanda ma problem. - To problem nas wszystkich - stwierdził Michael. Jedyny powód, dla którego armia nie opowiedziała się za rewolucjonistami, jest taki, że poszczególne jej części nie współdziałają ze sobą zbyt dobrze. Ponieważ przychodzi pan z zewnątrz, zapewne pańską uwagę zwróci przede wszystkim śmieszność tutejszych postaw, ale, tak naprawdę, jest to wszystko, co mają miejscowi biedacy, oprócz samej egzystencji - te flagi, mundury, muzyka, pojedynki z powodu niewłaściwego spojrzenia, ideał śmierci za swój regiment lub gotowość do zwady z innym pułkiem. - Ależ trudno to nazwać sprawną armią - powiedziałem. - Właśnie. To dlatego Ian i Kensie znaleźli się tutaj na kontrakcie, żeby przekształcić naharską armię w prawdziwą siłę obronną. Księstwa wokół Naharu ostrzą sobie zęby na tutejsze farmy. W normalnej sytuacji Graemowie już poczyniliby postępy - zna pan reputację Iana jeśli chodzi o szkolenie oddziałów. Okazało się jednak, że zwykli żołnierze uważają Graemów za narzędzie ranczerów, rewolucjoniści nawołują, żeby ich wyrzucić, a pułki nie współpracują z nimi. Nie sądzę, żeby w obecnych warunkach mieli szansę dokonania czegoś pożytecznego w armii; a sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna - dla nich, a także dla pana i dla Amandy. Według mnie, Ian i Kensie zrobiliby najlepiej, zrywając kontrakt i wynosząc się stąd. - Gdyby pogodzenie się ze stratami i wyjazd stanowiły jedyne wyjście, obecność kogoś takiego jak Amanda nie byłaby tutaj potrzebna - oświadczyłem. - Tu musi chodzić o coś więcej, jeśli w ogóle angażuje się Dorsajów. Nic nie powiedział. - A co z tobą? - zapytałem. - Jakie masz tutaj stanowisko? Jesteś też Dorsajem. - Czyżby? - powiedział cicho do okna. Na naszej rodzinnej planecie mamy określenie na osoby pokroju Michaela. Nazywamy ich „zagubionymi Dorsajami”. Nazwy tej nie używa się w stosunku do tych, którzy nie poświęcili się karierze wojskowej. Zarezerwowana jest dla Dorsajów, którzy wybrali swoją drogę życiową, jakakolwiek była, a potem - nagle i bez wyjaśnienia - porzucili ją. Jeśli chodzi o Michaela, wiedziałem, że ukończył Akademię z honorami, ale po promocji nagle wycofał się i opuścił planetę, nie wyjaśniając niczego, nawet rodzinie. - Jestem kapelmistrzem Trzeciego Naharskiego Pułku - oznajmił teraz. - Mój pułk lubi mnie. Miejscowi nie zaliczają mnie, na ogół, do reszty kadry - uśmiechnął się z lekkim smutkiem - tyle że nie wyzywają mnie na pojedynki. - Rozumiem - powiedziałem. - Tak. - Spojrzał na mnie. - I ponieważ armia nadal podlega Księciu jako swojemu najwyższemu dowódcy, prawie wszystko jest sparaliżowane. To dlatego miałem kłopoty ze znalezieniem środka transportu, żeby was odebrać. - Rozumiem - powtórzyłem. Miałem właśnie zamiar wypytać go o więcej, kiedy drzwi kabiny otworzyły się i weszła Amanda. - No i co, Corunna - powiedziała - może dasz mi szansę porozmawiania z Michaelem? Uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział jej uśmiechem. Nie sądzę, żeby zrobiła na nim wielkie wrażenie - to, co się kryło w jego wnętrzu, stanowiło barierę dla podobnych rzeczy. Ale sama jej obecność, nasuwająca myśl o domu rodzinnym, była dla niego po prostu miła. - Proszę bardzo - zgodziłem się. - Pójdę zamienić parę słów z bondem. - Warto z nim porozmawiać - rzuciła za mną Amanda. Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi i dołączyłem do Padmy w części klubowej pojazdu. Wyglądał przez okno, patrząc na równiny leżące między miastem a niewielką górą, od której Gebel Nahar wzięła swoją nazwę. Miasto leżało na małym wzniesieniu na zachód od tej góry, otoczone przedmieściami i terenami uprawnymi. Za górą podobna do fortu rezydencja, jaką była Gebel Nahar, znajdowała się po jej wschodniej stronie - zaczynały się rozległe pastwiska dla stad bydła. Nasz aerobus należał do pojazdów przystosowanych do
latania na wysokości wierzchołków drzew, chociaż, oczywiście, w razie konieczności mógł wznieść się do granic atmosfery. Teraz jednak znajdowaliśmy się trzy tysiące metrów nad ziemią. Kiedy wyszedłem z kabiny pilotów, Padma oderwał wzrok od widoku i spojrzał na mnie. - Wasza Amanda jest zdumiewająca jak na kogoś tak młodego - odezwał się, kiedy usiadłem naprzeciwko niego. - Powiedziała coś podobnego o panu - odparłem. Ale jeśli chodzi o nią, nie jest tak młoda, na jaką wygląda. - Wiem - uśmiechnął się Padma. - Mówiłem z punktu widzenia mojego wieku. Nawet pan wydaje mi się młody. Roześmiałem się. Moja młodość już dawno minęła, parę lat przed Baunpore. Ale prawdą jest, że nie byłem nawet w średnim wieku. - Michael powiedział mi, że w Naharze zanosi się na rewolucję - poinformowałem go. - Tak. - Spochmurniał. - Czy nie to właśnie sprowadziło kogoś takiego, jak pan, do Gebel Nahar? W jego oczach nagle pojawiło się rozbawienie. - Sądziłem, że to Amanda jest od zadawania pytań powiedział. - Jest pan zaskoczony, że pytam? - odparłem. - Dla bonda to miejsce jest położone na uboczu. - To prawda. - Kiwnął głową. - Ale powody, które mnie tu sprowadzają, są sprawą Exotików. Co oznacza, że nie mogę o nich z panem dyskutować. - Ale wie pan o szykującej się tutaj rewolucji? - O, tak. - Siedział zupełnie rozluźniony, z rękami złożonymi na kolanach, jasnobrązowymi na tle niebieskiej szaty. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona. - To należy do naturalnego biegu rzeczy na tym świecie. - Akurat na tym świecie? Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Oczywiście - powiedział łagodnie - nasza ontogenetyka zajmuje się wzajemnym oddziaływaniem wszelkich znanych sił, naturalnych i ludzkich, na wszystkich zamieszkanych światach. Ale sytuacja tutaj, w Naharze, a w szczególności w Gebel Nahar, jest głównie rezultatem lokalnych, cetańskich czynników. - Polityka wewnątrzplanetarna. - Tak - potwierdził. - Nahar jest otoczony przez pięć innych księstw, z których żadne nie ma takich pastwisk dla bydła. Wszystkie chciałyby przejąć kontrolę nad Kolonią lub jej częścią. - Które z nich popierają rewolucjonistów? Przez chwilę wyglądał bez słowa przez okno. Zarozumialstwem z mojej strony było wyobrażanie sobie, że mój dziwny wygląd, który skłaniał ludzi do zwierzeń, podziała również na Exotika. Przez moment jednak miałem znajome przeczucie, że zaraz się przede mną otworzy. - Przepraszam - odezwał się w końcu. - W moim wieku nabieram chyba zwyczaju traktowania wszystkich jak... dzieci. - A ile pan ma lat? Uśmiechnął się. - Dużo... coraz więcej. - W każdym razie - powiedziałem - nie musi mnie pan przepraszać. Sytuacja będzie niezwykła, jeśli sąsiednie kraje nie poprą którejś ze stron w czasie rewolucji. - Oczywiście - zgodził się. - W rzeczywistości, wszystkie maczają w tym palce, angażując się po stronie rewolucjonistów. Po udanej rewolucji zaczną się rzezie, każdy będzie walczył z każdym dla różnych celów. Pozostałe księstwa czekają na okazję do wkroczenia i zyskania czegoś dla siebie. Ale ma pan rację. W grę zawsze wchodzi międzynarodowa polityka i to nigdy nie jest proste.
- Co zaognia tę sytuację? - William - Padma spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy poznałem siłę spojrzenia jego piwnych oczu. Jego twarz zachowała spokój, jakby cała siła wyrazu skupiła się w tych oczach. - William? - powtórzyłem. - William z Cety. - Racja - stwierdziłem, przypominając sobie. - Jest właścicielem całego tego świata, nieprawdaż? - Określenie „właściciel” nie jest ścisłe - powiedział Padma. - Ma nad nim kontrolę, podobnie jak nad wieloma innymi światami. Pod wieloma względami jest współczesnym przykładem księcia-kupca, ale nie ma władzy nad wszystkim, nawet tutaj na Cecie. Na przykład, naharscy ranczerzy zawsze mocno trzymają się razem prowadząc z nim interesy. Jego wysiłki, żeby ich rozbić i przejąć bezpośrednie rządy w Naharze, spełzły na niczym. Ma pewną władzę, ale tylko dzięki swoim machinacjom. - Więc to on stoi za rewolucją? - Tak. Stało się dla mnie jasne, że to właśnie zaangażowanie Williama sprowadziło Padmę do tego cichego zakątka planety. Ontogenetykę, która dotyczyła, przede wszystkim, oddziaływań międzyludzkich - zarówno jednostek, jak i społeczeństw - Exotikowie traktowali bardzo poważnie i bacznie obserwowali intrygi Williama jako jednego z ludzi mających wpływ na bieg wydarzeń. - Cóż, w każdym razie, nie dotyczy to nas - stwierdziłem - o ile nie ma wpływu na kontrakt Graemów. - Niezupełnie - odparł. - William, jak większość utalentowanych jednostek, zna korzyść z zabicia dwóch albo nawet pięćdziesięciu ptaków jednym kamieniem. Bezpośrednio lub pośrednio zatrudnia wielu najemników. Jeśli tutejsze wydarzenia pogorszą reputację Dorsaj i rynkową wartość jej żołnierzy, przyniesie mu to korzyści. - Rozumiem... - zacząłem i w tym momencie kadłub aerobusu zadźwięczał nagle, jakby od ostrego uderzenia. - Na podłogę! - krzyknąłem, odciągając Padmę od okna, obok którego siedział. Exotikowie mają pewną dobrą cechę - wierzą, że inni znają się na swojej robocie. Natychmiast i bez protestu posłuchał mnie. Czekaliśmy... ale dźwięk nie powtórzył się. - Co to było? - zapytał po chwili, nie ruszając się jednak z miejsca. - Kula. Prawdopodobnie z ciężkiej ręcznej broni odpowiedziałem. - Strzelano do nas. Proszę zostać na miejscu. Wstałem i pochylony, trzymając się blisko środka pojazdu, ruszyłem do kabiny pilotów. Kiedy wszedłem, Amanda i Michael spojrzeli na mnie. Ich twarze były czujne. - Kto to mógł być? - zapytałem Michaela. Potrząsnął głową. - Nie wiem - odpowiedział. - Tutaj, w Naharze, to mogło być cokolwiek lub ktokolwiek. Rewolucjoniści albo, po prostu, ktoś, kto nie lubi Dorsajów; lub ktoś, kto nie lubi Exotików... albo nawet ktoś, kto nie lubi mnie. A wreszcie, mógł to być jakiś pijany, nafaszerowany narkotykami lub macho. - ...który ma wojskową broń. - Właśnie - potwierdził Michael. - Ale w Naharze wszyscy są uzbrojeni i większość, legalnie lub nie, ma wojskową broń. Skinął głową w stronę przedniej szyby. - Tak czy inaczej, jesteśmy prawie u celu - oznajmił. Wyjrzałem. Połączona ze sobą grupa budynków, stanowiąca siedzibę rządu, Gebel Nahar, ciągnęła się od wierzchołka do polowy małej góry, tuż pod nami. W tropikalnym słońcu wyglądała jak hotel, zbudowany na tarasach, schodzących w dół stromego zbocza. Jedyna różnica polegała na tym, że każdy taras kończył się murem; najniżej położone
stanowiły wały obronne z rozmieszczonymi na nich ciężkimi działami. Gebel Nahar, z pełną obsadą garnizonu, mogła stawić czoło wojskom lądowym i panować nad okolicą aż po horyzont, przynajmniej po tej stronie góry. - Czy druga strona też jest taka? - zapytałem. - To urwisko, ze stanowiskami ciężkiej broni wyciętymi w skale i prowadzącymi do nich tunelami - wyjaśnił Michael. - Ranczerzy nie żałowali kosztów, budując tę twierdzę. Taka jest mentalność Galisyjczyków. Może któregoś dnia oni i ich rodziny będą musieli się tutaj schronić. Kilka minut później znaleźliśmy się na betonowej nawierzchni lądowiska. Nasza trójka wróciła do głównej kabiny aerobusu, dołączając do Padmy. Michael wyprowadził nas z pojazdu. Na zewnątrz panowała niezwykła cisza. - Nie wiem, co się stało... - powiedział Michael, kiedy wyszliśmy. Nasza dorsajska trójka cofnęła się instynktownie, przygotowana na powrót do aerobusu i odlot, jeśli to okaże się konieczne. Gdzieś spoza ustawionych w rzędzie pojazdów naziemnych i powietrznych ktoś krzyknął. Obejrzeliśmy się. Rozległ się odgłos biegnących stóp, a chwilę później pojawił się żołnierz z promiennikiem, ubrany w zielono-czerwony mundur naharskiej armii, z naszywkami członka orkiestry, i zatrzymał się przed nami, dysząc. - Sir... - wysapał w miejscowym dialekcie archaicznego hiszpańskiego. - Odeszli... Czekaliśmy, aż odzyska oddech; po sekundzie spróbował znowu. - Zdezerterowali, sir! - powiedział do Michaela, starając się utrzymać postawę na baczność. - Odeszli... wszystkie pułki, wszyscy! - Kiedy? - zapytał Michael. - Dwie godziny temu. Wszystko było zaplanowane. Musiało być. Jednocześnie, z każdego oddziału wystąpił jeden człowiek i powiedział, że nadszedł czas, by zdezerterować i pokazać ricones, po czyjej stronie stoi armia. Wymaszerowali z flagami, karabinami, wszystkim. Popatrzcie! Odwrócił się i pokazał ręką. Spojrzeliśmy. Parking znajdował się na piątym lub szóstym poziomie licząc od wierzchołka Gebel Nahar. Roztaczał się stąd widok na równiny, na wiele mil, podobnie jak z innych poziomów. Wytężywszy wzrok zobaczyliśmy na samym horyzoncie - w takiej odległości, że nie było już widać żadnych szczegółów - drobne, sporadyczne błyski odbitego światła słonecznego. - Rozbili tam obóz; czekają na armię, która, według nich, ma nadejść z okolicznych księstw, żeby ich wesprzeć i przeprowadzić rewolucję. - Wszyscy odeszli? - Żołnierz spojrzał na Michaela. - Wszyscy oprócz nas - członków pańskiej orkiestry, sir. Jesteśmy teraz jedyną strażą przyboczną Księcia. - Gdzie są dwaj dorsajscy dowódcy? - W swoich biurach, sir. - Muszę do nich natychmiast iść - oświadczył nam Michael. - Bond, zaczeka pan w swojej kwaterze, czy pójdzie pan z nami? - Pójdę - zdecydował Padma. Nasza piątka przeszła przez parking, między stłoczonymi pojazdami, kierując się w stronę labiryntu korytarzy. W końcu dotarliśmy nimi do szeregu pomieszczeń, których zewnętrzne ściany były całe ze szkła. Przez jedną z nich wyjrzeliśmy na równinę, gdzie obozowały odległe i prawie niewidoczne pułki naharskie. Znaleźliśmy Iana i Kensiego w jednym z wewnętrznych gabinetów. Rozmawiali stojąc przed masywnym biurkiem, które z powodzeniem mogło służyć jako stół konferencyjny dla pół tuzina osób. Kiedy weszliśmy, odwrócili się... i po raz kolejny uległem złudzeniu, którego zwykle doświadczałem, spotykając tych dwóch. Wrażenie było wystarczająco silne, kiedy zbliżałem się do jednego z nich, jednak gdy bliźniacy stali razem, tak jak teraz, efekt wzmagał się. Zawsze kładłem to na karb tego, że pomimo swojej postury - a obaj są wyżsi ode mnie
o głowę - są zbudowani tak proporcjonalnie, że prawdziwe wymiary nie rzucały się w oczy, dopóki nie porównało się ich do czegoś. Z pewnej odległości łatwo dojść do wniosku, że są nieco powyżej przeciętnego wzrostu. I wtedy - dokonawszy niewłaściwej oceny - podchodzicie do nich wy lub ktoś, czyj wzrost dobrze znacie, a zbliżając się do nich, wymiar zmienia się w oczach. Jeśli to jesteście wy, wyraźnie uświadamiacie sobie tę zmianę, a jeśli jest to ktoś inny, wydaje się wam, że kurczycie się razem z tą osobą. Poczuć się nagle mniejszym w obecności innego człowieka to dziwne uczucie, jeśli jest to całkowicie subiektywne zjawisko. W tym wypadku miernikiem okazała się Amanda, która podbiegła do dwóch braci od razu, kiedy weszliśmy do pokoju. Jej dom rodzinny, Fal Morgan, leży w sąsiedztwie domu Graemów, Foralie. Cała trójka dorastała razem. Jak już wspomniałem, Amanda nie jest małą kobietą, ale kiedy znalazła się przy nich i zaczęła ściskać Kensiego, wyglądała na drobną i kruchą; i nagle - jak zawsze - pokój wydał się mniejszy wokół obu Graemów. Poszedłem za Amanda i podałem rękę łanowi. - Corunna! - zawołał. Był jednym z niewielu, którzy nadal mówili do mnie po imieniu. Duża ręka ścisnęła moją. Patrzył na mnie - tak różny, a zarazem tak podobny do swojego brata bliźniaka. Prawdę mówiąc, fizycznie byli identyczni, a mimo to istniała między nimi ogromna różnica, niewidoczna na pierwszy rzut oka. Ian był pozbawiony wewnętrznego światła; wszystkie jasne strony charakteru znalazły się u jego brata, tak że Kensie promieniował ciepłem dwa razy mocniej niż przeciętny człowiek. Ciemność i światło. Noc i dzień. Brat i brat. A jednak była między nimi bliskość, podobieństwo, jakiego nie spotkałem nigdy u dwóch innych istot ludzkich. - Musisz zaraz wracać, czy zostaniesz, żeby zabrać Amandę z powrotem? - zapytał mnie Ian. - Mogę zostać - odpowiedziałem. - Czas mojego urlopu na Dorsaj nie został ściśle określony. Przydam się tutaj? - Tak - powiedział Ian. - Powinniśmy porozmawiać. Jeszcze minutę... Przywitał się z Amandą i polecił Michaelowi, by sprawdził, czy Książę nas przyjmie. Michael wyszedł z żołnierzem, który podbiegł do nas na parkingu. Wyglądało na to, że obecnie Michael, członkowie jego orkiestry oraz kilku służących i sam Książę stanowili wszystkich mieszkańców Gebel Nahar, nie licząc osób w tym pokoju. Wały obronne zaprojektowano tak, że mogła ich, w razie konieczności, bronić garstka ludzi; ale my mieliśmy tylko czterdziestu muzyków orkiestry pułkowej Michaela i do tego najwyraźniej wyszkolonych tylko w maszerowaniu. Zostawiliśmy Kensiego z Amandą i Padmą. Ian zaprowadził mnie do sąsiedniego gabinetu, wskazał mi ręką fotel i sam też usiadł. - Nie znam warunków twojego obecnego kontraktu... - zaczął. - Nie ma problemu. Mam przydział do sił powietrznych wynajętych przez Williama z Cety. Jestem dowódcą Czerwonej Eskadry pod komendą Hendrika Galta. Pomijając fakt, że Galt, jak każdy Dorsaj, zrozumiałby mnie w takiej sytuacji, jego oddziały i tak nic teraz nie robią. To dlatego jestem na urlopie, podobnie jak połowa jego starszych oficerów. Nie jestem oficerem Williama. Pozostaję pod rozkazami Galta. - To dobrze - powiedział Ian. Odwrócił głowę i spojrzał ponad wysokim oparciem fotela, na którym siedział, na równinę, gdzie widać było małe błyski światła. Ręce miał oparte o poręcze fotela, a potężne dłonie zwisały z nich swobodnie. Jak zawsze, w Ianie wyczuwało się wyraźną samotność, a zarazem nieugiętość. W chwilach fizycznego zagrożenia większość nie-Dorsajów odczuwa spokój, mając obok siebie Dorsaja, jak gdyby sądzili, że każdy z nas będzie wiedział, co robić. Może to zabrzmi dziwacznie, ale muszę powiedzieć, że w taki sam sposób, w jaki nie-Dorsajowie reagowali na Dorsajów, większość Dorsajów, których znałem, reagowała na obecność Iana. Ale nie wszyscy. Z pewnością nie Kensie. Ani, jeśli się nad tym zastanowić, żaden z
Graemów. Każdy z Graemów był... nie tyle odludkiem, co człowiekiem niezależnym. Nawet Kensie. Była to cecha charakterystyczna dla całej rodziny. Tylko że Ian miał ją spotęgowaną. - Rozmieszczenie się tam zajmie im dwa dni - powiedział, pokazując głową na niemal niewidoczne obozowisko na równinie. - Potem ruszą na nas albo zaczną walczyć między sobą. To oznacza, że możemy spodziewać się ataku za dwa dni. - Chyba że...? - zapytałem. Spojrzał na mnie. - Zawsze jest jakieś „chyba że” - powiedziałem. - Chyba że Amanda znajdzie dla nas honorowe wyjście z sytuacji - stwierdził. - Jak na razie nie ma żadnego. Naszą jedyną nadzieją jest to, że znajdzie w kontrakcie lub w obecnym położeniu coś, co my przeoczyliśmy. Napijesz się czegoś? - Dzięki. Wstał, podszedł do barku, do połowy napełnił dwie szklaneczki ciemnobrązowym płynem i przyniósł je. Usiadł, podając mi jedną. Pociągnąłem łyk jej szczypiącej zawartości. - Dorsajska whisky - stwierdziłem. - Jesteś tutaj dobrze zaopatrzony. Skinął głową. Wypiliśmy. - Czy jest coś, co, według ciebie, Amanda mogłaby wykorzystać? - zapytałem. - Nie - odparł. - Pozostaje tylko nadzieja. To kwestia honoru. - Dlaczego potrzebowaliście aż Rozjemcy z macierzystej planety? - zapytałem. - William. Znasz go oczywiście. Co wiesz o tutejszej sytuacji? Powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od Michaela i Padmy. - Tylko tyle? - spytał. - Nie miałem czasu, by uzyskać więcej informacji. Poproszono mnie, żebym przywiózł tutaj Amandę jak najszybciej, więc w czasie podróży miałem pełne ręce roboty. Także ona była zajęta studiowaniem dostępnych danych. Nie rozmawialiśmy wiele. - William... - zaczął, odstawiając szklaneczkę na mały stolik obok fotela. - Cóż, to moja wina, a nie Kensiego, że wplątaliśmy się w to. Ja jestem strategiem, a on taktykiem, zgodnie z kontraktem. Ogólny obraz to moje dzieło, ale nie spojrzałem dość daleko. - Jeśli są rzeczy, które rząd naharski ukrył przed tobą w trakcie omawiania kontraktu, masz prawo od razu się wycofać. - Racja, kontrakt można zakwestionować - zgodził się Ian. Uśmiechnął się. Wiem, że są osoby, które uważają, że on nigdy się nie uśmiecha; to nonsens, ale jego uśmiech jest taki jak on sam. - To nie przez informacje, które ukryli przed nami, znaleźliśmy się w pułapce; to sprawa honoru. Nie naszego osobistego... ale reputacji i czci wszystkich Dorsajów. Doszło do tego, że cokolwiek zrobimy - czy zostaniemy i polegniemy, czy odejdziemy i przeżyjemy - zszargamy reputację naszej planety. Zmarszczyłem czoło. - Jak to możliwe? Jak mogliście dać się tak złapać? - Po części - Ian podniósł szklaneczkę, napił się i odstawił ją - dlatego, że, jak zapewne wiesz, William jest sam niezwykle zdolnym strategiem. A po części dlatego, iż nie zorientowałem się, podobnie jak Kensie, że zawieramy raczej trójstronną niż dwustronną umowę. - Nie rozumiem. - Sytuacja w Naharze - wyjaśnił - jest niepewna. Mam na myśli ranczerów, pierwszych osadników. Próbowali tutaj stworzyć kraj, który może istnieć tylko w niemal pionierskich warunkach i przy niewielkim zaludnieniu. Księstwa otaczające ich pastwiska powstały jakieś pięćdziesiąt cetańskich lat temu. Następnie sąsiednie kraje rozbudowały się i uprzemysłowiły. W stosunkach międzynarodowych półfeudalny ideał otwartych równin i wielkich indywidualnych posiadłości okazał się niepraktyczny. Oczywiście, pierwsi osadnicy, gallegos z północnej Hiszpanii, zdawali sobie z tego sprawę od samego początku - dlatego zbudowali to miejsce, w którym się znajdujemy. Uśmiech powrócił na jego twarz. - Ale tak było wtedy, kiedy próbowali opóźnić to, co nieuniknione - powiedział. -
Niedawno najwyraźniej postanowili dojść do porozumienia. - Wejść w układ z bardziej nowoczesnymi sąsiadami, czy tak? - wtrąciłem. - W istocie, ułożyć się z resztą Cety - odparł. A reszta Cety to w obecnych czasach William. - A zatem, jeśli mieli umowę z Williamem, o której wam nie powiedzieli - stwierdziłem - macie wszelkie podstawy, prawne i moralne, żeby unieważnić kontrakt. Nie widzę problemu. - Ich umowa z Williamem nie jest pisemna ani nawet ustna - odpowiedział Ian. - Ranczerzy dali mu do zrozumienia, że może mieć władzę w Naharze - jak mówiłem, było oczywiste, że i tak w końcu ją utracą, jeśli nie na jego rzecz, to na rzecz kogoś innego - jeśli spełni ich warunki. - A co chcieli otrzymać w zamian? - Gwarancję, że zachowają swój styl życia i miniaturową kulturę, którą tutaj stworzyli. Spojrzał na mnie spod ciemnych brwi. - Rozumiem - rzekłem. - Jak, według nich, William miał to zrobić? - Nie wiedzieli, ale nie martwili się tym. To delikatna sprawa. Oni tylko dali Williamowi do zrozumienia, że jeśli otrzymają to, czego chcą, przestaną zwalczać jego próby przejęcia Naharu pod bezpośrednią kontrolę. Jemu pozostawili rozwiązanie kwestii, jak spełnić ich oczekiwania. To dlatego nie możemy powołać się na inny kontrakt jako pretekst do zerwania umowy. Napiłem się ze szklaneczki. - To podobne do Williama. O ile go znam - powiedziałem - on nawet ucieszyłby się, mogąc utrzymać ten kraj w pięćdziesięcioletnim zacofaniu. Ale z tego, co wcześniej mówiłeś, wydawało mi się, że próbował jednocześnie uzyskać coś od Dorsajów. Co mu przyjdzie z tego, że będziecie musieli zapłacić karę za zerwanie kontraktu? Wy, Graemowie, nie zbankrutujecie z tego powodu, nieprawdaż? A jeśli nawet będziecie musieli wziąć pożyczkę z dorsajskiego funduszu rezerwowego, będzie to dla niego drobna strata. Poza tym, nie wyjaśniłeś jeszcze, o co chodzi z tą pułapką, nie dotyczącą kontraktu, lecz honoru Dorsajów. Ian skinął głową. - William zajął się obiema rzeczami - powiedział. Jego plan polegał na tym, żeby Naharowie wynajęli Dorsajów do przeszkolenia ich armii. Następnie agenci mieli wywołać rewoltę w tej armii. I wtedy on wkroczyłby z własnymi oficerami nie-Dorsajami, żeby przejąć kontrolę nad sytuacją i zaprowadzić porządek w Naharze. - Rozumiem - powiedziałem. - Następnie przystąpiłby do mediacji - mówił dalej Ian. - Rewolucjoniści uzyskaliby ograniczoną reprezentację w parlamencie - pod jego kontrolą, oczywiście a ranczerzy zrezygnowaliby z wyłącznej władzy, ale tylko z niej. Zachowaliby w posiadaniu swoje rancza, jako zarządcy Williama, który wspierałby ich całym swoim bogactwem i siłą przeciwko próbom przejęcia władzy przez prawdziwych rewolucjonistów; a na koniec William ujarzmiłby ich, podobnie jak to robił z resztą tego świata i sporymi obszarami innych światów. - A zatem - powiedziałem w zamyśleniu - zamiarem Williama jest wykazanie, że jego żołnierze mogą dokonać rzeczy, których nie potrafią zrobić Dorsajowie? - Właśnie - potwierdził Ian. - Żądamy swojej zapłaty tylko dlatego, że niewielu jest żołnierzy takich jak my. Jeśli się oczekuje rezultatów - militarnego zwycięstwa przy minimalnych kosztach oraz stratach w ludziach i środkach - trzeba wynająć Dorsajów. Tak jest obecnie. Ale jeśli okaże się, że inni potrafią wykonać to samo zadanie równie dobrze lub lepiej, nasza cena pójdzie w dół, a Dorsajowie zaczną głodować. - Minęłoby parę lat, zanim tak by się stało. Do tego czasu zdołalibyśmy to naprawić. - Sprawy zaszły dużo dalej. William nie jest pierwszym, który marzy o wynajęciu wszystkich Dorsajów i wykorzystaniu ich jako prywatnej armii, żeby opanować inne światy. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, czy pozwolić, by wszyscy nasi żołnierze znaleźli się
w jednym obozie. Ale jeśli Williamowi uda się obniżyć cenę, która pozwala Dorsajom na zachowanie wolności i niezależności, może zaoferować nam lepszy żołd - ostatnią deskę ratunku i nie będziemy mieli innego wyjścia, jak przyjąć go. - Więc nie macie wyboru - stwierdziłem. - Musicie zerwać kontrakt, niezależnie od kosztów. - Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Wygląda na to, że nie możemy sobie pozwolić na zapłacenie tych kosztów. Jak powiedziałem, tak źle i tak niedobrze jesteśmy w potrzasku, o ile Amanda nie znajdzie jakiegoś wyjścia... W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu, w którym siedzieliśmy, i pojawiła się w nich Amanda. - Zdaje się, że właśnie przybyli miejscowi dostojnicy, podający się za gubernatorów... - Jej ton był wesoły, ale rysy twarzy świadczyły o napięciu. - Powinnam teraz pójść i porozmawiać z nimi. Idziesz, Ian? - Kensie ci wystarczy - odparł Ian. - Nauczyliśmy ich, że nie jesteśmy na każde skinienie. Przekonasz się, że to tylko kolejny krok w tańcu... niczego z nimi nie osiągniesz. - W porządku. - Odchodząc zapytała jeszcze: - Czy Padma może iść z nami? - Naradź się z Kensiem. Ja uważam, że akurat teraz lepiej nie drażnić gubernatorów, zabierając go ze sobą. - Dobrze - powiedziała. - Kensie też tak sądzi, ale stwierdził, że powinnam zapytać ciebie. Wyszła. - Na pewno nie chcesz tam być? - zapytałem. - Nie ma takiej potrzeby. - Wstał. - Chcę ci coś pokazać. Ważne jest, żebyś dokładnie poznał tutejszą sytuację. Jeśli Kensie i ja zostaniemy stąd wyrzuceni, Amanda będzie miała tylko ciebie do pomocy - o ile naprawdę możesz tu zostać. - Już mówiłem, że mogę. - Świetnie. Chodźmy więc. Chciałem, żebyś poznał Księcia Naharu, ale czekałem na wiadomość od Michaela, czy Książę przyjmuje. Jednak nie będziemy dłużej zwlekać. Pójdziemy zobaczyć, jak się miewa starszy pan. - Czy on, mam na myśli Księcia, nie będzie na spotkaniu Amandy z gubernatorami? Ian wyprowadził mnie z pokoju. - Nie, jeśli jest poważna sprawa do omówienia. Formalnie Książę ma władzę nad wszystkim i wszystkimi, z wyjątkiem gubernatorów. Oni go wybierają i w rzeczywistości sprawują tu władzę. Opuściliśmy rząd biur i ponownie ruszyliśmy korytarzami Gebel Nahar. Dwukrotnie wsiadaliśmy do wind i raz przejechaliśmy spory odcinek ruchomym chodnikiem; na jego końcu Ian otworzył jakieś drzwi i weszliśmy do kancelarii mieszczącej się na wprost budynków koszar. Żołnierz siedzący za biurkiem poderwał się natychmiast na nasz widok... a może tylko na widok Iana. - Sir! - odezwał się po hiszpańsku. - Rozkazałem panu de Sandoval, żeby dowiedział się, czy Książę przyjmie kapitana El Mana i mnie - powiedział Ian tym samym językiem. - Wiesz, gdzie jest teraz kapelmistrz? - Nie, sir. Nie wrócił jeszcze. Sir... nie zawsze łatwo jest skontaktować się z Księciem... - Wiem o tym - odparł Ian. - Spocznij. Więc pan de Sandoval wkrótce wróci? - Tak, sir. W każdej chwili. Może panowie zaczekają w gabinecie kapelmistrza? - Tak - powiedział Ian. Ordynans odwrócił się i podniósł rękę w zdecydowanie niewojskowym geście, wskazując nam drogę obok swojego biurka do dużego pokoju, bardzo czystego, ale zagraconego szafkami na akta i instrumentami muzycznymi wiszącymi na wszystkich ścianach.
Większości z nich nigdy nie widziałem, chociaż należały do instrumentów strunowych lub dętych. Był wśród nich jeden, który wyglądał jak szkocka kobza. Miał tylko jedną basową piszczałkę o długości około siedemdziesięciu centymetrów i drugą mniejszą o połowę. Inny przypominał róg z klawiszami, ale w dużej części opleciony czerwonym sznurkiem kończącym się ozdobnymi chwastami. Ruszyłem wzdłuż ścian, przyglądając się instrumentom, podczas gdy Ian usiadł na krześle i patrzył na mnie. Wróciłem do niekompletnej kobzy. - Potrafisz na tym grać? - zapytałem Iana. - Nie jestem kobziarzem - odpowiedział. - Oczywiście, potrafię trochę się tym posługiwać, ale nigdy nie grałem na niczym innym oprócz prawdziwej szkockiej kobzy. Lepiej poproś Michaela, jeśli chcesz demonstracji. On chyba gra na wszystkim... i to dobrze. Odwróciłem się od ściany i usiadłem. - Co o tym myślisz? - zapytał Ian. Rozglądałem się po gabinecie. Zerknąłem na niego i zauważyłem zaciekawione spojrzenie. - To... dziwne - powiedziałem. Pokój rzeczywiście był dziwny, z powodów, które prawdopodobnie nie zwróciłyby uwagi nie-Dorsaja. Nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo urządziliby biuro. Ale tak jak Dorsajowie rozpoznają się po subtelnych cechach, tak istnieją drobne znaki w gabinecie każdego żołnierza pochodzącego z tej planety. Na pierwszy rzut oka potrafiłbym powiedzieć, podobnie jak Ian lub ktokolwiek z nas, czy oficer, w którego gabinecie się znajdujemy, jest Dorsajem czy nie. Chodziło nie tyle o rzeczy w pokoju, co o ich rozmieszczenie. Ta spostrzegawczość nie jest niczym szczególnym dla urodzonych na Dorsaj. Prawie każdy oficer-weteran jest w stanie stwierdzić, czy właściciel gabinetu to także doświadczony żołnierz, Dorsaj lub nie. Ale w tym wypadku łatwiej byłoby udzielić odpowiedzi, niż wymienić powody, dla których jest ona taka, a nie inna. Tak więc, gabinet Michaela de Sandovala bez wątpienia był miejscem pracy Dorsaja. Jednocześnie różnił się osobliwie od innych dorsajskich pomieszczeń tego typu, co nas od razu uderzyło. Różnica była zasadnicza, w porównaniu z pokojem Dorsaja, który wiesza na ścianach broń, lub takiego osobnika, który utrzymuje na biurku idealny porządek i woli nie mieć broni na widoku. - Wystawił te instrumenty na pokaz, jakby były narzędziami walki - skomentowałem. Ian skinął głową. Nie musiał komentować tego wniosku. Gdyby Michael postanowił zawiesić na jednej ze ścian transparent mówiący, że nie zamierza brać do rąk żadnej broni, nie mógłby wyraźniej odkryć się przed łanem i przede mną. - Zdaje się, że to jego problem - zauważyłem. Ciekawe, co się wydarzyło? - To, oczywiście, jego sprawa - stwierdził Ian. - Tak - zgodziłem się. Ale odkrycie zabolało mnie... ponieważ nagle uświadomiłem sobie, co wyczułem w Michaelu od pierwszego spotkania z nim tutaj, na Cecie. Ból, głęboki, nieustający ból; a znając kogoś od dzieciństwa, nie można nie być poruszonym przez tego rodzaju uczucie. Ordynans wsadził głowę do pokoju. - Sir - powiedział - idzie kapelmistrz. Będzie tutaj za minutę. - Dziękuję - odparł Ian. Chwilę później wszedł Michael. - Przykro mi, że to tak długo trwało... - zaczął. - Wszystko w porządku - przerwał mu Ian. - Książę kazał ci czekać, zanim cię przyjął, prawda? - Tak, sir. - Cóż, czy teraz przyjmie mnie i kapitana El Mana? - Tak, sir. Jesteście obaj mile widziani. - Dobrze. Ian wstał i ja również. Wyszliśmy, odprowadzani przez Michaela do drzwi gabinetu.
- Amanda Morgan jest w tej chwili na spotkaniu z gubernatorami - poinformował go Ian na odchodnym. - Może będzie chciała z tobą później porozmawiać. Bądź pod ręką. - Zostanę tutaj - odpowiedział Michael. - Sir... chciałbym przeprosić za to, że mój ordynans usprawiedliwiał moją nieobecność, kiedy przyszliście... - spojrzał na ordynansa, który wyglądał na zakłopotanego. - Moi ludzie mieli przykazane, żeby... - Wszystko w porządku, Michaelu - uspokoił go Ian. - Byłbyś wyjątkiem wśród Dorsajów, gdyby nie próbowali cię chronić. - A jednak... - nie poddawał się Michael. - A jednak - powiedział Ian. - Wiem, że są tylko muzykami. Może akurat teraz są żołnierzami liniowymi... jedynymi, jakich mamy do obrony tego miejsca... ale nie oczekuję cudów. - Cóż - ustąpił Michael. - Dziękuję, komendancie. - Nie ma za co. Wyszliśmy. I znowu Ian poprowadził mnie przez labirynt korytarzy i wind. - Ilu członków jego orkiestry zdecydowało się nie opuszczać go, kiedy pułki odeszły? - zapytałem, gdy szliśmy. - Wszyscy - odparł Ian. - I nikt więcej nie został? Ian spojrzał na mnie z błyskiem humoru w oku. - Musisz pamiętać - powiedział - że Michael jest przecież absolwentem Akademii. Przeszliśmy ostatni krótki odcinek szerokim korytarzem i znaleźliśmy się przed masywnymi podwójnymi drzwiami. Ian dotknął dzwonka po prawej stronie i powiedział po hiszpańsku do komunikatora: - Komendant Ian Graeme i kapitan El Man z pozwoleniem na wizytę u Księcia. Przez chwilę nic się nie działo, a potem jedna część drzwi otworzyła się, ukazując kolejnego z muzyków Michaela. - Proszę wejść, panowie - zaprosił nas. - Dziękuję - odpowiedział Ian. - Gdzie jest majordomus Księcia? - Odszedł, sir. Podobnie jak większość służących. - Rozumiem. Pomieszczenie, do którego nas wprowadzono, było dużym holem zapełnionym ogromnymi i wspaniale utrzymanymi meblami, ale pozbawionym okien. Muzyk poprowadził nas przez dwa kolejne podobne pomieszczenia, również bez okien, aż dotarliśmy do trzeciego pokoju, tym razem z oknami na całej długości jednej ze ścian i tym samym, niezmiennym widokiem na równiny w dole. Pod oknem, podpierając się laską ze srebrną główką, stał chudy jak patyk stary mężczyzna, ubrany na czarno. Żołnierz zniknął z pokoju. Ian podprowadził mnie do starca. - Książę - powiedział, w dalszym ciągu po hiszpańsku - czy mogę przedstawić panu kapitana Corunnę El Mana? Kapitanie, ma pan zaszczyt poznać Księcia Naharu, Maciasa Fransisco Ramona Manuela Valentina y Compostela y Abente. - Witam, kapitanie El Man - powiedział Książę. Mówił poprawniejszym i bardziej archaicznym hiszpańskim niż inni Naharowie, których spotkałem do tej pory, a jego słaby głos musiał być niegdyś wspaniałym basem. - Usiądziemy teraz, jeśli pozwolicie. W moim wieku stanie jest męczące. Spoczęliśmy w... bardziej podobnych do tronów ciężkich, zbyt miękkich fotelach z masywnymi, wyściełanymi poręczami. - Kapitan El Man - zaczął Ian - był akurat na urlopie na Dorsaj. Zgodził się przywieźć tutaj Amandę Morgan, żeby omówiła obecną sytuację z gubernatorami. Właśnie teraz z nimi rozmawia. - Chyba wcześniej nie spotkałem Amandy Morgan... Książę zawahał się - Jest jednym z naszych ekspertów od takich spraw jak obecna. - Chciałbym ją poznać.
- Ona również pragnie spotkać się z panem. - Może dzisiaj wieczorem? Chciałbym zaprosić was wszystkich na kolację, ale przypuszczam, że większość z moich służących odeszła. - Właśnie się o tym dowiedziałem - powiedział Ian. - Niech sobie idą - oświadczył Książę. - Ani im, ani pułkom, które zdezerterowały, nie pozwolę do mnie wrócić. - Jeśli Książę wybaczy - wtrącił Ian - nie znamy jeszcze powodów odejścia. Może usprawiedliwiona byłaby pewna wyrozumiałość. - Nie potrafię domyślić się żadnego. - Książę miał osłabiony z powodu wieku głos, ale trzymał się prosto jak trzcina, a spojrzenie ciemnych oczu było władcze. - Ale jeśli pan sądzi, że istnieje jakaś przyczyna, mogę na razie wstrzymać się z osądem. - Będziemy wdzięczni - powiedział Ian. - Jest pan bardzo wyrozumiały. - Książę spojrzał na mnie. W jego tonie zabrzmiała nieoczekiwana nuta. Kapitanie, czy komendant panu powiedział? Tamci dezerterzy - pokazał palcem w kierunku okna i równin za nim - podpuszczeni przez ludzi nazywających siebie rewolucjonistami zagrozili, że opanują Gebel Nahar. Jeśli ośmielą się przyjść tutaj, ja i kilku wiernych sług stawimy opór. Aż do śmierci! - Gubernatorzy... - zaczął Ian. - Gubernatorzy nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie! - Książę zwrócił się do niego gwałtownie. - Oni, a raczej ich ojcowie i dziadkowie, wybrali mojego ojca na Księcia. Odziedziczyłem ten tytuł i ani oni, ani nikt we wszechświecie nie ma władzy, żeby mi go odebrać. Dopóki żyję, będę Księciem; przestanę nim być, dopiero kiedy zabierze mnie śmierć. Zostanę i będę walczył - nawet sam - jak długo zdołam. Ale nigdy się nie poddam! Nigdy nie pójdę na kompromis! Mówił jeszcze przez kilka minut, ale chociaż słowa się zmieniały, ich sens pozostawał taki sam. Nie ulegnie nikomu, kto będzie chciał zmienić system rządów w Naharze. Gdyby był słabo poinformowany albo nieświadomy konsekwencji tego, co mówi, łatwiej byłoby puścić jego słowa mimo uszu. Ale najwyraźniej słabe było tylko jego chude, stare ciało, umysł natomiast jasny i w pełni świadomy sytuacji. Głosił po prostu z niewzruszoną determinacją, że nigdy nie podda się, na przekór rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom. Po chwili uspokoił się. Przeprosił za wybuch, ale nie za swoją postawę; po kilku minutach uprzejmej konwersacji na temat historii Gebel Nahar pozwolił nam odejść. - Znasz więc część naszego problemu - odezwał się do mnie Ian, kiedy znowu znaleźliśmy się sami, wracając do jego biura. Kawałek drogi przeszliśmy w milczeniu. - Część tego problemu - powiedziałem - zdaje się zasadzać w różnicy między naszym pojęciem honoru a ich. - I kompletnym jego brakiem u Williama - dodał Ian. - Masz rację. Dla nas honor jest kwestią obowiązku jednostki wobec samej siebie i wobec społeczności... i wreszcie całej ludzkiej rasy. Dla Naharów honor to obowiązek tylko wobec własnej duszy. Roześmiałem się mimo woli. - Przepraszam - powiedziałem, kiedy spojrzał na mnie. - Tak celnie to ująłeś. Czy czytałeś kiedyś dzieło Calderona o burmistrzu Zalamei? - Nie sądzę. Calderon? - Pedro Calderon de la Barca, siedemnastowieczny poeta hiszpański. Napisał poemat pod tytułem „El Alcalde de Zalamea”. Wyrecytowałem mu strofę, którą nasunął mi na myśl. „Al Rey la hacienda y la vida Se ha de dar; pero el honor Es patrimonio del alma Y el alma soló es de Dios.” - „Mienie i życie zawdzięczamy Królowi - mruknął Ian - ale honor jest majątkiem
duszy, a dusza należy jedynie do Boga”. Rozumiem, co masz na myśli. Zacząłem coś mówić, ale doszedłem do wniosku, że to za duży wysiłek. Czułem, że Ian zerka na mnie, kiedy szliśmy. - Kiedy jadłeś ostatnio? - zapytał. - Nie pamiętam - odparłem. - Ale nie jestem teraz głodny. - Więc potrzebujesz snu - stwierdził Ian. - Nie jestem tym zaskoczony, zważywszy na drogę, jaką pokonałeś tutaj z Dorsaj. Kiedy wrócimy do biura, wezwę jednego z ludzi Michaela, żeby zaprowadził cię do twojej kwatery. Lepiej połóż się spać. Wytłumaczę cię przed Księciem, jeśli będzie chciał nas widzieć dzisiaj wieczorem. - Tak. Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję. Kiedy już przyznałem się do zmęczenia, z trudnością przychodziło mi nawet myślenie. Ci, którzy nigdy nie prowadzili nawigacji między gwiazdami, łatwo zapominają o konsekwencjach faktu, że niebezpieczeństwo wzrasta szybko wraz z odległością pokonywaną jednym przejściem fazowym - poza pewną bezpieczną granicą lat świetlnych. Przekroczyliśmy limity bezpieczeństwa podczas wszystkich sześciu przejść fazowych w drodze na Cetę. Nie chodzi akurat o niebezpieczeństwo znalezienia się w miejscu tak odległym od miejsca przeznaczenia, że nie można rozpoznać żadnych gwiazdozbiorów pomagających w nawigacji. Chodzi o fakt, że nawet jeśli wyjdzie się w znanej części kosmosu, duży błąd wymaga ogromnej ilości nowych obliczeń, w celu ustalenia pozycji. Ważne jest, by znaleźć się w takim punkcie, gdzie błąd podczas następnego przejścia fazowego nie nałoży się na poprzednie, co grozi zgubieniem się. Przez trzy dni robiłem sobie tylko krótkie drzemki w okresach między obliczeniami. Byłem otępiały ze zmęczenia, któremu opierałem się aż do tego momentu, dzięki adrenalinie wydzielającej się w krytycznych sytuacjach. Kiedy muzyk wezwany przez Iana zaprowadził mnie w końcu do mojej kwatery, stwierdziłem, że nie pragnę niczego innego, jak tylko paść na ogromne łoże w sypialni. Instynkt nakazał mi jednak najpierw rozejrzeć się. Mój apartament składał się z trzech pokoi i łazienki. Miał ścianę ze szkła wychodzącą na równiny. Pewną różnicę stanowiły umieszczone w niej drzwi, które zaprowadziły mnie na mały balkon biegnący na całej długości piętra. Wysokie rośliny w wazonach dzieliły go na półprywatne części należące do poszczególnych apartamentów i służyły jako parawany. Sprawdziłem balkon i mieszkanie, zamknąłem na klucz drzwi do holu i na balkon, po czym zasnąłem. Było już ciemno, kiedy się nagle obudziłem. Błyskawicznie usiadłem na skraju łóżka, zanim jeszcze przekonałem się, że obudził mnie dźwięk dzwonka do drzwi mojego apartamentu. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem klawisz komunikatora. - Tak? - zapytałem. - Kto tam? - Michael de Sandoval - odezwał się głos. - Czy mogę wejść? Dotknąłem przycisku otwierającego drzwi. Uchyliły się, wpuszczając z korytarza do mrocznego pomieszczenia wąską smugę światła, widoczną z sypialni. Wstałem i ruszyłem do salonu. Michael wszedł, a drzwi same zamknęły się za nim. - O co chodzi? - zapytałem. - Zepsuł się system wentylacyjny na tym piętrze poinformował mnie. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że powietrze w mieszkaniu jest zupełnie nieruchome... nieruchome, ciepłe i ciężkie. Najwyraźniej Gebel Nahar zaprojektowano tak, że żaden powiew nie dopływał do niej z zewnątrz. - Chciałem sprawdzić kwatery na tym piętrze - wyjaśnił Michael. - Wewnętrzne drzwi nie są tak szczelne, żeby się pan udusił, ale oddychanie może być utrudnione. Może do rana zlokalizujemy usterkę i naprawimy ją. Wszystko to dzieje się dlatego, że część służby odeszła razem z armią. Proponuję otworzyć drzwi balkonowe, sir.
Ruszył przez pokój w stronę balkonu. - Dziękuję - powiedziałem. - Jak wygląda sprawa ze służbą? Sympatyzują z rewolucjonistami? - Niekoniecznie. - Otworzył drzwi, wpuszczając chłodne nocne powietrze. - Po prostu nie chcą, żeby im podcięto gardła, kiedy armia się tutaj wedrze. - Rozumiem - mruknąłem. - Tak. - Wrócił na środek salonu. - Która godzina? - spytałem. - Spałem jak po narkotykach. - Niedługo północ. Usiadłem w jednym z foteli w nie oświetlonym salonie. Blask zewnętrznych lamp rozmieszczonych co dziesięć metrów wzdłuż zewnętrznej krawędzi balkonu wpadał przez oszkloną ścianę i odrobinę rozświetlał pokój. - Usiądź na chwilę - zaproponowałem. - Powiedz mi, jak minęło spotkanie z Księciem dzisiaj wieczorem? Zajął fotel naprzeciwko mnie. - Powinienem wkrótce wracać - powiedział. - Obecnie jestem jedynym dyżurnym oficerem. A... spotkanie z Księciem wypadło bardzo miło. Był tak zajęty nadskakiwaniem Amandzie, że niemal zapomniał o urąganiu dezerterom. - Wiesz, jak poszło Amandzie z gubernatorami? Raczej wyczułem, niż zobaczyłem w ciemnościach, że wzrusza ramionami. - Niewiele można było z nimi zdziałać - powiedział. Mówili, że są zmartwieni dezercją pułków i domagali się zapewnienia, że Ian i Kensie poradzą sobie z sytuacją. Rzeczywiście, to wszystko było zaplanowane. - Potem odjechali? - Zgadza się. Poprosili o gwarancję bezpieczeństwa dla Księcia. Zarówno Ian, jak i Kensie powiedzieli im, że nie ma czegoś takiego jak gwarancja. Ale, oczywiście będziemy chronili Księcia za pomocą środków, jakimi dysponujemy. I wtedy odjechali. - Wygląda na to - stwierdziłem - że Amanda mogła sobie oszczędzić czasu i sił. - Nie. Twierdzi, że chciała ich wybadać. - Pochylił się do przodu. - Ma o czym pisać do domu. Myślę, że jeżeli ktokolwiek jest w stanie znaleźć rozwiązanie, to tylko ona. Sama mówi, że z całą pewnością istnieje jakieś wyjście... tyle że znalezienie go w ciągu następnych dwudziestu czterech lub trzydziestu sześciu godzin to zbyt wielkie wymaganie. - Czy wypytała ciebie o tych ludzi? Zdaje się, że jesteś tutaj jedynym, który ich dobrze zna. - Rozmawiała ze mną podczas lotu. Powiedziałem jej, że będę pod ręką, w razie gdyby mnie potrzebowała. Do tej pory jednak większość czasu spędziła z łanem lub Padmą. - Rozumiem - powiedziałem. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może chciałbyś, żebym cię zluzował jako oficer dyżurny? - Ian mówi, że musi pan odpocząć. Będzie pana jutro potrzebował. Całkiem dobrze sobie radzę z moimi obowiązkami. - Ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. - Dobranoc. - Dobranoc - odpowiedziałem. Wyszedł, a kiedy drzwi otworzyły się, a potem zatrzasnęły za nim, smuga światła przesunęła się szybko po wykładzinie w salonie i zniknęła. Zostałem w fotelu w salonie, ciesząc się łagodnym, nocnym wietrzykiem wpadającym przez uchylone drzwi. Może nawet zdrzemnąłem się. W każdym razie ocknąłem się nagle na dźwięk głosów dobiegających z balkonu. Nie na mojej części, lecz przylegającej do niej, na lewo od okna sypialni. - ...tak - mówił jakiś głos. Myślałem o Ianie i przez sekundę wydawało mi się, że to jego głos. Ale to był Kensie. Mieli identyczne głosy; różnili się jedynie charakterem. - Nie wiem... - to Amanda odpowiadająca zmartwionym tonem. - Czas szybko mija - powiedział Kensie. - Spójrz na nas. Dopiero wczoraj chodziliśmy razem do szkoły.
- Wiem - odparła - uważasz, że czas już się ustatkować. Ale ja chyba nigdy tego nie zrobię. - Jak możesz być tego pewna? - Oczywiście, że nie jestem pewna. - Jej głos zmienił się, jak gdyby odeszła kawałek od niego. Niespodziewanie wyobraziłem sobie Kensiego, jak stoi przy drzwiach balkonowych, przez które oboje właśnie wyszli; i ją, jak podchodzi do balustrady i stoi teraz plecami do niego, spoglądając w noc, na zalaną światłem gwiazd równinę. - Wiec mogłabyś rozważyć pomysł założenia rodziny. - Nie - odpowiedziała. - Wiem, że nie chcę tego. Jej głos zmienił się znowu. Chyba wróciła do niego. - Może ścigają mnie duchy, Kensie. Może to duch pierwszej Amandy sprawia, że zwyczajne rzeczy nie są dla mnie. - Ona była zamężna... trzykrotnie. - Ale jej mężowie nie byli dla niej ważni. Wiem, że ich kochała. Czytałam jej listy i to, co napisały o niej dzieci, kiedy dorosły. Ale naprawdę należała do wszystkich, a nie tylko do swoich mężów i dzieci. Nie rozumiesz? Myślę, że mnie również to czeka. Nic nie odpowiedział. Po dłuższej chwili odezwała się znowu, znacznie cichszym i zmienionym tonem. - Kensie! Czy to takie ważne? - Na to wygląda. - Jego głos brzmiał lekko, ale słowa wypowiadał jakby wolniej. - Ale to było dziecinne zadurzenie. Tylko złudzenie z obu stron. Od tamtego czasu dorośliśmy. Zmieniłeś się. Ja się zmieniłam. - Tak. - Nie potrzebujesz mnie. Kensie, nie potrzebujesz mnie... - mówiła cichym głosem. - Wszyscy cię kochają. - Mógłbym się potargować? - Starał się zachować humor. - Wszystkich w zamian za ciebie? - Kensie, przestań! - Prosisz o zbyt wiele - powiedział i tym razem w jego głosie nie było wesołości, ale w dalszym ciągu nie robił jej wyrzutów. - Prawdopodobnie łatwiej przyszłoby mi przestać oddychać. Zapadła cisza. - Dlaczego nie możesz zrozumieć? Nie mam innego wyboru - tłumaczyła. - Podobnie jak ty. Oboje jesteśmy, jacy jesteśmy, przywiązani do swoich ról. - Tak - potwierdził. Tym razem cisza trwała dłużej, ale żadne z nich nie poruszyło się. Do tego czasu mój słuch wyczulił się na tak delikatne dźwięki jak oddech wróbla. Przez cały czas stali w pewnej odległości od siebie. - Tak - powtórzył... i tym razem było to przeciągłe „tak”, zmęczone „tak”. - Życie idzie naprzód, a my wszyscy razem z nim, czy nam się to podoba, czy też nie. Podeszła do niego. Usłyszałem jej kroki na betonowej posadzce balkonu. - Jesteś wyczerpany - powiedziała. - Ty i Ian. Odpocznij przed jutrzejszym dniem. Rzeczy wyglądają inaczej w świetle dziennym. - To się czasami zdarza.. - Wróciło mu poczucie humoru, ale krył się za tym wysiłek. - Nie znaczy to, że wierzę w to teraz, w tym wypadku. Wrócili do środka. Siedziałem w fotelu, zupełnie rozbudzony. W żaden sposób nie mogłem wstać i odejść, tak żeby się nie zorientowali. Mieli równie dobry słuch, jak ja, i podobnie jak ja byli wyszkoleni, by zawsze zachowywać czujność. Ale ta świadomość wcale mi nie pomogła. Miałem przykre uczucie, że podsłuchiwałem, chociaż nie powinienem. Nie było teraz sensu się ruszać. Siedziałem na swoim miejscu, starając się przemówić sobie do rozsądku i zapanować nad niesmakiem. Byłem tak zajęty własnymi odczuciami, że
przynajmniej raz nie zwracałem uwagi na odgłosy wokół mnie; pierwszym ostrzeżeniem okazał się drobny hałas przy moich drzwiach balkonowych; podniosłem wzrok i zobaczyłem ciemną kobiecą sylwetkę. - Słyszałeś wszystko - dotarł do mnie głos Amandy. Nie było sensu zaprzeczać. - Tak - przyznałem się. Nadal stała w drzwiach. - Akurat siedziałem tutaj, kiedy wyszliście na balkon wyjaśniłem. - Nie mogłem zamknąć drzwi ani odejść. - W porządku - weszła do środka. - Nie, nie zapalaj światła. Opuściłem rękę, nie dotykając przycisku na poręczy fotela. W świetle wpadającym od strony balkonu Amanda widziała mnie lepiej, niż ja ją. Usiadła w fotelu, który wcześniej zajmował Michael. - Postanowiłam, że wstąpię i zobaczę, czy dobrze śpisz - powiedziała. - Ian planuje dla ciebie na jutro dużo pracy. Ale chyba miałam nadzieję, że nie będziesz spał. Mimo ciemności sygnały były wyraźnie czytelne. Stałem się czujny. - Nie chciałbym się wtrącać - powiedziałem. - Jeśli wyciągam cię na rozmowę, czy to znaczy, że się wtrącasz? - W jej głosie usłyszałem ten sam co u Kensiego lekki ton, maskujący ból. - To ja mam zamiar być intruzem... narzucać ci się ze swoimi problemami. - To wcale nie jest narzucanie się - zaoponowałem. - Miałam nadzieję, że tak to odbierzesz - przyznała. Dziwnie słuchało się głosu ukrytej w ciemnościach postaci, mówiącej tak zwyczajnym tonem. - Nie zawracałabym ci głowy, ale muszę teraz skupić się na tym, po co tutaj przyjechałam, i odsunąć na bok sprawy osobiste. Umilkła. - Nie masz nic przeciwko ludziom, którzy się przed tobą wyżalają? - zapytała. - Nie - odparłem. - Czułam, że nie będziesz miał. Dużo myślisz o Else? - Kiedy nie mam nic innego na głowie. - Szkoda, że jej nie znałam. - Warto było. - Tak. Kłopot z tym, że często się nie znamy, albo poznajemy za późno. - Zrobiła przerwę. - Po tym, co usłyszałeś, myślisz pewnie, że mówię o Kensiem. - A nie jest tak? - Nie. Kensie i Ian, wszyscy Graemowie, są nam, Morganom, tak bliscy, że równie dobrze moglibyśmy być spokrewnieni. Zwykle nikt nie zakochuje się w krewnych. Nie przypuszcza się, że coś takiego może nastąpić, przynajmniej, kiedy się jest młodym. W marzeniach osoba, w której się zakochujemy, jest obca i podniecająca - to ktoś z daleka, z odległości pięćdziesięciu lat świetlnych. - Nic o tym nie wiem - stwierdziłem. - Else była moją sąsiadką i chyba dorastałem zakochany w niej. - Przepraszam. - Jej sylwetka przesunęła się nieco w mroku. - Mówię teraz o sobie. Ale wiem, co masz na myśli. Kiedy byłam młodsza, w przebłyskach rozsądku zakładałam, że któregoś dnia pobiorę się z Kensiem. Musiałoby być ze mną coś nie w porządku, gdybym nie chciała kogoś takiego jak on. - A jest z tobą coś nie w porządku? - zapytałem. - Tak - powiedziała. - O to chodzi. Dorosłam i na tym polega kłopot. - Wszyscy dorastają. - Nie miałam na myśli fizycznej dorosłości. Chodzi mi o to, że dojrzałam. My, Morganowie, żyjemy długo i sądzę, że dojrzewamy wolniej niż inni. Ale wiesz, jak to jest z młodymi - ludźmi i zwierzętami. Miałeś kiedyś w dzieciństwie dzikie zwierzę? - Kilka - odparłem.
- Więc rozumiesz, o czym mówię. Młode dzikie zwierzę jest przymilne i łagodne, ale kiedy dorasta, zaczyna znienacka atakować i gryźć. Ludzie mówią, że to odzywa się jego dzika natura. Ale to nieprawda. My zmieniamy się dokładnie w taki sam sposób. Kiedy młody człowiek dorasta, staje się świadomy siebie, swoich potrzeb i pragnień, własnych nastrojów. Nadchodzi wtedy dzień, kiedy ktoś próbuje się z nim bawić, a on nie jest w nastroju do zabawy i mówi: „Zostaw mnie! To, czego ja chcę jest równie ważne, jak to, czego ty chcesz!” I nagle czasy, kiedy był młody i przymilny, kończą się na zawsze. - Oczywiście - zgodziłem się. - To przydarza się wszystkim. - Ale nam przydarza się to za późno - oświadczyła. Czy też raczej zaczynamy życie zbyt wcześnie. Na Dorsaj w wieku siedemnastu lat musimy już usamodzielnić się i pracować jak starsi, u nas lub na innej planecie. Nagle wchodzimy w dorosłe życie. Nie ma czasu, żeby dokonać oceny, by uświadomić sobie, co to znaczy być dorosłym. Nie zdajemy sobie sprawy, że już nie jesteśmy szczeniakami, dopóki któregoś dnia nie ugryziemy kogoś lub nie zranimy nieoczekiwanie. I wtedy przekonujemy się o zmianie, jaka w nas zaszła... i że inni też już nie są tacy sami. Ale jest dla nas za późno, by przystosować się do zmian w innym człowieku, ponieważ sami je w sobie dostrzegamy. Zamilkła. Siedziałem bez słowa, czekając. Z mojego doświadczenia w tego rodzaju sprawach wiedziałem, że nie muszę nic mówić. Teraz ona sama będzie podtrzymywała rozmowę. - Kiedy tutaj przyszłam i stwierdziłam, że kłopot polega na tym, że nie zna się drugiego człowieka lub poznaje się go zbyt późno, nie miałam na myśli Kensiego. Mówiłam o Ianie. - O Ianie? - powtórzyłem, ponieważ umilkła znowu i tym razem wyczułem instynktownie, że potrzebuje pomocy. - Tak - potwierdziła. - Kiedy byłam młoda, nie rozumiałam Iana. Teraz rozumiem. Wtedy myślałam, że nic go nie obchodzi... że jest twardy i nieprzenikniony. Ale to nie tak. Wszystko, co można dostrzec w Kensiem, jest również w Ianie, tylko że trudno zauważalne. Teraz wiem. I jest już za późno. - Za późno? - zapytałem. - Nie jest żonaty, nieprawdaż? - Żonaty? Jeszcze nie. Ale nic nie wiesz? Spójrz na zdjęcie na jego biurku. Ona ma na imię Leah. Mieszka na Ziemi. Poznał ją, kiedy tam był cztery lata temu. Nie to jednak miałam na myśli, kiedy mówiłam, że jest za późno. Chodziło mi o to, że jest za późno dla mnie. To, co powiedziałam Kensiemu, to prawda. Ciąży na mnie fatum pierwszej Amandy. Urodziłam się, by należeć do wielu ludzi, a zarazem, tylko do jednego człowieka. Nawet gdybym poświęciła się łanowi, to coś tkwi we mnie, odkąd dorosłam. Wcześniej czy później znalazłby się u mnie na drugim miejscu. Nie mogę mu tego zrobić. Za późno dla mnie, żebym mogła stać się kimś innym. - Może Ian zgodziłby się na takie warunki. Nie odpowiadała przez chwilę. Potem usłyszałem, że bierze głęboki oddech. - Nie powinieneś tego mówić - stwierdziła. Nastąpiła chwila ciszy. Potem odezwała się znowu, tym razem z żarem. - Czy na moim miejscu zaproponowałbyś coś takiego łanowi? - Nie sugerowałem niczego. Tylko napomknąłem. Kolejna przerwa. - Masz rację - oznajmiła. - Wiem, czego chcę i czego boję się w sobie, tylko wydaje mi się to takie oczywiste, że uważam, iż wszyscy muszą to także wiedzieć. Wstała. - Wybacz mi, Corunna - powiedziała. - Nie miałam prawa obarczać cię tym wszystkim. - Taki jest świat - odparłem. - Ludzie rozmawiają ze sobą. - Przede wszystkim z tobą. - Podeszła do drzwi balkonowych i zatrzymała się. - Jeszcze raz dziękuję.
- Nie ma za co - odparłem. - Tak czy inaczej, dziękuję. Dobranoc. Prześpij się, jeśli zdołasz. Wyszła na balkon. Patrzyłem na nią przez oszkloną ścianę, jak idzie wyprostowana i znika z pola widzenia. Wróciłem do łóżka, spodziewając się, że sen nie przyjdzie tak łatwo, ale zasnąłem jak kamień. Kiedy się obudziłem, był ranek i brzęczał telefon przy łóżku. Odebrałem go. Z ekranu spojrzał na mnie Michael. - Wysyłam do ciebie człowieka z planami Gebel Nahar - oznajmił - żebyś się mógł z nimi zapoznać. Śniadanie czeka w jadalni dla personelu, jeśli masz ochotę. - Dzięki - powiedziałem. Wstałem i przygotowałem się, zanim członek orkiestry przysłany przez Michaela pojawił się z planami. Wziąłem je ze sobą i muzyk zaprowadził mnie do jadalni, która, jak się okazało, nie była przeznaczona dla całego personelu Gebel Nahar, lecz dla dowódców wojskowych. Kiedy tam wszedłem, zastałem tylko Iana, który właśnie kończył posiłek. - Siadaj - zaprosił mnie. - Przypuszczam, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin będę musiał bronić tego miejsca - oświadczył. - Chciałbym, żebyś zaznajomił się z tutejszymi umocnieniami, szczególnie z pierwszą linią murów i działami, tak byś mógł pokierować obsługującymi je ludźmi lub, w razie potrzeby, całą obroną. - Co masz na myśli mówiąc o całej obronie? - zapytałem, kiedy żołnierz wyszedł do kuchni, odebrawszy ode mnie zamówienie. - Mamy tylko tylu ludzi Michaela, żeby obsadzić pierwsze wały obronne i zostawić garstkę w rezerwie wyjaśnił. - Większość z nich nigdy w życiu nie miała w rękach niczego poza bronią ręczną, a będą musieli walczyć z piechotą atakującą zbocze i obsługiwać ciężkie działa. Chciałbym, żebyś ich zapoznał z bronią i przeszkolił. Michael z pewnością okaże się pomocny, ponieważ wie, którzy z jego ludzi są pewni, a którzy nie. Jedz śniadanie, a ja ci powiem, jak, według mnie, pułki przeprowadzą atak i jak my na to zareagujemy. Mówił, podczas gdy ja jadłem. W oparciu o to, czego dowiedział się na temat naharskiego wojska podczas pobytu tutaj oraz narad z Michaelem, oczekiwał, że piechota zaatakuje falami w górę zbocza, aż zdobędzie pierwszy wał. Jego plan zakładał obronę muru do ostatniej chwili, zniszczenie stanowisk broni, żeby nie mogli jej skierować przeciwko nam, i szybki odwrót za drugi mur - i dalej, krok po kroku, wycofywanie się na kolejne tarasy. Taka taktyka była istotnie rodzajem obrony, przewidzianym przez budowniczych Gebel Nahar. Problemem miało być dopilnowanie, żeby zupełnie zielone i podatne na panikę grupki obrońców złożone z naharskich muzyków wycofywały się spokojnie i z zachowaniem porządku. Jeśli nie uda się nad nimi zapanować, pierwsze fale atakujących, które znajdą się na wałach obronnych, przerzedzą ich szeregi i nie wystarczy obrońców do obsadzenia kolejnej linii defensywnej na następnym tarasie, nie mówiąc o trzecim, czwartym i kolejnych, a także zachowania odwodów do końcowej obrony wewnątrz murów fortecy na górnych trzech poziomach. Mając do dyspozycji taką samą liczbę weteranów, odpowiednio wyszkolonych żołnierzy, nie wspominając o Dorsajach, moglibyśmy w ten sposób utrzymać Gebel Nahar i zadać takie straty atakującym, że w końcu musieliby się wycofać. Siedząc jednak w jadalni, Ian i ja nie wypowiedzieliśmy na głos opinii, że możemy mieć jedynie nadzieję na zadanie nieprzyjacielowi jak największych strat, zanim zostaniemy pokonani. Jednakże, nie napomknęliśmy również, że im bardziej zażarcie będziemy bronili Gebel Nahar, nawet w beznadziejnej sytuacji, tym trudniej przyjdzie Williamowi i gubernatorom zarzucenie dorsajskim oficerom niekompetencji. Skończyłem jeść i wstałem. - Gdzie jest Amanda? - zapytałem. - Pracuje razem z Padmą... a raczej powinienem powiedzieć, że Padma pracuje z nią -
odparł Ian. - Nie wiedziałem, że Exotikowie opowiadają się po czyjejś stronie. - Padma wcale tego nie robi - stwierdził Ian. - On po prostu udostępnia swoją wiedzę temu, kto jej potrzebuje. To normalne postępowanie Exotików, wiesz o tym równie dobrze jak ja. On i Amanda nadal szukają jakiegoś politycznego rozwiązania, żeby nas i Dorsaj wyciągnąć z tego bez uszczerbku. - Co naprawdę sądzisz o ich szansach? Ian potrząsnął głową. - Oni szukają rozwiązania w dziedzinie, na której się nie znam - powiedział, zbierając papiery, które miał porozkładane przed sobą na stole. - Możemy mieć tylko nadzieję. - Czy nie przyszło ci do głowy, że Michael ze swoją znajomością Naharów mógłby wnieść coś nowego w tej sprawie i pomóc im w ten sposób? - zapytałem. - Tak - przyznał. - Powiedziałem im to. I poleciłem Michaelowi, żeby był pod ręką, na wypadek gdyby uznali, że jest im potrzebny, ale chyba jeszcze tego nie zrobili. Podniósł się, zabierając papiery, po czym wyszliśmy; ja do kwater orkiestry i biura Michaela, a Ian do swojego gabinetu, aby zorganizować wszystko, co potrzebne do obrony. Michaela nie było w gabinecie. Ordynans skierował mnie do pierwszego wału obronnego, gdzie znalazłem go musztrującego swoich żołnierzy przy stanowiskach broni. Pracowałem z nim przez całe przedpołudnie. Skończyliśmy nie dlatego, że niepotrzebne były dalsze ćwiczenia, ale dlatego, że jego nie zaprawieni żołnierze byli wyczerpani i zaczynali popełniać błędy. Michael odesłał ich na obiad. My obaj poszliśmy do jego gabinetu, gdzie wypiliśmy kawę i zjedliśmy kanapki przyniesione przez ordynansa. - Co to jest? - zapytałem, podchodząc do ściany, na której wisiał archaiczny instrument. - Pytałem Iana, ale powiedział, że potrafi grać jedynie na szkockiej kobzie i że jeśli chcę demonstracji, powinienem poprosić ciebie. Michael spojrzał zza biurka i uśmiechnął się szeroko. Musztra przy działach miała na niego wyraźny wpływ, którego sam sobie nie uświadamiał. Wyglądał młodziej i weselej niż wtedy, gdy go zobaczyłem na początku; poza tym najwyraźniej cieszyło go zainteresowanie jego instrumentami. - To gaita gallega - powiedział. - Albo, żeby być dokładnym, miejscowa imitacja gaita gallega, które nadal można od czasu do czasu zobaczyć i usłyszeć w Galicii w Hiszpanii, na Ziemi. Każdy, kto grał na szkockiej kobzie, potrafi zagrać również na tym instrumencie, Ian potrafiłby. Pewnie pomyślał, że będę wolał zaprezentować go sam. - Uważa chyba, że potrafisz zagrać na nim lepiej stwierdziłem. - Cóż... - Michael uśmiechnął się znowu. - Może trochę. Wstał i podszedł do ściany. - Naprawdę chcesz go usłyszeć? - zapytał. - Tak. Zdjął instrument ze ściany. - Będziemy musieli wyjść na zewnątrz - powiedział. Na tym nie można grać w małym pomieszczeniu. Wyszliśmy na pierwszy taras obok opuszczonych stanowisk ogniowych. Michael przewiesił gajdę przez ramię, długą pojedynczą piszczałkę z frędzlą przywiązał do dwóch końców piszczałki opierającej się na jego lewym ramieniu i sterczącej za nim w górę. Chwycił wargami ustnik i położył palce na otworach piszczałki melodycznej. Następnie nadmuchał worek i zaczął grać. Brzmienie kobzy jest jak dorsajska whisky. Ludzie albo jej nie znoszą, albo uważają, że nic nie może się z nią równać. Tak się składa, że należę do osób, które kochają tę muzykę... bez żadnego powodu, jak twierdziłbym przed podróżą do Gebel Nahar; moje dziedzictwo jest raczej hiszpańskie niż szkockie, a nigdy przedtem nie uświadamiałem sobie, że jest to hiszpański instrument.
Maszerując wolno w tę i z powrotem, Michael grał znaną szkocką melodię - zdaje się, że „Leśne kwiaty”. Potem nagle wykonał zwrot i przyspieszył kroku, stąpając dumnie jak paw. Zagrał coś zupełnie innego. Szkoda, że brakuje mi słów, żeby to opisać. Nie była to szkocka melodia, lecz do gruntu hiszpańska - dzikie, barbarzyńskie, muzyczne wyzwanie, które rozgrzało mi krew w żyłach i zjeżyło włosy na karku. Zakończył dźwiękiem podobnym do jęku agonii, potem wypuścił powietrze z worka i zdjął go z ramienia. Jego twarz nie była już młoda, zmieniła się. Wyglądała teraz mizernie i staro. - Co to było? - zapytałem. - Ma oficjalny tytuł przeznaczony dla wrażliwych uszu - powiedział. - Ale nikt go nie używa. Naharowie nazywają ją „Su Madre”. - „Twoja Matka”? - przetłumaczyłem. I wtedy do mnie dotarło. Język hiszpański ma wiele wyszukanych i poetyckich, a zarazem obraźliwych słów, które rzuca się wrogowi, wykpiwając jego pochodzenie; w większości z nich można znaleźć te dwa wyrazy „su mądre”. - Tak - potwierdził Michael. - Gra się ją, żeby sprowokować wroga do walki. Oskarża się go, że nie jest mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa... Naharowie uwielbiają tę melodię. Usiadł nagle na obwałowaniu, jak ktoś bardzo zmęczony i zniechęcony długim i beznadziejnym wysiłkiem. Położył gajdę na kolanach. - Lubią mnie - powiedział, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę koszar. - Moja orkiestra, mój pułk... - Zawsze są wyjątki - stwierdziłem, patrząc na niego. - Ale zwykle żołnierze lubią swoich dorsajskich oficerów. - Nie to miałem na myśli. - W dalszym ciągu wpatrywał się w mur. - Nigdy nie ukrywałem, że nie chcę używać broni. Wszyscy wiedzieli o tym od dnia, kiedy zostałem kapelmistrzem. - Rozumiem - powiedziałem. - Więc to tak. Nagle spojrzał na mnie. - Wiesz, jak w tej szczególnej, zwariowanej społeczności odnoszą się do tchórzy, czyli według nich do ludzi, którzy mogą walczyć, ale nie chcą? Zachęcają ich, żeby zniknęli z powierzchni ziemi. Poprzez maltretowanie okazują swoją męskość, ale mnie nie ruszają. Nie wyzywają mnie nawet na pojedynki. - Ponieważ nie wierzą ci - stwierdziłem. - Właśnie. - Na jego twarzy pojawił się wyraz bliski wściekłości. - Nie wierzą. Dlaczego? - Ponieważ ty tylko twierdzisz, że nie tkniesz broni powiedziałem bez ogródek. - Jakimkolwiek językiem mówisz, cokolwiek mówisz lub robisz, wyrażasz coś zupełnie przeciwnego. Czują, że nie tylko potrafisz posługiwać się bronią, ale że jesteś w tym tak dobry, że ten, który by cię wyzwał, nie miałby żadnych szans. Nie tylko byś go pokonał, ale jednocześnie ośmieszył. A nikt nie lubi być wystawiany na pośmiewisko, szczególnie macho. To widać po sposobie, w jaki chodzisz i mówisz. Jak inaczej to wytłumaczysz? - To nieprawda! - wstał nagle, trzymając gajdę. Żyję zgodnie z tym, w co wierzę. Zawsze... Urwał. - Może lepiej wracajmy do pracy - zaproponowałem najłagodniej jak potrafiłem. - Nie! - wybuchnął. - Chcę to komuś powiedzieć. Wszystko wskazuje na to, że nas tu niedługo nie będzie. Chcę, żeby ktoś... Zamilkł. Miał zamiar powiedzieć „żeby ktoś zrozumiał”... i nie był w stanie wydobyć z siebie tych słów. Ale nie mogłem mu pomóc. Jak już mówiłem, od śmierci Else przyzwyczaiłem się do wysłuchiwania zwierzeń. Zawsze jednak coś podpowiada mi, kiedy
się odezwać, a kiedy nawet nie starać się. Dlatego teraz milczałem. Walczył ze sobą przez chwilę, a potem nagle spłynął na niego spokój. - Nie - powiedział jakby do siebie - nieważne co mówią ludzie. Nie powinniśmy żyć według tego. Chcę wiedzieć, jak zareagujesz. Spojrzał na mnie. - Dlatego muszę wyjaśnić to komuś takiemu jak ty kontynuował. - Muszę wiedzieć, jak przyjęliby to w domu, gdybym im powiedział. Twoja rodzina jest taka sama jak moja, z tego samego kantonu, z sąsiedztwa, ma podobne pochodzenie... - Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że nikomu nie jesteś winien żadnych wyjaśnień? - zapytałem. - Kiedy twoi rodzice wychowali cię, spłacili jedynie dług, jaki mieli wobec swoich rodziców. Jeśli masz zobowiązania wobec kogokolwiek - chociaż jest to dyskusyjna sprawa, jako że nasza planeta jest ziemią wolnych ludzi - to wobec Dorsaj. Powinno się zapewnić jej kredyty, znajdując sobie pracę poza nią. I zrobiłeś to, zostając tutaj kapelmistrzem. Cała reszta to twoja prywatna sprawa. To była prawda. Prawdziwą walutą między światami są nie pieniądze, o czym wie każdy uczeń, lecz wymiana kredytów międzyplanetarnych. Zamieszkane światy handlują wiedzą i umiejętnościami swoich mieszkańców; kredyty zarobione przez Dorsaj na Newtonie umożliwiają Dorsajom wynajęcie geofizyka z Newtona lub fizyka z Kultis. Oprócz swojego żołdu Michael zarabiał kredyty, odkąd tutaj przyjechał. To prawda, że zyskałby więcej jako najemny oficer polowy; ale kredyty, które zapewnił Dorsaj jako kapelmistrz, zwróciły z naddatkiem koszty jego wykształcenia i szkolenia. - Nie mówię o konieczności tłumaczenia się... - zaczął. - Nie - przerwałem mu - mówisz o obowiązku i honorze w taki sposób jak Naharowie, którzy są niewolnikami swoich poglądów. Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym. Miał jednak zaciśnięte usta. - Dajesz mi do zrozumienia - odezwał się w końcu że nie chcesz słuchać. Nie jestem zaskoczony. - Teraz naprawdę mówisz jak Nahar - stwierdziłem. - Oczywiście, że wysłucham wszystkiego, co masz do powiedzenia. - Więc usiądź - zaproponował. Usadowiłem się obok niego. - Wiesz, że jestem szczęśliwym człowiekiem? - zapytał. - Naprawdę. Dlaczego nie? Mam wszystko, czego pragnę - pracę w wojsku, a wokół siebie rzeczy, które zawsze tak uważałem - powinny składać się na życie kogoś pochodzącego z takiej rodziny jak moja. Należę do nich. W tym, co robię, jestem lepszy niż inni. I mam jeszcze jedną pasję - muzykę, która jest zarazem moją pracą. Moi żołnierze lubią mnie, a pułk jest ze mnie dumny. Szanują mnie przełożeni. Skinąłem głową. - Ale jest jeszcze druga strona medalu... - Ręce zacisnął na gajdzie, wydobywając z piszczałki słaby dźwięk. - Odmowa walki? - Tak. - Wstał z obwałowania i zaczął chodzić w tę i z powrotem, trzymając instrument; przy mówieniu lekko zacinał się. - Ta niechęć do zrobienia komuś krzywdy... miałem to uczucie, odkąd pamiętam, podobnie jak marzenia, które jako chłopiec snułem w oparciu o opowieści starszych członków rodziny. Kiedy byłem młody, nie niepokoiło mnie to. W moich wizjach bitwy, które wygrywałem, zawsze były bezkrwawe, zwycięstwa przychodziły bez ofiar. Myślałem, że poradzę sobie z tym później, kiedy dorosnę. Oczywiście w trakcie studiów w Akademii nie zabija się nikogo. Wiesz równie dobrze jak ja, że im jesteś lepszy, tym mniejsze zagrożenie stwarzasz dla kolegów studentów. Ale ja nie zmieniłem się. Cały czas to siedziało we mnie. - Żaden normalny człowiek nie lubi samej walki i zabijania - powiedziałem. - Tym, co czyni nas, Dorsajów, klasą samą dla siebie, jest fakt, że w większości przypadków potrafimy
wygrywać bez przelewu krwi, podczas gdy ktoś inny na naszym miejscu zostawiłby po sobie stosy trupów. Nasz sposób działania jest korzystny dla pracodawców, którzy w ten sposób oszczędzają pieniądze; dzięki niemu trzymamy się także z dala od brutalności walki i zachowujemy człowieczeństwo. Żaden dobry oficer nie obwiesza się medalami proporcjonalnie do liczby zabitych i ranionych ludzi. Pamiętasz, co mówi o tym Cletus? On także nienawidzi tego, czego ty nienawidzisz. - Ale on potrafił to robić, kiedy musiał - Michael spojrzał na mnie ze ściągniętą twarzą. - Ty również potrafisz. I Ian. I Kensie. To prawda. Nie mogłem zaprzeczyć. - I to - stwierdził Michael - jest różnica między Akademią a prawdziwym życiem. Prędzej czy później musisz zabijać. Wcześniej czy później, jeśli żyjesz z miecza, zabijasz mieczem. Kiedy otrzymałem promocję i ruszyłem w świat jako oficer polowy, musiałem w końcu podjąć decyzję. I zrobiłem to. Nie potrafię nikogo skrzywdzić... nawet, żeby uratować swoje życie. Ale jednocześnie jestem żołnierzem i niczym innym. Urodziłem się nim i zostałem tak wychowany. Nie chcę innego życia, nie mogę wyobrazić sobie odmiennej egzystencji; i kocham to. Urwał nagle. Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w odległe błyski światła z obozu dezerterów. - Cóż, tak to jest - powiedział. - Tak. Spojrzał na mnie. - Powiesz to mojej rodzinie? - zapytał. - Jeśli wrócisz do domu, a ja nie? - Jeśli do tego dojdzie, powiem im - obiecałem. Ale jeszcze daleko nam do śmierci. Uśmiechnął się niespodziewanie, ale tkwił w tym głęboki smutek. - Wiem - zgodził się. - Tylko od dawna leżało mi to na sercu. Nie masz nic przeciwko temu? - Oczywiście, że nie. - Dzięki - powiedział. Podniósł gajdę, jak gdyby nagle przypomniał sobie o niej. - Moi żołnierze wrócą tu za piętnaście minut - oznajmił. - Sam sobie poradzę z musztrą, jeśli masz inne rzeczy do zrobienia. Spojrzałem na niego uważnie. - Próbujesz mi zasugerować - powiedziałem - że nauczą się szybciej, jeśli mnie nie będzie w pobliżu. - Coś w tym rodzaju. - Roześmiał się. - Są do mnie przyzwyczajeni, a ty ich onieśmielasz, stają się spięci i popełniają ciągle te same błędy. Zaczynają się na siebie złościć i idzie im coraz gorzej. Nie wiem, czy Ian pochwaliłby to, ale znam swoich ludzi i myślę, że sam szybciej potrafię ich nauczyć... - Jeśli to ma pomóc - rzekłem. - Pójdę i zobaczę, jakie zajęcie znajdzie dla mnie Ian. Odwróciłem się i poszedłem do drzwi prowadzących do wnętrza Gebel Nahar. - Jeszcze raz dziękuję - zawołał za mną. W jego głosie brzmiała ulga, która poruszyła mnie bardziej, niż się spodziewałem, więc zamiast powiedzieć mu, że nie ma za co, machnąłem tylko ręką i wszedłem do środka. Znalazłem drogę do gabinetu Iana, ale nie zastałem go tam. Nagle przyszło mi do głowy, że Kensie, Padma lub Amanda mogą wiedzieć, gdzie on jest... a oni powinni teraz pracować w innych pomieszczeniach biura. Poszedłem na poszukiwania i znalazłem Kensiego za biurkiem pokrytym wydrukami map terenu wykonanymi w dużej skali. - Ian? - powtórzył. - Nie, nie wiem. Ale powinien wkrótce wrócić do gabinetu. A przy okazji, będę miał dla ciebie zajęcie dzisiaj w nocy. Chcę zaminować stok. Całą robotę mogą wykonać ludzie Michaela, kiedy już odpoczną; ale ty i ja musimy tam pójść pierwsi na zwiady i wyłapać obserwatorów, których mogli umieścić na zewnątrz murów. Później