GAŁĄZKA
Już od czterech godzin Gałązka zbierała odwagę,
żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W
złotawym świetle popołudnia, w silnym, poma-
rańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany
z ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdowały się
drzwi. Teraz były one uchylone i ukazywały ciemne
wnętrze - w głębi ktoś śpiewał o-chrypłym, pijackim
tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał
się zdradzając, że gardło z którego się dobywa,
dobiegło już wieku średniego.
„...Odważny jak Ned Kelly, - mówili ludzie kiedyś
Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..."
Ned Kelly był po prostu starym rzezimieszkiem,
który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z
niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na
śmierć. Ballada byłaby całkiem niezła, gdyby
śpiewano ją z akcentem równie australijskim jak ona
sama. Cóż, kiedy Hac-ker Illions nigdy nie widział
Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III
łączyli go tylko rodzice australijskiego pochodzenia,
oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona,
ponad dwadzieścia lat temu. Nawet Gałązka wie-
działa, że związki Hackera z Australią są raczej
dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie się na
faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego
głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i
pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do
Ojca Roślin.
Hacker pił już co najmniej od czterech godzin -
przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą
punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z
nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka
jak promień słońca, przytulona do chropowatej ściany
Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę,
żeby wejść do środka, do tej ciemnej, pełnej hałasu,
przypominającej klatkę pułapki, którą ludzie jej rasy
nazywali budynkiem. Prócz Hackera będą tam inni -
choćby tylko A-jent. A mogą być też jeszcze inni,
również pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego,
mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali
ją dotknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na myśl o
wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rękach;
także dlatego, że gdyby ją przyparli do muru,
musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie poradzi
sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się
uwolnić,
Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i
zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wyszedł,
nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od
czterech godzin nie opuścił budynku. Na pewno w
tam w środku jest jakieś miejsce, w którym mógł
sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie musiał wyjść,
dopóki nie skończą mu się pieniądze a-łbo ktoś go
stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż
godzinę stąd.
- Hacker - zawołała. - Wyjdź!
Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Nawet
kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało
jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W
normalnych okolicznościach nie miało to żadnego
znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy
mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w
ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby
tylko umiała krzyczeć tak jak inni ludzie. Choćby raz
krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest...
Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko
świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku,
miała w środku cały konieczny aparat anatomiczny,
ale po długich latach dorastania w wyłącznym
towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie
pozwalało .temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała
już czasu i nie miała wyboru, szybkim ruchem
pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej
ciało. Hacker zawsze chciał, żeby nosiła normalną
odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed
mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku
materiałów, którymi inni ludzie okrywali ciało, a
przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego
pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał
szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez
uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza.
Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się
obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker
stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę
nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła
wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą
pozostawiono wolną przestrzeń, w której mógł stanąć
Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat
właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie -
naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej
stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał
czarnobrody mężczyzna tego samego wzrostu, ale o
wiele bardziej postawny.
Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pociągnęła
go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zauważył ją
pierwszy.
- Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. -
Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą
wychował Ojczulek? To na pew-
no ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały
czas?
I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czar-
nobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się
za Hackerem, który zachrypiał:
- Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź
stąd. Poczekaj na mnie przed domem.
- Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbował
wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej
dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, górniczy
świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę, nie
był uzbrojony.
- Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spojrzeć...
- Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrzegawczo. -
Mówię poważnie.
- Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś,
któremu stawiałem drinki przez cały dzień?
- Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka.
- W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker
z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz,
Berg... Chodźmy Gałązko.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg
zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki.
Gdzieś z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzegła
Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał
się o bar, nic nie mówił i nic nie robił.
- Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, choćbym musiał
was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby
się z tobą zobaczyć.
- Ze mną? - Hacker odwrócił się do czarnobrodego
i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka.
- Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. -Wczoraj
właśnie skończyła się twoja kadencja
kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już
immunitet.
Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że
Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien
problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano,
żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż
do nadejścia pościgu - to było przerażające.
Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. -Uciekaj!
Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała
nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi,
twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na
nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu cios
prawą ręką prosto w twarz - każdy jej palec jak
drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak
ostrze brzytwy.
- Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak
ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł
skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt...
Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w
nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się,
podnosząc ręce do twarzy.
- Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? -
Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich
dłoniach, zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu.
- Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka.
Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła pod
jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwała
mu z kabury świder i wsunęła go Hackerowi za pas. -
Uciekaj!
Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej.
Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak
przypominałby niedźwiedzia w pogoni za ptaszkiem.
Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz
tam. Rzucał się za nią na wszystkie
strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast
twarzy.
Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sy-
tuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku
dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzymać w
szachu i jego i Ajenta.
- Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos
załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd!
Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami
Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach.
- Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker unosząc
świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz!
Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą
zębów w czarno-purpurowej masce.
- Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje!
- Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. -Chyba, że
chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To
odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie
iść za nami. Gałązko...
Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puścili
się pędem w stronę lasu.
Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi
pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się
przed nimi, otwierając im drogę, a gdy przeszli, znów
zacieśniły szeregi.
Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał
zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim
tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła
dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z
zadyszką.
- Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzymał się,
by lepiej słyszeć jej szept.
- Nazywają to pościgiem - powiedziała. -Dziesięciu
mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbro
jeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd
obywatelski i cię powieszą.
- Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił
się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie zupełnie
trzeźwy, a Gałązka, która kochała go teraz nawet
bardziej niż Ojca Roślin, dawno już przywykła do jego
zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami
o ciężki pień drzewa i szerokim gestem zachęcił
Gałązkę, by zrobiła to samo.
- Usiądźmy i pomyślmy - powiedział -Ucieczka na
oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz?
Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach,
wstała i podeszła.'do drzewa, pod którym siedział
Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła policzek do
jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamknęła oczy,
jej dusza zjednoczyła się z drzewem. Pogrążyła się w
ciemnościach i wędrowała długimi kilometrami
korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż
wreszcie dotarła do najmniejszych braci, o których
ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi
nazywaną przez nich „trawą". Jakieś 40 minut
spacerem od miejsca, w którym była teraz z
Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym
uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na
strzępy i zabijały.
- Spokojnie, braciszkowie, spokojnie -uspokajała
dusza Gałązki, próbując ukoić je poprzez korzenie.
Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie
zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój
sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność
takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy
właśnie ginęli, zawodzili z żalu, że urodzili się tylko po
to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod
powierzchnią Planety Jinsona, poniżej wszystkiego,
co na niej było,
Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczególny
sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych
mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napełniało
go boleścią.
- Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka.
Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła więc
od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do
Hackera.
- Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki
obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa
mogła teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i
jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszystko
na własne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich
tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołączyła jeszcze
piątka z łazikami. Jeśli tu zostaniemy, mogą nas
doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą,
pojazdy zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca
Roślin.
- Więc skieruję się na Wysokie Skały - za-
decydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym za-
rostem, kościstej twarzy niepokój odcisnął głębokie
bruzdy między oczami.
- Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie
ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i
zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi
tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie
złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię
schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można
znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki
ja żyję i bronię przestrzegania prawa. Mimo wszystko
ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie
Jinsona, a poza tym mamy też prawa
międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie
przypomniałem...
Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął
skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałązce.
- Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze -powiedział
- nakłoniłem Generalnego Gubernatora, żeby zaprosił
jakiegoś eksperta od spraw e-kologii z Rządu
Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował
wszelkimi środkami, także prawnymi, do
przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest jego nazwisko.
Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła
skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się
zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dumna z
tego, że umie czytać i w ogóle z wykształcenia, które
dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te
pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym
skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a
Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie
nieczytelne.
- John... Stone - odcyfrowała w końcu.
- To właśnie ten człowiek. Tak wszystko u-
rządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w
tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz
powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo
mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień
drogi na południe stąd, na centralnym szlaku. Słyszał
już o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i pokażesz
mu tą kartkę. Powiedz mu o pościgu i w ogóle o
wszystkim. W tym czasie ja powłóczę tę ekipę za
sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym
popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym
Potoku. Przyprowadź tam Stone'a i razem
poczekamy na przybycie pościgu.
- Ale i tak będzie was tylko dwóch - zapro-
testowała.
- Nic się nie martw - Hacker pogłaskał korę na jej
ramieniu i wstał.
- Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyp-
lanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obecności nikt
nie zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci
żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i za-
kładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet
jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet palcem ruszyć.
- Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała.
- Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet
ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy
lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go
znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to
gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali.
Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwró-
ciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, mar-
szowym krokiem. W każdym razie szybkim jak na
kogoś, kto nie był Gałązką.
Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z
nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeśli ten
John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny,
właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście
wszystkiego - wszystkiego, co ją o-taczało i
wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy
Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz,
rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć.
- Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go
wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym
razem nie było odpowiedzi.
- Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz -Ojcze
Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarnął ją
strach. - Co się stało? Dokąd odszedłeś?
- Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbiegła
ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nigdzie nie
odszedłem.
- Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod
ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyślałam, że
może zrobili ci krzywdę, zabili.
- Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - odparł
Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony
tymi twoimi ludźmi, może wkrótce naprawdę zasnę.
Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę.
Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem
pewien, czy w ogóle cokolwiek, co istnieje, można
zabić, raczej tylko zmienić na chwilę, uciszyć aż do
momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i
odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie
jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy istnieć
mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem ko-
rzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żadnego
znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez
względu na to, czy odpowiadam na twój? wołanie,
czy nie.
Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając ziemię
obok jej policzka.
- Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć.
Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. Myślisz, że
śmierć to tylko sen.
- Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie
więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero
chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna,
że widziałem jak łańcuchy górskie powstawały z
morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś
więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą
znaleźć i zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te
korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią
każdej rośliny na świecie, a też częścią mojej małej
szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też
zniknie, jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał
tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej
siostrzanych i braterskich planet, a w końcu nawet
częścią wszystkich światów. Tutaj, w samotności,
nauczyłem się mówić do wszystkich roślinnych braci i
sióstr, od
największych do najmniejszych. A w tym samym
czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedo-
strzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też
uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz
rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli
wszyscy jednością? Gdybyśmy nie stanowili części
siebie nawzajem?
- Ale w moim pojęciu będziesz martwy -płakała
Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść
myśli o twojej śmierci!
- Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga sios-
trzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uznasz, że nie
żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można
mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki
będziesz w to wierzyć, zawsze będziesz czuła przy
sobie moją obecność.
- Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! -
Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej
mocy. Zaopiekowałeś się mną, kiedy byłam
dzieckiem zostawionym własnemu losowi. Byłeś ze
mną tylko ty. Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie
wiem, jak wyglądali! To ty utrzymałeś mnie przy
życiu, i wychowałeś mnie,opiekowa-łeś się mną! A
teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować!
Przecież wcale nie musisz się poddawać, tak po
prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi
rozstąpiła się ziemia, wylewając z wnętrza gorącą
lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od
których będą chorować. Ale ty nie zrobisz nic -
będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją!
- Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz
- odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce, która
żyje dopiero małą chwilkę, a-le w ten sposób
wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i
destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozwój
jest zahamowany - i tak
samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, żebym
był chory i nie mógł dalej się rozwijać, prawda,
szybkonóżko?
- Wolałabym to od twojej śmierci.
- I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić
twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim
upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych
najmniejszych i tych największych, aby opiekowali się
tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej
rasy, bo chciałem, żebyś biegała po tym świecie w
szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który
wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie wiem jednak,
co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy,
której dopiero muszę się nauczyć... Tak więc zostań
ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie
jestem i będę z tobą, nawet jeśli w to nie wierzysz -
zawsze.
Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej
uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypłakując jej
swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i
przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez
Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe,
a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy.
Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zaczęła
rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę
strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do
możliwości tego Johna Stone'a, jeszcze wszystko
może się dobrze skończyć. Nagle przyszło jej do
głowy, że warto sprawdzić, co się dzieje z pościgiem.
Skręciła gwałtownie, by cofnąć się w stronę punktu
zaopatrzeniowego. Podeszła do samej krawędzi
drzew otaczających polankę, na której stał budynek i
- tak jak się spodziewała - zobaczyła ich - mężczyzn,
kobiety i pojazdy. Przyglądała się im bez lęku, bo jak
większość lu-
dzi, widzieli i słyszeli o wiele gorzej niż ona; a, co
więcej, drzewa i krzaki ścieśniły się wokół niej, by
jeszcze lepiej ją ukryć.
Była tak blisko, że słyszała wyraźnie każde słowo.
Domyśliła się, że w jednym z pojazdów pękła
gąsienica i teraz trzeba było to naprawić. Paru
mężczyzn pracowało przy niej; gąsienica
przypominała olbrzymi, rozpięty pasek od zegarka,
wystający spod kadłuba pojazdu. Ludzie, nie zajęci
akurat robotą, stali obok, dyskutując w świetle
popołudniowego słońca.
- ...dziwka! - mówił Berg. Właśnie ją miał na myśli.
Skaleczenia przestały krwawić już jakiś czas temu, a
twarz oczyszczono mu ze śladów krwi. Ale na czole,
tam gdzie jej paznokcie przecięły skórę, nadal
widoczne było zaczerwienienie i opuchlizna.
- Jak ich dostaniemy, powieszę ją na oczach
Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego!
- Nic z tych rzeczy - przerwała jedna z kobiet,
wysoka, koścista, w średnim wieku. Ubrana była w
skórzane spodnie i brązową skórzaną kurtkę, spod
której wystawał laser zatknięty w czarnej kaburze na
prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypnąć.
Zabić trzeba przede wszystkim tego diabelskiego
roślinnego Ojczulka. A potem znajdzie się gdzieś dla
niej jakiś porządny dom.
- Porządny dom! - wrzasnął Berg i pewnie by na
tym nie skończył, gdyby druga kobieta -niższa i
bardziej tęga, ubrana w sukienkę, gumiaki i białą,
chociaż przybrudzoną kurtkę aż do kolan - nie
uciszyła go. Kobieta nie wyglądała na uzbrojoną, ale
głos miała jeszcze bardziej szorstki, a ton bardziej
agresywny niż tamta wysoka.
- Zamknij się Berg! Ale już!- rzuciła. -Bo jak się
odezwiesz słowem, to zaraz pożałujesz. Rodziny
porządnych żniwiarzy poczyniły już pew
ne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozostawiona
była samej sobie, to zdziczała trochę, ale przecież
jest córką człowieka. Wyrośnie na dobrą kobietę,
dobrze wychowaną i z zasadami. I nie wyobrażaj
sobie, że położysz na niej łapy, jak ją dostaniemy.
Żaden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety,
podpytamy ją o tego cholernego Ojczulka.
- Jeśli wam się uda... - warknął Berg. Bardziej otyła z
kobiet roześmiała się w odpowiedzi. Na dźwięk tego
śmiechu Gałązka aż
zadygotała.
- Myślisz, że z ciebie czegoś byśmy nie wydobyły.
A jeśli z tobą damy sobie radę, to czemu nie miałoby
nam się udać z takim dzieciakiem?
Gałązka cofnęła się w las i liście zasłoniły i ludzi i
pojazdy. Dowiedziała się już wszystkiego, czego
chciała się dowiedzieć. Pojazdy są unieruchomione,
więc nie da'się im schwytać Hackera zanim dotrze na
Wysokie Skały - wzgórza pokryte okrągłymi głazami i
kamiennymi blokami, gdzie pojazdy są i tak
bezużyteczne. Właściwie mieli małe szansę - ale
teraz Gałązka mogła być tego pewna.
Odwróciła się i znów pobiegła na południe na
poszukiwanie człowieka o nazwisku John Stone.
Słońce znikało za drzewami - zapadał zmierzch.
Oto znów biegła. I tak jak poprzednio, oszo-
łomienie własnym biegiem uciszyło dreszcze wy-
wołane podsłuchaną rozmową. W biegu nikt nie może
jej schwytać ani zatrzymać, a cóż dopiero zrobić jej
coś tak strasznego, żeby zdradziła miejsce, gdzie
głęboko w ziemi odpoczywały splątane korzenie -
ciało Ojca Roślin.
Słońce stało nisko nad horyzontem, a na niebie
pokazał się już wielki, biały księżyc Jinsona. Był
właśnie w pełni; gdy oczy przyzwyczaiły się
do niego, wydawało się, że rzuca prawie tyle samo
światła, co zachodzące słońce, ale było to światło
czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, bia-ło-
srebrzyste. W tym świetle drzewa i krzaki rozsuwały
się, robiąc jej przejście, a najmniejsi bracia układali
się pod jej stopami w miękki, szary kobierzec tworząc
korytarz wypełniony księżycowym światłocieniem.
Biegła tak lekko, jakby w ogóle nie dotykała ziemi.
W jej biegu nie znać było wysiłku. Rozpędzała się
coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i księ-życ
przepływały obok. Wszystko razem tworzyło
wspaniałą, milczącą muzykę biegu; i ta muzyka
porywała ją ze sobą. Nie istniało nic poza tym -poza
biegiem, lasem i księżycem. Przez chwilę znowu była
tylko szybkonóżką - nawet Ojciec Roślin i Hacker
poszli w niepamięć, razem z pościgiem i tymi, którzy
brali w nim udział. Zupełnie jakby nigdy nie istnieli.
Gałązka zjednoczyła się ze swoim światem w tym
czarno-białym, roztańczonym biegu bez końca,
istniała tylko ona i ten świat - jedyni i wieczni.
Kiedy tak biegła, księżyc wzniósł się wysoko na
nocne niebo i wędrował tam wśród chmur, po-
mniejszony przez swoją samotność na łuku usianej
gwiazdami czapki otulającej świat. A gdy słońce
zupełnie zaszło, jej dusza, doskonale dostrojona do
swych braci i sióstr, których mijała i którzy otwierali jej
drogę, jej dusza usłyszała więc, że człowiek, którego
szuka, jest blisko. Korytarz, u-tworzony dla niej przez
leśne rośliny, odchylił się nagle w bok, by ją do niego
doprowadzić. Po chwili poza smugą księżycowego
światłocienia dostrzegła inne światło - żółte, to
jaśniejące, to przygasające na przemian. W
podmuchu nocnego wiatru poczuła zapach palących
się gałęzi zmieszany z zapachem człowieka i
zwierzęcia.
Odnalazła więc go. Rozbił obóz na niewielkiej
polance, na której strumień, przez który Gałązka
mogłaby z łatwością przekroczyć, wił się u podnóża
olbrzymiej, pokrytej mchem skały, by zniknąć między
drzewami. Na drugim brzegu płonęło ognisko, a za
nim siedział człowiek z gładko ogoloną twarzą,
zapatrzony w płomienie, tak cichy i ogromny na tle
ciemnego lasu, że wydawać by się mogło, że to tylko
jeszcze jeden omszały kamień. Obok niego Gałązka
dostrzegła jedno z tych wielkich, podkutych zwierząt,
które ludzie jej rasy nazywali końmi. Zwierzę musiało
usłyszeć lub poczuć jej obecność, bo podniosło głowę
i parsknęło w jej kierunku.
Wtedy mężczyzna również podniósł głowę,
spojrzał na konia i podążył za jego wzrokiem tam,
gdzie stała dziewczyna.
- Witaj - odezwał się. - Chodź tutaj i u-siądź.
Patrzył prosto na nią, ale nie dała się oszukać. Nie
mógł jej widzieć. Stała pomiędzy drzewami, co
najmniej cztery metry od niego, a musiał go przecież
oślepiać ogień. Po prostu trafnie odczytał zachowanie
zwierzęcia.
- Ty jesteś John Stone? - zapytała zapominając,
że z takiej odległości tylko Hacker mógłby zrozumieć
jej szept. Ale mężczyzna zaskoczył ją.
- Tak - odparł. - A ty jesteś Gałązką? Zdumiona
weszła w krąg światła.
- Skąd wiesz?
Roześmiał się. Miał głęboki głos i jeszcze głębszy
śmiech - ale jakoś miękki, przyjazny.
- W tej okolicy tylko dwie osoby mogą wiedzieć jak
się nazywam - powiedział. - Mężczyzna o nazwisku
Hacker Illions i dziewczyna o i-mieniu Gałązka. Z
głosu sądząc jesteś raczej tą dziewczyną niż tym
mężczyzną. - Obcy spoważ-
niał nagle. - A teraz, kiedy cię widzę, muszę
przyznać, że także wyglądasz na Gałązkę.
Podeszła bliżej, do samego brzegu strumienia
- dzielił go od niej jeden skok - i przyjrzała się
uważnie dużej, jasnej, przystojnej twarzy. Jasne
włosy nie były długie, ale kręcone i gęste, a spod
równie jasnych brwi patrzyło na nią dwoje oczu
błękitnych jak jezioro latem. W tyle koń parsknął i
zatańczył, ale mężczyzna nie poruszył się.
- Dlaczego tak tu siedzisz? - zapytała -Czy coś
ukrywasz?
Pokręcił przecząco głową.
- Nie chciałem cię spłoszyć - odpowiedział
- Hacker Illions przestrzegał mnie, żebym nie ruszał
się zbyt gwałtownie i żebym nie próbował cię
dotknąć. Przestraszysz się, jeśli teraz wstanę?
- Oczywiście, że nie.
Ale pomyliła się. Kiedy powoli wstał, instynktownie
cofnęła się kilka kroków; z pewnością był to
największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała.
Nie wyobrażała sobie nawet, że człowiek może być
tak wysoki i potężny. Wyprostowany górował nad
wszystkim - nad nią, nad o-gniem i nad skałą, nawet
nad koniem, który wydawał jej się przedtem tak
ogromny. Serce zabiło jej szybciej, jakby jeszcze
ciągle biegła. Jednak po chwili zauważyła, że
nieznajomy po prostu stoi i czeka bez ruchu; nie
wyczuła też w nim zła ani żadnego zagrożenia, które
wyczuwała w Bergu, w Ajencie, w kobietach
uczestniczących w pościgu i w innych podobnych im
ludziach. Uspokojona i zawstydzona przeskoczyła
więc przez strumień i stanęła przed nim.
- Nie boję się - powiedziała. - Możesz u-siąść z
powrotem.
I Gałązka sama usiadła naprzeciw niego krzyżując
nogi, a on opuścił się na ziemię jak góra o-
padająca do morza. Nawet gdy siedzieli, ciągle nad
nią górował; ale przyjaźnie, podobnie jak drzewo
schylające się nad nią, kiedy zwijała się w kłębek
oparta o pień.
- Czy niepokoi cię mój koń? - zapytał. Odwróciła
się do zwierzęcia i wciągnęła powietrze w nozdrza.
- Na kopytach ma metal, który zabija małe
zwierzątka, tak jak to robią pojazdy.
- To prawda - zgodził się - ale to nie on
zdecydował, że będzie nosić metal na kopytach.
Poza tym, on cię lubi.
To też była prawda. Zwierzę pochyliło wielką głowę
o kształcie młota i wyciągnęło ją w jej stronę, jakby
chciało jej dotknąć, choć odległość na pewno nie
pozwoliłaby na to. Gałązka zmiękła. Wyciągnęła do
niego rękę i skierowała życzliwe myśli. - Koń uspokoił
się.
- Gdzie jest Hacker Illions? - spytał John Stone.
Niepokój nagle powrócił.
- Na Wysokich Skałach - odpowiedziała. -Ścigają
go...
Opowiedziała wszystko, starając się, by było to
zrozumiałe. Tak często, gdy rozmawiała z kimś innym
niż Hacker, miała wrażenie, że ludzie rozumieją jej
słowa tylko jako słowa, nie zauważając ukrytych w
nich znaczeń. Ale John Stone słuchając jej kiwał
głową. Wyglądał na zamyślonego czy zmartwionego,
jakby zaczynał coraz lepiej rozumieć.
- Ten Rdzawy Potok - odezwał się, gdy skończyła.
- Jak to daleko? Ile czasu będziemy-tam iść?
- W tempie, w jakim podróżują ludzie, sześć
godzin.
- Więc jeśli wyruszymy przed świtem, będziemy
tam przed Hackerem?
- Tak - skinęła głową - ale powinniśmy wyruszyć
już teraz i czekać tam na niego.
John spojrzał w górę i rozejrzał się po niebie, a
potem w dół i rozejrzał się po lesie.
- W ciemnościach - powiedział - musiałbym
poruszać się dość wolno. Hacker mówił, że nie lubisz
takich wolnych podróży. Poza tym musisz mi wyjaśnić
jeszcze parę spraw, a będzie mi wygodniej
rozmawiać z tobą tutaj niż w czasie jazdy. Nie
przejmuj się. Na pewno zdążymy do Rdzawego
Potoku na czas.
Ostatnie słowa wypowiedział głosem spokojnym i
stanowczym, przypominającym sposób mówienia
Ojca Roślin. Gałązka usiadła z powrotem,
uspokojona trochę, chociaż nie do końca przekonana.
- Jadłaś coś? - spytał. - A może nie lubisz naszego
jedzenia?
Uśmiechnął się przy tym tak dziwnie, że Gałązce
przyszło do głowy, że z niej żartuje.
- Jasne, że jem to, co inni ludzie. Zawsze jemy
razem z Hackerem, chociaż wcale nie muszę jeść w
ten sposób.
Poważnie skinął głową. Pomyślała niewesoło, że
może on słyszy to, czego ona wcale nie mówi.
Prawda była taka, że mimo całej swojej ogromnej
wiedzy Ojciec Roślin nie miał szczególnego zro-
zumienia dla ludzkiego smaku. Owoce, orzechy i
zielenina, którymi karmił ją przez całe dzieciństwo,
były w porządku - i ciągle są, dodała w duchu - ale
ludzkie pożywienie, którym częstował ją Hacker, było
o wiele bardziej interesujące.
John zaczął rozpakowywać jakieś zawiniątka i
przygotowywać posiłek, przez cały czas zadając
pytania, na które próbowała odpowiedzieć najle
piej jak umiała. Ale nawet komuś takiemu jak John -
pomyślała - musi być trudno zrozumieć jej historię.
Nie pamiętała nawet twarzy swoich rodziców.
Wiedziała, bo powiedział jej o tym Ojciec Roślin, że
oboje umarli w swoim domku, kiedy dopiero uczyła
się chodzić. Wypełzła wtedy na dwór i Ojciec Roślin
dotknął jej duszy swoją, a ponieważ była jeszcze tak
mała, nic nie było niemożliwe, u-słyszała go,
zrozumiała i uwierzyła mu.
Kazał jej opuścić domek i przez wypalone pola,
które jej rodzice chcieli uprawiać, poprowadził ją w
głąb lasu, gdzie drzewa i gałęzie uwiły dla niej
schronienie przed deszczem i wiatrem i gdzie
wystarczyło wyciągnąć rękę, by znaleźć coś do je-
dzenia. Całymi latami wychowywała się z daleka od
chatki. Kiedy tam w końcu wróciła, znalazła tylko
białe kości na łóżku, pokryte gęstwą zielonej
winorośli, której Ojciec Roślin radził jej nie niepokoić.
Nie czuła żadnego związku z tymi kośćmi i nigdy
więcej już tam nie poszła.
Z Hackerem było inaczej. Kiedy go spotkała, trzy
lata temu, była już tą szybkonóżką, na którą
wychował ją Ojciec Roślin. On też dał jej to imię.
Hacker był wtedy żniwiarzem tak jak ci, którzy
czyhają na niego. W przeciwieństwie do rolnika, który
zakłada pola na otwartej przestrzeni i regularnie rok
po roku nawozi je, orze i uprawia, żniwiarz to
człowiek, który żyje z uprawy ziemi, ale zmienia
miejsce co najmniej co dwa lata.
Pierwsza fala imigrantów zajęła ogromną wię-
kszość dobrej ziemi, otwartej przestrzeni na jedynym
kontynencie Planety Jinsona. Ci, którzy przybyli
później, stwierdzili, że ziemia porośnięta dziećmi Ojca
Roślin (istnienia którego nawet nie podejrzewali)
stanowi tylko cienką warstwę na litej skale. Ziemia ta
jest mało urodzajna, dopóki
nie zostanie wypalona. Popiół bowiem zawiera e-
lementy użyźniające ją tak, że może przynosić plony.
Ale dwa lata uprawy wysysają wszystkie te składniki z
tego, co przedtem było ciałem zielonych braci i sióstr,
karmiąc nimi produkty wywożone następnie z lasów
w głąb kraju. Dla żniwiarzy nie miało to żadnego
znaczenia. Wypalali sobie nowe pola w innym
miejscu.
Tuż przed wiosennymi deszczami, trzy lata temu w
okolice, gdzie mieszkała Gałązka przybył Hacker.
Idealna pora na wypalanie terenu, bo wraz z wodą
wszystkie cenne składniki popiołu przenikają do
gleby. Ale on rozbił obóz i - dni mijały. Nie
przystępował do wypalania, nie rozniecał ognia. W
końcu przyszło lato i zrobiło się za późno, żeby
zbierać w tym roku plony. Gałązka, która wiele razy
podglądała go z daleka, sama pozostając
niewidoczną, zaczęła podchodzić do niego coraz
bliżej. Oto żniwiarz, który nie jest żniwiarzem. Żywił
się owocami i orzechami, których ze względu na
Gałązkę było tam bardzo dużo, ale poza tym w żaden
sposób nie podnosił ręki na las. Nic nie rozumiała.
Potem zaczęła rozumieć - Hacker był pijakiem.
Żniwiarz, który mógłby niczym nie różnić się od
innych żniwiarzy, gdyby któregoś roku, po sprzedaży
zbiorów, nie zagrał w karty i nie wygrał ogromnej
sumy. Po czym, w chwili trzeźwości, za którą
dziękował Bogu przez całe życie, posłuchał rady
miejscowego bankiera i włożył pieniądze na procent
zostawiając sobie tylko tyle, ile było mu potrzeba,
żeby pojechać w głąb kraju i wypalić nowy teren.
Jednak kiedy wrócił w lasy, zużytkował swe
bogactwo w typowy pijacki sposób, założył obo-
zowisko, ale zamiast natychmiast zabrać się do
roboty i wypalać grunty, odłożył to na później.
Póki co, rozkoszował się spokojem i zawartością
butelek.
Żyjąc samotnie w lesie nie musiał wlewać w siebie
takich ilości, jakich potrzebował w bardziej
cywilizowanych rejonach. Wystarczyło łyknąć sobie
raz na jakiś czas, żeby pejzaż zamazał się miło. Poza
tym miał jeszcze ciągle mnóstwo pieniędzy, które
czekały na niego w banku, nawet gdyby wcale nie
przystąpił w tym roku do żniw.
No, więc ostatecznie - nie przystąpił.
W końcu - zaczął się zmieniać. Zagubiony wśród
lasów potrzebował coraz mniej alkoholu, bo nie
sięgało tutaj prawo ze wszystkimi swoimi drobnymi
dokuczliwościami, które przedtem pchały go do
buntu. Nie był typem refleksyjnym, ale w końcu
zaczął stopniowo zauważać, jak zmieniają się pory
roku i jak las codziennie odpowiada na te zmiany na
tysiące sposobów. Liście, krzewy i rośliny zaistniały w
jego świadomością jako oddzielne, pojedyncze byty -
a nie jakieś ogromne, zamazane kłębowisko zieleni. I
w końcu, gdy po dwóch latach takiego życia przy-
szedł moment, że naprawdę już musiał zabrać się do
roboty, po prostu nie umiał spalić ziemi, na której
mieszkał i gdzie był szczęśliwy. Ponacinał więc
okoliczne drzewa na znak, że to miejsce należy do
niego, by w ten sposób uchronić je przed innymi
żniwiarzami - i powędrował dalej.
Ale następne miejsce również go w siebie
wchłonęło; i jego też nie mógł spalić. Przemieścił się
więc raz jeszcze - tym razem na terytorium Gałązki i
tam, nieświadomie zarzucając wędkę, której
haczykiem była jego własna odmienność, złowił na
nią ciekawość dziewczyny i wyciągnął ją z lasu.
Nadszedł taki dzień, kiedy odważnie weszła do
jego obozu i stanęła kilka kroków od niego -
dzięki wielomiesięcznym obserwacjom pozbyła się i
nieśmiałości i lęku.
- Kim jesteś? - wyszeptała. Gapił się na nią bez
słowa.
- Mój Boże, dziecko - powiedział w końcu - Nie
wiesz, że nie powinnaś biegać po lesie całkiem
naga?
Noszenie ubrania okazało się tylko pierwszą z
wielu rzeczy, które musieli sobie wyjaśnić. Gałązka
nie była świadoma istnienia czegoś takiego jak
ubranie ani faktu, że inni ludzie je noszą, raczej po
prostu nie lubiła dotyku tych ubrań na skórze.
Gałązka naprawdę wcale nie była ignorantką. Ojciec
Roślin przywiązywał duże znaczenie do tego, żeby
posiadała tyle wiedzy o swojej rasie, ile pozwalał
przyswoić jej wiek. Dbał także o to, żeby odwiedzała
lasy sąsiadujące z polami żniwiarzy i przez to miała
okazję przyglądać się ich pracy i słuchać ich mowy.
Zdecydował też, że musi ćwiczyć się w mówieniu na
głos w swoim ludzkim języku, a Gałązka, która
najczęściej bez zastanowienia stosowała się do jego
rad, tym razem także posłuchała.
Lecz oprócz wiedzy ludzkiej, do zdobywania której
nakłaniał ją Ojciec Roślin, nauczyła się także wielu
innych rzeczy i zyskała sporo tej niewyrażalnej w
słowach mądrości należącej raczej do jego niż do jej
świata. Zresztą ludzka świadomość, którą w niej
wykształcał, również nosiła jego piętno, bo od niego
przecież pochodziła, a on nie był człowiekiem i myślał
innymi niż ludzie kategoriami.
Na przykład, chociaż Ojciec Roślin wiedział, że inni
ludzie używają ubrań, jednak takie okrycie ciała było
dla niego czymś obcym; poza tym i tak nigdy nikogo
do niczego nie zmuszał. Skoro Gałązka nie chciała
ich nosić, nauczył ją po prostu
dla jej własnej wygody kontrolować temperaturę ciała
i uznał sprawę za załatwioną. Podobnie w wielu
innych kwestiach pozwalał jej być po prostu sobą, a
więc - inną niż reszta jej rasy.
I tak, kiedy Gałązka i Hacker w końcu się poznali,
przypominało to spotkanie dwóch zupełnie obcych
istot, których język i doświadczenie pod bardzo
niewidoma względami było zbliżone. Ta odmienność
zafascynowała oboje i ten sposób zostali przyjaciółmi.
- Ale teraz nosisz ubranie - zauważył John Stone
patrząc na miękką korę otulającą jej ciało.
- To był pomysł Hackera. Dobry - jak zwykle. Kora
mi nie przeszkadza, bo przecież kiedyś miała w sobie
życie, istniała. Na początku, gdy zaczęłam ją nosić,
trochę mnie drapała, ale nauczyłam skórę nie
zwracać na to uwagi.
- Aha - John Stone skinął głową; jego jasne,
kręcone włosy błyszczały w świetle ogniska. - Ale w
jaki sposób Hacker znalazł się we władzach planety i
mógł mnie tu wezwać? I dlaczego teraz jego wyborcy
chcą go zamordować?
- Hacker przywiózł tutaj taką nauczającą maszynę
i uczył mnie na niej wielu rzeczy. Ale, z drugiej strony,
sam też się dużo ode mnie dowiedział o Ojcu Roślin i
w ogóle. On sam ciągle nie może rozmawiać z
Ojcem, ale teraz przynajmniej wie o jego istnieniu.
- W Stolicy ludzie chyba uważają, że Ojciec Roślin
to zwykły przesąd.
- On nigdy nie przejmował się specjalnie ludźmi z
miast. Ale tutejsi żniwiarze wiedzą, że istnieje.
Dlatego chcą go znaleźć i zabić jak Hackera.
- Dlaczego? - John powtórzył pytanie.
- Dwa lata temu Hacker kandydował do Le-
gislatury. Na początku żniwiarze uznali, że mieć
tam swojego człowieka, to świetny pomysł. Więc
wszyscy na niego głosowali. Ale potem Hacker zabrał
głos w Izbie Legislatury. Powiedział wszystko o Ojcu
Roślin i tłumaczył, że trzeba zakazać wypalania
lasów. Ludzie w Stolicy wyśmiali go, więc żniwiarze
go znienawidzili za to, że ich ośmieszył. Poza tym
chcieli dalej wypalać tereny pod uprawy. Dopóki był
delegatem, chroniło go prawo. Ale wczoraj jego
kadencja się skończyła, więc sądzą, że nikogo już nie
obchodzi, co się z nim stanie.
- Spokojnie, uspokój się... - wtrącił John, bo na jej
twarz znów powrócił strach i smutek. -Na innych
planetach są ludzie, których to obchodzi - los takich
facetów jak Hacker i takich istot jak wasz Ojciec
Roślin. Mnie też to obchodzi. Daję ci słowo, że
żadnemu z nich nic się nie stanie.
Gałązka nadal kołysała się na piętach i wcale nie
chciała się uspokoić, bo miała dziwne przeczucie, że
gdyby przestała się przejmować, katastrofa stałaby
się nieunikniona.
Po czterech godzinach drzemki wstali jeszcze
grubo przed świtem, John spakował swoje rzeczy,
wsiadł na konia i Gałązka poprowadziła ich do
Rdzawego Potoku.
Świt zastał ich w połowie drogi. Gdy się roz-
widniło, koń zaczął lepiej widzieć, więc mogli wę-
drować szybciej. Jednak Gałązka nie zwróciła nawet
na to uwagi - chociaż przedtem krzywiła się na zbyt
wolne tempo - bo John Stone coraz bardziej ją
intrygował. Był bowiem wielki nie tylko z postury, lecz
także duszą - i dziewczyna ciągle zadawała mu
pytania, chcąc go zrozumieć. Ale mimo, że
odpowiadał chętnie, wciąż nie mogła się zorientować,
kim on właściwie jest.
- Kim jesteś? - pytała więc.
- Ekologiem - odpowiadał.
- A tak naprawdę?
- Powiedzmy, że czymś w rodzaju doradcy -
tłumaczył. - Doradcy rządów na nowo odkrytych
planetach.
- Hacker mówił, że jesteś kimś takim jak policjant.
- To chyba też.
- I ciągle nie wiem, kim jesteś.
- A kim ty jesteś ? - spytał. Poczuła się
zaskoczona.
- Jestem Gałązką - powiedziała w końcu. -
Szybkonóżką - Zastanowiła się chwilę i dodała: -
Jestem człowiekiem... dziewczyną...
I zamilkła.
- No, widzisz? Nikt nie jest po prostu czymś
jednym. Dlatego musimy poruszać się po wszech-
świecie niezwykle ostrożnie i nie zmieniać niczego,
dopóki nie dowiemy się na pewno, jakie będą
konsekwencje tych zmian dla wszechświata, a w
efekcie - dla nas samych.
- Mówisz jak Ojciec Roślin - uśmiechnęła się
gorzko - ale on nawet nie próbuje bronić siebie ani
swoich dzieci, kiedy robią im takie straszne rzeczy jak
to wypalanie lasów.
- Może jest po prostu mądry.
- Oczywiście, że jest! - zawołała.- Ale tym razem
nie ma racji!
John Stone spojrzał na nią z wysokości swojego
konia obok którego biegła. Przez cały czas jechał z
głową pochyloną w jej stronę, żeby słyszeć jej cichy
szept.
- Czy jesteś tego pewna? - zapytał. Gałązka
otworzyła usta, ale zaraz zacisnęła je znowu. Biegła
patrząc przed siebie bez słowa.
- Wszystko, co nie umiera, rozwija się - o-dezwał
się John. - Wszystko, co się rozwija,
podlega zmianom. Twój Ojciec Roślin rozwija się i
zmienia - tak samo jak ty.
Próbowała go nie słuchać powtarzając sobie, że
ten człowiek nie ma jej nic ciekawego do po-
wiedzenia.
Tuż przed południem dotarli do Rdzawego Potoku.
Miejsce to nosiło taką nazwę z powodu małego
strumienia wytryskującego ze wzgórza. Potok wpadał
do płytkiego i szerokiego zagłębienia w zabarwionej
czerwonawo skale; wodę czuć było silnie żelazem.
Gdy tam dotarli, Hacker już na nich czekał rozparty
na głazie u stóp skały.
- Zdążyliście w ostatniej chwili - powiedział zamiast
powitania. - Za parę minut musiałbym się stąd zwijać
nie oglądając się na was. Słyszycie?
Skinął głową w stronę lasów po przeciwnej stronie
źródła. Tym razem Gałązka nie musiała korzystać z
pomocy dzieci Ojca Roślin. Tak samo jak dwaj
mężczyźni, chociaż znacznie wyraźniej niż oni,
słyszała trzask gałęzi łamanych przez posuwających
się przez las ludzi.
- Hacker! - szepnęła. - Uciekaj!
- Nie - odpowiedział Hacker.
- Nie - powtórzył za nim John Stone, który ciągle
jeszcze nie zsiadł z konia. - Poczekamy tutaj i
zamienimy z nimi kilka słów.
Zostali więc w milczącym oczekiwaniu, a hałasy
stały się coraz głośniejsze; w końcu na polankę
wyłoniło się z lasu dziesięciu mężczyzn i trzy kobiety.
Widok Hackera, Gałązki i Johna Stone'a na wielkim
koniu kazał im się zatrzymać.
- Szukacie kogoś? - rzucił Hacker drwiąco.
- Świetnie wiesz kogo - odburknął Berg. Zaopatrzył
się już w nowy świder jonowy i teraz wyciągnął go w
kierunku Hackera. - Teraz się z tobą pobawimy,
Hacker - z tobą i z tym dzie
ciakiem, i z tym waszym przyjacielem, kim by nie był.
Inni też ruszyli w jego ślady i zbliżali się powoli w
stronę trójki przyjaciół.
- Nie - powiedział John Stone głosem tak silnym,
że wszyscy na niego spojrzeli. - Nie!
Powoli zsiadł z konia i stanął obok niego. W jego
ruchach była siła nie do powstrzymania, kiedy
najpierw podniósł się w strzemionach, potem
przerzucił nogę przez siodło i w końcu dotknął
stopami ziemi. Ludzie w pościgu znów się zatrzymali,
a John przemówił do nich w te słowa:
- Jestem ekologiem- Rządu Międzyplanetarnego.
Przysłano mnie na tę planetę, abym zbadał
potencjalne zagrożenie płynące z niewłaściwego
wykorzystania tutejszych bogactw naturalnych. W
związku z tym mam pewne szczególne uprawnienia,
między innymi mogę wzywać ludzi na oficjalne
przesłuchania w interesujących mnie sprawach.
Podniósł lewą dłoń do ust, coś błysnęło na
przegubie ręki. Do tego czegoś powiedział:
- Hacker Illions, nakazuję ci stawić się jako
świadek na przesłuchaniu, gdy' tylko otrzymasz
wezwanie. Gałązko, nakazuję ci stawić się jako
świadek na przesłuchaniu, gdy tylko otrzymasz
wezwanie. Koszty waszego przyjazdu zostaną po-
kryte przez moje biuro; obowiązek przybycia na
przesłuchanie jest priorytetowy wobec wszelkich
innych obowiązków, powinności lub ograniczeń
nakładanych na was przez lokalne prawa, instytucje
lub jednostki.
John opuścił rękę na kark swojego konia, robiła to
wrażenie, jakby pieścił ogromnego psa.
- Tym świadkom - mówił dalej - nie wolno w żaden
sposób utrudniać wypełnienia obowiązku.
Zrozumiano?
- Och, oczywiście rozumiemy - przytaknęła tęga
kobieta w białej kurtce.
- Rozumiemy? Niby co rozumiemy? - ryknął na nią
Berg. - Ten tam ekolog jest tu sam i nawet nie ma
broni. Pozwolicie mu nam rozkazywać?
I ruszył szparko w stronę Johna. Ten nie poruszył
się nawet, ale im bliżej Berg podchodził, tym wydawał
się mniejszy, aż w końcu stało się jasne, że sięga
Johnowi zaledwie do ramienia. Przypominał
niedorostka porywającego się na dorosłego
mężczyznę. Zatrzymał się więc i obejrzał na swoich,
lecz nikt nie ruszył mu z pomocą.
Wtedy kobieta w białej kurtce roześmiała się
szyderczo.
- Och, Berg! - rzuciła kpiąco. - Zawsze byłeś
lepszy w mięśniach niż w głowie!
Sama wystąpiła z grupy, odsuwając Berga na bok
łokciem, wyminęła go i z roziskrzonym wzrokiem
stanęła naprzeciw Johna.
- Nie boję się pana, panie Ekologu! - powiedziała
wyzywająco. - Przyzwyczaiłam się już do tego, że
wszyscy są ode mnie więksi i potężniejsi. Nie boję się
ciebie ani tego twojego rządu międzyplanetarnego,
niczego się nie boję! Chcesz wiedzieć dlaczego
natychmiast nie powiesimy Ha-ckera i nie zabierzemy
tego dzieciaka do jakiegoś porządnego domu, gdzie
otrzymałaby godne wychowanie? Chcesz? To nie
dzięki tobie - po prostu to nie jest już nam potrzebne.
Nie tylko Hacker ma układy w Stolicy. Tak się składa,
że o twoim przyjeździe dowiedzieliśmy się już ponad
dwie godziny temu przez krótkofalówki.
John skinął głową.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedział. -Ale to nic
nie zmienia.
- Nie? - w jej głosie zabrzmiała wysoka nutka
triumfu. - Potrzebowaliśmy Hackera i dziewczyny
tylko po to, żeby się dowiedzieć, gdzie można
znaleźć tę diabelską roślinę. Hacker sprowadził
ciebie, a my sprowadziliśmy specjalny sprzęt, dzięki
któremu ją znajdziemy. Dwa dni temu wsadziliśmy
ten sprzęt w samolot i zaczęliśmy sporządzać mapy
układu korzeni w tej okolicy. Doszliśmy do wniosku,
że roślinka musi być gdzieś tutaj, bo przecież to ona
wychowywała tę dziewczynę - właśnie tutaj.
- To nie ma z tym nic wspólnego! - zawołała
Gałązka najgłośniejszym ze swoich szeptów. -Ojciec
Roślin dosięga wszędzie. Przenika cały kontynent.
Cały Świat.
Ale kobieta nie słyszała jej, a nawet gdyby do-
słyszała, pewnie i tak nie zwróciłaby na nią uwagi-
- Wczoraj znaleźliśmy to miejsce. Może pan
ochraniać Hackera i dziewczynę, jak się panu żywnie
podoba, panie Ekologu. Ale jak zamierza nas pan
powstrzymać od kopania w naszej własnej ziemi i
spalenia tego, co w niej znajdziemy?
- Świadome zniszczenie życia obdarzonego i-
nteligencją... - zaczął John, ale kobieta przerwała mu.
- Jakie życie? Skąd możesz wiedzieć, że jest
obdarzone inteligencją, dopóki go sam nie znaj-
dziesz? A jeśli nawet znajdziesz - cóż możesz
zrobić? Wezwać na przesłuchanie kupę korzeni?
Roześmiała się.
- Hej! - wtrącił Berg, lecz kobieta nie przestała się
śmiać. - Hej, ty! - powtórzył - Co to znaczy? Dlaczego
nic o tym nie wiem?
- Mieliśmy powiedzieć tobie? - pochyliła się do
niego, jakby chciała splunąć prosto w czarną brodę. -
Powiedzieć tobie? Tobie?
- Mam takie same prawa... Lecz ona już minęła go,
nie zwracając uwagi na jego protesty i dołączyła do
pozostałych.
- Chodźcie - powiedziała do nich. - Chodźmy już
stąd. Tych dwoje możemy dostać po tych
przesłuchaniach. Zawsze ich znajdziemy.
Grupka ożywiła się nagle jak budzące się ze snu
zwierzę i zebrała do drogi. Kobieta poprowadziła ich
wzdłuż strumienia i dalej, tuż obok Gałązki, Hackera,
Johna Stone'a i konia. Gdy mijała dziewczynę, była
tak blisko niej, że wyciągnęła rękę i poklepała
Gałązkę po prawym ramieniu - a raczej w miejscu,
gdzie byłoby jej ramię, gdyby nie okrywała go kora.
Gałązka wzdrygnęła się na ten gest, ale Lucy Arodet
tylko uśmiechnęła się do niej i poprowadziła swoją
grupkę dalej w lasy, w tę stronę, z której wcześniej
nadeszli John Stone z dziewczyną. Berg pobiegł za
nimi, i po kilku chwilach odeszli już tak daleko, że u-
milkł nawet trzask gałęzi pod ich stopami.
- Czy to prawda? - przerwał ciszę Hacker
wpatrując się w Johna. - Czy istnieje sprzęt, który
mógłby wykryć taką masę korzeni, jaką jest Ojczulek?
Niebieskie oczy Johna zwęziły się i zatroskały.
- Tak - odparł. - To taki sprzęt do pomiaru
temperatur, zdolny do bardzo precyzyjnych
rozróżnień. Wykazuje minimalne zmiany ciepła
związane z przypływem płynów przez korzeń, a to
wystarczająca wskazówka. Nie sądziłem, że
ktokolwiek na tej planecie mógł już o nim słyszeć, nie
mówiąc już o... - urwał nagle. - I nie wierzę, żeby ktoś
mógł przysłać tutaj coś takiego tak, żebym nic o tym
nie wiedział. Ale w handlu zawsze znajdzie się ktoś,
kto skorzysta z okazji.
- Aresztuj ich! - szepnęła Gałązka - Zrób coś
takiego, żeby używanie tego sprzętu stało się
nielegalne!
John pokręcił przecząco głową.
- Nie posiadam niezbitych dowodów, że Ojciec
Roślin jest żywą istotą. A dopóki ich nie mam, nie
mogę zapewnić mu żadnej ochrony prawnej.
- Nie wierzysz nam? - koścista twarz Hackera
stężała w napięciu.
- Osobiście wam wierzę - przyznał John. -Jeszcze
zanim człowiek opuścił świat z którego pochodzi,
odkryto, że jeśli tylko pomyśleć o okaleczeniu lub
spaleniu rośliny, zaczyna ona wykazywać reakcje
możliwe do zmierzenia pikome-trem. Od dawna
wiadomo, że rośliny wykazują reakcje psychiczne. A
więc istnienie zbiorowej inteligencji, podobnej do Ojca
Roślin, o którym mówicie, jest zupełnie logiczne i
prawdopodobne. Ale muszę nawiązać z nim
bezpośredni kontakt albo zdobyć inne, niezbite
dowody.
- Jeśli wierzyć słowom Lucy Arodet - przerwał mu
Hacker - za dzień albo dwa może już nie będzie się z
kim kontaktować.
- Masz rację - zgodził się John i odwrócił się do
Gałązki. - Czy wiesz, gdzie znajduje się Ojciec
Roślin?
- On jest wszędzie - odparła.
- Gałązko, przecież wiesz, o co mu chodzi -
upomniał ją Hacker. - Tak, Stone ona wie, gdzie to
jest.
Dziewczyna wpiła w niego oczy.
- Musisz mi powiedzieć - próbował ją przekonać
Stone. - Im szybciej dostanę się do Ojca Roślin, tym
szybciej będę mógł go ochronić.
- Nie! - wyszeptała.
- Złotko, bądź rozsądna! - zaczął Hacker. -
Słyszałaś, jak Lucy Arodet mówiła, że już go znaleźli.
Skoro oni wiedzą, po co ukrywać to przed Johnem?
- Nie wierzę w to! Ona kłamała! nic nie wie!
- Jeśli jednak wie - powiedział John - podejmujesz
straszne ryzyko. Jeśli dokopią się do Ojca Roślin i
zniszczą go, zanim się z nim skontaktuję, będziesz
odpowiedzialna za zgubę tego, kogo tak bardzo
chcesz ocalić.
Żadne z dzieci Ojca Roślin nie zdradziłoby tego
miejsca - wyszeptała Gałązka. - Ja też nie powiem.
- Więc nie mów - zgodził się John. - Po prostu
zaprowadź mnie tam.
Gałązka pokręciła przecząco głową.
- Gałązko - odezwał się Hacker i dziewczyna
podniosła na niego wzrok. - Gałązko, posłuchaj,
musisz zrobić tak, jak mówi Stone.
Jeszcze raz pokręciła głową.
- Więc zapytaj Ojca Roślin. Niech on sam
zdecyduje.
Pokręciła głową znowu, ale podeszła do drzewa i
objęła je ramionami. Nie dlatego, żeby potrzebowała
jego pośrednictwa do rozmowy z Ojcem, ale po
prostu chciała ukryć twarz przed wzrokiem tych
mężczyzn.
- Ojcze! - pomyślała. - Ojcze Roślin, słuchałeś? Co
mam zrobić? Nie było odpowiedzi.
- Ojcze! - zawołała jeszcze raz.
Znów brak odpowiedzi. Przez jedną straszną
chwilę myślała w panice, że nie czuje jego obecności,
że został zabity albo zasnął. Jeszcze raz zebrała
wszystkie siły i wtedy poczuła, że on jest tam jednak,
chociaż jej nie słyszy.
- Ojcze Roślin!
Ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby swoim
ograniczonym do szeptu głosikiem próbowała
zawołać kogoś stojącego na szczycie ogromnej góry.
Ojciec Roślin zagłębił się we własnych myślach. Nie
mogła go dosięgnąć. Znowu ogarnął ją strach i ból.
Kiedyś Ojciec Roślin słyszał każde wezwanie.
Dopiero od paru lat, od kiedy żniwiarze zabrali "się
'do wypalania lasów, zaczął wycofywać się w siebie i
mówić o zaśnięciu.
Powoli puściła pień drzewa i wróciła do towa-
rzyszy.
- Nie odpowiada - powiedziała. Przez chwilę nikt
się nie odzywał.
- Więc ty sama musisz zdecydować - przerwał
milczenie Hacker.
Przytaknęła chociaż czuła się taka rozdarta... I
nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
- Nie zaprowadzę cię do niego - podniosła wzrok
na Johna Stone'a - ale sama tam pójdę i sprawdzę,
czy to prawda, że żniwiarze go znaleźli. Poczekaj
tutaj.
- Nie - pokręcił głową. - Przyjechałem tutaj, żeby
obejrzeć te wypalone tereny i powinienem to zrobić
teraz, skoro mam chwilę czasu. Jeśli mam skierować
sprawę do sądu natychmiast, zanim uda mi się
ochronić Ojca Roślin, muszę zebrać możliwie
najwięcej dowodów.
- Pokażę ci te miejsca - zaproponował Hacker.
- Nie - John znów się nie zgodził. - Ty udasz się
prosto na południe i w pierwszym napotkanym
mieście lub miasteczku, zgłosisz się do lokalnych
władz i powiadomisz ich, że wezwałem cię na
przesłuchanie. W ten sposób będzie cię chronić nie
tylko prawo, ale też policja. Czy możesz się tam
dostać tak, by ta banda nie schwytała cię po drodze?
Hacker żachnął się pogardliwie.
- W porządku - John zrozumiał ten gest. -musiałem
się upewnić. Więc pójdziesz do najbliższego
miasteczka. Jak ono się nazywa?
- Fireville. Jakieś 12 kilometrów na południowy
zachód.
- Fireville. Spotkamy się tam, jak obejrzę te
wypalone tereny. Mam je zaznaczone na mapie. A ty,
Gałązko - zwrócił się do dziewczyny -pójdziesz do
Ojca Roślin i sprawdzisz, czy coś tam wskazuje na to,
że to miejsce zostało odkryte. Potem radziłbym jak
najszybciej mnie odnaleźć. Myślisz, że ci się to uda?
- Jasne - odparła zarozumiale. - Moi bracia i siostry
zawsze mi powiedzą, gdzie jesteś.
Ale zamiast ruszyć w drogę, popatrzyła na
Hackera - zmartwiona i pełna wątpliwości.
- Nie pij teraz - powiedziała w końcu. -Jeśli się
upijesz, mogą. ci 'coś zrobić.
- Ani kropelki - uśmiechnął się do niej. -Słowo.
Jeszcze ciągle wahała się, aż wreszcie zrozu-
miała, że jeśli nie odejdzie natychmiast, nie odejdzie
wcale; więc odwróciła się i pobiegła w las, który
otworzył się przed nią i zamknął za nią, a tamci dwaj
zniknęli jej z oczu.
Biegła lekko, ale radość biegu nie oszałamiała jej
teraz, bo troska, jak niewidzialny pościg, deptała jej
po piętach. Od czasu do czasu wzywała w myśli Ojca
Roślin, ale nie odpowiadał, postanowiła więc jak
najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie leżała pod
ziemią splątana masa korzeni.
Żyjąc w lesie, rozrastającym się i innym każdego
dnia, nigdy nie miała okazji dowiedzieć się, jaką
prędkość potrafiła naprawdę rozwinąć, kiedy jej się
spieszyło. Mimo wszystko była tylko człowiekiem,
więc pewnie nie biegła dużo szybciej niż
zwycięzca biegu maratońskiego w tamtych czasach,
kiedy ludzkość dopiero odkrywała kosmos;
w tamtych czasach, zanim Ziemia umarła. Ale różnica
polegała na tym, że ona mogła biec w tym tempie -
lub prawie w tym tempie - przez cały dzień. Teraz
biegła więc, nie zdając sobie sprawy z własnej
prędkości; biegła szybko, szybko, jej nogi migotały w
plamach południowego słońca i leśnego cienia w
korytarzu z drzew i krzaków, które rozstępowały się
przed nią.
Wczesnym popołudniem dotarła do miejsca, w
którym 15 - 40 metrów pod ziemią spoczywała
splątana masa korzeni, tworzących ciało Ojca Roślin.
Przez całą drogę bracia i siostry ukazywali jej oczom
puste lasy. Ani śladu żniwiarzy. Ale żadna z roślin nie
mogła jej powiedzieć o tym, co zdarzyło się
wcześniej, o ile nie zatrzymała się i nie dotknęła jej
rękami. Teraz, już na miejscu, mogła wreszcie to
zrobić. Objęła więc pień siostrzanego drzewa i
nakazała rozleniwionym liściom przypomnieć sobie
wszystko: jasność i ciemność, ciemność i jasność.
Wszystko co zdarzyło się tutaj w ciągu ostatniego
tygodnia.
Ale liście pamiętały tylko wiatr i ciszę. Żaden
człowiek nie szedł tędy, żaden nie mijał ich nawet z
daleka. Na niebie nad nimi, prócz słońca, gwiazd i
księżyca przepływały tylko chmury i krople deszczu.
Lucy Arodet kłamała. Żniwiarze albo nie mieli
specjalnego sprzętu, którym się przechwalali albo -
nawet jeśli go mieli - nie używali go tutaj, gdzie mogli
znaleźć Ojca Roślin. Oddychając z u-Igą Gałązka
położyła się na ziemi, pomiędzy najmniejszymi
braciszkami i rozprostowała ręce, by objąć i przytulić
swój świat.
Ojciec Roślin jest bezpieczny - jeszcze. Gałązka
zamknęła oczy i odpłynęła na fali ulgi. Wtedy
sen zawładnął nią bez ostrzeżenia, bo przecież w
minionych godzinach tak dużo biegała i tak bardzo
się martwiła.
Gdy obudziła się, była już noc. Księżyc stał
wysoko na niebie, a Ojciec Roślin rozmyślał -nie o
niej, ale dookoła niej, jakby pochylał się nad nią
sądząc, że nie może go słyszeć - ...nigdy nie
przeniknąłem poza atmosferę otaczającą ten jeden
świat - myślał. - Ale teraz moja szybko-nóżka
pobiegnie do krańców wszechświata. Dalej są
gwiazdy, a dalej więcej gwiazd, a dalej, dalej... aż do
głębi nad głębiami, gdzie olbrzymie galaktyki unoszą
się jak chmury lub rozpierzchają się, rozsypują się z
jednego wspólnego punktu aż do granic czasu i
przestrzeni. A w tej przestrzeni jest tyle istnień. Moja
szybkonóżka pozna je i pozna początek i koniec i
wszystko, co pomiędzy nimi. Zobaczy ich narodziny i
rozwój i dowie się, czy ścieżką życia w czasie i
przestrzeni rządzi przypadek, czy cel. I tak ze
zniszczenia narodzi się-stworzenie, ze snu -
przebudzenie, a z klęski -zwycięstwo, tak jak nawet
na biegunach tego świata po surowej zimie
przychodzi ciepłe lato. Wszystkie ich wysiłki, by mnie
zniszczyć, doprowadzą tylko do tego, że moja
szybkonóżka stanie się Wielką Szybkonóżka
pomiędzy gwiazdami...
- Ojcze! - zawołała Gałązka, a myśli dookoła niej
urwały się nagle.
- Obudziłaś się, siostrzyczko? - zapytał Ojciec
Roślin. - Skoro tak, to musisz już odejść.
- Odejść? - zdziwiła się Gałązka ciągle o-
tumaniona snem. - Odejść... dlaczego? Dokąd? Po
co?
- Twój stary przyjaciel Hacker jest umierający, a
John Stone, który stanie się twoim przyjacielem,
pędzi w jego stronę - odparła myśl Ojca Roślin. -
Tym, którzy chcieli nas zniszczyć, uda
ło się śmiertelnie oszukać Hackera, a niedługo
przybędą tutaj, by mnie zabić. Najwyższa pora, byś
stąd odeszła.
Gałązka obudziła się nagle i zerwała na nogi.
- Co się stało? Gdzie jest Hacker?
- W wąwozie na północy Fireville. Popchnięto go,
upadł i zabił się. Wyglądało to tak jakby zabłąkał się
tam po pijanemu i pośliznął się. Ludzie, którzy są
naszymi wrogami, upili go i zaprowadzili tam, by
spadł ze skały - i spadł.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś wcześniej i nie
powiedziałeś mi o tym? - zapłakała.
- Nic by to nie zmieniło - odpowiedział. -Nic nie
mogło zapobiec śmierci Hackera, tak jak nic nie
powstrzyma tych, którzy nadchodzą właśnie, by
zniszczyć mnie.
- Nadchodzą? - oburzyła się dziewczyna. -Jak
ktokolwiek może tu nadejść? Przecież nawet nie
wiedzą, gdzie jesteś!
- Teraz już wiedzą. Kiedy tu dzisiaj przybiegłaś,
przyniosłaś ze sobą coś, co kobieta o imieniu Lucy
Arodet przypięła do kory na twoim ramieniu. Taki
maleńki drobiazg wskazujący, gdzie jesteś, głosem,
który słyszeć może tylko inny identyczny drobiazg.
Kiedy dotarłaś tutaj i zatrzymałaś się wiedzieli, że
mnie znalazłaś, a więc - wiedzieli też, gdzie jestem.
Gałązka dotknęła kory na swoim ramieniu. Jej
palce odnalazły nieduży, okrągły i twardy przed-
miocik. Oderwała go od kory i zaczęła oglądać. W
świetle księżyca wyglądał jak zamglona perła. Pod
spodem miał małe, ostre haczyki dzięki którym
trzymał się na korze.
- Zabiorę go stąd! - zawołała. - Zaniosę gdzie
indziej.
- To już nic nie zmieni. Nie smuć się. Zanim
nadejdą, zasnę snem z którego nie ma przebu-
dzenia, a oni będą mogli zniszczyć tylko korzenie,
które i tak nic nie znaczą.
- Nie! Poczekaj... nie! Pobiegnę i odnajdę Johna
Stone'a. Przyjdzie tutaj zanim zdążą poważnie
uszkodzić twoje korzenie. Nie będziesz musiał
zasypiać.
- Szybkonóżko, szybkonóżko... Nawet gdyby twój
John Stone mógł mnie dzisiaj ocalić, odwlekłby tylko
o chwilę coś co i tak musi się stać. W dniu, w którym
ludzie twojej rasy postawili stopę na tej planecie, stało
się jasne, że prędzej czy później będę musiał zasnąć
na zawsze. Gdybyś rozumiała, że robię to z
przyjemnością, nie opłakiwałabyś mnie tak strasznie.
Wszystko co jest we mnie cenne, przetrwa w tobie, a
ty dotrzesz tam, gdzie ja nie mogłem, dalej i głębiej
niż ja, poza granice czasu, przestrzeni i wyobraźni.
- Nie! - rozpłakała się Gałązka. - Nie pozwolę ci
umrzeć. Pobiegnę tam, gdzie jest Hacker i odnajdę
Johna Stone'a. Przyjdzie ci na ratunek. Poczekaj na
mnie Ojcze! Poczekaj...
Jej dusza jeszcze z nim rozmawiała, a ona już
biegła w stronę Fireville. Najmniejsi braciszkowie
utworzyli dla niej ścieżkę, a krzaki i drzewa rozchylały
się na boki. Lecz ona tego nie zauważyła. Jej dusza
przepełniona była jedną myślą, że Ojciec Roślin nie
może umrzeć... nie może u-mrzeć...
Biegła szybciej niż kiedykolwiek przedtem.
Niemniej dopiero o świcie dotarła do Fireville, do
ciemnego wąwozu, gdzie zaprowadzili ją najmniejsi z
jej braci. Na drugim końcu wąwozu majaczyła
sylwetka olbrzymiego mężczyzny na olbrzymim
koniu, czarny kształt na tle blednącego nieba. Ale w
ciemnościach samego wąwozu widać było inną, jasną
plamę - to był Hacker. Na ten widok Gałązka
zapomniała nawet o Ojcu Roślin.
Zbiegła na dno wąwozu. Każdy człowiek, który by się
na to odważył, zabiłby się już przy pierwszym kroku,
ale ona instynktownie wyczuwała nierówności gruntu,
wystające gałęzie i chaszcze. Dopadła do ciała
Hackera i upadła przy nim na kolana.
- Hacker! - zawołała z płaczem.
Ciszę rozdarł dźwięk łamanych gałęzi i spada-
jących kamieni - to ktoś bardzo ciężki schodził na dno
wąwozu - i John Stone, bez konia, stanął obok ciała.
Przykucnął i sięgnął palcami do krtani Hackera, tuż
pod ostrą, kościstą linią szczęk.
- On nie żyje, Gałązko! - powiedział podnosząc na
nią wzrok.
Była tak zrozpaczona, jakby to świat się rozpadł.
Ułożyła głowę Hackera na swoich kolanach i kołysała
ją łkając.
- Mówiłam ci, żebyś nie pił! - szlochała -
Obiecywałeś mi przecież! Dałeś mi słowo, że ani
kropelki!
Zdała sobie sprawę, że John Stone obszedł zwłoki
i przykucnął obok niej. Pochylił się nad nią w
ciemnościach jak jakaś ogromna skała, a gdy położył
jej rękę na ramieniu poczuła się w tej ręce jak w
kołysce.
- To musiało się stać, Gałązko! - zamruczał jej do
ucha głębokim basem. - Są rzeczy które muszą się
stać.
To brzmiało tak podobnie do słów Ojca Roślin, że
nagle przypomniała sobie o nim. Gwałtownie uniosła
głowę, wsłuchując się w ciszę, ale nic nie poczuła.
- Ojcze Roślin! - krzyknęła, i po raz pierwszy w
życiu wołała go nie tylko w duszy. Jej głos, jasny i
dziki, rozdarł ciszę świtu.
Ale odpowiedzi nie było. Po raz pierwszy nie
przyszło nawet echo, by powiedzieć, że Ojciec Roślin
słyszy, choć nie słucha. Niewyobrażalna i-łość dzieci-
roślin ciągle stała w gotowości, oczekiwaniu i w
zasłuchaniu, przenosząc jej wezwanie do najdalszych
granic świata. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Głos
planety zamilkł.
- Nie żyje! - krzyknęła. A słowa poleciały pomiędzy
liście i gałęzie unosząc się od źdźbła trawy do źdźbła
trawy i wzdłuż korzeni przenikając pod wzgórzami, i
dolinami, i równinami i górami. „Nie żyje..."
Opadła na ziemię zapominając nawet o tym, że na
kolanach wciąż trzyma głowę Hackera.
Ojciec Roślin? - zapytał John Stone. Niemo
przytaknęła.
- To koniec - odezwała się w końcu drewnianym,
matowym głosem. - On nie żyje... nie żyje. Wszystko
skończone na zawsze.
- Nie - odparł głęboki głos Johna Stone'a - Nic
nigdy się nie kończy.
Stanął obok niej i spojrzał jej w oczy,
- Gałązko - powtórzył delikatnie lecz stanowczo -
nic nigdy się nie kończy.
- Owszem, kończy się. Posłuchaj... - powiedziała
cicho zapominając, że tak jak wszyscy inni, on także
nigdy nie mógł usłyszeć Ojca Roślin. -Świat jest
martwy. Nie ma już nikogo takiego jak on.
- Ależ jest - przerwał jej. - Jesteś ty. I wszystko
przed tobą. Nie tylko na tym świecie, ale na wielu
innych, gdzie nigdy nie słyszano o Ojcu Roślin. Te
światy czekają na twoje świadectwo.
- Nie mam nic nikomu do powiedzenia -ciągle
klęczała skulona obok ciała Hackera. -Wszystko się
skończyło. Wszystko.
John Stone schylił się i wziął ją na ręce, zaniósł na
drugi koniec wąwozu i wsiadł na konia. Przez chwilę
próbowała mu się opierać, ale szybko się poddała.
Był o tyle silniejszy...
- Czas płynie - mówił, a ona ukryła twarz w mroku
jego potężnej piersi i usłyszała jak jego głos dudni w
masie ciała i kości. - Wszystko się zmienia i nic nie
można zatrzymać. Nawet gdyby Ojciec Roślin i
Hacker nadal żyli, nawet gdyby Planeta Jinsona
trwała niezmienna i wieczna -ty sama dorosłabyś i
zmieniła się. To, co nie u-miera, musi się rozwijać.
Jeśli się rozwija, ulega zmianom. Nasze decyzje stają
się coraz bardziej ważkie, czy chcemy, czy nie.
Nasze obowiązki są coraz poważniejsze, czy tak
sobie planujemy czy nie. I w końcu stajemy przed
jedynym, ostatecznym wyborem - kochać wszystko
lub nie kochać niczego. Na innych planetach mogą
być ludzie podobni do Hackera, a może gdzieś nawet
istnieje jeszcze jeden świat Jinsona. Ale nigdy nie
było drugiego Ojca Roślin, którego udałoby się nam
odkryć, i nigdy nie było drugiej Gałązki. To znaczy, że
będziesz musiała pokochać wszystkie światy i
wszystko, co na nich żyje, tak jak zrobiłby to Ojciec
Roślin, gdyby mógł dotrzeć do tych światów, do
których ty właśnie zmierzasz.
Nie odpowiedziała żadnym gestem ani żadnym
słowem.
- Spróbuj - mówił dalej. - Ojciec Roślin przecież
wszystko ci przekazał. Sprostaj pozostawionym przez
niego obowiązkom. Przemów do wszystkiego, co żyje
na Planecie Jinsona i powiedz, że odejście Ojca
Roślin to jeszcze nie koniec.
Pokręciła przecząco głową.
- Nie mogę. To nie ma sensu. Nie umiem.
- Przemów do nich - powtórzył. - Nie zostawiaj ich
samych. Powiedz im, że jeszcze mają ciebie. Czy nie
tego właśnie chciał Ojciec Roślin?
Znowu pokręciła głową.
- Nie mogę... - znów płakała. - Jeśli do nich
przemowie, on dopiero wtedy naprawdę umrze.
Nieodwołalnie. Nie mogę tego zrobić, przekreślić go
w taki sposób. Nie mogę!
- Więc wszystko, na co Ojciec Roślin liczył, będzie
stracone. Wszystko, co zrobił Hacker, będzie
zmarnowane. A co z Hackerem?
Pomyślała wtedy o Hackerze, o tym, co z niego
zostało, i co z każdym krokiem zostawiała coraz dalej
za sobą. O Hackerze, odchodzącym w zapomnienie...
Nie mogę, Hacker! - powiedziała w myśli do
wspomnienia o nim.
Nie możesz... ? - oczyma duszy zobaczyła przed
sobą Hackera, jak na nią patrzy i mrużąc do niej oko,
zaczyna śpiewać:
„...Odważny jak Ned Kelly - mówili ludzie kiedyś
Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..."
Znajome słowa zaśpiewane tym samym chro-
powatym głosem przedarły się przez nią i przez
twardą, ciemną ścianę rozpaczy, która narasta w niej
po stracie Ojca Roślin. Nagle przypomniała sobie o
wszystkich kwiatach, teraz tak bardzo samotnych,
oniemiałych w głuchej ciemności - i wypełniło ją
współczucie. Teraz ona także miała je opuścić.
- Wszystko w porządku - zawołała do nich
jednocząc głos i swą duszę. - Wszystko w porządku.
Ja jeszcze ciągle tu jestem! Ja - Gałązka! Obiecuję
wam, że nigdy nie zostawię was samym sobie! Nawet
jeśli będę musiała odejść, za
wsze dotrę do was myślą i będę was dotykać
stamtąd, gdzie będę...
I z dolin, ze wzgórz, z równin i z lasów, zewsząd
najmniejsi bracia i największe siostry pochwyciły jej
słowa i podniosły je dalej - aż do krańców świata.
Gałązka zamknęła oczy i wygodniej przytuliła się
do Johna Stone'a. Nie wiedziała, dokąd ją zabierał.
Na pewno jednak gdzieś bardzo daleko od Świata
Jinsona. Ale t&raz już wiedziała, że żaden świat nie
jest zbyt daleko, a poza tym gdzieś w tych olbrzymich
przestrzeniach, o których śnił Ojciec Roślin i których
nigdy nie poznał, gdzieś tam są inni bracia i siostry,
którzy czekają na dźwięk jakiegoś głosu, którzy
czekają na nią.
Ojciec Roślin odszedł drogą bez powrotu. Tak
samo odszedł Hacker. Jednak może to jeszcze nie
koniec wszystkiego; może to dopiero początek.
Może... Przynajmniej przemówiła do wszystkich,
którzy pamiętają Ojca Roślin i teraz wiedzą, że nigdy
nie będą samotni. Ukołysana łagodnym ruchem
konia, Gałązka zasnęła, odrobinę mniej zrozpaczona.
NIECH IM BÓG BŁOGOSŁAWI
„Ani opinia publiczna, ani żaden z członków
Kongresu czy rządu federalnego nie popiera idei lą-
dowania amerykańskich astronautów. A jeśli Sowieci
zdecydują się wydać 70 miliardów dolarów na lo,
żeby ich kosmonauci wylądowali na Marsie w ciągu
najbliższych pięciu lat, możemy tylko powiedzieć:
Niech im Bóg błogosławi."
- Dziennik Star z Minneapolis,
Czwartek, 12 października 1978, przedruk z Los
Angeles Times (fragment wywiadu z Frankiem
Pressem, doradcą naukowym prezydenta USA,
Jimmy'ego Cartera i przewodniczącym komisji
ekspertów, której czteromiesięczne prace stanowiły
podstawę dla sformułowania polityki Cartera w
zakresie badań kosmicznych)
Na Głównej Poczcie w Minneapolis nie było żadnej
korespondencji dla Merlina Swensona. W poniedziałki
prawie nikt nie otrzymywał teraz listów na „poste-
restante". Ale mimo wszystko ludzie i tak przychodzili,
by o nie zapytać, chociaż wentylacja była na poczcie
wyłączona na stałe.
Merlin wyszedł z poczty i ruszył powoli w stronę
targu niewolników znajdującego się dwadzieścia
siedem przecznic dalej. Był słoneczny lipcowy
poranek, ale już robiło się gorąco i przez cienkie
podeszwy butów rozgrzany chodnik parzył mu stopy.
Na skrzyżowaniu 12-tej Alei i 3-ciej Ulicy nastąpił na
coś twardego. Przerażony zatrzymał się, żeby
obejrzeć spód prawego pantofla. Stojąc na jednej
nodze odkrył z ulgą, że cokolwiek to było, nie przebiło
jednak podeszwy -
chociaż była teraz miękka jak tektura i uginała się pod
naciskiem dłoni.
Ruszył dalej. W dzisiejszych czasach buty były za
drogie, żeby mógł sobie kupić nowe, a bez butów nie
miał żadnych szans na zdobycie w miarę sensownej
pracy. Kiedy podeszwy w końcu się podrą, będzie
można jeszcze przez jakiś czas je łatać, ale to będzie
początek końca. A kiedyś przecież się muszą
przetrzeć - to nieuniknione. Może dziś, może jutro...
Twarde i wysokie krzesła pod ścianami w po-
czekalni targu niewolników były wszystkie zajęte.
Włączone na maksymalne obroty wentylatory nie były
w stanie usunąć odoru niemytych ciał. Mer-lin mył się
dzisiaj. Sporo go to kosztowało, ale to był szczególny
dzień.
- Chcesz pracować ubrany tak jak teraz? -zapytał
urzędnik zza biurka. Miał zmierzwione, ciemne włosy,
a na wąskiej i bladej twarzy malowało się rutynowe
zniecierpliwienie.
- Tak, jeśli może mi pan znaleźć jakąś czystą
pracę na pół dnia - w lustrzanych płytkach za plecami
urzędnika Merlin zobaczył swoją własną twarz,
kwadratową, szerokokościstą, pozbawioną wyrazu.
Nauczył się panować nad mimiką tak, by nie
okazywać żadnych uczuć. - Po południu mam
rozmowę w sprawie pracy na stanowisku inżyniera.
- Ach, tak? - urzędnik nie odrywał wzroku od
komputera. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w
GAŁĄZKA Już od czterech godzin Gałązka zbierała odwagę, żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W złotawym świetle popołudnia, w silnym, poma- rańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany z ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdowały się drzwi. Teraz były one uchylone i ukazywały ciemne wnętrze - w głębi ktoś śpiewał o-chrypłym, pijackim tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał się zdradzając, że gardło z którego się dobywa, dobiegło już wieku średniego. „...Odważny jak Ned Kelly, - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..." Ned Kelly był po prostu starym rzezimieszkiem, który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na śmierć. Ballada byłaby całkiem niezła, gdyby śpiewano ją z akcentem równie australijskim jak ona sama. Cóż, kiedy Hac-ker Illions nigdy nie widział Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III łączyli go tylko rodzice australijskiego pochodzenia, oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, ponad dwadzieścia lat temu. Nawet Gałązka wie- działa, że związki Hackera z Australią są raczej dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie się na faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do Ojca Roślin. Hacker pił już co najmniej od czterech godzin - przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka jak promień słońca, przytulona do chropowatej ściany Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę, żeby wejść do środka, do tej ciemnej, pełnej hałasu, przypominającej klatkę pułapki, którą ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Prócz Hackera będą tam inni - choćby tylko A-jent. A mogą być też jeszcze inni, również pijani jak Hacker, lecz gorsi od niego, mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali ją dotknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na myśl o wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rękach; także dlatego, że gdyby ją przyparli do muru, musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie poradzi sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się uwolnić, Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wyszedł, nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od czterech godzin nie opuścił budynku. Na pewno w tam w środku jest jakieś miejsce, w którym mógł sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie musiał wyjść, dopóki nie skończą mu się pieniądze a-łbo ktoś go stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż godzinę stąd. - Hacker - zawołała. - Wyjdź! Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Nawet kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W normalnych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby
tylko umiała krzyczeć tak jak inni ludzie. Choćby raz krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest... Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku, miała w środku cały konieczny aparat anatomiczny, ale po długich latach dorastania w wyłącznym towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie pozwalało .temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała już czasu i nie miała wyboru, szybkim ruchem pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej ciało. Hacker zawsze chciał, żeby nosiła normalną odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku materiałów, którymi inni ludzie okrywali ciało, a przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza. Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą pozostawiono wolną przestrzeń, w której mógł stanąć Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie - naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał czarnobrody mężczyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny. Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pociągnęła go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zauważył ją pierwszy. - Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. - Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą wychował Ojczulek? To na pew- no ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały czas? I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czar- nobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się za Hackerem, który zachrypiał: - Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź stąd. Poczekaj na mnie przed domem. - Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbował wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, górniczy świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę, nie był uzbrojony. - Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spojrzeć... - Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrzegawczo. - Mówię poważnie. - Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś, któremu stawiałem drinki przez cały dzień? - Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka. - W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz, Berg... Chodźmy Gałązko. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki. Gdzieś z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzegła Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał się o bar, nic nie mówił i nic nie robił. - Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, choćbym musiał
was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby się z tobą zobaczyć. - Ze mną? - Hacker odwrócił się do czarnobrodego i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka. - Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. -Wczoraj właśnie skończyła się twoja kadencja kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już immunitet. Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano, żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż do nadejścia pościgu - to było przerażające. Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. -Uciekaj! Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi, twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu cios prawą ręką prosto w twarz - każdy jej palec jak drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak ostrze brzytwy. - Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt... Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się, podnosząc ręce do twarzy. - Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? - Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich dłoniach, zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu. - Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka. Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła pod jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwała mu z kabury świder i wsunęła go Hackerowi za pas. - Uciekaj! Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak przypominałby niedźwiedzia w pogoni za ptaszkiem. Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz tam. Rzucał się za nią na wszystkie strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast twarzy. Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sy- tuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzymać w szachu i jego i Ajenta. - Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd! Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach. - Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker unosząc świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz! Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą zębów w czarno-purpurowej masce. - Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje! - Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. -Chyba, że chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie iść za nami. Gałązko... Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puścili się pędem w stronę lasu. Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się przed nimi, otwierając im drogę, a gdy przeszli, znów zacieśniły szeregi.
Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z zadyszką. - Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzymał się, by lepiej słyszeć jej szept. - Nazywają to pościgiem - powiedziała. -Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbro jeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd obywatelski i cię powieszą. - Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie zupełnie trzeźwy, a Gałązka, która kochała go teraz nawet bardziej niż Ojca Roślin, dawno już przywykła do jego zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami o ciężki pień drzewa i szerokim gestem zachęcił Gałązkę, by zrobiła to samo. - Usiądźmy i pomyślmy - powiedział -Ucieczka na oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz? Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach, wstała i podeszła.'do drzewa, pod którym siedział Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła policzek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamknęła oczy, jej dusza zjednoczyła się z drzewem. Pogrążyła się w ciemnościach i wędrowała długimi kilometrami korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż wreszcie dotarła do najmniejszych braci, o których ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi nazywaną przez nich „trawą". Jakieś 40 minut spacerem od miejsca, w którym była teraz z Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym uciskiem metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na strzępy i zabijały. - Spokojnie, braciszkowie, spokojnie -uspokajała dusza Gałązki, próbując ukoić je poprzez korzenie. Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy właśnie ginęli, zawodzili z żalu, że urodzili się tylko po to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod powierzchnią Planety Jinsona, poniżej wszystkiego, co na niej było, Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczególny sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napełniało go boleścią. - Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka. Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła więc od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do Hackera. - Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mogła teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszystko na własne, ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołączyła jeszcze piątka z łazikami. Jeśli tu zostaniemy, mogą nas doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą, pojazdy zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca Roślin. - Więc skieruję się na Wysokie Skały - za- decydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym za-
rostem, kościstej twarzy niepokój odcisnął głębokie bruzdy między oczami. - Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki ja żyję i bronię przestrzegania prawa. Mimo wszystko ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy też prawa międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie przypomniałem... Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałązce. - Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze -powiedział - nakłoniłem Generalnego Gubernatora, żeby zaprosił jakiegoś eksperta od spraw e-kologii z Rządu Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował wszelkimi środkami, także prawnymi, do przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest jego nazwisko. Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dumna z tego, że umie czytać i w ogóle z wykształcenia, które dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie nieczytelne. - John... Stone - odcyfrowała w końcu. - To właśnie ten człowiek. Tak wszystko u- rządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień drogi na południe stąd, na centralnym szlaku. Słyszał już o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i pokażesz mu tą kartkę. Powiedz mu o pościgu i w ogóle o wszystkim. W tym czasie ja powłóczę tę ekipę za sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowadź tam Stone'a i razem poczekamy na przybycie pościgu. - Ale i tak będzie was tylko dwóch - zapro- testowała. - Nic się nie martw - Hacker pogłaskał korę na jej ramieniu i wstał. - Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyp- lanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obecności nikt nie zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i za- kładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet palcem ruszyć. - Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała. - Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali. Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwró- ciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, mar- szowym krokiem. W każdym razie szybkim jak na kogoś, kto nie był Gałązką.
Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeśli ten John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny, właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście wszystkiego - wszystkiego, co ją o-taczało i wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz, rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć. - Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym razem nie było odpowiedzi. - Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz -Ojcze Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarnął ją strach. - Co się stało? Dokąd odszedłeś? - Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbiegła ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nigdzie nie odszedłem. - Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyślałam, że może zrobili ci krzywdę, zabili. - Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - odparł Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony tymi twoimi ludźmi, może wkrótce naprawdę zasnę. Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę. Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem pewien, czy w ogóle cokolwiek, co istnieje, można zabić, raczej tylko zmienić na chwilę, uciszyć aż do momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy istnieć mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem ko- rzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żadnego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez względu na to, czy odpowiadam na twój? wołanie, czy nie. Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając ziemię obok jej policzka. - Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć. Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. Myślisz, że śmierć to tylko sen. - Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna, że widziałem jak łańcuchy górskie powstawały z morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą znaleźć i zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią każdej rośliny na świecie, a też częścią mojej małej szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też zniknie, jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej siostrzanych i braterskich planet, a w końcu nawet częścią wszystkich światów. Tutaj, w samotności, nauczyłem się mówić do wszystkich roślinnych braci i sióstr, od największych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedo- strzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli wszyscy jednością? Gdybyśmy nie stanowili części siebie nawzajem?
- Ale w moim pojęciu będziesz martwy -płakała Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść myśli o twojej śmierci! - Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga sios- trzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uznasz, że nie żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki będziesz w to wierzyć, zawsze będziesz czuła przy sobie moją obecność. - Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! - Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej mocy. Zaopiekowałeś się mną, kiedy byłam dzieckiem zostawionym własnemu losowi. Byłeś ze mną tylko ty. Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wyglądali! To ty utrzymałeś mnie przy życiu, i wychowałeś mnie,opiekowa-łeś się mną! A teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować! Przecież wcale nie musisz się poddawać, tak po prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi rozstąpiła się ziemia, wylewając z wnętrza gorącą lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od których będą chorować. Ale ty nie zrobisz nic - będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją! - Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz - odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce, która żyje dopiero małą chwilkę, a-le w ten sposób wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozwój jest zahamowany - i tak samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, żebym był chory i nie mógł dalej się rozwijać, prawda, szybkonóżko? - Wolałabym to od twojej śmierci. - I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych najmniejszych i tych największych, aby opiekowali się tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chciałem, żebyś biegała po tym świecie w szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie wiem jednak, co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy, której dopiero muszę się nauczyć... Tak więc zostań ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie jestem i będę z tobą, nawet jeśli w to nie wierzysz - zawsze. Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypłakując jej swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe, a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy. Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zaczęła rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do możliwości tego Johna Stone'a, jeszcze wszystko może się dobrze skończyć. Nagle przyszło jej do głowy, że warto sprawdzić, co się dzieje z pościgiem. Skręciła gwałtownie, by cofnąć się w stronę punktu zaopatrzeniowego. Podeszła do samej krawędzi drzew otaczających polankę, na której stał budynek i - tak jak się spodziewała - zobaczyła ich - mężczyzn, kobiety i pojazdy. Przyglądała się im bez lęku, bo jak większość lu-
dzi, widzieli i słyszeli o wiele gorzej niż ona; a, co więcej, drzewa i krzaki ścieśniły się wokół niej, by jeszcze lepiej ją ukryć. Była tak blisko, że słyszała wyraźnie każde słowo. Domyśliła się, że w jednym z pojazdów pękła gąsienica i teraz trzeba było to naprawić. Paru mężczyzn pracowało przy niej; gąsienica przypominała olbrzymi, rozpięty pasek od zegarka, wystający spod kadłuba pojazdu. Ludzie, nie zajęci akurat robotą, stali obok, dyskutując w świetle popołudniowego słońca. - ...dziwka! - mówił Berg. Właśnie ją miał na myśli. Skaleczenia przestały krwawić już jakiś czas temu, a twarz oczyszczono mu ze śladów krwi. Ale na czole, tam gdzie jej paznokcie przecięły skórę, nadal widoczne było zaczerwienienie i opuchlizna. - Jak ich dostaniemy, powieszę ją na oczach Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego! - Nic z tych rzeczy - przerwała jedna z kobiet, wysoka, koścista, w średnim wieku. Ubrana była w skórzane spodnie i brązową skórzaną kurtkę, spod której wystawał laser zatknięty w czarnej kaburze na prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypnąć. Zabić trzeba przede wszystkim tego diabelskiego roślinnego Ojczulka. A potem znajdzie się gdzieś dla niej jakiś porządny dom. - Porządny dom! - wrzasnął Berg i pewnie by na tym nie skończył, gdyby druga kobieta -niższa i bardziej tęga, ubrana w sukienkę, gumiaki i białą, chociaż przybrudzoną kurtkę aż do kolan - nie uciszyła go. Kobieta nie wyglądała na uzbrojoną, ale głos miała jeszcze bardziej szorstki, a ton bardziej agresywny niż tamta wysoka. - Zamknij się Berg! Ale już!- rzuciła. -Bo jak się odezwiesz słowem, to zaraz pożałujesz. Rodziny porządnych żniwiarzy poczyniły już pew ne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozostawiona była samej sobie, to zdziczała trochę, ale przecież jest córką człowieka. Wyrośnie na dobrą kobietę, dobrze wychowaną i z zasadami. I nie wyobrażaj sobie, że położysz na niej łapy, jak ją dostaniemy. Żaden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety, podpytamy ją o tego cholernego Ojczulka. - Jeśli wam się uda... - warknął Berg. Bardziej otyła z kobiet roześmiała się w odpowiedzi. Na dźwięk tego śmiechu Gałązka aż zadygotała. - Myślisz, że z ciebie czegoś byśmy nie wydobyły. A jeśli z tobą damy sobie radę, to czemu nie miałoby nam się udać z takim dzieciakiem? Gałązka cofnęła się w las i liście zasłoniły i ludzi i pojazdy. Dowiedziała się już wszystkiego, czego chciała się dowiedzieć. Pojazdy są unieruchomione, więc nie da'się im schwytać Hackera zanim dotrze na Wysokie Skały - wzgórza pokryte okrągłymi głazami i kamiennymi blokami, gdzie pojazdy są i tak bezużyteczne. Właściwie mieli małe szansę - ale teraz Gałązka mogła być tego pewna. Odwróciła się i znów pobiegła na południe na poszukiwanie człowieka o nazwisku John Stone. Słońce znikało za drzewami - zapadał zmierzch. Oto znów biegła. I tak jak poprzednio, oszo- łomienie własnym biegiem uciszyło dreszcze wy- wołane podsłuchaną rozmową. W biegu nikt nie może jej schwytać ani zatrzymać, a cóż dopiero zrobić jej
coś tak strasznego, żeby zdradziła miejsce, gdzie głęboko w ziemi odpoczywały splątane korzenie - ciało Ojca Roślin. Słońce stało nisko nad horyzontem, a na niebie pokazał się już wielki, biały księżyc Jinsona. Był właśnie w pełni; gdy oczy przyzwyczaiły się do niego, wydawało się, że rzuca prawie tyle samo światła, co zachodzące słońce, ale było to światło czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, bia-ło- srebrzyste. W tym świetle drzewa i krzaki rozsuwały się, robiąc jej przejście, a najmniejsi bracia układali się pod jej stopami w miękki, szary kobierzec tworząc korytarz wypełniony księżycowym światłocieniem. Biegła tak lekko, jakby w ogóle nie dotykała ziemi. W jej biegu nie znać było wysiłku. Rozpędzała się coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i księ-życ przepływały obok. Wszystko razem tworzyło wspaniałą, milczącą muzykę biegu; i ta muzyka porywała ją ze sobą. Nie istniało nic poza tym -poza biegiem, lasem i księżycem. Przez chwilę znowu była tylko szybkonóżką - nawet Ojciec Roślin i Hacker poszli w niepamięć, razem z pościgiem i tymi, którzy brali w nim udział. Zupełnie jakby nigdy nie istnieli. Gałązka zjednoczyła się ze swoim światem w tym czarno-białym, roztańczonym biegu bez końca, istniała tylko ona i ten świat - jedyni i wieczni. Kiedy tak biegła, księżyc wzniósł się wysoko na nocne niebo i wędrował tam wśród chmur, po- mniejszony przez swoją samotność na łuku usianej gwiazdami czapki otulającej świat. A gdy słońce zupełnie zaszło, jej dusza, doskonale dostrojona do swych braci i sióstr, których mijała i którzy otwierali jej drogę, jej dusza usłyszała więc, że człowiek, którego szuka, jest blisko. Korytarz, u-tworzony dla niej przez leśne rośliny, odchylił się nagle w bok, by ją do niego doprowadzić. Po chwili poza smugą księżycowego światłocienia dostrzegła inne światło - żółte, to jaśniejące, to przygasające na przemian. W podmuchu nocnego wiatru poczuła zapach palących się gałęzi zmieszany z zapachem człowieka i zwierzęcia. Odnalazła więc go. Rozbił obóz na niewielkiej polance, na której strumień, przez który Gałązka mogłaby z łatwością przekroczyć, wił się u podnóża olbrzymiej, pokrytej mchem skały, by zniknąć między drzewami. Na drugim brzegu płonęło ognisko, a za nim siedział człowiek z gładko ogoloną twarzą, zapatrzony w płomienie, tak cichy i ogromny na tle ciemnego lasu, że wydawać by się mogło, że to tylko jeszcze jeden omszały kamień. Obok niego Gałązka dostrzegła jedno z tych wielkich, podkutych zwierząt, które ludzie jej rasy nazywali końmi. Zwierzę musiało usłyszeć lub poczuć jej obecność, bo podniosło głowę i parsknęło w jej kierunku. Wtedy mężczyzna również podniósł głowę, spojrzał na konia i podążył za jego wzrokiem tam, gdzie stała dziewczyna. - Witaj - odezwał się. - Chodź tutaj i u-siądź. Patrzył prosto na nią, ale nie dała się oszukać. Nie mógł jej widzieć. Stała pomiędzy drzewami, co najmniej cztery metry od niego, a musiał go przecież oślepiać ogień. Po prostu trafnie odczytał zachowanie zwierzęcia.
- Ty jesteś John Stone? - zapytała zapominając, że z takiej odległości tylko Hacker mógłby zrozumieć jej szept. Ale mężczyzna zaskoczył ją. - Tak - odparł. - A ty jesteś Gałązką? Zdumiona weszła w krąg światła. - Skąd wiesz? Roześmiał się. Miał głęboki głos i jeszcze głębszy śmiech - ale jakoś miękki, przyjazny. - W tej okolicy tylko dwie osoby mogą wiedzieć jak się nazywam - powiedział. - Mężczyzna o nazwisku Hacker Illions i dziewczyna o i-mieniu Gałązka. Z głosu sądząc jesteś raczej tą dziewczyną niż tym mężczyzną. - Obcy spoważ- niał nagle. - A teraz, kiedy cię widzę, muszę przyznać, że także wyglądasz na Gałązkę. Podeszła bliżej, do samego brzegu strumienia - dzielił go od niej jeden skok - i przyjrzała się uważnie dużej, jasnej, przystojnej twarzy. Jasne włosy nie były długie, ale kręcone i gęste, a spod równie jasnych brwi patrzyło na nią dwoje oczu błękitnych jak jezioro latem. W tyle koń parsknął i zatańczył, ale mężczyzna nie poruszył się. - Dlaczego tak tu siedzisz? - zapytała -Czy coś ukrywasz? Pokręcił przecząco głową. - Nie chciałem cię spłoszyć - odpowiedział - Hacker Illions przestrzegał mnie, żebym nie ruszał się zbyt gwałtownie i żebym nie próbował cię dotknąć. Przestraszysz się, jeśli teraz wstanę? - Oczywiście, że nie. Ale pomyliła się. Kiedy powoli wstał, instynktownie cofnęła się kilka kroków; z pewnością był to największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Nie wyobrażała sobie nawet, że człowiek może być tak wysoki i potężny. Wyprostowany górował nad wszystkim - nad nią, nad o-gniem i nad skałą, nawet nad koniem, który wydawał jej się przedtem tak ogromny. Serce zabiło jej szybciej, jakby jeszcze ciągle biegła. Jednak po chwili zauważyła, że nieznajomy po prostu stoi i czeka bez ruchu; nie wyczuła też w nim zła ani żadnego zagrożenia, które wyczuwała w Bergu, w Ajencie, w kobietach uczestniczących w pościgu i w innych podobnych im ludziach. Uspokojona i zawstydzona przeskoczyła więc przez strumień i stanęła przed nim. - Nie boję się - powiedziała. - Możesz u-siąść z powrotem. I Gałązka sama usiadła naprzeciw niego krzyżując nogi, a on opuścił się na ziemię jak góra o- padająca do morza. Nawet gdy siedzieli, ciągle nad nią górował; ale przyjaźnie, podobnie jak drzewo schylające się nad nią, kiedy zwijała się w kłębek oparta o pień. - Czy niepokoi cię mój koń? - zapytał. Odwróciła się do zwierzęcia i wciągnęła powietrze w nozdrza. - Na kopytach ma metal, który zabija małe zwierzątka, tak jak to robią pojazdy. - To prawda - zgodził się - ale to nie on zdecydował, że będzie nosić metal na kopytach. Poza tym, on cię lubi. To też była prawda. Zwierzę pochyliło wielką głowę o kształcie młota i wyciągnęło ją w jej stronę, jakby chciało jej dotknąć, choć odległość na pewno nie pozwoliłaby na to. Gałązka zmiękła. Wyciągnęła do
niego rękę i skierowała życzliwe myśli. - Koń uspokoił się. - Gdzie jest Hacker Illions? - spytał John Stone. Niepokój nagle powrócił. - Na Wysokich Skałach - odpowiedziała. -Ścigają go... Opowiedziała wszystko, starając się, by było to zrozumiałe. Tak często, gdy rozmawiała z kimś innym niż Hacker, miała wrażenie, że ludzie rozumieją jej słowa tylko jako słowa, nie zauważając ukrytych w nich znaczeń. Ale John Stone słuchając jej kiwał głową. Wyglądał na zamyślonego czy zmartwionego, jakby zaczynał coraz lepiej rozumieć. - Ten Rdzawy Potok - odezwał się, gdy skończyła. - Jak to daleko? Ile czasu będziemy-tam iść? - W tempie, w jakim podróżują ludzie, sześć godzin. - Więc jeśli wyruszymy przed świtem, będziemy tam przed Hackerem? - Tak - skinęła głową - ale powinniśmy wyruszyć już teraz i czekać tam na niego. John spojrzał w górę i rozejrzał się po niebie, a potem w dół i rozejrzał się po lesie. - W ciemnościach - powiedział - musiałbym poruszać się dość wolno. Hacker mówił, że nie lubisz takich wolnych podróży. Poza tym musisz mi wyjaśnić jeszcze parę spraw, a będzie mi wygodniej rozmawiać z tobą tutaj niż w czasie jazdy. Nie przejmuj się. Na pewno zdążymy do Rdzawego Potoku na czas. Ostatnie słowa wypowiedział głosem spokojnym i stanowczym, przypominającym sposób mówienia Ojca Roślin. Gałązka usiadła z powrotem, uspokojona trochę, chociaż nie do końca przekonana. - Jadłaś coś? - spytał. - A może nie lubisz naszego jedzenia? Uśmiechnął się przy tym tak dziwnie, że Gałązce przyszło do głowy, że z niej żartuje. - Jasne, że jem to, co inni ludzie. Zawsze jemy razem z Hackerem, chociaż wcale nie muszę jeść w ten sposób. Poważnie skinął głową. Pomyślała niewesoło, że może on słyszy to, czego ona wcale nie mówi. Prawda była taka, że mimo całej swojej ogromnej wiedzy Ojciec Roślin nie miał szczególnego zro- zumienia dla ludzkiego smaku. Owoce, orzechy i zielenina, którymi karmił ją przez całe dzieciństwo, były w porządku - i ciągle są, dodała w duchu - ale ludzkie pożywienie, którym częstował ją Hacker, było o wiele bardziej interesujące. John zaczął rozpakowywać jakieś zawiniątka i przygotowywać posiłek, przez cały czas zadając pytania, na które próbowała odpowiedzieć najle piej jak umiała. Ale nawet komuś takiemu jak John - pomyślała - musi być trudno zrozumieć jej historię. Nie pamiętała nawet twarzy swoich rodziców. Wiedziała, bo powiedział jej o tym Ojciec Roślin, że oboje umarli w swoim domku, kiedy dopiero uczyła się chodzić. Wypełzła wtedy na dwór i Ojciec Roślin dotknął jej duszy swoją, a ponieważ była jeszcze tak mała, nic nie było niemożliwe, u-słyszała go, zrozumiała i uwierzyła mu. Kazał jej opuścić domek i przez wypalone pola, które jej rodzice chcieli uprawiać, poprowadził ją w głąb lasu, gdzie drzewa i gałęzie uwiły dla niej
schronienie przed deszczem i wiatrem i gdzie wystarczyło wyciągnąć rękę, by znaleźć coś do je- dzenia. Całymi latami wychowywała się z daleka od chatki. Kiedy tam w końcu wróciła, znalazła tylko białe kości na łóżku, pokryte gęstwą zielonej winorośli, której Ojciec Roślin radził jej nie niepokoić. Nie czuła żadnego związku z tymi kośćmi i nigdy więcej już tam nie poszła. Z Hackerem było inaczej. Kiedy go spotkała, trzy lata temu, była już tą szybkonóżką, na którą wychował ją Ojciec Roślin. On też dał jej to imię. Hacker był wtedy żniwiarzem tak jak ci, którzy czyhają na niego. W przeciwieństwie do rolnika, który zakłada pola na otwartej przestrzeni i regularnie rok po roku nawozi je, orze i uprawia, żniwiarz to człowiek, który żyje z uprawy ziemi, ale zmienia miejsce co najmniej co dwa lata. Pierwsza fala imigrantów zajęła ogromną wię- kszość dobrej ziemi, otwartej przestrzeni na jedynym kontynencie Planety Jinsona. Ci, którzy przybyli później, stwierdzili, że ziemia porośnięta dziećmi Ojca Roślin (istnienia którego nawet nie podejrzewali) stanowi tylko cienką warstwę na litej skale. Ziemia ta jest mało urodzajna, dopóki nie zostanie wypalona. Popiół bowiem zawiera e- lementy użyźniające ją tak, że może przynosić plony. Ale dwa lata uprawy wysysają wszystkie te składniki z tego, co przedtem było ciałem zielonych braci i sióstr, karmiąc nimi produkty wywożone następnie z lasów w głąb kraju. Dla żniwiarzy nie miało to żadnego znaczenia. Wypalali sobie nowe pola w innym miejscu. Tuż przed wiosennymi deszczami, trzy lata temu w okolice, gdzie mieszkała Gałązka przybył Hacker. Idealna pora na wypalanie terenu, bo wraz z wodą wszystkie cenne składniki popiołu przenikają do gleby. Ale on rozbił obóz i - dni mijały. Nie przystępował do wypalania, nie rozniecał ognia. W końcu przyszło lato i zrobiło się za późno, żeby zbierać w tym roku plony. Gałązka, która wiele razy podglądała go z daleka, sama pozostając niewidoczną, zaczęła podchodzić do niego coraz bliżej. Oto żniwiarz, który nie jest żniwiarzem. Żywił się owocami i orzechami, których ze względu na Gałązkę było tam bardzo dużo, ale poza tym w żaden sposób nie podnosił ręki na las. Nic nie rozumiała. Potem zaczęła rozumieć - Hacker był pijakiem. Żniwiarz, który mógłby niczym nie różnić się od innych żniwiarzy, gdyby któregoś roku, po sprzedaży zbiorów, nie zagrał w karty i nie wygrał ogromnej sumy. Po czym, w chwili trzeźwości, za którą dziękował Bogu przez całe życie, posłuchał rady miejscowego bankiera i włożył pieniądze na procent zostawiając sobie tylko tyle, ile było mu potrzeba, żeby pojechać w głąb kraju i wypalić nowy teren. Jednak kiedy wrócił w lasy, zużytkował swe bogactwo w typowy pijacki sposób, założył obo- zowisko, ale zamiast natychmiast zabrać się do roboty i wypalać grunty, odłożył to na później. Póki co, rozkoszował się spokojem i zawartością butelek. Żyjąc samotnie w lesie nie musiał wlewać w siebie takich ilości, jakich potrzebował w bardziej cywilizowanych rejonach. Wystarczyło łyknąć sobie raz na jakiś czas, żeby pejzaż zamazał się miło. Poza
tym miał jeszcze ciągle mnóstwo pieniędzy, które czekały na niego w banku, nawet gdyby wcale nie przystąpił w tym roku do żniw. No, więc ostatecznie - nie przystąpił. W końcu - zaczął się zmieniać. Zagubiony wśród lasów potrzebował coraz mniej alkoholu, bo nie sięgało tutaj prawo ze wszystkimi swoimi drobnymi dokuczliwościami, które przedtem pchały go do buntu. Nie był typem refleksyjnym, ale w końcu zaczął stopniowo zauważać, jak zmieniają się pory roku i jak las codziennie odpowiada na te zmiany na tysiące sposobów. Liście, krzewy i rośliny zaistniały w jego świadomością jako oddzielne, pojedyncze byty - a nie jakieś ogromne, zamazane kłębowisko zieleni. I w końcu, gdy po dwóch latach takiego życia przy- szedł moment, że naprawdę już musiał zabrać się do roboty, po prostu nie umiał spalić ziemi, na której mieszkał i gdzie był szczęśliwy. Ponacinał więc okoliczne drzewa na znak, że to miejsce należy do niego, by w ten sposób uchronić je przed innymi żniwiarzami - i powędrował dalej. Ale następne miejsce również go w siebie wchłonęło; i jego też nie mógł spalić. Przemieścił się więc raz jeszcze - tym razem na terytorium Gałązki i tam, nieświadomie zarzucając wędkę, której haczykiem była jego własna odmienność, złowił na nią ciekawość dziewczyny i wyciągnął ją z lasu. Nadszedł taki dzień, kiedy odważnie weszła do jego obozu i stanęła kilka kroków od niego - dzięki wielomiesięcznym obserwacjom pozbyła się i nieśmiałości i lęku. - Kim jesteś? - wyszeptała. Gapił się na nią bez słowa. - Mój Boże, dziecko - powiedział w końcu - Nie wiesz, że nie powinnaś biegać po lesie całkiem naga? Noszenie ubrania okazało się tylko pierwszą z wielu rzeczy, które musieli sobie wyjaśnić. Gałązka nie była świadoma istnienia czegoś takiego jak ubranie ani faktu, że inni ludzie je noszą, raczej po prostu nie lubiła dotyku tych ubrań na skórze. Gałązka naprawdę wcale nie była ignorantką. Ojciec Roślin przywiązywał duże znaczenie do tego, żeby posiadała tyle wiedzy o swojej rasie, ile pozwalał przyswoić jej wiek. Dbał także o to, żeby odwiedzała lasy sąsiadujące z polami żniwiarzy i przez to miała okazję przyglądać się ich pracy i słuchać ich mowy. Zdecydował też, że musi ćwiczyć się w mówieniu na głos w swoim ludzkim języku, a Gałązka, która najczęściej bez zastanowienia stosowała się do jego rad, tym razem także posłuchała. Lecz oprócz wiedzy ludzkiej, do zdobywania której nakłaniał ją Ojciec Roślin, nauczyła się także wielu innych rzeczy i zyskała sporo tej niewyrażalnej w słowach mądrości należącej raczej do jego niż do jej świata. Zresztą ludzka świadomość, którą w niej wykształcał, również nosiła jego piętno, bo od niego przecież pochodziła, a on nie był człowiekiem i myślał innymi niż ludzie kategoriami. Na przykład, chociaż Ojciec Roślin wiedział, że inni ludzie używają ubrań, jednak takie okrycie ciała było dla niego czymś obcym; poza tym i tak nigdy nikogo do niczego nie zmuszał. Skoro Gałązka nie chciała ich nosić, nauczył ją po prostu
dla jej własnej wygody kontrolować temperaturę ciała i uznał sprawę za załatwioną. Podobnie w wielu innych kwestiach pozwalał jej być po prostu sobą, a więc - inną niż reszta jej rasy. I tak, kiedy Gałązka i Hacker w końcu się poznali, przypominało to spotkanie dwóch zupełnie obcych istot, których język i doświadczenie pod bardzo niewidoma względami było zbliżone. Ta odmienność zafascynowała oboje i ten sposób zostali przyjaciółmi. - Ale teraz nosisz ubranie - zauważył John Stone patrząc na miękką korę otulającą jej ciało. - To był pomysł Hackera. Dobry - jak zwykle. Kora mi nie przeszkadza, bo przecież kiedyś miała w sobie życie, istniała. Na początku, gdy zaczęłam ją nosić, trochę mnie drapała, ale nauczyłam skórę nie zwracać na to uwagi. - Aha - John Stone skinął głową; jego jasne, kręcone włosy błyszczały w świetle ogniska. - Ale w jaki sposób Hacker znalazł się we władzach planety i mógł mnie tu wezwać? I dlaczego teraz jego wyborcy chcą go zamordować? - Hacker przywiózł tutaj taką nauczającą maszynę i uczył mnie na niej wielu rzeczy. Ale, z drugiej strony, sam też się dużo ode mnie dowiedział o Ojcu Roślin i w ogóle. On sam ciągle nie może rozmawiać z Ojcem, ale teraz przynajmniej wie o jego istnieniu. - W Stolicy ludzie chyba uważają, że Ojciec Roślin to zwykły przesąd. - On nigdy nie przejmował się specjalnie ludźmi z miast. Ale tutejsi żniwiarze wiedzą, że istnieje. Dlatego chcą go znaleźć i zabić jak Hackera. - Dlaczego? - John powtórzył pytanie. - Dwa lata temu Hacker kandydował do Le- gislatury. Na początku żniwiarze uznali, że mieć tam swojego człowieka, to świetny pomysł. Więc wszyscy na niego głosowali. Ale potem Hacker zabrał głos w Izbie Legislatury. Powiedział wszystko o Ojcu Roślin i tłumaczył, że trzeba zakazać wypalania lasów. Ludzie w Stolicy wyśmiali go, więc żniwiarze go znienawidzili za to, że ich ośmieszył. Poza tym chcieli dalej wypalać tereny pod uprawy. Dopóki był delegatem, chroniło go prawo. Ale wczoraj jego kadencja się skończyła, więc sądzą, że nikogo już nie obchodzi, co się z nim stanie. - Spokojnie, uspokój się... - wtrącił John, bo na jej twarz znów powrócił strach i smutek. -Na innych planetach są ludzie, których to obchodzi - los takich facetów jak Hacker i takich istot jak wasz Ojciec Roślin. Mnie też to obchodzi. Daję ci słowo, że żadnemu z nich nic się nie stanie. Gałązka nadal kołysała się na piętach i wcale nie chciała się uspokoić, bo miała dziwne przeczucie, że gdyby przestała się przejmować, katastrofa stałaby się nieunikniona. Po czterech godzinach drzemki wstali jeszcze grubo przed świtem, John spakował swoje rzeczy, wsiadł na konia i Gałązka poprowadziła ich do Rdzawego Potoku. Świt zastał ich w połowie drogi. Gdy się roz- widniło, koń zaczął lepiej widzieć, więc mogli wę- drować szybciej. Jednak Gałązka nie zwróciła nawet na to uwagi - chociaż przedtem krzywiła się na zbyt wolne tempo - bo John Stone coraz bardziej ją intrygował. Był bowiem wielki nie tylko z postury, lecz także duszą - i dziewczyna ciągle zadawała mu
pytania, chcąc go zrozumieć. Ale mimo, że odpowiadał chętnie, wciąż nie mogła się zorientować, kim on właściwie jest. - Kim jesteś? - pytała więc. - Ekologiem - odpowiadał. - A tak naprawdę? - Powiedzmy, że czymś w rodzaju doradcy - tłumaczył. - Doradcy rządów na nowo odkrytych planetach. - Hacker mówił, że jesteś kimś takim jak policjant. - To chyba też. - I ciągle nie wiem, kim jesteś. - A kim ty jesteś ? - spytał. Poczuła się zaskoczona. - Jestem Gałązką - powiedziała w końcu. - Szybkonóżką - Zastanowiła się chwilę i dodała: - Jestem człowiekiem... dziewczyną... I zamilkła. - No, widzisz? Nikt nie jest po prostu czymś jednym. Dlatego musimy poruszać się po wszech- świecie niezwykle ostrożnie i nie zmieniać niczego, dopóki nie dowiemy się na pewno, jakie będą konsekwencje tych zmian dla wszechświata, a w efekcie - dla nas samych. - Mówisz jak Ojciec Roślin - uśmiechnęła się gorzko - ale on nawet nie próbuje bronić siebie ani swoich dzieci, kiedy robią im takie straszne rzeczy jak to wypalanie lasów. - Może jest po prostu mądry. - Oczywiście, że jest! - zawołała.- Ale tym razem nie ma racji! John Stone spojrzał na nią z wysokości swojego konia obok którego biegła. Przez cały czas jechał z głową pochyloną w jej stronę, żeby słyszeć jej cichy szept. - Czy jesteś tego pewna? - zapytał. Gałązka otworzyła usta, ale zaraz zacisnęła je znowu. Biegła patrząc przed siebie bez słowa. - Wszystko, co nie umiera, rozwija się - o-dezwał się John. - Wszystko, co się rozwija, podlega zmianom. Twój Ojciec Roślin rozwija się i zmienia - tak samo jak ty. Próbowała go nie słuchać powtarzając sobie, że ten człowiek nie ma jej nic ciekawego do po- wiedzenia. Tuż przed południem dotarli do Rdzawego Potoku. Miejsce to nosiło taką nazwę z powodu małego strumienia wytryskującego ze wzgórza. Potok wpadał do płytkiego i szerokiego zagłębienia w zabarwionej czerwonawo skale; wodę czuć było silnie żelazem. Gdy tam dotarli, Hacker już na nich czekał rozparty na głazie u stóp skały. - Zdążyliście w ostatniej chwili - powiedział zamiast powitania. - Za parę minut musiałbym się stąd zwijać nie oglądając się na was. Słyszycie? Skinął głową w stronę lasów po przeciwnej stronie źródła. Tym razem Gałązka nie musiała korzystać z pomocy dzieci Ojca Roślin. Tak samo jak dwaj mężczyźni, chociaż znacznie wyraźniej niż oni, słyszała trzask gałęzi łamanych przez posuwających się przez las ludzi. - Hacker! - szepnęła. - Uciekaj! - Nie - odpowiedział Hacker. - Nie - powtórzył za nim John Stone, który ciągle jeszcze nie zsiadł z konia. - Poczekamy tutaj i zamienimy z nimi kilka słów.
Zostali więc w milczącym oczekiwaniu, a hałasy stały się coraz głośniejsze; w końcu na polankę wyłoniło się z lasu dziesięciu mężczyzn i trzy kobiety. Widok Hackera, Gałązki i Johna Stone'a na wielkim koniu kazał im się zatrzymać. - Szukacie kogoś? - rzucił Hacker drwiąco. - Świetnie wiesz kogo - odburknął Berg. Zaopatrzył się już w nowy świder jonowy i teraz wyciągnął go w kierunku Hackera. - Teraz się z tobą pobawimy, Hacker - z tobą i z tym dzie ciakiem, i z tym waszym przyjacielem, kim by nie był. Inni też ruszyli w jego ślady i zbliżali się powoli w stronę trójki przyjaciół. - Nie - powiedział John Stone głosem tak silnym, że wszyscy na niego spojrzeli. - Nie! Powoli zsiadł z konia i stanął obok niego. W jego ruchach była siła nie do powstrzymania, kiedy najpierw podniósł się w strzemionach, potem przerzucił nogę przez siodło i w końcu dotknął stopami ziemi. Ludzie w pościgu znów się zatrzymali, a John przemówił do nich w te słowa: - Jestem ekologiem- Rządu Międzyplanetarnego. Przysłano mnie na tę planetę, abym zbadał potencjalne zagrożenie płynące z niewłaściwego wykorzystania tutejszych bogactw naturalnych. W związku z tym mam pewne szczególne uprawnienia, między innymi mogę wzywać ludzi na oficjalne przesłuchania w interesujących mnie sprawach. Podniósł lewą dłoń do ust, coś błysnęło na przegubie ręki. Do tego czegoś powiedział: - Hacker Illions, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy' tylko otrzymasz wezwanie. Gałązko, nakazuję ci stawić się jako świadek na przesłuchaniu, gdy tylko otrzymasz wezwanie. Koszty waszego przyjazdu zostaną po- kryte przez moje biuro; obowiązek przybycia na przesłuchanie jest priorytetowy wobec wszelkich innych obowiązków, powinności lub ograniczeń nakładanych na was przez lokalne prawa, instytucje lub jednostki. John opuścił rękę na kark swojego konia, robiła to wrażenie, jakby pieścił ogromnego psa. - Tym świadkom - mówił dalej - nie wolno w żaden sposób utrudniać wypełnienia obowiązku. Zrozumiano? - Och, oczywiście rozumiemy - przytaknęła tęga kobieta w białej kurtce. - Rozumiemy? Niby co rozumiemy? - ryknął na nią Berg. - Ten tam ekolog jest tu sam i nawet nie ma broni. Pozwolicie mu nam rozkazywać? I ruszył szparko w stronę Johna. Ten nie poruszył się nawet, ale im bliżej Berg podchodził, tym wydawał się mniejszy, aż w końcu stało się jasne, że sięga Johnowi zaledwie do ramienia. Przypominał niedorostka porywającego się na dorosłego mężczyznę. Zatrzymał się więc i obejrzał na swoich, lecz nikt nie ruszył mu z pomocą. Wtedy kobieta w białej kurtce roześmiała się szyderczo. - Och, Berg! - rzuciła kpiąco. - Zawsze byłeś lepszy w mięśniach niż w głowie! Sama wystąpiła z grupy, odsuwając Berga na bok łokciem, wyminęła go i z roziskrzonym wzrokiem stanęła naprzeciw Johna.
- Nie boję się pana, panie Ekologu! - powiedziała wyzywająco. - Przyzwyczaiłam się już do tego, że wszyscy są ode mnie więksi i potężniejsi. Nie boję się ciebie ani tego twojego rządu międzyplanetarnego, niczego się nie boję! Chcesz wiedzieć dlaczego natychmiast nie powiesimy Ha-ckera i nie zabierzemy tego dzieciaka do jakiegoś porządnego domu, gdzie otrzymałaby godne wychowanie? Chcesz? To nie dzięki tobie - po prostu to nie jest już nam potrzebne. Nie tylko Hacker ma układy w Stolicy. Tak się składa, że o twoim przyjeździe dowiedzieliśmy się już ponad dwie godziny temu przez krótkofalówki. John skinął głową. - Wcale mnie to nie dziwi - powiedział. -Ale to nic nie zmienia. - Nie? - w jej głosie zabrzmiała wysoka nutka triumfu. - Potrzebowaliśmy Hackera i dziewczyny tylko po to, żeby się dowiedzieć, gdzie można znaleźć tę diabelską roślinę. Hacker sprowadził ciebie, a my sprowadziliśmy specjalny sprzęt, dzięki któremu ją znajdziemy. Dwa dni temu wsadziliśmy ten sprzęt w samolot i zaczęliśmy sporządzać mapy układu korzeni w tej okolicy. Doszliśmy do wniosku, że roślinka musi być gdzieś tutaj, bo przecież to ona wychowywała tę dziewczynę - właśnie tutaj. - To nie ma z tym nic wspólnego! - zawołała Gałązka najgłośniejszym ze swoich szeptów. -Ojciec Roślin dosięga wszędzie. Przenika cały kontynent. Cały Świat. Ale kobieta nie słyszała jej, a nawet gdyby do- słyszała, pewnie i tak nie zwróciłaby na nią uwagi- - Wczoraj znaleźliśmy to miejsce. Może pan ochraniać Hackera i dziewczynę, jak się panu żywnie podoba, panie Ekologu. Ale jak zamierza nas pan powstrzymać od kopania w naszej własnej ziemi i spalenia tego, co w niej znajdziemy? - Świadome zniszczenie życia obdarzonego i- nteligencją... - zaczął John, ale kobieta przerwała mu. - Jakie życie? Skąd możesz wiedzieć, że jest obdarzone inteligencją, dopóki go sam nie znaj- dziesz? A jeśli nawet znajdziesz - cóż możesz zrobić? Wezwać na przesłuchanie kupę korzeni? Roześmiała się. - Hej! - wtrącił Berg, lecz kobieta nie przestała się śmiać. - Hej, ty! - powtórzył - Co to znaczy? Dlaczego nic o tym nie wiem? - Mieliśmy powiedzieć tobie? - pochyliła się do niego, jakby chciała splunąć prosto w czarną brodę. - Powiedzieć tobie? Tobie? - Mam takie same prawa... Lecz ona już minęła go, nie zwracając uwagi na jego protesty i dołączyła do pozostałych. - Chodźcie - powiedziała do nich. - Chodźmy już stąd. Tych dwoje możemy dostać po tych przesłuchaniach. Zawsze ich znajdziemy. Grupka ożywiła się nagle jak budzące się ze snu zwierzę i zebrała do drogi. Kobieta poprowadziła ich wzdłuż strumienia i dalej, tuż obok Gałązki, Hackera, Johna Stone'a i konia. Gdy mijała dziewczynę, była tak blisko niej, że wyciągnęła rękę i poklepała Gałązkę po prawym ramieniu - a raczej w miejscu, gdzie byłoby jej ramię, gdyby nie okrywała go kora. Gałązka wzdrygnęła się na ten gest, ale Lucy Arodet tylko uśmiechnęła się do niej i poprowadziła swoją grupkę dalej w lasy, w tę stronę, z której wcześniej
nadeszli John Stone z dziewczyną. Berg pobiegł za nimi, i po kilku chwilach odeszli już tak daleko, że u- milkł nawet trzask gałęzi pod ich stopami. - Czy to prawda? - przerwał ciszę Hacker wpatrując się w Johna. - Czy istnieje sprzęt, który mógłby wykryć taką masę korzeni, jaką jest Ojczulek? Niebieskie oczy Johna zwęziły się i zatroskały. - Tak - odparł. - To taki sprzęt do pomiaru temperatur, zdolny do bardzo precyzyjnych rozróżnień. Wykazuje minimalne zmiany ciepła związane z przypływem płynów przez korzeń, a to wystarczająca wskazówka. Nie sądziłem, że ktokolwiek na tej planecie mógł już o nim słyszeć, nie mówiąc już o... - urwał nagle. - I nie wierzę, żeby ktoś mógł przysłać tutaj coś takiego tak, żebym nic o tym nie wiedział. Ale w handlu zawsze znajdzie się ktoś, kto skorzysta z okazji. - Aresztuj ich! - szepnęła Gałązka - Zrób coś takiego, żeby używanie tego sprzętu stało się nielegalne! John pokręcił przecząco głową. - Nie posiadam niezbitych dowodów, że Ojciec Roślin jest żywą istotą. A dopóki ich nie mam, nie mogę zapewnić mu żadnej ochrony prawnej. - Nie wierzysz nam? - koścista twarz Hackera stężała w napięciu. - Osobiście wam wierzę - przyznał John. -Jeszcze zanim człowiek opuścił świat z którego pochodzi, odkryto, że jeśli tylko pomyśleć o okaleczeniu lub spaleniu rośliny, zaczyna ona wykazywać reakcje możliwe do zmierzenia pikome-trem. Od dawna wiadomo, że rośliny wykazują reakcje psychiczne. A więc istnienie zbiorowej inteligencji, podobnej do Ojca Roślin, o którym mówicie, jest zupełnie logiczne i prawdopodobne. Ale muszę nawiązać z nim bezpośredni kontakt albo zdobyć inne, niezbite dowody. - Jeśli wierzyć słowom Lucy Arodet - przerwał mu Hacker - za dzień albo dwa może już nie będzie się z kim kontaktować. - Masz rację - zgodził się John i odwrócił się do Gałązki. - Czy wiesz, gdzie znajduje się Ojciec Roślin? - On jest wszędzie - odparła. - Gałązko, przecież wiesz, o co mu chodzi - upomniał ją Hacker. - Tak, Stone ona wie, gdzie to jest. Dziewczyna wpiła w niego oczy. - Musisz mi powiedzieć - próbował ją przekonać Stone. - Im szybciej dostanę się do Ojca Roślin, tym szybciej będę mógł go ochronić. - Nie! - wyszeptała. - Złotko, bądź rozsądna! - zaczął Hacker. - Słyszałaś, jak Lucy Arodet mówiła, że już go znaleźli. Skoro oni wiedzą, po co ukrywać to przed Johnem? - Nie wierzę w to! Ona kłamała! nic nie wie! - Jeśli jednak wie - powiedział John - podejmujesz straszne ryzyko. Jeśli dokopią się do Ojca Roślin i zniszczą go, zanim się z nim skontaktuję, będziesz odpowiedzialna za zgubę tego, kogo tak bardzo chcesz ocalić. Żadne z dzieci Ojca Roślin nie zdradziłoby tego miejsca - wyszeptała Gałązka. - Ja też nie powiem. - Więc nie mów - zgodził się John. - Po prostu zaprowadź mnie tam.
Gałązka pokręciła przecząco głową. - Gałązko - odezwał się Hacker i dziewczyna podniosła na niego wzrok. - Gałązko, posłuchaj, musisz zrobić tak, jak mówi Stone. Jeszcze raz pokręciła głową. - Więc zapytaj Ojca Roślin. Niech on sam zdecyduje. Pokręciła głową znowu, ale podeszła do drzewa i objęła je ramionami. Nie dlatego, żeby potrzebowała jego pośrednictwa do rozmowy z Ojcem, ale po prostu chciała ukryć twarz przed wzrokiem tych mężczyzn. - Ojcze! - pomyślała. - Ojcze Roślin, słuchałeś? Co mam zrobić? Nie było odpowiedzi. - Ojcze! - zawołała jeszcze raz. Znów brak odpowiedzi. Przez jedną straszną chwilę myślała w panice, że nie czuje jego obecności, że został zabity albo zasnął. Jeszcze raz zebrała wszystkie siły i wtedy poczuła, że on jest tam jednak, chociaż jej nie słyszy. - Ojcze Roślin! Ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby swoim ograniczonym do szeptu głosikiem próbowała zawołać kogoś stojącego na szczycie ogromnej góry. Ojciec Roślin zagłębił się we własnych myślach. Nie mogła go dosięgnąć. Znowu ogarnął ją strach i ból. Kiedyś Ojciec Roślin słyszał każde wezwanie. Dopiero od paru lat, od kiedy żniwiarze zabrali "się 'do wypalania lasów, zaczął wycofywać się w siebie i mówić o zaśnięciu. Powoli puściła pień drzewa i wróciła do towa- rzyszy. - Nie odpowiada - powiedziała. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - Więc ty sama musisz zdecydować - przerwał milczenie Hacker. Przytaknęła chociaż czuła się taka rozdarta... I nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. - Nie zaprowadzę cię do niego - podniosła wzrok na Johna Stone'a - ale sama tam pójdę i sprawdzę, czy to prawda, że żniwiarze go znaleźli. Poczekaj tutaj. - Nie - pokręcił głową. - Przyjechałem tutaj, żeby obejrzeć te wypalone tereny i powinienem to zrobić teraz, skoro mam chwilę czasu. Jeśli mam skierować sprawę do sądu natychmiast, zanim uda mi się ochronić Ojca Roślin, muszę zebrać możliwie najwięcej dowodów. - Pokażę ci te miejsca - zaproponował Hacker. - Nie - John znów się nie zgodził. - Ty udasz się prosto na południe i w pierwszym napotkanym mieście lub miasteczku, zgłosisz się do lokalnych władz i powiadomisz ich, że wezwałem cię na przesłuchanie. W ten sposób będzie cię chronić nie tylko prawo, ale też policja. Czy możesz się tam dostać tak, by ta banda nie schwytała cię po drodze? Hacker żachnął się pogardliwie. - W porządku - John zrozumiał ten gest. -musiałem się upewnić. Więc pójdziesz do najbliższego miasteczka. Jak ono się nazywa? - Fireville. Jakieś 12 kilometrów na południowy zachód. - Fireville. Spotkamy się tam, jak obejrzę te wypalone tereny. Mam je zaznaczone na mapie. A ty, Gałązko - zwrócił się do dziewczyny -pójdziesz do
Ojca Roślin i sprawdzisz, czy coś tam wskazuje na to, że to miejsce zostało odkryte. Potem radziłbym jak najszybciej mnie odnaleźć. Myślisz, że ci się to uda? - Jasne - odparła zarozumiale. - Moi bracia i siostry zawsze mi powiedzą, gdzie jesteś. Ale zamiast ruszyć w drogę, popatrzyła na Hackera - zmartwiona i pełna wątpliwości. - Nie pij teraz - powiedziała w końcu. -Jeśli się upijesz, mogą. ci 'coś zrobić. - Ani kropelki - uśmiechnął się do niej. -Słowo. Jeszcze ciągle wahała się, aż wreszcie zrozu- miała, że jeśli nie odejdzie natychmiast, nie odejdzie wcale; więc odwróciła się i pobiegła w las, który otworzył się przed nią i zamknął za nią, a tamci dwaj zniknęli jej z oczu. Biegła lekko, ale radość biegu nie oszałamiała jej teraz, bo troska, jak niewidzialny pościg, deptała jej po piętach. Od czasu do czasu wzywała w myśli Ojca Roślin, ale nie odpowiadał, postanowiła więc jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie leżała pod ziemią splątana masa korzeni. Żyjąc w lesie, rozrastającym się i innym każdego dnia, nigdy nie miała okazji dowiedzieć się, jaką prędkość potrafiła naprawdę rozwinąć, kiedy jej się spieszyło. Mimo wszystko była tylko człowiekiem, więc pewnie nie biegła dużo szybciej niż zwycięzca biegu maratońskiego w tamtych czasach, kiedy ludzkość dopiero odkrywała kosmos; w tamtych czasach, zanim Ziemia umarła. Ale różnica polegała na tym, że ona mogła biec w tym tempie - lub prawie w tym tempie - przez cały dzień. Teraz biegła więc, nie zdając sobie sprawy z własnej prędkości; biegła szybko, szybko, jej nogi migotały w plamach południowego słońca i leśnego cienia w korytarzu z drzew i krzaków, które rozstępowały się przed nią. Wczesnym popołudniem dotarła do miejsca, w którym 15 - 40 metrów pod ziemią spoczywała splątana masa korzeni, tworzących ciało Ojca Roślin. Przez całą drogę bracia i siostry ukazywali jej oczom puste lasy. Ani śladu żniwiarzy. Ale żadna z roślin nie mogła jej powiedzieć o tym, co zdarzyło się wcześniej, o ile nie zatrzymała się i nie dotknęła jej rękami. Teraz, już na miejscu, mogła wreszcie to zrobić. Objęła więc pień siostrzanego drzewa i nakazała rozleniwionym liściom przypomnieć sobie wszystko: jasność i ciemność, ciemność i jasność. Wszystko co zdarzyło się tutaj w ciągu ostatniego tygodnia. Ale liście pamiętały tylko wiatr i ciszę. Żaden człowiek nie szedł tędy, żaden nie mijał ich nawet z daleka. Na niebie nad nimi, prócz słońca, gwiazd i księżyca przepływały tylko chmury i krople deszczu. Lucy Arodet kłamała. Żniwiarze albo nie mieli specjalnego sprzętu, którym się przechwalali albo - nawet jeśli go mieli - nie używali go tutaj, gdzie mogli znaleźć Ojca Roślin. Oddychając z u-Igą Gałązka położyła się na ziemi, pomiędzy najmniejszymi braciszkami i rozprostowała ręce, by objąć i przytulić swój świat. Ojciec Roślin jest bezpieczny - jeszcze. Gałązka zamknęła oczy i odpłynęła na fali ulgi. Wtedy sen zawładnął nią bez ostrzeżenia, bo przecież w minionych godzinach tak dużo biegała i tak bardzo się martwiła.
Gdy obudziła się, była już noc. Księżyc stał wysoko na niebie, a Ojciec Roślin rozmyślał -nie o niej, ale dookoła niej, jakby pochylał się nad nią sądząc, że nie może go słyszeć - ...nigdy nie przeniknąłem poza atmosferę otaczającą ten jeden świat - myślał. - Ale teraz moja szybko-nóżka pobiegnie do krańców wszechświata. Dalej są gwiazdy, a dalej więcej gwiazd, a dalej, dalej... aż do głębi nad głębiami, gdzie olbrzymie galaktyki unoszą się jak chmury lub rozpierzchają się, rozsypują się z jednego wspólnego punktu aż do granic czasu i przestrzeni. A w tej przestrzeni jest tyle istnień. Moja szybkonóżka pozna je i pozna początek i koniec i wszystko, co pomiędzy nimi. Zobaczy ich narodziny i rozwój i dowie się, czy ścieżką życia w czasie i przestrzeni rządzi przypadek, czy cel. I tak ze zniszczenia narodzi się-stworzenie, ze snu - przebudzenie, a z klęski -zwycięstwo, tak jak nawet na biegunach tego świata po surowej zimie przychodzi ciepłe lato. Wszystkie ich wysiłki, by mnie zniszczyć, doprowadzą tylko do tego, że moja szybkonóżka stanie się Wielką Szybkonóżka pomiędzy gwiazdami... - Ojcze! - zawołała Gałązka, a myśli dookoła niej urwały się nagle. - Obudziłaś się, siostrzyczko? - zapytał Ojciec Roślin. - Skoro tak, to musisz już odejść. - Odejść? - zdziwiła się Gałązka ciągle o- tumaniona snem. - Odejść... dlaczego? Dokąd? Po co? - Twój stary przyjaciel Hacker jest umierający, a John Stone, który stanie się twoim przyjacielem, pędzi w jego stronę - odparła myśl Ojca Roślin. - Tym, którzy chcieli nas zniszczyć, uda ło się śmiertelnie oszukać Hackera, a niedługo przybędą tutaj, by mnie zabić. Najwyższa pora, byś stąd odeszła. Gałązka obudziła się nagle i zerwała na nogi. - Co się stało? Gdzie jest Hacker? - W wąwozie na północy Fireville. Popchnięto go, upadł i zabił się. Wyglądało to tak jakby zabłąkał się tam po pijanemu i pośliznął się. Ludzie, którzy są naszymi wrogami, upili go i zaprowadzili tam, by spadł ze skały - i spadł. - Dlaczego mnie nie obudziłeś wcześniej i nie powiedziałeś mi o tym? - zapłakała. - Nic by to nie zmieniło - odpowiedział. -Nic nie mogło zapobiec śmierci Hackera, tak jak nic nie powstrzyma tych, którzy nadchodzą właśnie, by zniszczyć mnie. - Nadchodzą? - oburzyła się dziewczyna. -Jak ktokolwiek może tu nadejść? Przecież nawet nie wiedzą, gdzie jesteś! - Teraz już wiedzą. Kiedy tu dzisiaj przybiegłaś, przyniosłaś ze sobą coś, co kobieta o imieniu Lucy Arodet przypięła do kory na twoim ramieniu. Taki maleńki drobiazg wskazujący, gdzie jesteś, głosem, który słyszeć może tylko inny identyczny drobiazg. Kiedy dotarłaś tutaj i zatrzymałaś się wiedzieli, że mnie znalazłaś, a więc - wiedzieli też, gdzie jestem. Gałązka dotknęła kory na swoim ramieniu. Jej palce odnalazły nieduży, okrągły i twardy przed- miocik. Oderwała go od kory i zaczęła oglądać. W świetle księżyca wyglądał jak zamglona perła. Pod
spodem miał małe, ostre haczyki dzięki którym trzymał się na korze. - Zabiorę go stąd! - zawołała. - Zaniosę gdzie indziej. - To już nic nie zmieni. Nie smuć się. Zanim nadejdą, zasnę snem z którego nie ma przebu- dzenia, a oni będą mogli zniszczyć tylko korzenie, które i tak nic nie znaczą. - Nie! Poczekaj... nie! Pobiegnę i odnajdę Johna Stone'a. Przyjdzie tutaj zanim zdążą poważnie uszkodzić twoje korzenie. Nie będziesz musiał zasypiać. - Szybkonóżko, szybkonóżko... Nawet gdyby twój John Stone mógł mnie dzisiaj ocalić, odwlekłby tylko o chwilę coś co i tak musi się stać. W dniu, w którym ludzie twojej rasy postawili stopę na tej planecie, stało się jasne, że prędzej czy później będę musiał zasnąć na zawsze. Gdybyś rozumiała, że robię to z przyjemnością, nie opłakiwałabyś mnie tak strasznie. Wszystko co jest we mnie cenne, przetrwa w tobie, a ty dotrzesz tam, gdzie ja nie mogłem, dalej i głębiej niż ja, poza granice czasu, przestrzeni i wyobraźni. - Nie! - rozpłakała się Gałązka. - Nie pozwolę ci umrzeć. Pobiegnę tam, gdzie jest Hacker i odnajdę Johna Stone'a. Przyjdzie ci na ratunek. Poczekaj na mnie Ojcze! Poczekaj... Jej dusza jeszcze z nim rozmawiała, a ona już biegła w stronę Fireville. Najmniejsi braciszkowie utworzyli dla niej ścieżkę, a krzaki i drzewa rozchylały się na boki. Lecz ona tego nie zauważyła. Jej dusza przepełniona była jedną myślą, że Ojciec Roślin nie może umrzeć... nie może u-mrzeć... Biegła szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Niemniej dopiero o świcie dotarła do Fireville, do ciemnego wąwozu, gdzie zaprowadzili ją najmniejsi z jej braci. Na drugim końcu wąwozu majaczyła sylwetka olbrzymiego mężczyzny na olbrzymim koniu, czarny kształt na tle blednącego nieba. Ale w ciemnościach samego wąwozu widać było inną, jasną plamę - to był Hacker. Na ten widok Gałązka zapomniała nawet o Ojcu Roślin. Zbiegła na dno wąwozu. Każdy człowiek, który by się na to odważył, zabiłby się już przy pierwszym kroku, ale ona instynktownie wyczuwała nierówności gruntu, wystające gałęzie i chaszcze. Dopadła do ciała Hackera i upadła przy nim na kolana. - Hacker! - zawołała z płaczem. Ciszę rozdarł dźwięk łamanych gałęzi i spada- jących kamieni - to ktoś bardzo ciężki schodził na dno wąwozu - i John Stone, bez konia, stanął obok ciała. Przykucnął i sięgnął palcami do krtani Hackera, tuż pod ostrą, kościstą linią szczęk. - On nie żyje, Gałązko! - powiedział podnosząc na nią wzrok. Była tak zrozpaczona, jakby to świat się rozpadł. Ułożyła głowę Hackera na swoich kolanach i kołysała ją łkając. - Mówiłam ci, żebyś nie pił! - szlochała - Obiecywałeś mi przecież! Dałeś mi słowo, że ani kropelki! Zdała sobie sprawę, że John Stone obszedł zwłoki i przykucnął obok niej. Pochylił się nad nią w ciemnościach jak jakaś ogromna skała, a gdy położył jej rękę na ramieniu poczuła się w tej ręce jak w kołysce.
- To musiało się stać, Gałązko! - zamruczał jej do ucha głębokim basem. - Są rzeczy które muszą się stać. To brzmiało tak podobnie do słów Ojca Roślin, że nagle przypomniała sobie o nim. Gwałtownie uniosła głowę, wsłuchując się w ciszę, ale nic nie poczuła. - Ojcze Roślin! - krzyknęła, i po raz pierwszy w życiu wołała go nie tylko w duszy. Jej głos, jasny i dziki, rozdarł ciszę świtu. Ale odpowiedzi nie było. Po raz pierwszy nie przyszło nawet echo, by powiedzieć, że Ojciec Roślin słyszy, choć nie słucha. Niewyobrażalna i-łość dzieci- roślin ciągle stała w gotowości, oczekiwaniu i w zasłuchaniu, przenosząc jej wezwanie do najdalszych granic świata. Ale odpowiedź nie nadchodziła. Głos planety zamilkł. - Nie żyje! - krzyknęła. A słowa poleciały pomiędzy liście i gałęzie unosząc się od źdźbła trawy do źdźbła trawy i wzdłuż korzeni przenikając pod wzgórzami, i dolinami, i równinami i górami. „Nie żyje..." Opadła na ziemię zapominając nawet o tym, że na kolanach wciąż trzyma głowę Hackera. Ojciec Roślin? - zapytał John Stone. Niemo przytaknęła. - To koniec - odezwała się w końcu drewnianym, matowym głosem. - On nie żyje... nie żyje. Wszystko skończone na zawsze. - Nie - odparł głęboki głos Johna Stone'a - Nic nigdy się nie kończy. Stanął obok niej i spojrzał jej w oczy, - Gałązko - powtórzył delikatnie lecz stanowczo - nic nigdy się nie kończy. - Owszem, kończy się. Posłuchaj... - powiedziała cicho zapominając, że tak jak wszyscy inni, on także nigdy nie mógł usłyszeć Ojca Roślin. -Świat jest martwy. Nie ma już nikogo takiego jak on. - Ależ jest - przerwał jej. - Jesteś ty. I wszystko przed tobą. Nie tylko na tym świecie, ale na wielu innych, gdzie nigdy nie słyszano o Ojcu Roślin. Te światy czekają na twoje świadectwo. - Nie mam nic nikomu do powiedzenia -ciągle klęczała skulona obok ciała Hackera. -Wszystko się skończyło. Wszystko. John Stone schylił się i wziął ją na ręce, zaniósł na drugi koniec wąwozu i wsiadł na konia. Przez chwilę próbowała mu się opierać, ale szybko się poddała. Był o tyle silniejszy... - Czas płynie - mówił, a ona ukryła twarz w mroku jego potężnej piersi i usłyszała jak jego głos dudni w masie ciała i kości. - Wszystko się zmienia i nic nie można zatrzymać. Nawet gdyby Ojciec Roślin i Hacker nadal żyli, nawet gdyby Planeta Jinsona trwała niezmienna i wieczna -ty sama dorosłabyś i zmieniła się. To, co nie u-miera, musi się rozwijać. Jeśli się rozwija, ulega zmianom. Nasze decyzje stają się coraz bardziej ważkie, czy chcemy, czy nie. Nasze obowiązki są coraz poważniejsze, czy tak sobie planujemy czy nie. I w końcu stajemy przed jedynym, ostatecznym wyborem - kochać wszystko lub nie kochać niczego. Na innych planetach mogą być ludzie podobni do Hackera, a może gdzieś nawet istnieje jeszcze jeden świat Jinsona. Ale nigdy nie było drugiego Ojca Roślin, którego udałoby się nam odkryć, i nigdy nie było drugiej Gałązki. To znaczy, że będziesz musiała pokochać wszystkie światy i
wszystko, co na nich żyje, tak jak zrobiłby to Ojciec Roślin, gdyby mógł dotrzeć do tych światów, do których ty właśnie zmierzasz. Nie odpowiedziała żadnym gestem ani żadnym słowem. - Spróbuj - mówił dalej. - Ojciec Roślin przecież wszystko ci przekazał. Sprostaj pozostawionym przez niego obowiązkom. Przemów do wszystkiego, co żyje na Planecie Jinsona i powiedz, że odejście Ojca Roślin to jeszcze nie koniec. Pokręciła przecząco głową. - Nie mogę. To nie ma sensu. Nie umiem. - Przemów do nich - powtórzył. - Nie zostawiaj ich samych. Powiedz im, że jeszcze mają ciebie. Czy nie tego właśnie chciał Ojciec Roślin? Znowu pokręciła głową. - Nie mogę... - znów płakała. - Jeśli do nich przemowie, on dopiero wtedy naprawdę umrze. Nieodwołalnie. Nie mogę tego zrobić, przekreślić go w taki sposób. Nie mogę! - Więc wszystko, na co Ojciec Roślin liczył, będzie stracone. Wszystko, co zrobił Hacker, będzie zmarnowane. A co z Hackerem? Pomyślała wtedy o Hackerze, o tym, co z niego zostało, i co z każdym krokiem zostawiała coraz dalej za sobą. O Hackerze, odchodzącym w zapomnienie... Nie mogę, Hacker! - powiedziała w myśli do wspomnienia o nim. Nie możesz... ? - oczyma duszy zobaczyła przed sobą Hackera, jak na nią patrzy i mrużąc do niej oko, zaczyna śpiewać: „...Odważny jak Ned Kelly - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..." Znajome słowa zaśpiewane tym samym chro- powatym głosem przedarły się przez nią i przez twardą, ciemną ścianę rozpaczy, która narasta w niej po stracie Ojca Roślin. Nagle przypomniała sobie o wszystkich kwiatach, teraz tak bardzo samotnych, oniemiałych w głuchej ciemności - i wypełniło ją współczucie. Teraz ona także miała je opuścić. - Wszystko w porządku - zawołała do nich jednocząc głos i swą duszę. - Wszystko w porządku. Ja jeszcze ciągle tu jestem! Ja - Gałązka! Obiecuję wam, że nigdy nie zostawię was samym sobie! Nawet jeśli będę musiała odejść, za wsze dotrę do was myślą i będę was dotykać stamtąd, gdzie będę... I z dolin, ze wzgórz, z równin i z lasów, zewsząd najmniejsi bracia i największe siostry pochwyciły jej słowa i podniosły je dalej - aż do krańców świata. Gałązka zamknęła oczy i wygodniej przytuliła się do Johna Stone'a. Nie wiedziała, dokąd ją zabierał. Na pewno jednak gdzieś bardzo daleko od Świata Jinsona. Ale t&raz już wiedziała, że żaden świat nie jest zbyt daleko, a poza tym gdzieś w tych olbrzymich przestrzeniach, o których śnił Ojciec Roślin i których nigdy nie poznał, gdzieś tam są inni bracia i siostry, którzy czekają na dźwięk jakiegoś głosu, którzy czekają na nią. Ojciec Roślin odszedł drogą bez powrotu. Tak samo odszedł Hacker. Jednak może to jeszcze nie koniec wszystkiego; może to dopiero początek. Może... Przynajmniej przemówiła do wszystkich, którzy pamiętają Ojca Roślin i teraz wiedzą, że nigdy
nie będą samotni. Ukołysana łagodnym ruchem konia, Gałązka zasnęła, odrobinę mniej zrozpaczona. NIECH IM BÓG BŁOGOSŁAWI „Ani opinia publiczna, ani żaden z członków Kongresu czy rządu federalnego nie popiera idei lą- dowania amerykańskich astronautów. A jeśli Sowieci zdecydują się wydać 70 miliardów dolarów na lo, żeby ich kosmonauci wylądowali na Marsie w ciągu najbliższych pięciu lat, możemy tylko powiedzieć: Niech im Bóg błogosławi." - Dziennik Star z Minneapolis, Czwartek, 12 października 1978, przedruk z Los Angeles Times (fragment wywiadu z Frankiem Pressem, doradcą naukowym prezydenta USA, Jimmy'ego Cartera i przewodniczącym komisji ekspertów, której czteromiesięczne prace stanowiły podstawę dla sformułowania polityki Cartera w zakresie badań kosmicznych) Na Głównej Poczcie w Minneapolis nie było żadnej korespondencji dla Merlina Swensona. W poniedziałki prawie nikt nie otrzymywał teraz listów na „poste- restante". Ale mimo wszystko ludzie i tak przychodzili, by o nie zapytać, chociaż wentylacja była na poczcie wyłączona na stałe. Merlin wyszedł z poczty i ruszył powoli w stronę targu niewolników znajdującego się dwadzieścia siedem przecznic dalej. Był słoneczny lipcowy poranek, ale już robiło się gorąco i przez cienkie podeszwy butów rozgrzany chodnik parzył mu stopy. Na skrzyżowaniu 12-tej Alei i 3-ciej Ulicy nastąpił na coś twardego. Przerażony zatrzymał się, żeby obejrzeć spód prawego pantofla. Stojąc na jednej nodze odkrył z ulgą, że cokolwiek to było, nie przebiło jednak podeszwy - chociaż była teraz miękka jak tektura i uginała się pod naciskiem dłoni. Ruszył dalej. W dzisiejszych czasach buty były za drogie, żeby mógł sobie kupić nowe, a bez butów nie miał żadnych szans na zdobycie w miarę sensownej pracy. Kiedy podeszwy w końcu się podrą, będzie można jeszcze przez jakiś czas je łatać, ale to będzie początek końca. A kiedyś przecież się muszą przetrzeć - to nieuniknione. Może dziś, może jutro... Twarde i wysokie krzesła pod ścianami w po- czekalni targu niewolników były wszystkie zajęte. Włączone na maksymalne obroty wentylatory nie były w stanie usunąć odoru niemytych ciał. Mer-lin mył się dzisiaj. Sporo go to kosztowało, ale to był szczególny dzień. - Chcesz pracować ubrany tak jak teraz? -zapytał urzędnik zza biurka. Miał zmierzwione, ciemne włosy, a na wąskiej i bladej twarzy malowało się rutynowe zniecierpliwienie. - Tak, jeśli może mi pan znaleźć jakąś czystą pracę na pół dnia - w lustrzanych płytkach za plecami urzędnika Merlin zobaczył swoją własną twarz, kwadratową, szerokokościstą, pozbawioną wyrazu. Nauczył się panować nad mimiką tak, by nie okazywać żadnych uczuć. - Po południu mam rozmowę w sprawie pracy na stanowisku inżyniera. - Ach, tak? - urzędnik nie odrywał wzroku od komputera. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w