Gordon R. Dickson
Inny
Tytuł oryg. „Other”
Przełożył Marek Pawelec
Copyright Ń 1994 by Gordon R. Dickson
Copyright Ń 2003 for the Polish translation
Rozdział l
Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie
pistoletu
energetycznego, który ostatnie dwadziecia lat spędził zakopany pod
ziemiń.
Kiedy wsunńł magazynek do grubej rękojeci, zauważył, że kostki prawej
dłoni bielejń w
kurczowym chwycie, a lewń rękń podpiera go od dołu jak zrobiłby z
zapasowym
magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga.
Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonńcych budynków – i
trafiony seriń
igieł w gardło, umierajńcy milicjant. Błagajńcy gestem, by połńczył mu
dłonie i oddał ostatniń
przed mierciń posługę.
Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złńczonych dłoni o
brzeg stołu.
– Boże rozpoczńł modlitwę on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua i
jak Will,
przebywajńcy w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie,
czemu muszę to
zrobić.
Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłńczył dłonie i uniósł głowę.
Stłamsił przywołane
z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z
kaburń do walizki i
dorzucił kilka osobistych rzeczy.
Chwilę póŸniej, przed wyjœciem, Henry zatrzymał się w pogrńżonej w mroku
kuchni by
zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na
której napisał, dokńd się
wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też,
że ich kocha.
Potem bezdwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejœcia,
otworzył je
i wyszedł, cicho zamykajńc za sobń drzwi.
Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych
stopni. Zbliżał się
koniec krótkiej wiosny, oddzielajńcej na Harmonii, krńżńcej pod słońcem
Epsilon Eridiani
bardzo długń, deszczowń zimę od upalnego, równie długiego lata.
W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojńc
na schodach
poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.
Œwit był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z
bezchmurnego
nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. wiatło Epsilon
Eridiani, nawet zza
horyzontu, zdawało się wszystko podkrelać i uwypuklać, nadajńc dziwne
wrażenie
trójwymiarowoœci. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami
przekształciła się w
doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużń, ziemia na podwórzu była mokra i
ciemna, wyraŸnie
rysowały się na niej sterczńce tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz,
błękitne kamienie z
białymi żyłkami, stanowińce plagę ich pól.
W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o œwicie i sylwetka jego
szczupłego,
żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzajńca poczńtki wieku
œredniego.
Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i
podobnej kurtce,
miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był
już od tylu lat.
Wyróżniał się tylko białń koszulń, beretem i zawińzanym pod szyjń czarnym
krawatem, które
normalnie zarezerwowane były na wyjcie do kocioła.
Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej
pistoletu, zrobiona
była z porysowanego, brńzowego plastiku. Odstawił jń na chwilę i pochylił
się, by zgrabnym
ruchem wsunńć nogawki do cholew sięgajńcych nad kostki butów. Potem
podniósł bagaż i
opucił podwórze, przechodzńc pozbawionń poręczy kładkń nad przydrożnym
rowem,
skręcajńc na drodze w prawo, w kierunku swojego celu.
Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy
powiew.
Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjńce
w nocy
wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było
rodzimych ptaków – ani
żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby
niepotrzebnym
luksusem. Równowagę ekologicznń pomagały utrzymać pasożyty owadów.
Jednak rolinnoć wokół składała się niemal wyłńcznie z lokalnych odmian
sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielńce pola
zawdzięczały
oryginalne geny kolebce ludzkoci. Tylko wzdłuż drogi, którń szedł, rosły
pojedyncze
egzemplarze rodzimych roœlin tej planety.
Nazywano je Modlńcymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów
saguarro ze
Starej Ziemi, tyle że miały grubń, białń korę. Podobnie jak u tamtych,
wyrastały z nich
przypominajńce wiece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po
dwu stronach
pnia, by po jakich czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w
górę.
Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym
œwietle
przedwitu rzucały widmowe, niewyrane cienie, wycińgajńce się daleko w
kierunku z
którego szedł.
Po przejciu niewiele ponad kilometra minńł mały kociół, do którego
przez wszystkie te
lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał porannń
mszę dla wszystkich
członków wiejskiej społecznoci, którzy mogli się tam zjawić o tej porze.
Przez cały
spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na
farmie i uczestniczyć
w nabożeństwie. Stanńł teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie
zgromadzenie
rozbrzmiało porannym hymnem Powitajmy dzień!
Powitajmy dzień!
Dzień pracy i starania
Bożego planowania
Powitajmy dzień!
Powitajmy słońce!
Słońce co wstaje by nas ogrzać
Przez Pana uczynione
Powitajmy słońce!
Powitajmy ziemię!
Ziemię karmicielkę...
Pień przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmińcy głos Gregga, niesamowicie
potężny jak
na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania.
– Jozue 8,26. Słowa wyranie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaœ nie
cofnńł ręki, w
której trzymał oszczep.
Na dwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia ale nie
usłyszał
poczńtku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżajńcego się z tyłu
poduszkowca. Odwrócił się,
by zobaczyć zbliżajńcy się pojazd.
Odstawił walizkę i stanńł, czekajńc. Podjechał do niego biały
poduszkowiec, już
przybrudzony pyłem z drogi, choć był wieżo umyty w chwili, gdy Henry
opuszczał dom.
Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłńczono dmuchawy tworzńce
poduszkę
powietrznń unoszńcń go w powietrzu.
Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójkń jego wnuków, trzy – i
czteroletnim. Przy drńżku
sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy teraz też jedyny
syn. Will, młodszy z
chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do
walki tam przez
rzńd Zjednoczenia.
Joshua wcisnńł klawisz otwierajńcy przednie drzwi od strony Henry’ego i
odezwał się
przez rozdzielajńcń ich niewielkń odległoć. Jego kwadratowń twarz pod
brńzowymi włosami
przepełniało nieszczęœcie.
– Czemu? zapytał.
– Napisałem wam czemu spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton
brzmiał
równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. Wyjaniłem wam w licie,
który dla was
zostawiłem.
– Ale zostawiasz nas dla Bleysa!
Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu.
Spojrzał na wyrazistń
twarz Joshuy, brńzowe włosy i masywnń sylwetkę.
– Bleys mnie potrzebuje powiedział Henry ciszej. Ty, mój synu, już
nie. Masz żonę i
dzieci. Potrafisz zajńć się farmń równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I
tak zawsze była twoja.
Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak.
– Bleys ma Dahno! odezwał się Joshua. Ma pienińdze i władzę. Jak może
cię
potrzebować bardziej niż my?
– Twoje życie jest bezpieczne stwierdził Henry. Jako mńż i ojciec, z
farmń, nie
podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze sń bezpieczne w rękach
Boga i nie
obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana
i tylko ja mogę
go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni.
– Ojcze... Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich
ludzkich
sprawach, dotyczńcych duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry.
Patrzył na stojńcego
przed sobń szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem
czasu, pomimo bieli
przewitujńcej w brńzowych włosach. Wcińż silny. Wcińż pewien.
– Mielimy nadzieję, że zawsze będziesz z nami powiedział, z głosem
łamińcym się na
„nami. Ze mnń, Ruth iwnukami.
– Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi odpowiedział Henry. Wiesz, że
duchem i
miłociń zawsze będę z wami.
Przez dłuższń chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał
gwałtowny
gest, zapraszajńc ojca do samochodu.
– Wybierałe się piechotń? zapytał szorstko. Zamierzałe przejć całń
drogę do
Ekumenii?
– Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus –
odpowiedział Henry. –
Poduszkowiec należy teraz do ciebie.
– Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. –
Wsiadaj!
Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknńł drzwi, ponownie uruchamiajńc
poduszkowiec.
Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym
kablem
sterujńcym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy
pojazdem
magnetycznym. Po prawej stronie przemknńł jednopiętrowy budynek sklepu.
Henry poczuł
nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu.
– Dziadku...
– To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na
Cecie.
Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzńcych na tylnych
siedzeniach wnuków.
– Moje dzieci powiedział.
Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się
równie mocno, co
młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała
trójka przyciskała
twarze do jego klatki piersiowej i ramion.
Ucisnńł ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond,
które z
wiekiem ciemniejń do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy
Ruth. Po prostu
tulili się do siebie bez słowa, pozwalajńc, by czas przemijał, aż nagle
pogrńżyli się w mroku,
gdy automatycznie ciemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do
ziemskiego,
wyskoczyło nad horyzont i wieciło wprost w nich.
– Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł powiedział do nich cicho,
jeszcze raz
ucisnńł, potem pucił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia
szyba automatycznie
œciemniała prawie do czerni, za wyjńtkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani
œwiecńcej niemal
dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaniało niebo nad nimi.
– Wszystko w porzńdku stwierdził Joshua. Jestemy już na drodze
kablowej. Na
automacie.
Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi,
pojazd pędził
przed siebie, kierujńc się do Ekumenii.
Henry nie odpowiedział.
Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobń i zaczńł w nim grzebać.
Po chwili
znalazł i wycińgnńł jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami.
Zamknńł schowek i
wsunńł długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu.
Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępujńc miejsca
trójwymiarowemu
obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiajńc, wysoki, młody
i bardzo
przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henryego, z opadajńcń
z ramion czarnń
pelerynń o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie
przemówienia.
– Możecie mówić o mnie Bleys przemówił młodzieniec głębokim, dwięcznym
barytonem, potrafińcym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji,
nawet mimo tego,
że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrńzowe, że prawie czarne, równe
brwi i równie
ciemnobrńzowe, krótkie, lekko faliste włosy.
– Nie przemawiam za żadnym kociołem odezwał się dziwniezapadajńcym w
pamięć,
przykuwajńcym uwagę głosem żadnń partiń politycznń czy wyznaniem. Jeli
mam się jakoœ
okrelić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkoci i
martwińcym się jej
przyszłociń...
Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniajńc kabinę, więżńc siedzńcń tam pińtkę
osób swoim
brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomoci przesłania i osoby
przemawiajńcego. Tylko
Joshua zauważył, zerkajńc przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy
nabrały barwy i
twardoci białoniebieskich kamieni z podwórka.
Rozdział 2
Bleys Ahrens krńżył po pokoju.
Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła
godzina. Jasne
œwiatło dnia, który wstał nad farmń, wieciło przez przeszklonń cianę
jego apartamentu pod
kńtem typowym dla wczesnego przedpołudnia.
Stanowińca jego znak firmowy czarna peleryna ze szkarłatnń podszewkń
leżała
odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył
stronicę
pozostawionej na krzele antycznej, drukowanej ksińżki o faunie latajńcej
Starej Ziemi,
odsłaniajńc jedynie obraz polujńcego sokoła białozora, z głowń skierowanń
na bok,
zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma.
Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczńł chodzić,
podœwiadomie
zaczńł stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny
apartament w zaledwie
szeciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej
marynarce, wńskich,
szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim
sufitem
pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępnń
przestrzeń, jak
sokół zamknięty w klatce doć dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla
wielkiego, zwinnego
łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w
żadnej klatce i
niedługo z niej zniknie.
I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od
chwili, gdy stanńł
przed decyzjń dotyczńcń wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i
teraz miał tylko
dwie możliwoci. Mógł przeżyć swój czas z ludzkociń w jej obecnej
formie, pozwalajńc na
stagnację i powolne umieranie...
...Albo mógł spróbować wszystko zmienić.
Lata i tysińce godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i
umysł w narzędzie
i broń, których będzie potrzebował. Szesnacie lat minęło od chwili, gdy
przybył na farmę
wuja Henryego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla
której stał się
chodzńcym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził,
uwiadamiajńc sobie
swojń niesamowitń samotnoć i jeszcze dwa na odkrycie, że między
miliardami ludzi na
szesnastu wiatach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo
przynajmniej dwa
lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej
życia.
Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i
jego dwóch
synów oraz z powodu wcińż żywej nadziei na należenie do czegoœ, Bleys
próbował odnaleć
przyszłoć w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać
wiary. Kiedy w końcu
religijna społecznoć farmerów zgromadzonych wokół kocioła, którego
członkiem był
również Henry wygnała go, odszedł z radociń i przez ostatnie lata
spędzone z bratem
przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem kiedy będzie musiał to
sprawdzić), był
zadowolony z tej decyzji.
Na samotnń drogę, którń wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował
siły. Uwiadomił to
sobie już te siedem lat temu i zajńł się budowaniem jej w sobie. Teraz
zadowolony był z
osińgniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego.
Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że
potrzebuje
możliwoci sięgnięcia ponad tń przepaciń potrzebował błyszczńcego oka,
które mogłoby
ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoœ wiersza ze Starej Ziemi, o
żeglarzu z błyszczńcym
okiem. Tak...
Lecz okiem pęta go. Weselnik
Stoi w zaklętym kole
I słucha jak trzyletnie dziecko.
Żeglarz przeparł swń wolę.
To włanie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której
pracował. Tysińce
godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznajńc, że każda opanowana umiejętnoć
przysuwała go
bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował.
Dlatego właœnie, z paroma
drobnymi wyjńtkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień.
Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętnoć ta musiała zostać wykuta
w czynie – jak
sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleć jedynie w walce.
Aby jń posińć,
musi opucić Zjednoczenie i podjńć działania na innych Młodszych
Œwiatach.
Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak co go powstrzymywało, co
ledwie
wyczuwanego, lecz dajńcego pewnoć ostrzegajńc. Nie był jeszcze w pełni
gotów do drogi.
Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy,
przez
niemierzalny, ale nie dajńcy się odeprzeć sygnał z czegoœ, co zawsze
okrelał jako tył
umysłu”.
To okrelenie tkwiło w nim, odkńd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie.
Miał
wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie częœci.
Jedna płytka,
lecz szeroka przestrzeń przed wysokń przegrodń bez drzwi, jasna, widoczna
i dajńca się
sprawdzić.
Za przegrodń znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o
krok zaledwie
odległa od potężnej, półprzejrzystej œciany czy ekranu – czegoœ w rodzaju
błony, doć
cienkiej, by dało się przez niń co zobaczyć, jakby za niń znajdowało się
œwiatło. Wydawało
mu się, że w wietle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych,
złowieszczych kształtów,
przesyłajńcych czasem wiadomoœci do jasnego pokoju z przodu.
W jaki sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeli
pozwoli zmusić się do
życia tylko w tej małej częci na przedzie, z wygaszonym wiatłem za
przegrodń odcinajńc
to, czego mógłby się stamtńd nauczyć jego istota musiałaby w końcu ulec
zniszczeniu.
Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnńć
jakoœ przez
półprzejrzystń błonę. Chciał znaleć sposób na wykorzystanie ukrytej tam
potężnej
maszynerii i zmusić jń do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłoci żyli tak,
jak powinni.
Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych
specjalnoœci
œcińganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie
zabawkę, jakń
był jej syn, starł się kiedy łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował
powiedzieć, że czuje
działanie podœwiadomoœci.
– Nikt nie może czuć działania swojej podwiadomoci poważnie wyjanił
medyk,
udzielajńc następnie wyjanienia przystosowanego do jego młodego wieku,
czemu tak
włanie być musi.
Bleys, majńc pięć lat, był zbyt mńdry, by próbować się spierać. Po prostu
wysłuchał
wykładu i dalej wierzył w to, co wczeniej. Dzięki lekturom i słuchowi
wiedział lepiej.
Podsłuchał kiedyœ autora – przyjaciela i goœcia, czasowego jak wszystkie
znajomoœci jego
matki – wspominajńcego, że po latach pisania pracował, nad scenami z
ksińżki, którń tworzył
nawet we nie, dosłownie odtwarzajńc i kierujńc akcjń swoich postaci.
Również w swoich lekturach bo Bleys nauczył się czytać krótko po
przekroczeniu
wieku dwóch lat natknńł się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu,
wielkim,
dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach
ustalenia
struktury atomowej benzenu. Po miesińcach frustracji naukowiec ogłosił
wreszcie, że przynił
mu się wńż z ogonem w paszczy, a budzńc się stwierdził (prawidłowo):
Oczywiœcie! To
piercień!
Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora
publikujńcego swoje
dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doœwiadczyli, zazwyczaj
nie było
przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło.
Teraz włanie podwiadomoć przekazywała mu jasnń wiadomoć Jeszcze nie
teraz.
Wcińż czego mu brakowało. Co, co przeoczył, nie zauważył może o czym
zapomniał,
albo jeszcze nie osińgnńł.
W umyle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się
nici niezliczonych
ludzkich istnień, bezustannie splatajńcych swój wzór. Powiedział sobie,
że może odczuwał
włanie cinienie tego wzoru. Jednak niezależnie odtego czy była to
wiadomoć, czy
cinienie po prostu było.
Przez chwilę przemknęła mu myl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne
ten
nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na
Ziemi przez
ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była
zbyt niewielka.
Odsunńł od siebie tę odpowiedŸ.
W głębi duszy zapragnńł, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł
z niń o tym
porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kim otworzyć.
Zawsze był sam.
Jednak ona była najbliższa zaufania.
Minęło już ponad pięć lat, od kiedy jń spotkał trenerkę sztuk walk w
jednym z
gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim
potrzeba rozmawiania
z niń o tego rodzaju troskach nawet nie po to, by dostać od niej jakń
pomoc czy poradę.
Dzięki rozmowom porzńdkował chaos w swoim umyœle.
Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę –
poza
Zjednoczenie.
Dorosła osoba szukajńca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym
wieku
niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak œwiadomej swojego
japońskiego dziedzictwa,
jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych
œwiatów
Zaprzyjanionych; mieszkańcy tej wczenie zasiedlonej planety, po
stuleciach wcińż niewiele
posiadajńcy, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniajńce się ani
na jotę. Podńżali
własnymi cieżkami
Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała.
Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyœleć o kimkolwiek innym, z kim
bezpiecznie
mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnńł rad czy
sugestii. Potrzebował
słuchacza. Kogo rozumiejńcego, komu można byłoby bezpiecznie się
zwierzyć.
Pomylał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo
prawdopodobne
było, że będzie chciał podsunńć mu własne idee naruszajńc tym samym
swobodnń pracę
umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów.
Po chwili
wahania, Bleys uniósł do ust noszonń na nadgarstku bransoletę i wcisnńł
przycisk otwierajńcy
prywatne połńczenie z Dahno.
– Dahno? Jego dwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym
apartamencie. –
Gdzie teraz jesteœ?
– Pod tobń, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem
ci natychmiast
jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z niń
widzieć.
– Czytasz moje myœli?
– Czasami odpowiedział Dahno i powiem ci od razu, jeli tylko pojawiń
się jakieœ
wiadomoœci na temat lokalizacji Hala Mayne.
– Dobrze odpowiedział Bleys.
– Wiesz, mógłby się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeli zszedłby do
mnie, na
poziom biurowy.
– To ty lubisz biura odpowiedział Bleys. Moje biuro jest tu, na
górze.
–...Z kominkiem, mapń podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewajńco
przypomina
mi to salon. Coœ jeszcze?
– Nic stwierdził Bleys.
– A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobń porozmawiać –
powiedział Dahno. – Z
Nowej Ziemi przybyła interesujńca poczta. I tak włanie miałem przyjć z
tym na górę,
ponieważ jest jeszcze co, o czym już od jakiego czasu chciałem z tobń
prywatnie
porozmawiać. Masz co przeciw temu, żebym tam przyszedł?
– PrzyjdŸ.
– W porzńdku. Muszę tylko skończyć pewnń sprawę. Będę u ciebie za pięć
minut. –
Dahno rozłńczył się.
To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzńcy z dowolnń wieciń czy
problemem,
przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu mylami galopujńcymi w
poœcigu za
rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak
mogło być nawet
lepiej.
Bleys podszedł i zajńł miejsce na jednym z wyciełanych foteli dryfowych,
unoszńcym
się dostatecznie wysoko nad podłogń, by zapewnić miejsce jego długim
nogom, na wpół
zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska.
Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to
ciało. Wcińż
prawie bolenie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł
już rzucił się ku
rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których
miał dostarczyć
Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne.
Ideę tę zawsze nazywał Wzorem historycznym i liczył na niń w swoich
planach
przekształcenia przyszłoci rasy ludzkiej. W wyobrani widział go zawsze
jako jasnń,
wielokolorowń wstęgę.
Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do
przodu dzięki
splatajńcym się, cińgłym wńtkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób
żyjńcych w danej
chwili, tak że pracujńc razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z
którymi zmagać się
musiały następne pokolenia.
Już na poczńtku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwń
szkoły Annales,
widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich
ludzi, ale również ich
otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych.
Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzńcy ze znacznie wczeœniejszych czasów
list Œw.
Pawła do Koryntian pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanacie do
trzydzieœci jeden
– fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym
celu: jako
metafory wszystkich członków wczesnego Kocioła chrzecijańskiego. A
nawet wczeœniej, w
pierwszym wieku przed naszń erń, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej
„Parabeli brzucha”...
– Jeste wreszcie stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzńcego przez
rozsuwane
drzwi prywatnej windy, radonie porzucajńc rozważania nad Wzorem
historycznym”.
Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł,
potężnym ciałem
częciowo zasłaniajńc szerokń na całń cianę mapę Mayne’a, o której
wspominał wczeœniej, z
czerwonń liniń wskazujńcń to, co wiedzieli jak dotńd o ruchach Hala
Maynea między
Młodszymi Œwiatami.
Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięœniony.
Dosłownie
gigant. Czerwona linia Hala Maynea, którń częciowo przysłonił,
zaczynała się na Starej
Ziemi i rozcińgała przez Nowń Ziemię do Coby, bogatej w metal planety
górniczej. Tam
stracili lad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem
uzyskanym od właœcicieli
kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie,
była możliwoć
podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów
odnoœnie
tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę
w kilku kolejnych
miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do
znalezienia.
Już od jakiegoœ czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu
Hala. Bleys
odczuwał koniecznoć odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w
przypadku obiektu
poszukiwań, który miał tak dziwnń historię, jak młody Mayne.
Dahno podszedł, sięgajńc głowń prawie do sufitu, i usiadł w fotelu
dryfowym naprzeciw
Bleysa.
– Poczta kosmiczna odezwał się, siadajńc prywatna, tajna wiadomoć od
Any
Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie
należńcy do Klubu
Prezesów, przekazał jej, że Prezesi musiało się to stać za zgodń
Mistrzów Gildii – podpisali
włanie kontrakt na skalę planetarnń z Cassidń i Newtonem, na produkcję
mniejszych
jednostek napędowych dla pojazdów używajńcych lewitacji magnetycznej.
– Ach stwierdził Bleys.
Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które
czekał.
Kontrakt na skalę planetarnń, wymuszajńcy prawnie współdziałanie
wszystkich producentów,
powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na
której mógł zaczńć
swojń pracę. Dobra wiadomoć.
Dahno leniwie rozcińgnńł swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w
fotelu – a
Bleys spińł się, nagle czujny. Siedzńcy przed nim radosny gigant był
prawdziwym Dahno,
jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno,
stanowińcy
dziedzictwo ich wspólnej matki.
Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistń wolnoć. Nie bogactwo czy
władzę –
miał je nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie
wyobrazić; jedynie całkowita
swoboda działania. To włanie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak
że Dahno został
jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana.
Wczeœniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z
niewidzialnymi kratami
jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym,
błyskotliwym umysłem
skupiajńcym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie
wkroczy w żadnń
pułapkę mogńcń ograniczyć tę cenionń wolnoć i pozostajńcy na
wycińgnięcie ręki od
jakiejkolwiek osoby mogńcej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli.
Dahno miał trzynacie lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć
lat póŸniej
Bleys miał zaledwie jedenaœcie, kiedy bardziej œwiadomie i na zimno
zaaranżował swoje
wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wńtpił, by Dahno
kiedykolwiek
zrozumiał dzielńcń ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknńć.
I nikt nie mógł
dotknńć jego.
Bleysowi zdawało się, że wcińż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach,
kiedy jego
matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak
mocno
odczuwać straty, kiedy póniej uwiadomił sobie, że nie jest już kochany;
że był dla niej
niczym więcej, jak jeszcze jednń zabawkń czy kawałkiem kosztownej
biżuterii.
Nie chciał już myleć o matce ani powięcać się rozważaniom nad
zagadnieniem
istnienia, bńd nieistnienia miłoci. Sama myl na ten temat wzburzała
niewidoczne potwory
kryjńce się za zasłonń półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że
istnieli tacy jak Henry
MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwajńcy wobec niego
jakieœ uczucia,
ale odsunńł od siebie tę myl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie
mogło mieć znaczenia.
Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdajńc się rozcińgać i odprężać, nie
wyglńdał
zachęcajńco; podwiadomy odruch ostrzegł go o nadchodzńcych,
nieprzyjemnych
wiadomoœciach.
– Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. –
Czy to
co, czego się spodziewałe? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety?
– Mniej więcej odparł Bleys. Chcę możliwie jak najlepszego klimatu
społecznego na
każdym z Nowych wiatów, jakie włńczę w trasę moich przemówień. Miałem
nadzieję
zaczńć od Nowej Ziemi. Ta wiadomoć czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy
cel.
Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcajńcego wrażenia;
wręcz
przeciwnie.
– Wiem, że byłe bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie bez
ogródek odezwał
się Dahno. Przypuszczam, że prędzej czy póniej musiało do tego dojć.
Ale przyjrzyj się
uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a
nie tylko pretekst
do czego, co i tak chciałe zrobić. Jednak zmieniajńc temat mylałem o
tym, co
powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobń
porozmawiać. Dla
twojego własnego dobra...
Umilkł. Rozsunęły się włanie jedne z drzwi prowadzńcych do apartamentu.
Przeszła
przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała
się tuż za progiem.
Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok zmianę
wewnętrznego
nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne
– choć była to
tylko Toni.
– Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? zapytała. Przepraszam. Bleys,
będę w dole,
w holu z rolinnociń.
– Nie, wejd zaprotestował Dahno. Chciałbym, żeby to usłyszała.
Możesz
potwierdzić częć z tego, co powiem.
Spojrzała pytajńco na Bleysa.
– Tak stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać jń o
reakcję jej rodziny,
ale na osobnoci. Dołńcz do nas, Toni.
Umiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie
niemożliwe było nie
umiechnńć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem
wyćwiczonej atletki
– jednń z jej zalet, docenionń przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej
pracę dla siebie, był
fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie
dziesięć lat.
Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny,
odzwierciedlajńcej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewajńco
czarnymi włosami.
Miała drobnokocistń, owalnń twarz, dzięki której, pomimo swoich
rozmiarów, sprawiała
wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Œwiatów
wywodzńcych swoje
korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglńdu. Wybrała
krzesło dryfowe i
usiadła.
– Nie wahaj się odezwać, jeli będziesz uważała, że masz do powiedzenia
coœ za lub
przeciw temu, co zamierzam powiedzieć stwierdził do niej Dahno. Już
od jakiegoœ czasu
zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi.
Skierował uwagę z powrotem na Bleysa.
– Minęły już cztery lata zaczńł od kiedy zatrudniłe mnie do
wyszukiwania, szkolenia
i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji,
na wszystkich
œwiatach, gdzie mamy swoje oddziały. NajwyraŸniej masz plan co do
przyszłego
zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi
szczegółów,
ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coœ, co kiedyœ
powiedziałem,
wróciło wymuszajńc na mnie zmianę planów.
Bleys umiechnńł się.
– Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego.
– Dochodzń do tego wszyscy pełnińcy funkcje publiczne stwierdził Dahno.
– Ale rzecz
w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujńcych
bez znajomoœci
celu. Wszyscy mylń teraz, że zrobię z nich kogo takiego jak ty i
wszyscy stawiajń cię na
piedestale. Spodziewajń się, że okażesz się nowym Królem Arturem
wszystkich œwiatów – a
oni stanń się twoimi Rycerzami Okrńgłego Stołu.
– Właciwie odpowiedział Bleys nie jest to tak bardzo odległe od
tego, co mam
nadzieję osińgnńć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się
najpierw osińgnńć
kontrolę nad częciń Nowych wiatów a przynajmniej czy doć ludzi na
wystarczajńcej
liczbie planet zmieni swoje podejcie i zacznie wierzyć w planowanń
przyszłoć. Jeli będę
mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych
Œwiatach, tak
więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjńć zadania, do których
ich szkoliłeœ. Nadal
będę u władzy to znaczy my będziemy nasza trójka wcińż będziemy
wszystkim
kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie stanń się przywódcami, na
których skierujń się
reflektory kamer. Rozumiecie mnie?
– Może powiedział Dahno. Ucilij to.
– Mówię kontynuował Bleys że chcę, by ludzie na Nowych wiatach
wiedzieli o
mnie, ale nic więcej. Zobaczń mnie na przekazach i nagraniach, oraz do
pewnego stopnia na
żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpoœredni kontakt, jakiego
pragnę. Będń mieli
swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe
przywództwo
powinno przypać Innym, których wyszkoliłe.
– Hmm wydobył z siebie Dahno.
– Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będń mogli zajńć pozycje –
powiedział Bleys. –
Będń pracować dla nas z rzńdami Nowych wiatów będńcych pod naszń
kontrolń, jak
najmniej naruszajńc planetarnń maszynerię. To oni będń widziani jako
kontrolerzy. To jedyny
sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu wiatów. Ale nie różni się
to od tego, co sam
robiłeœ przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca
delegatów Izby, rzńdzńcych
Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni będziemy działać o krok z tyłu to
wszystko.
Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej
odpowiedzi.
– Rozumiesz? zapytał Bleys. Chcę zmienić sposób mylenia ludzi, a
sposób, w jaki
żyjń w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osińgnńć, muszę stać się
raczej Ideń niż
człowiekiem z krwi i koci, osobń widzianń tylko z dystansu rodzajem
mistycznej osoby,
symbolu tego, kim mogń się stać.
– Jeste pewien, że wszystko pójdzie po twojej myli? wolno zapytał
Dahno.
– Tak odpowiedział Bleys.
Patrzył wprost na Dahno.
– Widziałe, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważajńca
większoć
ludzi na Nowych Œwiatach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie
umożliwiło
emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas
ludzie, którzy opuœcili
Starń Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać
dokńd kierujń się w
odleglejszej perspektywie. Teraz jednak majń czas. Fanatycy, Prawdziwi
Wierni, Dorsajowie
i Exotikowie wierzń, że znaleli już swojń przyszłoć i sń z niej
zadowoleni. Ale wszyscy inni
na Nowych wiatach sięgajń ku czemu, czego nie potrafiń dotknńć ani
opisać, ale wiedzń, że
tego chcń – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka
tysięcy lat wiedzieli, że
nadejdzie kiedy przyszłoć, w której będzie można posiadać wszystko co
potrzebne i
upragnione, w której sami będń szczęliwi. Obiecuję im to w mojej wizji
przyszłoci i już
niedługo zauważń,, że na ich planetach sń ludzie kierujńcy ich dokładnie
w kierunku, o
którym mówię. Po prostu.
Przerwał. Dahno wyglńdał na mniej sceptycznego, ale wcińż nie do końca
przekonanego.
Po chwili odezwał się poważnie.
– Ta sprawa ze staniem się symbolem to zawsze było dziwnym i
niebezpiecznym
pomysłem, z którym igrałe powiedział. Skończy się na tym, że nasza
trójka będzie
próbować kierować czym w rodzaju tuzina różnych słoni połńczonych jednń
uprzężń.
Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla
ciebie. Ludzie czasem
zwracajń się przeciw symbolom a kiedy do tego dochodzi, niszczń je. W
każdym razie –
skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w
jaki sposób twoje
przemówienia majń do tego doprowadzić?
– To pierwszy krok... zaczńł Bleys, ale w tej chwili zadwięczała
bransoleta na
nadgarstku Toni. Uniosła jń do ust.
– Tak? zapytała. Słuchała przez chwilę, majńc komunikator ustawiony na
wyciszenie,
tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej częć konwersacji. Proszę
chwilę poczekać.
Spojrzała na Bleysa, dotykajńc równoczenie przełńcznika wyciszajńcego
mikrofon.
– Jest tu kto, kto chce się z tobń spotkać wyjaniła. Zdaje się, że
bardzo na to
naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth
Barbage? Właœnie
wrócił z Harmonii.
– Ja znam stwierdził Dahno. Och, to włanie ta inna sprawa, o której
chciałem z tobń
rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na
planetę. Od jakiegoœ
czasu zajmuję się kontaktami z milicjń na obu naszych œwiatach i znam
tego człowieka. To
Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny chciał z tobń
rozmawiać, a teraz
ma wiadomoć i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać
bezpoœrednio od niego. Nie
chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sńdzi, że znalazł w końcu
Hala Mayne’a –
w oddziale banitów na Harmonii.
– Harmonia! wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal
Mayne nie
wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych œwiatów
„ZaprzyjaŸnionych”, miejscem,
gdzie Inni mieli znaczne wpływy.
– Tak potwierdził Dahno Barbage zdaje się sńdzić, że Mayne jest tam
już od kilku
miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliœmy kopalnie na Coby.
Co więcej, twierdzi,
że sam go widziałe albo powiniene zobaczyć podczas twojej ostatniej
wizyty na
Harmonii cztery miesińce temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz takń
wagę do
odnalezienia tego Mayne’a!
– W takim razie, lepiej niech tu przylń tego oficera powiedział Bleys.
– Choć
wyglńdasz, jakby nie do końca wierzył w te informacje.
– Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie stwierdził Dahno. i nie
chciałem
wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń,
czy będziesz chciał
go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomoć jest już
znana, może
masz rację. Może lepiej będzie, jeœli sam z nim porozmawiasz i go
osńdzisz.
Bleys skinńł głowń, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust.
– Przylijcie go na górę powiedziała.
Rozdział 3
Bleys spojrzał wprost na Dahno.
– Od jak dawna, według Barbagea, jest tu Hal Mayne? zapytał.
– Najwyraniej od kilku miesięcy odpowiedział Dahno. Oczywicie
sprawdzam tę
informację.
Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kńtem oka nadal był w stanie
widzieć mapę
Maynea. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tń sprawń
przez sprawdzanie,
czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewnoœci,
na której z
czarnych kropek oznaczajńcych planety kończy się teraz czerwona linia,
choć ta wydawała się
dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglńdał. Dahno
prawdopodobnie szedł na
pewniaka był bardziej pewien poprawnoci informacji Barbagea, niż
sugerował.
– W każdym razie kontynuował Dahno powinienem dostać odpowied w
cińgu
szeciu dni. Wysłałem list przez Favored of God pamiętasz? Jeden ze
statków kosmicznych,
w których mamy większoć udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale
sń i inne statki
lecńce prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi.
Bleys w zamyleniu pokiwał głowń. Nie tylko pamiętał o Favored, całń
swojń trasę
przemówień chciał odbyć, używajńc tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie
Hala Mayne’a
były ważne na tyle, że warto byłoby opónić trochę podróż, gdyby tylko
miał się czegoœ
dowiedzieć.
– Kiedy Favored wróci i będzie wolny? zapytał.
– Osiem dni odpowiedział Dahno.
Bleys ponownie skinńł. Z całń magiń, do której zdolna była fizyka
przesunięć fazowych,
nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległoœci
międzygwiezdne było
przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane
między
planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie
powinien się
cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiajńcń mu
odbycie
międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano
kiedyœ o
posiadanie sposobu na szybszń komunikację międzygwiezdnń, dajńcego im
przewagę w
międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwoœci.
Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego
statku z
jednego miejsca do drugiego słowo ruszyć nie miało tu tak naprawdę
zastosowania –
całkowicie pomijajńc ograniczenie prędkoci wiatła. Nie tyle
przemieszczano w ten sposób
statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego œrodka
galaktyki.
Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie
szacunkowe
położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na
punkcie docelowym.
Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiœ
błńd, wymagajńcy
ponownych obliczeń, do chwili aż cel był doć blisko, by można było go
osińgnńć zwykłym
napędem.
To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiœ sposób skompensowania czynnika
błędu...
–...Właciwie wracajńc do rzeczywistoci, Bleys usłyszał słowa Dahno
Barbage
twierdzi, że cztery miesińce temu znajdowałe się w jednym pokoju z
Maynem. W każdym
razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba
mi się ten człowiek.
– Zauważyłem powiedział Bleys. Czemu? W swojej pracy lobbysty miałe
do
czynienia z całkiem sporń liczbń Fanatyków – biskupów dzikich kociołów,
którzy zdołali
doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagajńc rzńdzić Zjednoczeniem.
– To prawda zgodził się Dahno. Ale Barbage bije ich wszystkich w
fanatyzmie. Jest
jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoœ chce.
– A więc czego chce tym razem? zapytał Bleys.
– Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a.
Chciałby wybrać
grupę do poszukiwań sporód własnych ludzi stńd, ze Zjednoczenia, a nie
po prostu dostać
władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia
na kolejne
terytoria.
Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozcińgajńc szerokie ramiona.
Jego brńzowe
oczy z uwagń wpatrywały się w Bleysa.
– Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić dodał
– ale
stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobń.
– Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię –
stwierdził Bleys.
Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi,
którzy używali
religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako
standardu do ich oceny.
Nawet gdyby był tego wiadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że
pojawienie się na
Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji
i niechęci oraz
wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek.
– Istniejń ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia mówił
dalej Bleys –
zwłaszcza biorńc pod uwagę zbliżajńce się niezwykle rzadkie wydarzenie,
jakim będń
wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim...
– Proszę podejć, kapitanie niezwykle ostro przerwała mu Toni. Bleys
Ahrens
porozmawia teraz z panem.
Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał
być
Amythem Barbageem, stojńcego tuż za drzwiami windy łńczńcej jego
apartament z
poziomem biurowym. Najwyraniej stał tam wystarczajńco długo, by słyszeć
ostatnie słowa
Bleysa. Prawdopodobnie nawet doć długo, by podsłuchać opinię Dahno na
swój temat.
Podszedł z nieruchomń twarzń; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej
budowy, odrobinę
wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny
mundur milicji – jak
nazywano na obu Zaprzyjanionych wiatach paramilitarne siły policyjne.
Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzńcemu
Barbageowi. Był doć
młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i doć niezwykły, by
wzbudzać
zainteresowanie.
Stanńł wyprostowany niczym kij, wywołujńc w pierwszej chwili wrażenie
młodej i chudej
osoby usilnie starajńcej się dobrze wyglńdać – lecz z miernym efektem.
Drugie spojrzenie
powiedziało Bleysowi co więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był
drapieżnik, bardzo
niebezpieczny.
Twarz Barbagea była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz
wychudzonej. Włosy i
brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany.
Dla kontrastu
twarz miał gładko ogolonń, a cerę tak jasnń, że wyglńdała, jakby zbladł z
przejęcia.
Pod ciemnymi brwiami oczy Barbagea płonęły słabym wiatłem, jak ogniste
opale tego
samego koloru. Jego usta stanowiły prostń linię, jakby wargi zostały
mocno cinięte między
wńskim nosem od góry i wńskń, lecz kanciastń szczękń od dołu. Podszedł
bezpoœrednio do
Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego
twarzy nie
rysowały się żadne uczucia, może oprócz czego, co można by okrelić jako
agresywna
grzecznoć. Nie było to dalekie od pogardy.
Bleys pomylał, że rzeczywicie mogła być to pogarda. Jako fanatyk,
Barbage zapewne
uważał się za Bożego Wybrańca prawdopodobnie wybranego spomiędzy
wybranych.
Oznaczało to, że wszyscy inni, automatycznie byli czymœ gorszym od niego,
niezależnie od
zajmowanych wieckich stanowisk, potęgi czy władzy.
Zatrzymał się przed Bleysem.
– Czynisz mi zaszczyt, udzielajńc widzenia, Nauczycielu odezwał się.
– Wydaje mi się, że widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii –
stwierdził Bleys.
– Jesteœ funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo
przeniesionym
na Harmonię?
– Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia,
której jestem
członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na
ochotnika, by poszerzyć
swoje dowiadczenie i użytecznoć dla milicji i Boga. Twojapamięć jest
równie wspaniała
jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałe mnie zaledwie przez chwilę,
kiedy
doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować.
Przemówiłeœ do
nich, a oni odeszli nie odrzucajńc już Boga, lecz powracajńc na cieżkę
prawoci. Choć
najwyraniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w
innym wypadku nie
spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandń przestępców w
górach,
gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów.
– Tak powiedział Bleys. Nie jestem zaskoczony, że znalazłe Hala
Mayne z banitami,
Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem.
– Szatan ma go w swoich szponach owiadczył Barbage.
– Bez wńtpienia potwierdził Bleys. Ale wracajńc do obecnej sytuacji.
Wezwałem cię,
bo chciałem się upewnić, że rozumiesz powody mojej decyzji.
Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia
Barbagea zdradziło,
że zauważył tę zmianę.
Bleys mówił dalej.
– Oczywiœcie spodziewałe się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań
Hala Mayne
i chcę, żeby włanie tak zrobił. Na ile pewien jeste, że rozpoznasz go,
kiedy znów się z nim
spotkasz?
– Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu
który artysta
stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do
obecnego wieku. A
teraz widziałem go już dwukrotnie przerwał jedynie na chwilę.
– Teraz za kontynuował mam dowody, że przebywa z częciń z tych
Porzuconych
przez Boga, okreœlajńcych się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów
rozkwitłych w opozycji
do Izby Rzńdzńcej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy
tutaj.
Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez częć
ultrareligijnych
ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak
nie było. Zamiast
tego sprawiała, że zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania
zwykłych ludzkich uczuć
i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w naprężeniu
przez jakieœ
wewnętrzne napięcie, tak że dwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty
rzemień.
– Ale ty, Nauczycielu podsumował będziesz mi towarzyszył na Harmonii?
– W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ powiedział Bleys. Pora
przypływu
stosownie schwytana, wiedzie do szczęœcia...
– Nauczycielu? W oczach Barbagea zapłonńł nagle ogień. Zacytowałe
nieznane mi
pismo. Nie jest to także znane przysłowie.
– To nie biblia, Amyth wyjanił Bleys. To cytat ze wieckich pism
niezwykłego
pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat
temu. Napisał je w
starej angielszczynie, nie we współczesnym basicu. Oznaczajń one, że nie
polecę z tobń na
Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobń list ode mnie do
milicji z Harmonii, w
którym napiszę, że przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do
której z grup oporu
– to jest, oddziału bandytów dołńczył Hal Mayne?
– Jeszcze nie, Nauczycielu odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do
zwykłego
stanu. Ale znajdę kogo, kto posiada tę wiedzę a dokonałbym tego
znacznie szybciej,
majńc własnych ludzi.
– Być może stwierdził Bleys i mylę, że byłoby możliwe zdobycie
pozwolenia na
zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeœli Arcybiskup Zjednoczenia McKae
wygra na
Harmonii zbliżajńce się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat
Najstarszym,
rzńdzńcym obiema naszymi planetami. Jednak jeli zorganizuję dla ciebie
takie dowództwo,
teraz albo nawet potem, obawiam się, że lokalni dowódcy milicji na
Harmonii będń aż nadto
chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będń ci pomagać.
Chcę, żeby
podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Mylę Amyth, że na dłuższń metę
zaoszczędzi nam to
czasu, jeli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyœ
mieć do
dyspozycji własnych ludzi. Sńdzę jednak, że w tym przypadku odpowiedŸ
brzmi – nie.
Twarz Barbagea nie zdradzała żadnych uczuć.
– Jeli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, że
tyœ jest
władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z
lokalnych milicji.
Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień.
Również...
Słowa Barbagea zostały przerwane przez rozbrzmiewajńcy w pomieszczeniu
pojedynczy
dzwonek.
– O co chodzi? zapytał Dahno.
– Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o
nazwisku Henry
MacLean? był to głos recepcjonisty siedzńcego jakie czterdzieci
pięter niżej, w budynku
mieszczńcym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju
za wyjńtkiem
Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami.
– Wuj Henry! Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uwiadomił
sobie, że w
jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do
kontynuowania ze zwykłym
entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właœnie tym, przypadkowymi
odwiedzinami z
okazji wizyty Henry’ego w mieœcie.
– Wylij go na górę zarzńdził Bleys. Prywatnń windń do mojego
apartamentu.
– Już jedzie, Bleysie Ahrens po krótkiej chwili zabrzmiał głos
recepcjonisty. Dziękuję
za wytyczne.
Bleys zwrócił się do Dahno.
– Wuj Henry! powiedział. Wiedziałe, że wybiera się do miasta?
– Nie. Dahno potrzńsnńł głowń. Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe,
czy zabrał
ze sobń rodzinę?
– Recepcjonista nic o tym nic wspominał...
Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków
wznoszńcych
zatrzymał się na równi z podłogń apartamentu. Zszedł z niego Henry,
wchodzńc do
pomieszczenia z walizkń w ręku. Drzwi znów się zamknęły.
– Wujku! wykrzyknńł Bleys. Jeste sam? Gdzie jest rodzina?
– Przywieli mnie tu o wicie odpowiedział Henry. Już od kilku godzin
powinni być z
powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobń.
– O wicie, wuju? odezwał się Dahno. Tu, do miasta? A ty zjawiasz się
u nas dopiero
teraz?
– Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych powiedział Henry.
Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym owiadczeniu nie brzmiał ani trochę
inaczej niż ten
zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swojń walizkę.
– Ale widzę, że jestecie teraz zajęci?
– Nie zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno
wyminęli
Barbagea i stanęli na wycińgnięcie ręki od Henryego. Barbage obrócił
się tylko, by patrzeć
na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ciskać
ktokolwiek poza
wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak
sposób w jaki stali
koło niego, emanował uczuciem. Jeli chodzi o Henryego był całkowicie
spokojny i
opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, że wcale
nie musi
patrzeć w górę na Bleysa i Dahno.
– Nie powiedział Bleys a jeli byłyby to interesy, to i tak mogłyby
poczekać. Ale co
masz na myli, wuju, mówińc, że zamierzasz zostać?
– Właœnie to – oœwiadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na
Amytha
Barbagea. Jestecie pewni, że nie macie żadnych spraw z tń dwójkń?
– Interesy zostały już załatwione powiedział Bleys. Nie spotkałe
jeszcze Toni,
wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka albo lewa, jeli zechcesz prawń
nazwać Dahno.
Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejd tutaj i usińd.
Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje
miejsca. Henry
poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojńc w
milczeniu nie dalej
niż na wycińgnięcie ręki od Henryego, a Toni wcińż znajdowała się przy
œciennej mapie.
– Siedziałem większoć ranka powiedział Henry. Po tym, jak Joshua z
resztń
przywieŸli mnie tutaj...
– Oni też powinni byli zostać stwierdził Bleys.
– Joshua ma pracę na farmie odpowiedział Henry tak samo jak Ruth.
Nawet dzieci
majń swoje obowińzki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić,
ale Joshua tego
chciał.
– Oczywicie wujku zgodził się Bleys.Razem z Dahno siedzieli na swoich
wysokich
dryfach, patrzńc na Henryego. Powiedz nam, co cię tu sprowadza.
– Przybyłem kierowany mojń miłociń do ciebie, Bleys owiadczył Henry.
– Nie
zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeœ w ręce
Szatana i być może
tylko ja mogę utrzymać cię przy życiu do chwili, kiedy się ockniesz.
Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy.
Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomylał z gorzkń
ironiń; ale nie
wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za
porażkę w
pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga.
– Wszyscy jestemy w rękach Szatana, wujku powiedział zamiast tego na
głos.
– Nie zaprzeczył Henry. Ja nie jestem...
Rzucił krótkie spojrzenie na Barbagea, jakby to było wszystko, czego
potrzebował.
–...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym
pojmowaniu
Boga. A ja...
– Jak miesz! eksplodował Barbage, robińc krok naprzód. Mówić, że Ja
mylę się w
oczach Boga – i że Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To
bluŸnierstwo!
Wezmę cię...
– Barbage odezwał się Bleys.
Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright Ń 1994 by Gordon R. Dickson Copyright Ń 2003 for the Polish translation Rozdział l Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadziecia lat spędził zakopany pod ziemiń. Kiedy wsunńł magazynek do grubej rękojeci, zauważył, że kostki prawej dłoni bielejń w kurczowym chwycie, a lewń rękń podpiera go od dołu jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonńcych budynków – i trafiony seriń igieł w gardło, umierajńcy milicjant. Błagajńcy gestem, by połńczył mu dłonie i oddał ostatniń przed mierciń posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złńczonych dłoni o brzeg stołu. – Boże rozpoczńł modlitwę on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua i jak Will, przebywajńcy w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłńczył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburń do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę póŸniej, przed wyjœciem, Henry zatrzymał się w pogrńżonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokńd się wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha. Potem bezdwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejœcia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykajńc za sobń drzwi. Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się koniec krótkiej wiosny, oddzielajńcej na Harmonii, krńżńcej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długń, deszczowń zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojńc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia.
Œwit był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. wiatło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkrelać i uwypuklać, nadajńc dziwne wrażenie trójwymiarowoœci. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużń, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraŸnie rysowały się na niej sterczńce tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi żyłkami, stanowińce plagę ich pól. W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o œwicie i sylwetka jego szczupłego, żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzajńca poczńtki wieku œredniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat. Wyróżniał się tylko białń koszulń, beretem i zawińzanym pod szyjń czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjcie do kocioła. Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brńzowego plastiku. Odstawił jń na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunńć nogawki do cholew sięgajńcych nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i opucił podwórze, przechodzńc pozbawionń poręczy kładkń nad przydrożnym rowem, skręcajńc na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjńce w nocy wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologicznń pomagały utrzymać pasożyty owadów. Jednak rolinnoć wokół składała się niemal wyłńcznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielńce pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkoci. Tylko wzdłuż drogi, którń szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roœlin tej planety. Nazywano je Modlńcymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle że miały grubń, białń korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominajńce wiece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach
pnia, by po jakich czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym œwietle przedwitu rzucały widmowe, niewyrane cienie, wycińgajńce się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejciu niewiele ponad kilometra minńł mały kociół, do którego przez wszystkie te lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał porannń mszę dla wszystkich członków wiejskiej społecznoci, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w nabożeństwie. Stanńł teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem Powitajmy dzień! Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania Bożego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pień przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmińcy głos Gregga, niesamowicie potężny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. Słowa wyranie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaœ nie cofnńł ręki, w której trzymał oszczep. Na dwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia ale nie usłyszał poczńtku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżajńcego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliżajńcy się pojazd. Odstawił walizkę i stanńł, czekajńc. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już przybrudzony pyłem z drogi, choć był wieżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłńczono dmuchawy tworzńce poduszkę powietrznń unoszńcń go w powietrzu. Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójkń jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drńżku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy teraz też jedyny syn. Will, młodszy z
chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rzńd Zjednoczenia. Joshua wcisnńł klawisz otwierajńcy przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielajńcń ich niewielkń odległoć. Jego kwadratowń twarz pod brńzowymi włosami przepełniało nieszczęœcie. – Czemu? zapytał. – Napisałem wam czemu spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. Wyjaniłem wam w licie, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistń twarz Joshuy, brńzowe włosy i masywnń sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje powiedział Henry ciszej. Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i dzieci. Potrafisz zajńć się farmń równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! odezwał się Joshua. Ma pienińdze i władzę. Jak może cię potrzebować bardziej niż my? – Twoje życie jest bezpieczne stwierdził Henry. Jako mńż i ojciec, z farmń, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze sń bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczńcych duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojńcego przed sobń szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli przewitujńcej w brńzowych włosach. Wcińż silny. Wcińż pewien. – Mielimy nadzieję, że zawsze będziesz z nami powiedział, z głosem łamińcym się na „nami. Ze mnń, Ruth iwnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi odpowiedział Henry. Wiesz, że duchem i miłociń zawsze będę z wami. Przez dłuższń chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszajńc ojca do samochodu. – Wybierałe się piechotń? zapytał szorstko. Zamierzałe przejć całń drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. –
Poduszkowiec należy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknńł drzwi, ponownie uruchamiajńc poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterujńcym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknńł jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzńcych na tylnych siedzeniach wnuków. – Moje dzieci powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Ucisnńł ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem ciemniejń do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalajńc, by czas przemijał, aż nagle pogrńżyli się w mroku, gdy automatycznie ciemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i wieciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł powiedział do nich cicho, jeszcze raz ucisnńł, potem pucił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie œciemniała prawie do czerni, za wyjńtkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani œwiecńcej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaniało niebo nad nimi. – Wszystko w porzńdku stwierdził Joshua. Jestemy już na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierujńc się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobń i zaczńł w nim grzebać. Po chwili znalazł i wycińgnńł jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknńł schowek i wsunńł długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępujńc miejsca trójwymiarowemu
obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiajńc, wysoki, młody i bardzo przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henryego, z opadajńcń z ramion czarnń pelerynń o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia. – Możecie mówić o mnie Bleys przemówił młodzieniec głębokim, dwięcznym barytonem, potrafińcym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrńzowe, że prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrńzowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za żadnym kociołem odezwał się dziwniezapadajńcym w pamięć, przykuwajńcym uwagę głosem żadnń partiń politycznń czy wyznaniem. Jeli mam się jakoœ okrelić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkoci i martwińcym się jej przyszłociń... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniajńc kabinę, więżńc siedzńcń tam pińtkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomoci przesłania i osoby przemawiajńcego. Tylko Joshua zauważył, zerkajńc przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i twardoci białoniebieskich kamieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krńżył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne œwiatło dnia, który wstał nad farmń, wieciło przez przeszklonń cianę jego apartamentu pod kńtem typowym dla wczesnego przedpołudnia. Stanowińca jego znak firmowy czarna peleryna ze szkarłatnń podszewkń leżała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krzele antycznej, drukowanej ksińżki o faunie latajńcej Starej Ziemi, odsłaniajńc jedynie obraz polujńcego sokoła białozora, z głowń skierowanń na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczńł chodzić, podœwiadomie zaczńł stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie szeciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wńskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem
pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępnń przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce doć dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanńł przed decyzjń dotyczńcń wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie możliwoci. Mógł przeżyć swój czas z ludzkociń w jej obecnej formie, pozwalajńc na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysińce godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnacie lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henryego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzńcym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uwiadamiajńc sobie swojń niesamowitń samotnoć i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na szesnastu wiatach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia. Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wcińż żywej nadziei na należenie do czegoœ, Bleys próbował odnaleć przyszłoć w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społecznoć farmerów zgromadzonych wokół kocioła, którego członkiem był również Henry wygnała go, odszedł z radociń i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem kiedy będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotnń drogę, którń wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uwiadomił to sobie już te siedem lat temu i zajńł się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osińgniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje możliwoci sięgnięcia ponad tń przepaciń potrzebował błyszczńcego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoœ wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczńcym okiem. Tak...
Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. Żeglarz przeparł swń wolę. To włanie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysińce godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznajńc, że każda opanowana umiejętnoć przysuwała go bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właœnie, z paroma drobnymi wyjńtkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętnoć ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleć jedynie w walce. Aby jń posińć, musi opucić Zjednoczenie i podjńć działania na innych Młodszych Œwiatach. Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak co go powstrzymywało, co ledwie wyczuwanego, lecz dajńcego pewnoć ostrzegajńc. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dajńcy się odeprzeć sygnał z czegoœ, co zawsze okrelał jako tył umysłu”. To okrelenie tkwiło w nim, odkńd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie częœci. Jedna płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysokń przegrodń bez drzwi, jasna, widoczna i dajńca się sprawdzić. Za przegrodń znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potężnej, półprzejrzystej œciany czy ekranu – czegoœ w rodzaju błony, doć cienkiej, by dało się przez niń co zobaczyć, jakby za niń znajdowało się œwiatło. Wydawało mu się, że w wietle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów, przesyłajńcych czasem wiadomoœci do jasnego pokoju z przodu. W jaki sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeli pozwoli zmusić się do życia tylko w tej małej częci na przedzie, z wygaszonym wiatłem za przegrodń odcinajńc to, czego mógłby się stamtńd nauczyć jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnńć jakoœ przez półprzejrzystń błonę. Chciał znaleć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potężnej
maszynerii i zmusić jń do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłoci żyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych specjalnoœci œcińganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jakń był jej syn, starł się kiedy łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, że czuje działanie podœwiadomoœci. – Nikt nie może czuć działania swojej podwiadomoci poważnie wyjanił medyk, udzielajńc następnie wyjanienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak włanie być musi. Bleys, majńc pięć lat, był zbyt mńdry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wczeniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyœ autora – przyjaciela i goœcia, czasowego jak wszystkie znajomoœci jego matki – wspominajńcego, że po latach pisania pracował, nad scenami z ksińżki, którń tworzył nawet we nie, dosłownie odtwarzajńc i kierujńc akcjń swoich postaci. Również w swoich lekturach bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat natknńł się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesińcach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, że przynił mu się wńż z ogonem w paszczy, a budzńc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiœcie! To piercień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikujńcego swoje dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doœwiadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło. Teraz włanie podwiadomoć przekazywała mu jasnń wiadomoć Jeszcze nie teraz. Wcińż czego mu brakowało. Co, co przeoczył, nie zauważył może o czym zapomniał, albo jeszcze nie osińgnńł. W umyle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatajńcych swój wzór. Powiedział sobie, że może odczuwał włanie cinienie tego wzoru. Jednak niezależnie odtego czy była to wiadomoć, czy cinienie po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne ten
nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunńł od siebie tę odpowiedŸ. W głębi duszy zapragnńł, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z niń o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kim otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliższa zaufania. Minęło już ponad pięć lat, od kiedy jń spotkał trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z niń o tego rodzaju troskach nawet nie po to, by dostać od niej jakń pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porzńdkował chaos w swoim umyœle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukajńca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak œwiadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych œwiatów Zaprzyjanionych; mieszkańcy tej wczenie zasiedlonej planety, po stuleciach wcińż niewiele posiadajńcy, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniajńce się ani na jotę. Podńżali własnymi cieżkami Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyœleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnńł rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogo rozumiejńcego, komu można byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomylał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, że będzie chciał podsunńć mu własne idee naruszajńc tym samym swobodnń pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszonń na nadgarstku bransoletę i wcisnńł przycisk otwierajńcy prywatne połńczenie z Dahno. – Dahno? Jego dwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteœ? – Pod tobń, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z niń widzieć.
– Czytasz moje myœli? – Czasami odpowiedział Dahno i powiem ci od razu, jeli tylko pojawiń się jakieœ wiadomoœci na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłby się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeli zszedłby do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura odpowiedział Bleys. Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapń podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewajńco przypomina mi to salon. Coœ jeszcze? – Nic stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobń porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesujńca poczta. I tak włanie miałem przyjć z tym na górę, ponieważ jest jeszcze co, o czym już od jakiego czasu chciałem z tobń prywatnie porozmawiać. Masz co przeciw temu, żebym tam przyszedł? – PrzyjdŸ. – W porzńdku. Muszę tylko skończyć pewnń sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłńczył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzńcy z dowolnń wieciń czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu mylami galopujńcymi w poœcigu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajńł miejsce na jednym z wyciełanych foteli dryfowych, unoszńcym się dostatecznie wysoko nad podłogń, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to ciało. Wcińż prawie bolenie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł już rzucił się ku rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne. Ideę tę zawsze nazywał Wzorem historycznym i liczył na niń w swoich planach przekształcenia przyszłoci rasy ludzkiej. W wyobrani widział go zawsze jako jasnń, wielokolorowń wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatajńcym się, cińgłym wńtkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób żyjńcych w danej
chwili, tak że pracujńc razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. Już na poczńtku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwń szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale również ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzńcy ze znacznie wczeœniejszych czasów list Œw. Pawła do Koryntian pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanacie do trzydzieœci jeden – fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Kocioła chrzecijańskiego. A nawet wczeœniej, w pierwszym wieku przed naszń erń, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jeste wreszcie stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzńcego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radonie porzucajńc rozważania nad Wzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potężnym ciałem częciowo zasłaniajńc szerokń na całń cianę mapę Mayne’a, o której wspominał wczeœniej, z czerwonń liniń wskazujńcń to, co wiedzieli jak dotńd o ruchach Hala Maynea między Młodszymi Œwiatami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięœniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Maynea, którń częciowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozcińgała przez Nowń Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili lad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właœcicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była możliwoć podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnoœnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do znalezienia. Już od jakiegoœ czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał koniecznoć odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwnń historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgajńc głowń prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa.
– Poczta kosmiczna odezwał się, siadajńc prywatna, tajna wiadomoć od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie należńcy do Klubu Prezesów, przekazał jej, że Prezesi musiało się to stać za zgodń Mistrzów Gildii – podpisali włanie kontrakt na skalę planetarnń z Cassidń i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów używajńcych lewitacji magnetycznej. – Ach stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarnń, wymuszajńcy prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zaczńć swojń pracę. Dobra wiadomoć. Dahno leniwie rozcińgnńł swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spińł się, nagle czujny. Siedzńcy przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowińcy dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistń wolnoć. Nie bogactwo czy władzę – miał je nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To włanie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak że Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wczeœniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym, błyskotliwym umysłem skupiajńcym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie wkroczy w żadnń pułapkę mogńcń ograniczyć tę cenionń wolnoć i pozostajńcy na wycińgnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogńcej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynacie lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat póŸniej Bleys miał zaledwie jedenaœcie, kiedy bardziej œwiadomie i na zimno zaaranżował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wńtpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielńcń ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknńć. I nikt nie mógł dotknńć jego. Bleysowi zdawało się, że wcińż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno
odczuwać straty, kiedy póniej uwiadomił sobie, że nie jest już kochany; że był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jednń zabawkń czy kawałkiem kosztownej biżuterii. Nie chciał już myleć o matce ani powięcać się rozważaniom nad zagadnieniem istnienia, bńd nieistnienia miłoci. Sama myl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjńce się za zasłonń półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwajńcy wobec niego jakieœ uczucia, ale odsunńł od siebie tę myl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdajńc się rozcińgać i odprężać, nie wyglńdał zachęcajńco; podwiadomy odruch ostrzegł go o nadchodzńcych, nieprzyjemnych wiadomoœciach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to co, czego się spodziewałe? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej odparł Bleys. Chcę możliwie jak najlepszego klimatu społecznego na każdym z Nowych wiatów, jakie włńczę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zaczńć od Nowej Ziemi. Ta wiadomoć czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcajńcego wrażenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, że byłe bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie bez ogródek odezwał się Dahno. Przypuszczam, że prędzej czy póniej musiało do tego dojć. Ale przyjrzyj się uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a nie tylko pretekst do czego, co i tak chciałe zrobić. Jednak zmieniajńc temat mylałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobń porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się włanie jedne z drzwi prowadzńcych do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuż za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? zapytała. Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z rolinnociń.
– Nie, wejd zaprotestował Dahno. Chciałbym, żeby to usłyszała. Możesz potwierdzić częć z tego, co powiem. Spojrzała pytajńco na Bleysa. – Tak stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać jń o reakcję jej rodziny, ale na osobnoci. Dołńcz do nas, Toni. Umiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemożliwe było nie umiechnńć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jednń z jej zalet, docenionń przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlajńcej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewajńco czarnymi włosami. Miała drobnokocistń, owalnń twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Œwiatów wywodzńcych swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglńdu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeli będziesz uważała, że masz do powiedzenia coœ za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć stwierdził do niej Dahno. Już od jakiegoœ czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły już cztery lata zaczńł od kiedy zatrudniłe mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich œwiatach, gdzie mamy swoje oddziały. NajwyraŸniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi szczegółów, ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coœ, co kiedyœ powiedziałem, wróciło wymuszajńc na mnie zmianę planów. Bleys umiechnńł się. – Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzń do tego wszyscy pełnińcy funkcje publiczne stwierdził Dahno. – Ale rzecz w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujńcych bez znajomoœci celu. Wszyscy mylń teraz, że zrobię z nich kogo takiego jak ty i wszyscy stawiajń cię na piedestale. Spodziewajń się, że okażesz się nowym Królem Arturem wszystkich œwiatów – a oni stanń się twoimi Rycerzami Okrńgłego Stołu.
– Właciwie odpowiedział Bleys nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osińgnńć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się najpierw osińgnńć kontrolę nad częciń Nowych wiatów a przynajmniej czy doć ludzi na wystarczajńcej liczbie planet zmieni swoje podejcie i zacznie wierzyć w planowanń przyszłoć. Jeli będę mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Œwiatach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjńć zadania, do których ich szkoliłeœ. Nadal będę u władzy to znaczy my będziemy nasza trójka wcińż będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie stanń się przywódcami, na których skierujń się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – Może powiedział Dahno. Ucilij to. – Mówię kontynuował Bleys że chcę, by ludzie na Nowych wiatach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczń mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpoœredni kontakt, jakiego pragnę. Będń mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypać Innym, których wyszkoliłe. – Hmm wydobył z siebie Dahno. – Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będń mogli zajńć pozycje – powiedział Bleys. – Będń pracować dla nas z rzńdami Nowych wiatów będńcych pod naszń kontrolń, jak najmniej naruszajńc planetarnń maszynerię. To oni będń widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu wiatów. Ale nie różni się to od tego, co sam robiłeœ przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rzńdzńcych Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni będziemy działać o krok z tyłu to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? zapytał Bleys. Chcę zmienić sposób mylenia ludzi, a sposób, w jaki żyjń w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osińgnńć, muszę stać się raczej Ideń niż człowiekiem z krwi i koci, osobń widzianń tylko z dystansu rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogń się stać. – Jeste pewien, że wszystko pójdzie po twojej myli? wolno zapytał Dahno. – Tak odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno.
– Widziałe, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważajńca większoć ludzi na Nowych Œwiatach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umożliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuœcili Starń Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać dokńd kierujń się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak majń czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzń, że znaleli już swojń przyszłoć i sń z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych wiatach sięgajń ku czemu, czego nie potrafiń dotknńć ani opisać, ale wiedzń, że tego chcń – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, że nadejdzie kiedy przyszłoć, w której będzie można posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będń szczęliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłoci i już niedługo zauważń,, że na ich planetach sń ludzie kierujńcy ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglńdał na mniej sceptycznego, ale wcińż nie do końca przekonanego. Po chwili odezwał się poważnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałe powiedział. Skończy się na tym, że nasza trójka będzie próbować kierować czym w rodzaju tuzina różnych słoni połńczonych jednń uprzężń. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracajń się przeciw symbolom a kiedy do tego dochodzi, niszczń je. W każdym razie – skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia majń do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... zaczńł Bleys, ale w tej chwili zadwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła jń do ust. – Tak? zapytała. Słuchała przez chwilę, majńc komunikator ustawiony na wyciszenie, tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej częć konwersacji. Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykajńc równoczenie przełńcznika wyciszajńcego mikrofon. – Jest tu kto, kto chce się z tobń spotkać wyjaniła. Zdaje się, że bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właœnie wrócił z Harmonii.
– Ja znam stwierdził Dahno. Och, to włanie ta inna sprawa, o której chciałem z tobń rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoœ czasu zajmuję się kontaktami z milicjń na obu naszych œwiatach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny chciał z tobń rozmawiać, a teraz ma wiadomoć i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać bezpoœrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sńdzi, że znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych œwiatów „ZaprzyjaŸnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak potwierdził Dahno Barbage zdaje się sńdzić, że Mayne jest tam już od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliœmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, że sam go widziałe albo powiniene zobaczyć podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesińce temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz takń wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przylń tego oficera powiedział Bleys. – Choć wyglńdasz, jakby nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie stwierdził Dahno. i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomoć jest już znana, może masz rację. Może lepiej będzie, jeœli sam z nim porozmawiasz i go osńdzisz. Bleys skinńł głowń, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przylijcie go na górę powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbagea, jest tu Hal Mayne? zapytał. – Najwyraniej od kilku miesięcy odpowiedział Dahno. Oczywicie sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kńtem oka nadal był w stanie widzieć mapę Maynea. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tń sprawń przez sprawdzanie,
czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewnoœci, na której z czarnych kropek oznaczajńcych planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglńdał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka był bardziej pewien poprawnoci informacji Barbagea, niż sugerował. – W każdym razie kontynuował Dahno powinienem dostać odpowied w cińgu szeciu dni. Wysłałem list przez Favored of God pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większoć udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale sń i inne statki lecńce prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyleniu pokiwał głowń. Nie tylko pamiętał o Favored, całń swojń trasę przemówień chciał odbyć, używajńc tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były ważne na tyle, że warto byłoby opónić trochę podróż, gdyby tylko miał się czegoœ dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? zapytał. – Osiem dni odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinńł. Z całń magiń, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległoœci międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiajńcń mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyœ o posiadanie sposobu na szybszń komunikację międzygwiezdnń, dajńcego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwoœci. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego statku z jednego miejsca do drugiego słowo ruszyć nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijajńc ograniczenie prędkoci wiatła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego œrodka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiœ błńd, wymagajńcy
ponownych obliczeń, do chwili aż cel był doć blisko, by można było go osińgnńć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiœ sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właciwie wracajńc do rzeczywistoci, Bleys usłyszał słowa Dahno Barbage twierdzi, że cztery miesińce temu znajdowałe się w jednym pokoju z Maynem. W każdym razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – Zauważyłem powiedział Bleys. Czemu? W swojej pracy lobbysty miałe do czynienia z całkiem sporń liczbń Fanatyków – biskupów dzikich kociołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagajńc rzńdzić Zjednoczeniem. – To prawda zgodził się Dahno. Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoœ chce. – A więc czego chce tym razem? zapytał Bleys. – Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań sporód własnych ludzi stńd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozcińgajńc szerokie ramiona. Jego brńzowe oczy z uwagń wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić dodał – ale stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobń. – Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy używali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego wiadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istniejń ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorńc pod uwagę zbliżajńce się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będń wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejć, kapitanie niezwykle ostro przerwała mu Toni. Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał być
Amythem Barbageem, stojńcego tuż za drzwiami windy łńczńcej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraniej stał tam wystarczajńco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet doć długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomń twarzń; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjanionych wiatach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzńcemu Barbageowi. Był doć młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i doć niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanńł wyprostowany niczym kij, wywołujńc w pierwszej chwili wrażenie młodej i chudej osoby usilnie starajńcej się dobrze wyglńdać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi co więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był drapieżnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbagea była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogolonń, a cerę tak jasnń, że wyglńdała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbagea płonęły słabym wiatłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostń linię, jakby wargi zostały mocno cinięte między wńskim nosem od góry i wńskń, lecz kanciastń szczękń od dołu. Podszedł bezpoœrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia, może oprócz czego, co można by okrelić jako agresywna grzecznoć. Nie było to dalekie od pogardy. Bleys pomylał, że rzeczywicie mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uważał się za Bożego Wybrańca prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych. Oznaczało to, że wszyscy inni, automatycznie byli czymœ gorszym od niego, niezależnie od zajmowanych wieckich stanowisk, potęgi czy władzy. Zatrzymał się przed Bleysem. – Czynisz mi zaszczyt, udzielajńc widzenia, Nauczycielu odezwał się. – Wydaje mi się, że widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys. – Jesteœ funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonię?
– Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć swoje dowiadczenie i użytecznoć dla milicji i Boga. Twojapamięć jest równie wspaniała jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałe mnie zaledwie przez chwilę, kiedy doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeœ do nich, a oni odeszli nie odrzucajńc już Boga, lecz powracajńc na cieżkę prawoci. Choć najwyraniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandń przestępców w górach, gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów. – Tak powiedział Bleys. Nie jestem zaskoczony, że znalazłe Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem. – Szatan ma go w swoich szponach owiadczył Barbage. – Bez wńtpienia potwierdził Bleys. Ale wracajńc do obecnej sytuacji. Wezwałem cię, bo chciałem się upewnić, że rozumiesz powody mojej decyzji. Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbagea zdradziło, że zauważył tę zmianę. Bleys mówił dalej. – Oczywiœcie spodziewałe się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne i chcę, żeby włanie tak zrobił. Na ile pewien jeste, że rozpoznasz go, kiedy znów się z nim spotkasz? – Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widziałem go już dwukrotnie przerwał jedynie na chwilę. – Teraz za kontynuował mam dowody, że przebywa z częciń z tych Porzuconych przez Boga, okreœlajńcych się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji do Izby Rzńdzńcej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez częć ultrareligijnych ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast tego sprawiała, że zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w naprężeniu przez jakieœ wewnętrzne napięcie, tak że dwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień.
– Ale ty, Nauczycielu podsumował będziesz mi towarzyszył na Harmonii? – W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ powiedział Bleys. Pora przypływu stosownie schwytana, wiedzie do szczęœcia... – Nauczycielu? W oczach Barbagea zapłonńł nagle ogień. Zacytowałe nieznane mi pismo. Nie jest to także znane przysłowie. – To nie biblia, Amyth wyjanił Bleys. To cytat ze wieckich pism niezwykłego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w starej angielszczynie, nie we współczesnym basicu. Oznaczajń one, że nie polecę z tobń na Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobń list ode mnie do milicji z Harmonii, w którym napiszę, że przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu – to jest, oddziału bandytów dołńczył Hal Mayne? – Jeszcze nie, Nauczycielu odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego stanu. Ale znajdę kogo, kto posiada tę wiedzę a dokonałbym tego znacznie szybciej, majńc własnych ludzi. – Być może stwierdził Bleys i mylę, że byłoby możliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeœli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zbliżajńce się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rzńdzńcym obiema naszymi planetami. Jednak jeli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo, teraz albo nawet potem, obawiam się, że lokalni dowódcy milicji na Harmonii będń aż nadto chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będń ci pomagać. Chcę, żeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Mylę Amyth, że na dłuższń metę zaoszczędzi nam to czasu, jeli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyœ mieć do dyspozycji własnych ludzi. Sńdzę jednak, że w tym przypadku odpowiedŸ brzmi – nie. Twarz Barbagea nie zdradzała żadnych uczuć. – Jeli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, że tyœ jest władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji. Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. Również... Słowa Barbagea zostały przerwane przez rozbrzmiewajńcy w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. – O co chodzi? zapytał Dahno. – Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry
MacLean? był to głos recepcjonisty siedzńcego jakie czterdzieci pięter niżej, w budynku mieszczńcym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjńtkiem Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami. – Wuj Henry! Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uwiadomił sobie, że w jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właœnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry’ego w mieœcie. – Wylij go na górę zarzńdził Bleys. Prywatnń windń do mojego apartamentu. – Już jedzie, Bleysie Ahrens po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. Dziękuję za wytyczne. Bleys zwrócił się do Dahno. – Wuj Henry! powiedział. Wiedziałe, że wybiera się do miasta? – Nie. Dahno potrzńsnńł głowń. Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał ze sobń rodzinę? – Recepcjonista nic o tym nic wspominał... Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszńcych zatrzymał się na równi z podłogń apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodzńc do pomieszczenia z walizkń w ręku. Drzwi znów się zamknęły. – Wujku! wykrzyknńł Bleys. Jeste sam? Gdzie jest rodzina? – Przywieli mnie tu o wicie odpowiedział Henry. Już od kilku godzin powinni być z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobń. – O wicie, wuju? odezwał się Dahno. Tu, do miasta? A ty zjawiasz się u nas dopiero teraz? – Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych powiedział Henry. Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym owiadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niż ten zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swojń walizkę. – Ale widzę, że jestecie teraz zajęci? – Nie zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli Barbagea i stanęli na wycińgnięcie ręki od Henryego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ciskać ktokolwiek poza wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali koło niego, emanował uczuciem. Jeli chodzi o Henryego był całkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, że wcale nie musi patrzeć w górę na Bleysa i Dahno.
– Nie powiedział Bleys a jeli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co masz na myli, wuju, mówińc, że zamierzasz zostać? – Właœnie to – oœwiadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha Barbagea. Jestecie pewni, że nie macie żadnych spraw z tń dwójkń? – Interesy zostały już załatwione powiedział Bleys. Nie spotkałe jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka albo lewa, jeli zechcesz prawń nazwać Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejd tutaj i usińd. Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojńc w milczeniu nie dalej niż na wycińgnięcie ręki od Henryego, a Toni wcińż znajdowała się przy œciennej mapie. – Siedziałem większoć ranka powiedział Henry. Po tym, jak Joshua z resztń przywieŸli mnie tutaj... – Oni też powinni byli zostać stwierdził Bleys. – Joshua ma pracę na farmie odpowiedział Henry tak samo jak Ruth. Nawet dzieci majń swoje obowińzki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego chciał. – Oczywicie wujku zgodził się Bleys.Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrzńc na Henryego. Powiedz nam, co cię tu sprowadza. – Przybyłem kierowany mojń miłociń do ciebie, Bleys owiadczył Henry. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeœ w ręce Szatana i być może tylko ja mogę utrzymać cię przy życiu do chwili, kiedy się ockniesz. Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy. Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomylał z gorzkń ironiń; ale nie wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za porażkę w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. – Wszyscy jestemy w rękach Szatana, wujku powiedział zamiast tego na głos. – Nie zaprzeczył Henry. Ja nie jestem... Rzucił krótkie spojrzenie na Barbagea, jakby to było wszystko, czego potrzebował. –...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu Boga. A ja... – Jak miesz! eksplodował Barbage, robińc krok naprzód. Mówić, że Ja mylę się w oczach Boga – i że Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluŸnierstwo! Wezmę cię... – Barbage odezwał się Bleys.