Autor: Gordon Dickson
Tytul: Mów mu: panie
(Call Him Lord)
Z "NF" 2/96
Gdy przybył, dowódcš mi był
- Przeto go poznałem
Póniej wszak mnie zawiódł
- Przeto mierć mu zadałem
Z pieœni giermka
Wraz ze słońcem, które codziennie wynurza się zza wzgórz
Kentucky, obudził się Kyle Arnam. Dzień miał trwać
jedenaœcie godzin i czterdzieœci minut. Kyle wstał, ubrał
się i wyszedł osiodłać myszatego wałacha oraz siwego ogiera.
Wskoczył na ogiera i przez jaki czas cwałował na nim, póki
œnieżnobiałego karku zwierzęcia nie przestała wyginać
gniewna furia. Potem przywišzał konie przed kuchennym
wejciem i poszedł na niadanie.
Wiadomoć, którš otrzymał przed tygodniem, leżała obok
talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego żona, stała przy
desce do krojenia, zwrócona do niego plecami. Usiadł i
jedzšc ponownie odczytał list.
"...Ksišżę będzie podróżował incognito, pod jednym z
rodowych tytułów, jako hrabia Sirii North i nie należy go
tytułować Waszš Wysokociš. Mów mu: panie".
- Dlaczego to musisz być ty? - wyrzuciła z siebie Teena.
Podniósł wzrok, ale nadal widział tylko plecy żony.
- Teena... - zawiesił głos ze smutkiem.
- No, słucham.
- Moi przodkowie byli strażnikami, osobistš ochronš jego
przodków, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko
obcym. Już ci to mówiłem - przerwał. - Moi pradziadowie
ratowali ich przed mierciš, nawet gdy pozornie nie
zanosiło się na niebezpieczeństwo. Choćby wtedy, gdy jak
grom z jasnego nieba spadał na naszš flotę kršżownik Rakich,
gotów zaatakować nasz statek flagowy; sam imperator musiał
ramię w ramię z innymi walczyć o życie.
- Zgoda, tylko że po obcych nie ma już œladu, a imperator
ma tysišce innych wiatów! Dlaczego jego syn nie może
odbywać swej podróży dojrzałoœci gdzie indziej? Dlaczego
musiał wybrać Ziemię - i ciebie?
- Bo istnieje tylko jedna Ziemia.
- I tylko ty jeden, prawda?
Kyle westchnšł z rezygnacjš. Po œmierci matki jego
wychowaniem zajmowali się ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z
Teenš zawsze czuł się bezbronny. Wstał od stołu, podszedł do
żony i kładšc ręce na jej ramionach próbował jš delikatnie
obrócić do siebie. Bezskutecznie.
Ponownie westchnšł i podszedł do szafki z broniš. Wyjšł
załadowany pistolet i wsadził go do dobrze dopasowanej
wypukłej kabury, którš potem zaczepił do pasa z lewej
strony. Następnie wybrał sztylet o ciemnej rękojeœci z
szeciocalowym ostrzem i pochyliwszy się, umiecił go w
pochwie wewnštrz wysokiej cholewy buta. Nacišgnšł mankiet
spodni i wyprostował się.
- On nie ma prawa tu przebywać! - mówiła gwałtownie Teena
wcišż nie odwracajšc się do męża. - Dla turystów istniejš
specjalnie wyznaczone skanseny i pensjonaty.
- Nie jest turystš i dobrze o tym wiesz - odparł
cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego
prababka pochodziła z Ziemi, podobnie jak stšd pochodzić
będzie jego żona. Członkowie co czwartej generacji linii
władców muszš się połšczyć węzłami małżeńskimi z
rodowitš Ziemiankš. Takie jest prawo. Nadal. - Wdział
skórzanš kurtkę i zapišł na dole zamek błyskawiczny, by nie
wystawała kabura pistoletu. Odwrócił się do drzwi, ale w
połowie ruchu zatrzymał się.
- Teena? - powiedział cicho.
Nie odpowiedziała.
- Teena! - powtórzył głoniej. Podszedł do żony i
ponownie spróbował jš do siebie obrócić. I ponownie się
oparła. Tym razem jednak Kyle nie zrezygnował.
Nie był zbyt postawnym mężczyznš - raczej œredniego
wzrostu, o okršgłej twarzy - a jego spadziste ramiona, choć
masywne, nie wyglšdały zbyt imponujšco. Odznaczał się jednak
niezwykłš siłš: owijajšc wokół dłoni grzywę ogiera
potrafił zmusić go do uklęknięcia, czego nie umiał dokonać nikt
inny. Bez najmniejszego wysiłku odwrócił żonę do siebie.
- Może jednak mnie wysłuchasz - zaczšł, lecz zanim zdšżył
coœ dodać, w jednej chwili opuciła jš cała gniewna
zaciętoć. Rozdygotana przywarła do niego.
- Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, że tak
będzie! - wyrzucała z siebie zduszone słowa, wtulona w jego
kurtkę. - Nie idŸ, Kyle'u! Nie ma prawa, które by cię do
tego zmusiło!
Ze ciniętym i suchym gardłem pogładził miękkie włosy
żony. Nie miał co odpowiedzieć. Jej proba była niemożliwa
do spełnienia. Od czasów, gdy promienie słońca po raz
pierwszy padły na złšczone pary mężczyzn i kobiet, w takich
chwilach jak ta żony przywierały do mężów i błagały o coœ,
co się nie mogło spełnić. I tak jak teraz Kyle Teenę,
mężczyni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierzšc, że
zrozumienie może przeniknšć z jednego ciała do drugiego. I
milczeli, bo brak im było słów.
Kyle przez chwilę jeszcze tulił żonę, a potem delikatnie
odsunšł jš od siebie i wyszedł. Wsiadł na ogiera, a wałacha
chwycił za uzdę. Gdy odjeżdżał, widział Teenę przez szybę.
Już nie płakała - z pochylonš głowš i opuszczonymi ramionami
stała bez ruchu tam, gdzie jš zostawił.
Pędził przez zalesione wzgórza Kentucky. Dotarcie do
wyznaczonego miejsca zajęło mu ponad dwie godziny. Zjechał
ze stromizny wgórza wprost na utrzymany w wiejskim stylu
drewniany dworek. W bramie dostrzegł wysokiego brodatego
mężczyznę odzianego w strój, jaki nosiło się na niektórych z
Młodszych Œwiatów.
Gdy podjechał bliżej, zauważył, że mężczyzna ma posiwiałš
brodę, za ponad prostym i wšskim nosem oczy nabiegłe krwiš,
otoczone podkówkami, jak od zmartwienia czy niewyspania.
Przygryzał wyranie zasępiony usta.
- Jest na dziedzińcu - odezwał się, gdy Kyle stanšł przy
nim. - Nazywam się Montlaven i jestem jego nauczycielem. Już
czeka, gotowy do podróży. - Pociemniałe oczy wpatrywały się
w Kyle'a jakby z niemš probš.
- Nie zbliżaj się do łba ogiera - ostrzegł Kyle i dodał:
- ProwadŸ mnie.
- Ten koń to chyba nie dla niego, co...? - spytał
Montlaven i odsunšł się, zerkajšc nieufnie na potężne
zwierzę.
- Nie - uspokoił go Kyle. - Pojedzie na wałachu.
- Będzie chciał siwka...
- To niemożliwe, nawet gdybym na to pozwolił. Tylko ja go
mogę dosiadać. Pokaż mi drogę.
Montlaven odwrócił się i ruszył przez poronięty
trawnikiem dziedziniec, na który z trzech stron wychodziły
okna dworku. W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie
siedział niespełna dwudziestoletni wysoki chłopak z grzywš
płowych włosów; na trawie obok leżały dwa wypchane juki. Na
widok Kyle'a i nauczyciela podniósł się.
- Wasza Wysokoć - odezwał się Montlaven - oto Kyle
Arnam, który przez trzy następne dni ma pełnić rolę ochrony
osobistej Waszej Wysokoœci.
- Dzień dobry, strażniku... to znaczy, Kyle'u. - Ksišżę
umiechnšł się z figlarnš zaczepkš. - No, możesz już zejć z
konia.
- Dla ciebie przeznaczony jest wałach, panie - wyjanił
Kyle.
Ksišżę wlepił w niego wzrok, a następnie odrzucił głowę
do tyłu i rozemiał się.
- Człowieku, wiesz, jak ja jeżdżę!? Mówię ci!
- Ale nie na tym koniu, panie - odparł Kyle beznamiętnie.
- Tylko ja go mogę dosiadać.
Ksišżę wytrzeszczył oczy, umiech znikł z jego twarzy,
lecz prawie natychmiast powrócił.
- No i co ja mam robić? - Wzruszył szerokimi ramionami. -
Poddaję się, zresztš jak zawsze. No, powiedzmy. - Posłał
Kyle'owi szeroki i, mimo lekko cišgniętych ust, szczery
uœmiech. - Zgoda.
Podszedł do wałacha - i nagłym skokiem znalazł się na
jego grzbiecie. Zaskoczony koń parsknšł i przysiadł na
zadzie, lecz zaraz się uspokoił, gdy długie palce młodzieńca
zacisnęły się fachowo na cuglach, a druga dłoń poklepała
szary kark zwierzęcia. Ksišżę uniósł brwi spoglšdajšc na
Kyle'a, lecz ten siedział nieporuszony.
- Zakładam, że jesteœ uzbrojony, mój zacny Kyle'u? -
spytał ksišżę z lekkš kpinš. - Na wypadek, gdyby musiał
mnie bronić przed hordš rozwœcieczonych tubylców?
- Twoje życie jest w moich rękach, panie - odparł Kyle.
Rozpišł skórzanš kurtkę, by pokazać pistolet, i zaraz
ponownie jš zapišł.
- Will - Montlaven położył swojemu podopiecznemu rękę na
kolanie - nie daj się ponieć lekkomylnoci, chłopcze. To
Ziemia. Jej mieszkańcy sš ludŸmi innej klasy i obyczajów.
Zastanów się dobrze, zanim...
- Och, daj spokój, Monty! - ucišł ksišżę. - Będę równie
skromny i nie rzucajšcy się w oczy, równie archaiczny i
niezależny jak cała reszta. Mylisz, że mam kurzš pamięć?
Zresztš i tak do czasu, gdy przyłšczy się do mnie mój
królewski ojciec, upłynš zaledwie trzy dni czy co koło
tego. A teraz - pozwól mi jechać!
Odwrócił się raptownie w siodle, wtulił w kark wałacha i
ruszył jak strzała w stronę bramy. Gdy znikł po drugiej
stronie, Kyle cišgnšł z całych sił uzdę, z trudem
utrzymujšc w miejscu roztańczonego ogiera, który rwał się do
galopu w lad za wałachem.
- Podaj mi juki księcia - polecił staremu nauczycielowi.
Montlaven pochylił się, podniósłszy torby z trawy i podał
Kyle'owi. Ten przytroczył je mocno obok swoich juków
umieszczonych po bokach kłębu konia. Zauważył łzy w oczach
Montlavena.
- To wspaniały chłopak, zobaczysz. Przekonasz się! - Na
zwróconej ku górze twarzy Montlavena malowało się nieme
błaganie.
- Na razie jestem przekonany, że pochodzi ze wspaniałej
rodziny i zrobię dla niego wszystko, co w mojej mocy -
odparł spokojnie Kyle i skierował rumaka w stronę bramy.
Po księciu nie było ani ladu. Kyle nie miał jednakże
kłopotów z odszukaniem go - œlady kopyt wałacha w bršzowej
ziemi wyranie wskazywały kierunek. Minšł kępę sosen i
znalazł się na otwartej przestrzeni. Ksišżę siedział na
trawiastym zboczu i spoglšdał w niebo przez lunetę.
Kiedy Kyle zsiadł z konia, chłopak oderwał oczy od
przyrzšdu i bez słowa mu go podał. Kyle przyłożył lunetę do
oka i spojrzał w górę. W pole widzenia okularu, z
narastajšcym warkotem maszyny holowniczej, wpłynęła jedna z
orbitujšcych wokół Ziemi stacji energetycznych.
- Oddaj - nakazał ksišżę, a gdy Kyle wręczył mu lunetę,
powiedział: - Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się żadnej z
nich, a strasznš już miałem na to ochotę. Bo to raczej doć
kosztowny prezent, podobnie jak pozostałe stacje, opłacony z
zasobów naszego królewskiego skarbca. I tylko po to, by
wasza planeta ponownie nie zboczyła z kursu i tym samym nie
znalazła się w epoce lodowej. A co my z tego mamy?
- Ziemię, panie - odparł Kyle. - Takš samš, jaka była,
zanim ludzie wyprawili się w gwiazdy.
- Eee, tam. Do zachowania porzšdku w ziemskim skansenie
wystarczyłaby jedna stacja i pół miliona kustoszów - odparł
ksišżę. - A mnie chodzi o dwie pozostałe stacje i miliard,
czy ilu was tu jest, darmozjadów. Będę się tym musiał zajšć,
gdy zostanę imperatorem. Jedziemy dalej?
- Jak sobie życzysz, panie. - Kyle ujšł uzdę ogiera i gdy
jego towarzysz dosiadł konia, ruszyli zboczem.
- I jeszcze jedno - dodał ksišżę, gdy dotarli do
przeciwległej kępy sosen - żeby nie było niedomówień.
Szczerze lubię starego poczciwego Monty'ego. Rzecz jednak w
tym, że tak naprawdę nigdy nie byłem przekonany do przyjazdu
tutaj... Patrz na mnie, strażniku!
Kyle obrócił się i zajrzał w niebieskie, jak u wszystkich
potomków linii królewskiej, oczy, które teraz łyskały dziko.
Zaraz jednak niespodziewanie złagodniały i ksišżę zamiał
się.
- Niełatwo cię przestraszyć, strażniku... to znaczy...
Kyle'u, jeli dobrze pamiętam? Chyba mimo wszystko mi się
podobasz. Tylko z łaski swojej patrz na mnie, kiedy do
ciebie mówię.
- Tak, panie.
- No, to mamy jasnoć, zacny Kyle'u. A zatem, jak
starałem się ci wyjanić, nigdy nie byłem przekonany do
pomysłu odbycia swojej podróży dojrzałoci włanie tutaj.
Nie widzę najmniejszego sensu w zwiedzaniu tego starego
zakurzonego muzealnego wiata, gdzie ludzie upierajš się żyć
jak w redniowieczu. Lecz namówił mnie do tego mój królewski
ojciec.
- Twój ojciec, panie?
- Tak, można by wręcz powiedzieć, że mnie przekupił -
odparł ksišżę z namysłem. - Te trzy dni tutaj mieliœmy
spędzić razem, przysłał jednak wiadomoć, że dołšczy nieco
póniej. Zresztš, nieważne. Rzecz w tym, że należy do starej
szkoły kierujšcej się przekonaniem, iż Ziemia to jakiœ
bezcenny skarb. A tak się składa, że lubię i podziwiam
mojego ojca, Kyle'u. To dobrze?
- Owszem, panie.
- Byłem pewien, że tak odpowiesz. Tak, to jedyny
przedstawiciel rasy ludzkiej, z którego czerpię wzór. I
włanie po to, by mu się przypodobać - ale tylko jemu,
Kyle'u! - będę się starał być grzecznym księciem, który z
ochotš da się oprowadzać po waszych cudach przyrody i
kurortach, czy co tu jeszcze macie. - Przerwał. - Mam
nadzieję, że się zrozumielimy, także co do celu naszej
wycieczki, prawda? - spojrzał uważnie na Kyle'a.
- Tak, panie.
- Doskonale - umiechnšł się ponownie ksišżę. - Czas
więc, by zaczšł opowiadać mi o tutejszych drzewach, ptakach
i zwierzętach. Znajomociš ich nazw chciałbym sprawić radoć
memu ojcu. Na przykład, co to sš za ptaszki tam pod koronami
drzew, bršzowe u góry, z białymi brzuszkami? Jak choćby ten,
o tam!
- To drozd, panie - odparł Kyle. - Ptak głuszy leœnych i
zacisznych miejsc. Posłuchaj... - Przytrzymał wodze wałacha
i oba konie stanęły. W nagłej ciszy usłyszeli srebrzysty
œpiew ptaka, na przemian rosnšcy i opadajšcy, falujšcy od
crescendo do diminuendo, a w końcu wtapiajšcy się w lenš
ciszę. Przez chwilę ksišżę patrzył niewidzšcym wzrokiem na
Kyle'a, po czym otrzšsnšł się jak przebudzony z głębokiego
snu.
- Ciekawe - mruknšł. Wzišł w garć wodze i oba konie
ruszyły dalej. - Opowiadaj dalej.
Podczas trzech następnych godzin, kiedy słońce wznosiło
się do zenitu, jechali przez zalesione wzgórza. Kyle
opisywał swemu towarzyszowi każdego napotkanego ptaka,
zwierzę, owada, drzewo czy skałę. Przez cały czas ksišżę
słuchał, z szybko rosnšcym i równie szybko gasnšcym, acz
niezmiennie wnikliwym, zainteresowaniem. Wszakże w chwili,
gdy słońce ich wyprzedziło, jego uwaga osłabła.
- Wystarczy - stwierdził. - Nie zatrzymamy się gdzieœ na
posiłek, Kyle'u? Nie ma tu żadnych miasteczek w pobliżu?
- Sš, panie - odrzekł Kyle. - Kilka z nich minęliœmy.
- Kilka? - Ksišżę zmierzył go wzrokiem. - To dlaczego
jeszcze w żadnym nie zatrzymalimy się? Gdzie ty mnie
wiedziesz?
- Nigdzie, panie. To ty prowadzisz, ja za jadę za tobš.
- Ja? - zdumiał się ksišżę i chyba po raz pierwszy
dostrzegł, że przez całš drogę jego wałach o łeb wyprzedzał
ogiera. - Aaa, rzeczywiœcie. No więc, pora na posiłek.
- Dobrze, panie - zgodził się Kyle. - Tędy.
Skręcił i zjechał do podnóża wzniesienia, którego zboczem
jechali. Ksišżę ruszył za nim.
- A teraz posłuchaj i sprawd, czy wszystko się zgadza -
zaproponował ksišżę, gdy zrównał się z Kyle'em, i ku jego
zdumieniu prawie słowo w słowo powtórzył wszystko, co od
niego usłyszał. - Czy co mi umknęło, o czym zapomniałem?
- O niczym, panie - przyznał Kyle. Ksišżę patrzył na
niego z szelmowskim uœmiechem.
- Potrafiłbyœ tak samo, Kyle'u?
- Owszem, tyle że uczyłem się tego całe życie.
- Widzisz? - rozpromienił się ksišżę. - W tym właœnie
tkwi różnica pomiędzy nami, mój dobry Kyle'u. Ty przez całe
życie uczysz się czegoœ, na co ja potrzebuję zaledwie kilku
godzin, a wiem tyle samo, co ty.
- Nie tyle samo - odparł powoli Kyle.
Ksišżę spojrzał na niego gwałtownie, lecz zaraz machnšł
rękš, na wpół ze złociš, a na wpół niedbale.
- To, co sobie tam jeszcze wiesz, pewnie i tak nie ma
znaczenia - parsknšł.
Zjechali w dolinę i ujrzeli przed sobš niewielkš wioskę.
Jak tylko znaleli się na otwartej przestrzeni, w ich uszy
uderzyły dwięki muzyki.
- A to co takiego? - ksišżę podniósł się w strzemionach.
- No proszę, jaka potańcówka?
- To letnia piwiarnia, panie. Jest sobota, czas zabawy.
- Wymienicie. Pojedziemy tam co przekšsić.
Dojechali do ogródka piwnego, usiedli przy stoliku z tyłu
płyty tanecznej i zamówili jedzenie u ładnej młodej
kelnerki. Przez cały czas ksišżę słał jej promienny uœmiech,
aż wreszcie mu go odwzajemniła i szybko odeszła, jakby lekko
zmieszana. Ksišżę pochłaniał z apetytem posiłek, do którego
wypił półtora kufla ciemnego piwa; Kyle jadł mniej i popijał
kawš.
- No, już lepiej - odsapnšł w końcu ksišżę, rozpierajšc
się w krzeœle. - Ależ byłem głodny... Spójrz, Kyle'u!
Popatrz, pięć, szeć... siedem zaparkowanych wiatropławów.
Więc nie wszyscy jeŸdzicie wierzchem?
- Nie - odparł Kyle. - Każdy porusza się według własnego
uznania.
- Skoro macie wiatropławy, to dlaczego rezygnujecie z
innych wytworów cywilizacji?
- Niektóre rzeczy pasujš do naszego œwiata, inne nie,
panie - wyjanił Kyle. Ksišżę rozemiał się.
- Chcesz powiedzieć, że staracie się dopasować
cywilizację do waszego staroœwieckiego sposobu bycia? Czy
aby nie powinno być na odwrót...? - Przerwał i zmienił
temat. - Co to grajš? Całkiem ładne. Mogę się założyć, że
nie miałbym kopotów z zatańczeniem tego. - Wstał. - Zresztš
zaraz się o tym przekonamy.
Spojrzał na Kyle'a.
- Nie zamierzasz mi odradzić?
- Nie, panie. To, co robisz, jest twojš prywatnš sprawš.
Młodzieniec odwrócił się nagle. Obok jednego z pobliskich
stolików przechodziła włanie młoda kelnerka, ta sama, która
ich wczeniej obsługiwała. Ksišżę dogonił jš przy okalajšcej
płytę tanecznš barierce. Kyle zauważył protesty dziewczyny,
lecz ksišżę nie dał się zbyć, czarujšc jš umiechem z wyżyn
swojego wzrostu. W końcu kelnerka cišgnęła fartuszek i
znalazła się z księciem na parkiecie, pokazujšc mu kroki
tańca - polki.
Ksišżę uczył się błyskawicznie i wkrótce uwijał się ze
swojš partnerkš poród innych, przytupujšc przy każdej
zmianie figury i błyskajšc w umiechu białymi zębami.
Wreszcie muzycy przerwali, odłożyli instrumenty i opuœcili
estradę.
Mimo wysiłków starajšcej się go powstrzymać dziewczyny
ksišżę podszedł do kierownika zespołu. Kyle poderwał się na
nogi i z uwagš ledził bieg wydarzeń
Szef muzyków pokręcił głowš, odwrócił się na pięcie i
powoli odszedł. Ksišżę chciał za nim pobiec, ale dziewczyna
przytrzymała go za rękę, co mu goršczkowo tłumaczšc.
Odepchnšł jš, aż się lekko zachwiała. Usługujšcy przy
stolikach pomocnik kelnera, nieco starszy od księcia i
prawie równie wysoki, odłożył gwałtownie tacę i
przeskoczywszy barierkę, znalazł się na wypolerowanym
parkiecie. Stanšł za księciem i chwytajšc go za ramię
odwrócił do siebie.
- ...się tak nie robi - zbliżajšcy się do nich Kyle
usłyszał słowa chłopca. Ksišżę zaatakował jak pantera lub
raczej jak zawodowy bokser i trzy błyskawicznie
następujšce po sobie zamaszyste lewe sierpowe, wzmocnione
ciężarem ciała wylšdowały na twarzy młodego kelnera.
Chłopak upadł, a Kyle złapał księcia i wyprowadził go
przez bocznš lukę w balustradzie. Twarz księcia poszarzała
od gniewu. Kršg taneczny zaroił się od ludzi.
- Kto to był!? Jak się nazywa!? - wydusił ksišżę przez
zacinięte zęby. - Ważył się podnieć na mnie rękę,
widziałe!? Jak miał!
- Znokautowałeœ go, panie - odparł Kyle. - Czego ci
więcej trzeba?
- Poważył się mnie tknšć. Mnie! - Nie ustępował
rozwcieczony ksišżę. - Muszę się dowiedzieć, kto to! -
Chwycił się kurczowo belki, do której przywišzane były
konie, nie dajšc się ruszyć z miejsca. - Już ja mu pokażę!
Nauczy się, co to znaczy tknšć palcem przyszłego imperatora!
- Nikt ci nie poda jego nazwiska - tłumaczył Kyle. Chłód
pobrzmiewajšcy w jego głosie w końcu dotarł do œwiadomoœci
księcia i podziałał niby zimny prysznic.
- Ty także? - spytał po chwili Kyle'a.
- Ja także, panie - padła odpowiedŸ.
Ksišżę jeszcze przez moment mierzył go wzrokiem, wreszcie
pucił się gwałtownie belki. Szarpnięciem odwišzał wałacha,
mocnym wyrzutem ciała wskoczył na siodło i odjechał. Kyle
odwišzał swego wierzchowca i podšżył za nim.
W milczeniu zagłębili się w las. Po chwili ksišżę odezwał
się nie odwracajšc głowy.
- I ty nazywasz siebie strażnikiem.
- Twoje życie jest w moich rękach, panie - odparł Kyle.
Ksišżę popatrzył na niego z grymasem.
- Tylko moje życie? - wycedził. - To znaczy, że póki
żaden z nich nie spróbuje mnie zabić, to wolno im robić ze
mnš, co tylko im się spodoba? Czy to miałeœ na myœli?
Kyle odpowiedział mu spokojnym spojrzeniem.
- Można tak powiedzieć, panie.
W głosie księcia pojawiła się nieprzyjemna nuta.
- Chyba jednak cię nie lubię, Kyle'u - warknšł. - A
właœciwie, na pewno cię nie lubie.
- Nie po to jestem z tobš, panie, by mnie polubił -
odrzekł Kyle.
- Może i nie - wychrypiał ksišżę. - Jedno jest pewne,
przynajmniej twoje nazwisko znam.
Przez jakie pół godziny jechali w przedłużajšcym się
milczeniu. Powoli jednak plecy oraz szczęki księcia
rozluniły się i po chwili zaczšł nucić do siebie w jakim
nie znanym Kyle'owi języku, a piew zdawał się przywracać mu
dobry nastrój. Wkrótce wszczšł rozmowę z Kyle'em takim
tonem, jak gdyby przez cały czas panowała między nimi
przyjań.
Gdy zbliżyli się do Jaskini Mamuciej, ksišżę wyraził chęć
obejrzenia jej, tak więc jaki czas spędzili na zwiedzaniu.
Potem popędzili konie wzdłuż lewego brzegu Zielonej Rzeki.
Ksišżę zdawał się już zupełnie nie pamiętać o incydencie w
piwiarni i wychodził z siebie, by oczarować każdš napotkanš
osobę. W końcu, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i czas
było pomyleć o kolacji, natknęli się na niewielki
przysiółek nad rzekš, a w nim na wtulonš w kępę dębów i
sosen przydrożnš gospodę, która niczym w zwierciadle
odbijała się w malowniczym stawie.
- Wyglšda nieŸle - orzekł ksišżę. - Zostaniemy tu na noc,
Kyle'u.
- Jak sobie życzysz, panie - przystał Kyle.
Kyle zaprowadził konie do stajni, po czym wszedł do
œrodka i zobaczył, że ksišżę zdšżył już odnaleć mały barek
przylegajšcy do sali jadalnej, gdzie popijał piwo i czarował
kelnerkę. Dziewczyna była młodsza od swej poprzedniczki z
ogródka piwnego - drobna, z rozpuszczonymi delikatnymi
włosami i okršgłymi bršzowymi oczami, w których odbijał się
zachwyt wywołany atencjš postawnego i przystojnego chłopaka.
- Tak - odezwał się ksišżę, patrzšc na Kyle'a kštem swych
niebieskich imperatorskich oczu, gdy kelnerka poszła po kawę
dla Kyle'a. - To wymarzone miejsce.
- Pod jakim względem? - spytał Kyle.
- Aby zadzierzgnšć lepsze kontakty z miejscowš ludnociš.
A ty co sobie mylałe, Kyle'u?- odparł ksišżę i rozemiał
się. - Będę ich sobie obserwował, a ty wspomożesz mnie swymi
uwagami. Czyż to nie wyborny pomysł?
Kyle spojrzał na niego z namysłem.
- Powiem ci, panie, wszystko, co mogę.
Napili się - ksišżę piwa, a Kyle kawy - i po chwili
przenieli się do jadalni na kolację. Ksišżę, jak
zapowiedział przy barze, zasypywał Kyle'a pytaniami o
wszystko, co widział i czego nie widział.
- ...ale po co tak żyć przeszłociš, jak wy tutaj?
- dociekał. - Skamieniały wiat, niech będzie. Ale
żywe skamieniałoœci...? - Przerwał, by rzucić uœmiech i
zagadać do bršzowookiej delikatnowłosej panny, której jakimœ
trafem przypadło obsługiwanie ich stołu.
- Nie, panie. Nie żywe skamieniałoœci, lecz jak
najbardziej żywi ludzie. Jedynym sposobem zachowania rasy i
kultury jest kontynuacja. Tak więc żyjemy tu, na Ziemi, na
swój własny sposób, jako żywy przykład dla Młodszych
Œwiatów, wzorzec, z którym mogłyby się porównywać.
- Fascynujšce - bšknšł ksišżę. Jego oczy nieustannie
œledziły kelnerkę, która słała mu umiechy z drugiego końca
coraz bardziej zapełniajšcej się sali.
- Wcale nie fascynujšce, panie, konieczne - sprostował
Kyle, odniósł jednak wrażenie, że ksišżę nie dosłyszał jego
słów.
Po kolacji wrócili do baru. Po wypytaniu Kyle'a jeszcze o
to i owo ksišżę wszczšł rozmowę ze stojšcymi przy kontuarze
innymi goćmi. Przez chwilę Kyle przyglšdał się temu, a
potem, oceniwszy, że może bez obaw zostawić księcia samego,
wyszedł doglšdnšć koni i zamówić u gospodarza zajazdu
prowiant podróżny na następny dzień.
Kiedy wrócił, po księciu nie było ani œladu.
Przez jaki czas Kyle czekał przy stole, jednakże jego
towarzysz nie pojawił się. Ze ciniętym dołkiem poczuł, jak
ogarnia go lodowata fala niepokoju. Powodowany nagłym
strachem wybiegł sprawdzić, co z końmi. Lecz te spokojnie
skubały siano w swoich boksach. Wyczuwajšc czyjš obecnoć
ogier zarżał cicho i odwrócił w stronę swego pana siwy łeb.
- Spokojnie, stary - uspokoił go Kyle i wrócił do zajazdu
poszukać gospodarza.
Ten jednakże nie miał pojęcia, gdzie się podział
towarzysz Kyle'a.
- Jeli konie sš w stajni, nie mógł się bardzo oddalić -
uspokajał. - A w najbliższej okolicy nic mu nie grozi. Może
się wybrał na przechadzkę do lasu. Zostawię wiadomoć dla
personelu nocnego, żeby mieli go specjalnie na uwadze, kiedy
wróci. Gdzie pana szukać?
- W barze, aż do zamknięcia, potem w pokoju - odparł
Kyle.
Wrócił do baru i usiadł przy otwartym oknie. W miarę
upływu czasu sala coraz bardziej pustoszała. Zegar nad
rzędami butelek wskazywał prawie północ, gdy nagle przez
otwarte okno do uszu Kyle'a dobiegło gniewne rżenie.
Poderwał się i wybiegł na zewnštrz. Mimo ciemnoci ruszył
biegiem w stronę stajni i wpadł do rodka. W nikłym œwietle
pomiędzy stanowiskami dla koni dostrzegł pobladłego
księcia, który niemrawo siodłał wałacha. Drzwiczki do
przegrody ogiera stały otworem. Na widok Kyle'a ksišżę
odwrócił wzrok.
Trzema szybkimi susami Kyle dopadł otwartego boksu i
rzucił spojrzenie w głšb. Ogier był nadal uwišzany, ale uszy
miał płasko położone po sobie, oczy dziko rozbiegane, obok
za, na ziemi, Kyle dostrzegł bezładnie rzucone siodło.
- Siodłaj konia - rozkazał ksišżę stłumionym głosem. -
Odjeżdżamy.
Kyle spojrzał na niego.
- W gospodzie czekajš na nas z noclegiem - przypomniał.
- Daj spokój z noclegiem. Ruszamy. Muszę trochę ochłonšć.
Zawišzał ciasno popręg na brzuchu wałacha, opucił
strzemiona i wgramolił się na siodło. Następnie, nie
czekajšc na Kyle'a, wyjechał ze stajni i znikł w mroku
nocy.
- No już, już... - powiedział Kyle uspokajajšco do konia.
Popiesznie odwišzał go i osiodłał, a następnie podšżył za
księciem. Ciemnoć nie pozwalała na odszukanie w trawie
œladów kopyt wałacha, więc Kyle pochylił się i dmuchnšł w
ucho wierzchowca. Koń zareagował zdumionym parsknięciem,
któremu z prawej, z pogršżonego w mroku wzgórza,
odpowiedziało rżenie wałacha. Kyle popędził w tamtym
kierunku.
Dogonił księcia na szczycie. Młodzieniec jechał powoli,
ze spuszczonymi wodzami, nucšc pod nosem tę samš piosenkę
w nieznanym języku co kilka godzin wczeœniej. Widok Kyle'a
wywołał na jego twarzy malany umiech, a piew nabrał mocy.
I po raz pierwszy Kyle wychwycił w niezrozumiałych dla
siebie słowach jaki kpišcy lubieżny ton. Raptem go olniło.
- Ta dziewczyna! - podniósł głos. - Ta kelnereczka. Gdzie
jest?!
Umiech spełzł z warg księcia, potem powoli powrócił,
wyranie już ironiczny.
- A jak ci się wydaje? - bełkotliwe słowa z trudem
przeciskały mu się przez usta. Zbliżywszy się, Kyle poczuł
od niego mocny zapach piwa. - W swoim pokoiku, pogršżona w
smacznym nie i szczęliwa. Zaszczycona, choć nawet o tym
nie wie, względami imperatorskiego syna. A także przekonana,
że rankiem zastanie mnie u swego boku. Ale mnie tam nie
będzie. Prawda, Kyle'u?
- Dlaczego to zrobiłeœ, panie? - spytał cicho Kyle.
- Dlaczego? - Ksišżę starał się skoncentrować na nim
zamglony wzrok. - Mój ojciec, Kyle'u, ma czterech synów, to
znaczy, że mam trzech młodszych braci. Jednakże to ja
zostanę imperatorem, a imperatorzy nie odpowiadajš na
pytania.
Kyle milczał. Ksišżę nadal wpatrywał się w niego. W ciszy
przejechali kilkanacie następnych minut.
- No, dobrze, powiem ci dlaczego - rzekł wreszcie ksišżę,
nieco głoœniej i takim tonem, jak gdyby w ich rozmowie nie
było niezręcznej przerwy. - Dlatego, że ty, Kyle'u, nie
jeste moim strażnikiem. Widzisz? Przejrzałem cię i wiem,
czyim naprawdę jeste strażnikiem. Ich!
Szczęki Kyle'a zacisnęły się, jednakże ciemnoć skryła
jego reakcję.
- Nie ma sprawy. - Ksišżę gestykulował z rozmachem,
tracšc przy tym co chwila równowagę. - Naprawdę nie ma
sprawy. Rób, jak uważasz. Nic mi do tego. Możemy się nawet
pobawić w zdobywanie punktów. A więc, najpierw był ten
prostak z ogródka piwnego, który poważył się podnieć na
mnie rękę, ty za przekonywałe mnie, że nikt mi nie poda
jego nazwiska. Zgoda, jego udało ci się obronić - punkt dla
ciebie. Ale już w przypadku kelnerki ci się nie udało -
punkt dla mnie. No i jak sšdzisz? Kto wygra, mój dobry
Kyle'u?
Kyle zaczerpnšł głęboki oddech.
- Panie - powiedział - którego dnia twoim obowišzkiem
stanie się poœlubienie ziemskiej kobiety...
Przerwał mu wybuch wesołoci, w którym jednakże
pobrzmiewała nieprzyjemna nuta.
- Ależ wy sobie pochlebiacie! - wychrypiał ksišżę. - To
włanie największy kłopot z wami, tu na Ziemi. Że tak sobie
bezwstydnie pochlebiacie.
Znów pogršżyli się w milczeniu. Kyle nie odzywał się,
lecz jadšc tuż za księciem obserwował go uważnie. Przez
jaki czas wyglšdało na to, że chłopak zapadł w drzemkę.
Głowę zwiesił na pier i pucił wodze, pozwalajšc, by koń
sam wybierał drogę. Wkrótce jednak wyprostował się,
wyćwiczonym, na wpół automatycznym ruchem cišgnšł cugle i
rozejrzał się wokół.
- Muszę się napić - powiedział. Z jego głosu znikła
chrypka, był przygaszony i smutny. - WeŸ mnie gdzieœ na
piwo, Kyle'u.
Kyle ponownie wzišł głęboki oddech.
- Tak, panie.
Skierował konia w prawo, a wałach podšżył za nimi.
Wspięli się na szczyt wzgórza i zjechali na brzeg jeziora.
Ciemna woda migotała w promieniach księżyca, a drugi brzeg
nikł w mroku. Pomiędzy drzewami porastajšcymi zakrzywionš
linię brzegu połyskiwały wiatła.
- Tutaj, panie - Kyle wskazał w tamtym kierunku. - To
orodek wędkarski. Z barem.
Objechali półkolisty brzeg i znaleli się przy niskim,
skromnie wyglšdajšcym budynku usytuowanym nad jeziorem. W
stronę tafli wodnej biegło od niego molo, do którego
przywišzane były kołyszšce się na ciemnej wodzie kutry
rybackie. Okna były jasne. Przywišzali konie i weszli do
œrodka.
Wkroczyli do szerokiego, skšpo urzšdzonego baru. Na
wprost znajdował się szeroki kontuar, a za nim kilka
wizerunków ryb ułożonych z deszczułek. Pod nimi z kolei
stało trzech barmanów. Jeden z nich, w rodku, był w rednim
wieku, a fartuch nadawał mu powagi i autorytetu. Dwaj
pozostali - młodzi i bardziej muskularni. Klienci, głównie
mężczyŸni w prostych, niewyszukanych ubraniach roboczych czy
też nie górujšcych nad nimi elegancjš strojach wakacyjnych,
rozsiedli się przy kwadratowych stolikach lub opierali się o
kontuar.
Ksišżę wybrał stolik na tyłach sali, gdzie obaj usiedli i
znowu zamówili piwo i kawę. Jak tylko kelnerka przyniosła
napoje, ksišżę opróżnił kufel do połowy. Po chwili opróżnił
go do dna i dał znak kelnerce.
- Jeszcze jedno - zawołał. Tym razem, gdy zjawiła się z
następnym kuflem, umiechnšł się do niej. Była kobietš po
trzydziestce i choć zainteresowanie przystojnego młodzieńca
sprawiło jej przyjemnoć, to jednak nie mogło zawrócić w
głowie. Odpowiedziała lekkim umiechem i wróciła za kontuar
do swoich rozmówców, dwóch mężczyzn w jej wieku. Jeden był
doć wysoki, drugi niższy, nabity, o okršgłej głowie.
Ksišżę pocišgnšł kolejny łyk. Postawił kufel i spojrzał
na Kyle'a, jakby dopiero co zdał sobie sprawę z jego
obecnoœci.
- Przypuszczam - odezwał się - że masz mnie już za
pijanego.
- Na razie nie.
- Tak, masz rację, jeszcze nie. Ale za chwilę może tak. I
czy kto może mnie powstrzymać?
- Nikt, panie.
- No właœnie - powiedział ksišżę i powtórzył - no
właœnie. - Jakby na pokaz wypił piwo do dna i dał znak
kelnerce, by mu przyniosła następne. Skóra na jego wydatnych
kociach policzkowych zaczęła się zabarwiać na różowo. -
Kiedy się znalazło na nędznym wiatku poród nędznych
ludzików... witaj, jasnooka! - Przerwał samemu sobie, gdy
kelnerka przyniosła następne piwo. Rozemiała się i wróciła
do swych znajomych. - ...to trzeba na siłę szukać rozrywki -
dokończył.
Wybuchnšł œmiechem.
- Kiedy sobie przypomnę, jak ojciec, Monty, wszyscy!
zachwalali mi tę planetę... - zerknšł spod oka na Kyle'a. -
Masz pojęcie? Kiedy to nawet byłem wystraszony, no może
niezupełnie, bo mnie nic nie potrafi przestraszyć, ale,
powiedzmy, zaniepokojony koniecznociš przyjazdu tutaj. -
Ponownie się rozemiał. - Martwiłem się, że nie uda mi się
dorównać wam, ludziom z Ziemi! Kyle'u, czyœ ty w ogóle
kiedykolwiek widział który z Młodszych wiatów?
- Nie.
- Tak też sšdziłem. No więc ci powiem: ostatni, nawet
najnędzniejszy mieszkaniec stamtšd jest roœlejszy, ma
bystrzejszy umysł, lepiej wyglšda i w ogóle niż którykolwiek
z poznanych przeze mnie tu ludzi. A ja, Kyle'u - przyszły
imperator, do którego z kolei nie umywa się żaden z tamtych?
No, zgadnij, jak wy wszyscy dla mnie wyglšdacie? - Wlepił
wyczekujšcy wzrok w Kyle'a. - No, odpowiadaj, mój zacny
Kyle'u. Odpowiadaj szczerze, to rozkaz.
- Nie twojš sprawš jest osšdzać, panie - odparł Kyle.
- Co!? Nie mojš sprawš!? - Niebieskie oczy ciskały
błyskawice. - Przyszłego imperatora?!
- Nie jest to sprawš żadnego z ludzi, panie. Obojętnie,
czy jest imperatorem, czy nie. Owszem, imperator jest
potrzebny jako symbol scalajšcy setkę wiatów. Nadrzędnym
jednak celem rasy ludzkiej jest przetrwanie. Prawie milion
lat zajęło stworzenie tutaj, na Ziemi, najbardziej
optymalnego modelu inteligencji gwarantujšcego właœnie
przetrwanie. W pozostałych wiatach ludzie siłš rzeczy
narażeni sš na zmiany i jeżeli co tam się zagubi, zniknie
jaka niezbędna dla naszej rasy cecha, musi gdzie istnieć
rezerwuar pierwotnego materiału genetycznego, z którego
można zaczerpnšć brakujšcy element. Tym miejscem jest
Ziemia.
Usta księcia rozcišgnšł gniewny grymas.
- Och, œwietnie, Kyle'u! - wypalił. - Tylko że już mam po
uszy takiego gadania. Dla mnie to bujdy. Bo widzisz, już wam
się zdšżyłem przyjrzeć i twierdzę, że nie przewyższacie nas,
mieszkańców Nowych Œwiatów. Przeciwnie, to my was
przewyższamy. Wcišż się rozwijamy i stajemy lepsi, wy zaœ
stoicie w miejscu. I masz tego wiadomoć.
Chłopak rozemiał się cicho, nieomal w twarz Kylemu.
- Najbardziej za drżycie ze strachu, że się o tym
dowiemy. A mnie się to udało. - Ponownie się rozemiał. -
Dobrze wam się przyjrzałem i wszystko wiem. Jestem
rolejszy, lepszy i odważniejszy niż którykolwiek z obecnych
tu mężczyzn. A wiesz dlaczego? Nie dlatego, że pochodzenie z
imperatorskiej rodziny daje mi jakš przewagę, ale całkiem
po prostu taki już się urodziłem! To cechy wrodzone: ciało,
umysł - wszystko! Mogę tu wyczyniać, na co mi przyjdzie
ochota i nikt na tej planecie nie jest w stanie mnie
powstrzymać. Patrz tylko!
Poderwał się gwałtownie.
- Mam na przykład ochotę upić się w towarzystwie tej
kelnerki - oznajmił. - I tym razem zapowiadam ci to z góry.
Chcesz popróbować szczęcia i mnie powstrzymać?
Kyle podniósł na niego wzrok. Ich spojrzenia spotkały
się.
- Nie, panie - odparł. - Nie jest moim zadaniem
powstrzymywanie cię.
Ksišżę parsknšł.
- Tak sobie włanie mylałem.- Odwrócił się i mijajšc
stoliki podszedł do kontuaru, przy którym kelnerka nadal
pogršżona była w rozmowie. U najstarszego z barmanów ksišżę
zamówił piwo. Stojšc tyłem do kontuaru oparł się na nim
łokciami i przemówił do kobiety, przerywajšc w pół słowa
wyższemu z mężczyzn.
- Już od kilku chwil aż mnie korci, by sobie z tobš ucišć
pogawędkę - dobiegły Kyle'a słowa księcia.
Kelnerka, nieco zdziwiona, obejrzała się. Rozpoznawszy
młodzieńca, który zamawiał u niej piwo, umiechnęła się, po
trochu ujęta bezpoœredniociš zalotów, po trochu wiadoma
jego przystojnego wyglšdu i po trochu pobłażliwa dla jego
wieku.
- Pan nie ma chyba nic przeciwko temu? - Ksišżę zwrócił
się do mężczyzny, któremu włanie przeszkodził w rozmowie.
Ten spojrzał na niego i na moment ich spojrzenia się starły.
W końcu znajomy kelnerki wzruszył ze złociš ramionami i
zgarbiony oparł się na kontuarze.
- Widzisz? - Ksišżę umiechnšł się do kelnerki. - Ten pan
rozumie, że to ja powinienem z tobš rozmawiać zamiast...
- Wystarczy, synku. Chwileczkę.
Wywód księcia przerwał niższy z mężczyzn. Chłopak
spojrzał na niego z góry z przelotnym grymasem zdumienia,
ale okršgłogłowy nawet tego nie zauważył. Odwrócił się do
swego kompana i położył mu rękę na ramieniu.
- Nie wkurzaj się, Ben - powiedział. - Mały jest nieco
naoliwiony, to wszystko. - Potem rzucił przez ramię księciu.
- A ty się zmywaj. Klara rozmawia z nami.
Ksišżę utkwił w nim nic nie rozumiejšcy, pusty wzrok.
Jego spojrzenie było tak nieruchome, że w końcu mężczyzna
przestał się nim interesować. Włanie miał wrócić do
rozmowy, gdy nagle ksišżę ocknšł się z transu.
- Chwileczkę... - padły te same słowa co przed chwilš,
tym razem z jego ust.
Położył rękę na jednym z umięœnionych ramion mężczyzny.
Ten odwrócił się, spokojnie stršcajšc jego rękę. Potem,
równie opanowanym gestem, podniósł z kontuaru pełny kufel
księcia i chlusnšł mu go w twarz.
- Spadaj - powiedział beznamiętnie.
Z piwem kapišcym z twarzy ksišżę przez chwilę stał bez
ruchu. Następnie, nie wytarłszy nawet oczu, wyrzucił w przód
swój idealnie wytrenowany lewy sierpowy, który
zademonstrował już w ogródku piwnym.
Jednakże, jak Kyle zorientował się już na pierwszy rzut
oka, zaatakowany nie był chłopaczkiem z ogródka piwnego,
którego ksišżę tak gładko pokonał. Miał o trzydzieœci funtów
wagi więcej, piętnacie lat więcej dowiadczenia, a z natury
i postury był urodzonym zabijakš barowym. Nie czekał, aż
cios dojdzie celu, ale uchylił się i zarzucił swe muskularne
ramiona na tułów księcia. Uderzenie chłopca zelizgnęło się
po okršgłej głowie mężczyzny nie wyrzšdzajšc mu najmniejszej
krzywdy i ułamek póniej spleceni ze sobš obydwaj runęli na
ziemię i zaczęli się turlać po podłodze pomiędzy nogami
krzeseł i stołów.
W jednej chwili Kyle pokonał ponad połowę dystansu
dzielšcego go od zapaœników, a trzej barmani przeskoczyli
oddzielajšcy ich od miejsca starcia drewniany kontuar.
Tymczasem kompan okršgłogłowego stanšł nad walczšcymi i z
dzikim wyrazem twarzy podniósł nogę, gotów do wymierzenia
księciu kopniaka w okolicę nerek. Uderzenie Kyle'a kantem
dłoni w opalonš szyję powstrzymało go nie mniej skutecznie
niż żelazny łom. Krztuszšc się mężczyzna zrobił chwiejny krok
do tyłu. Kyle stał spokojnie, z opuszczonymi rękami i
otwartymi dłońmi, i spoglšdał na szefa barmanów.
- Dobra - odezwał się mężczyzna w fartuchu - ale proszę
już się więcej nie wtršcać. - Potem zwrócił się do swych
młodszych pomocników. - Doć tego. Bierzcie go.
Młodzieńcy pochylili się i prawie natychmiast podnieœli
unieruchomionego w ich ramionach jak w imadle
okršgłogłowego. Uczynił gwałtowny wysiłek, by się uwolnić,
ale widzšc, że to na nic, zrezygnował.
- Pućcie mnie do niego - wychrypiał.
- Zgoda - odparł najstarszy z barmanów. - Ale nie tutaj.
Załatwcie to sobie na zewnštrz.
Tymczasem z podłogi podniósł się niemrawo ksišżę. Cieknšca
z rany na czole krew nie była w stanie przysłonić
trupiobladej barwy jego twarzy. Oczami poszukał stojšcego
tuż obok Kyle'a. Otworzył usta, z których wydobył się ni to
szloch, ni przekleństwo.
- Dobra - odezwał się ponownie starszy barman. - Wynocha
na zewnštrz, obydwaj. Tam się możecie naparzać do woli.
Pozostali klienci stali skupieni wokół miejsca bójki.
Ksišżę rozejrzał się i po raz pierwszy zobaczył tę zamkniętš
wokół siebie cianę ludzkš. Jego spłoszone spojrzenie znowu
powędrowało w kierunku Kyle'a.
- Na zewnštrz...? - wykrztusił.
- Tu na pewno nie zostaniesz - wyręczył Kyle'a w
odpowiedzi starszy barman. - Wszystko widziałem. To ty
sprowokowałe bójkę i twoja sprawa, jak jš skończysz. Ale
obydwaj znikać mi stšd. No już! Zbieraj się!
Naparł na księcia, lecz ten się nie poruszył, wczepiony
rękš w skórzanš kurtkę Kyle'a.
- Kyle...
- Przykro mi, panie - brzmiała odpowiedŸ. - W niczym nie
mogę ci pomóc. Musisz to rozegrać sam.
- Może wreszcie wyjdziemy! - pieklił się przeciwnik
księcia.
Ksišżę rozejrzał się dookoła, jak gdyby miał do czynienia
z jakimi dziwnymi istotami, o których istnieniu dotšd nie
miał pojęcia.
- Nie...
Pucił rękaw kurtki Kyle'a, lecz niespodziewanie wsunšł
rękę pod jej połę i wyszarpnšł pistolet.
- Odsunšć się! - krzyknšł piskliwie. - Nie ważcie się
mnie tknšć!
Głos mu się załamał. Z tłumu wydobył się jakiœ
nieokrelony dwięk, co jak pomruk czy westchnienie, i
wszyscy, barmani oraz gapie, cofnęli się - prócz
Kyle'a i okršgłogłowego.
- Ty nędzna gnido... - wycedził ten drugi. - Od razu
wiedziałem, że nie masz jaj.
- Zamknij się! - krzyknšł ksišżę wysokim, załamujšcym się
głosem. - Zamknij się! I niech nikt nie próbuje za mnš ić!
Wycofał się w stronę głównych drzwi. Sala obserwowała to
w milczeniu, nawet Kyle się nie poruszył. W miarę jak ksišżę
zbliżał się do wyjcia, jego plecy prostowały się. W dłoni
nadal dzierżył pistolet. Gdy dotarł do drzwi, otarł rękawem
zalewajšcš mu oczy krew, a na jego umazanej twarzy pojawiły
się pierwsze oznaki odzyskanej arogancji.
- Bydlaki! - rzucił w stronę przypatrujšcych mu się
ludzi.
Cofajšc się wyszedł na zewnštrz i zatrzasnšł drzwi za
sobš. Kyle postšpił krok i stanšł twarzš w twarz z
okršgłogłowym. Z jego wzroku wyczytał, że okršgłogłowy
natychmiast rozpoznał w nim speca od walki, jak poprzednio
Kyle w nim.
- Nie wychodŸ za nami - poradził cicho Kyle.
Nie otrzymał odpowiedzi, ale jej nie potrzebował.
Mężczyzna stał bez ruchu.
Kyle odwrócił się i podbiegł do drzwi. Stanšł z boku i
otworzył je szarpnięciem - nic się nie wydarzyło. Wylizgnšł
się na zewnštrz i natychmiast rzucił w prawo, by zejć z
linii ewentualnego strzału wymierzonego w drzwi.
Jednakże nic się nie stało. Przez chwilę nie widział,
póki jego oczy nie przyzwyczaiły się do ciemnoci. Ruszył do
przodu kierujšc się wzrokiem, wyczuciem i pamięciš w
poszukiwaniu belki do przywišzywania koni. Gdy jš odnalazł,
jego wzrok prawie całkiem już przyzwyczaił się do ciemnoœci.
Ksišżę odwišzywał konia szykujšc się do wskoczenia na
siodło.
- Panie - powiedział Kyle.
Ksišżę pucił siodło i spojrzał przez ramię.
- ZejdŸ mi z drogi - wycharczał.
- Panie - w niskim teraz głosie Kyle'a pojawiła się nutka
błagania - po prostu straciłe głowę. Każdemu się może
zdarzyć. Ale nie pogarszaj sprawy. Oddaj mi broń, panie.
- Oddać ci broń?
Ksišżę wlepił w niego złe spojrzenie i rozemiał się.
- Mam oddać pistolet? Tobie? - ironizował. - Żeby znowu
kto mógł mnie pobić? I żeby znowu miał mnie czym tak
skutecznie bronić?
- Panie - nie ustępował Kyle - proszę. Dla własnego
dobra, oddaj mi pistolet.
- Wyno się - wychrypiał i ponownie zajšł się koniem. -
Znikaj, zanim wpakuję ci kulkę.
Z piersi Kyle'a wyrwało się powoli smutne westchnienie.
Postšpił krok i klepnšł księcia w ramię.
- Odwróć się, panie - powiedział cicho.
- Ostrzegałem cię... - krzyknšł ksišżę. Rozwœcieczony
odwrócił się do Kyle'a, a na trzymanym przez niego
pistolecie zabłysły wiatła barowych okien. Ale ograniczone
do minimum, precyzyjnie ruchy Kyle'a były dwa razy szybsze.
Zgięty w pół odwinšł nogawkę spodni kryjšcš pochwę sztyletu
i jak tylko jego palce zacisnęły się na rękojeci, wyrzucił
ramię do przodu. Ostrze zagłębiło się w piersi księcia tak
mocno, że dłoń strażnika zatrzymała się dopiero na ubraniu
chronišcym koci i ciało.
Był to cios nagły, zdecydowany i błyskawiczny, wręcz
miłosierny. Ostrze uderzyło do góry i przelizgnšwszy się
pomiędzy żebrami przeszyło serce.
Wyciœnięte z płuc pod wpływem uderzenia powietrze
wydobyło z ust księcia krótki charkot i w następnej chwili
ramiona Kyle'a obejmowały trupa.
Kyle przerzucił długie ciało przez siodło wałacha, gdzie
je mocno przytroczył. Wymacał na ziemi upuszczony pistolet i
wsunšł do kabury. Potem dosiadł ogiera i trzymajšc za uzdę
wałacha z jego ładunkiem, ruszył w długš drogę powrotnš.
Na niebie szarzał już wit, kiedy wreszcie wspišł się na
wzgórze sšsiadujšce z dworkiem, z którego niespełna
dwadzieœcia cztery godziny wczeniej zabrał księcia.
Skierował się w stronę bramy.
W wietle nierozbudzonego dnia ujrzał na rodku
dziedzińca niewyranš postać, która na jego widok zaczęła do
niego biec. Był to Montlaven, opiekun księcia. Łkajšc,
podbiegł do wałacha i trzęsšcymi się rękami zaczšł
rozsupływać mocujšcy ciało powróz.
- Bardzo mi przykro... - słowa jakby same wymknęły się z
ust Kyle'a. Z apatycznym zdziwieniem zauważył, że jego głos
brzmiał głucho i jakby z oddali. - Nie miałem wyboru. Jutro
rano możesz wszystko przeczytać w raporcie...
Zamilkł. W drzwiach dworku pojawiła się następna postać,
wyższa nawet niż Montlaven. Kyle odwrócił się w tamtš
stronę, a postać zeszła po schodach na trawnik i ruszyła do
niego.
- Panie... - wyrzekł Kyle. Pod opadajšcymi na czoło
siwymi włosami widniały te same rysy co u księcia, acz
stężałe od wieku. Nie łkał jak Montlaven, twarz miał
nieruchomš, jak wykutš z żelaza.
- Co się stało, Kyle'u? - spytał cicho.
- Panie - odparł z trudem Kyle - otrzymasz mój raport
rano.
- Chcę wiedzieć - nalegał jego rozmówca. Kyle poczuł
suchoć i drętwotę w gardle. Przełknšł, ale to nie pomogło.
- Panie, masz trzech innych synów, z których jeden na
pewno nada się na imperatora zdolnego utrzymać wszystkie
œwiaty razem...
- Co zrobił? Komu wyrzšdził krzywdę? Mów! - Głos
mężczyzny załamał się prawie tak samo jak głos jego syna
niedawno w barze.
- Nic nie zrobił i nikomu nie wyrzšdził krzywdy -
odpowiedŸ z trudem wydobywała się ze ciniętego gardła
Kyle'a. - Uderzył chłopaka niewiele odeń starszego. Pił za
dużo. Może napytał biedy pewnej dziewczynie. Niczego innego
nikomu nie zrobił. Zawinił jedynie samemu sobie. - Ponownie
przełknšł. - Poczekaj do jutra, panie, wszystko opiszę w
raporcie.
- Nie! - Chwyt za łęk siodła Kyle'a był tak mocny, że
natychmiast osadził w miejscu potężnego ogiera. - Twoja i moja
rodzina zwišzana jest tym porozumieniem od trzech setek lat.
Jaka skaza charakteru mojego syna sprawiła, że nie zdał
ziemskiego testu? Żšdam odpowiedzi!
Gardło Kyle'a było bolenie wyschnięte na popiół.
- Panie - wychrypiał. - Był tchórzem.
Mężczyzna pucił łęk siodła i jak gdyby uderzony nagłš
niemocš imperator setek wiatów opadł na kolana w kurz
niczym żebrak.
Kyle cišgnšł wodze i minšwszy ponownie bramę dworku,
wjechał w las porastajšcy wzgórze. Nastał œwit.
Przełożył Aleksander Glordys
GORDON R(UPERT) DICKSON
Urodzony w 1928 roku w Kanadzie, od czasów wczesnej
młodoci mieszkaniec Stanów Zjednoczonych. Studiował
literaturę angielskš na uniwersytecie w Minnesocie.
Charakterystyczne jest, że pisarze ze skłonnoœciami do
fantasy majš zazwyczaj wykształcenie filologiczne, w
odróżnieniu od absolwentów kierunków technicznych, którzy
gustujš częœciej w "twardej" fantastyce.
Dickson debiutował w 1950 r. opowiadaniem "Trespass",
które ukazało się w "Fantastic Story Quarterly". Pierwszš
powieć "Alien from Arcturus" wydał szeć lat póniej. Jest
autorem płodnym, ma na swym koncie wiele ciekawych dokonań,
jednak największš sławę przyniósł mu Cykl Childe, często
zwany "cyklem Dorsai". Poczštkowo autor planował, że seria
będzie się składać z trzech powieœci historycznych, trzech
współczesnych i trzech - science fiction, analizujšcych
rozwój trzech typów ludzkich przez tysišce lat w kultury
czšstkowe, by ostatecznie złšczyć się w swoistš
"nadludzkoć". Cykl Childe składa się z następujšcych
ksišżek: "Necromancer" (1962), "The Tactics of Mistake"
(1971), "Soldier, Ask Not" (1967) - za opowiadanie będšce
jego bazš Dickson otrzymał w 1964 r. Hugo, "Dorsai" (1976),
"The Spirit of Dorsai" (1979), "Lost Dorsai" (1988) - za
tytułowe opowiadanie tego zbioru Dickson otrzymał kolejne
Hugo w 1981 r., "Joung Blens" (1991), "The Finge
Encyclopedia" (1984) i "The Chantry Guild" (1988). Niektóre
z utworów ewoluowały w ich kolejne wydania różniły się od
poprzednich, podane daty dotyczš wydania ostatniego.
Za przedstawiane przez nas opowiadanie "Mów mu: panie"
Dickson otrzymał w 1966 r. Nebulę. Kilka lat temu utwór ten
znalazł się w zbiorze "Dickson, z krwi i koœci" wydanym
przez Avalon w 1991 r. Takie zdobyliœmy informacje, jednak
na ksišżkę nie udało nam się trafić. Szkoda było tak
œwietnego opowiadania, którego - jak wynikało z sondy
przeprowadzonej przez nas wœród znajomych fantastów - nikt
nie czytał, więc zdecydowalimy się na powtórny druk w
naszym miesięczniku. W drugim tłumaczeniu oczywicie różni
się nieco, również tytułem; w zbiorze opowiadanie
zatytułowano "Zwij go panem".
D.M.
Autor: Gordon Dickson Tytul: Mów mu: panie (Call Him Lord) Z "NF" 2/96 Gdy przybył, dowódcš mi był - Przeto go poznałem Póniej wszak mnie zawiódł - Przeto mierć mu zadałem Z pieœni giermka Wraz ze słońcem, które codziennie wynurza się zza wzgórz Kentucky, obudził się Kyle Arnam. Dzień miał trwać jedenaœcie godzin i czterdzieœci minut. Kyle wstał, ubrał się i wyszedł osiodłać myszatego wałacha oraz siwego ogiera. Wskoczył na ogiera i przez jaki czas cwałował na nim, póki œnieżnobiałego karku zwierzęcia nie przestała wyginać gniewna furia. Potem przywišzał konie przed kuchennym wejciem i poszedł na niadanie. Wiadomoć, którš otrzymał przed tygodniem, leżała obok talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego żona, stała przy desce do krojenia, zwrócona do niego plecami. Usiadł i jedzšc ponownie odczytał list. "...Ksišżę będzie podróżował incognito, pod jednym z rodowych tytułów, jako hrabia Sirii North i nie należy go tytułować Waszš Wysokociš. Mów mu: panie". - Dlaczego to musisz być ty? - wyrzuciła z siebie Teena. Podniósł wzrok, ale nadal widział tylko plecy żony. - Teena... - zawiesił głos ze smutkiem. - No, słucham. - Moi przodkowie byli strażnikami, osobistš ochronš jego przodków, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko obcym. Już ci to mówiłem - przerwał. - Moi pradziadowie ratowali ich przed mierciš, nawet gdy pozornie nie zanosiło się na niebezpieczeństwo. Choćby wtedy, gdy jak grom z jasnego nieba spadał na naszš flotę kršżownik Rakich, gotów zaatakować nasz statek flagowy; sam imperator musiał ramię w ramię z innymi walczyć o życie. - Zgoda, tylko że po obcych nie ma już œladu, a imperator ma tysišce innych wiatów! Dlaczego jego syn nie może odbywać swej podróży dojrzałoœci gdzie indziej? Dlaczego musiał wybrać Ziemię - i ciebie? - Bo istnieje tylko jedna Ziemia. - I tylko ty jeden, prawda? Kyle westchnšł z rezygnacjš. Po œmierci matki jego wychowaniem zajmowali się ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z Teenš zawsze czuł się bezbronny. Wstał od stołu, podszedł do żony i kładšc ręce na jej ramionach próbował jš delikatnie obrócić do siebie. Bezskutecznie. Ponownie westchnšł i podszedł do szafki z broniš. Wyjšł załadowany pistolet i wsadził go do dobrze dopasowanej wypukłej kabury, którš potem zaczepił do pasa z lewej
strony. Następnie wybrał sztylet o ciemnej rękojeœci z szeciocalowym ostrzem i pochyliwszy się, umiecił go w pochwie wewnštrz wysokiej cholewy buta. Nacišgnšł mankiet spodni i wyprostował się. - On nie ma prawa tu przebywać! - mówiła gwałtownie Teena wcišż nie odwracajšc się do męża. - Dla turystów istniejš specjalnie wyznaczone skanseny i pensjonaty. - Nie jest turystš i dobrze o tym wiesz - odparł cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego prababka pochodziła z Ziemi, podobnie jak stšd pochodzić będzie jego żona. Członkowie co czwartej generacji linii władców muszš się połšczyć węzłami małżeńskimi z rodowitš Ziemiankš. Takie jest prawo. Nadal. - Wdział skórzanš kurtkę i zapišł na dole zamek błyskawiczny, by nie wystawała kabura pistoletu. Odwrócił się do drzwi, ale w połowie ruchu zatrzymał się. - Teena? - powiedział cicho. Nie odpowiedziała. - Teena! - powtórzył głoniej. Podszedł do żony i ponownie spróbował jš do siebie obrócić. I ponownie się oparła. Tym razem jednak Kyle nie zrezygnował. Nie był zbyt postawnym mężczyznš - raczej œredniego wzrostu, o okršgłej twarzy - a jego spadziste ramiona, choć masywne, nie wyglšdały zbyt imponujšco. Odznaczał się jednak niezwykłš siłš: owijajšc wokół dłoni grzywę ogiera potrafił zmusić go do uklęknięcia, czego nie umiał dokonać nikt inny. Bez najmniejszego wysiłku odwrócił żonę do siebie. - Może jednak mnie wysłuchasz - zaczšł, lecz zanim zdšżył coœ dodać, w jednej chwili opuciła jš cała gniewna zaciętoć. Rozdygotana przywarła do niego. - Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, że tak będzie! - wyrzucała z siebie zduszone słowa, wtulona w jego kurtkę. - Nie idŸ, Kyle'u! Nie ma prawa, które by cię do tego zmusiło! Ze ciniętym i suchym gardłem pogładził miękkie włosy żony. Nie miał co odpowiedzieć. Jej proba była niemożliwa do spełnienia. Od czasów, gdy promienie słońca po raz pierwszy padły na złšczone pary mężczyzn i kobiet, w takich chwilach jak ta żony przywierały do mężów i błagały o coœ, co się nie mogło spełnić. I tak jak teraz Kyle Teenę, mężczyni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierzšc, że zrozumienie może przeniknšć z jednego ciała do drugiego. I milczeli, bo brak im było słów. Kyle przez chwilę jeszcze tulił żonę, a potem delikatnie odsunšł jš od siebie i wyszedł. Wsiadł na ogiera, a wałacha chwycił za uzdę. Gdy odjeżdżał, widział Teenę przez szybę. Już nie płakała - z pochylonš głowš i opuszczonymi ramionami stała bez ruchu tam, gdzie jš zostawił. Pędził przez zalesione wzgórza Kentucky. Dotarcie do wyznaczonego miejsca zajęło mu ponad dwie godziny. Zjechał ze stromizny wgórza wprost na utrzymany w wiejskim stylu drewniany dworek. W bramie dostrzegł wysokiego brodatego mężczyznę odzianego w strój, jaki nosiło się na niektórych z
Młodszych Œwiatów. Gdy podjechał bliżej, zauważył, że mężczyzna ma posiwiałš brodę, za ponad prostym i wšskim nosem oczy nabiegłe krwiš, otoczone podkówkami, jak od zmartwienia czy niewyspania. Przygryzał wyranie zasępiony usta. - Jest na dziedzińcu - odezwał się, gdy Kyle stanšł przy nim. - Nazywam się Montlaven i jestem jego nauczycielem. Już czeka, gotowy do podróży. - Pociemniałe oczy wpatrywały się w Kyle'a jakby z niemš probš. - Nie zbliżaj się do łba ogiera - ostrzegł Kyle i dodał: - ProwadŸ mnie. - Ten koń to chyba nie dla niego, co...? - spytał Montlaven i odsunšł się, zerkajšc nieufnie na potężne zwierzę. - Nie - uspokoił go Kyle. - Pojedzie na wałachu. - Będzie chciał siwka... - To niemożliwe, nawet gdybym na to pozwolił. Tylko ja go mogę dosiadać. Pokaż mi drogę. Montlaven odwrócił się i ruszył przez poronięty trawnikiem dziedziniec, na który z trzech stron wychodziły okna dworku. W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie siedział niespełna dwudziestoletni wysoki chłopak z grzywš płowych włosów; na trawie obok leżały dwa wypchane juki. Na widok Kyle'a i nauczyciela podniósł się. - Wasza Wysokoć - odezwał się Montlaven - oto Kyle Arnam, który przez trzy następne dni ma pełnić rolę ochrony osobistej Waszej Wysokoœci. - Dzień dobry, strażniku... to znaczy, Kyle'u. - Ksišżę umiechnšł się z figlarnš zaczepkš. - No, możesz już zejć z konia. - Dla ciebie przeznaczony jest wałach, panie - wyjanił Kyle. Ksišżę wlepił w niego wzrok, a następnie odrzucił głowę do tyłu i rozemiał się. - Człowieku, wiesz, jak ja jeżdżę!? Mówię ci! - Ale nie na tym koniu, panie - odparł Kyle beznamiętnie. - Tylko ja go mogę dosiadać. Ksišżę wytrzeszczył oczy, umiech znikł z jego twarzy, lecz prawie natychmiast powrócił. - No i co ja mam robić? - Wzruszył szerokimi ramionami. - Poddaję się, zresztš jak zawsze. No, powiedzmy. - Posłał Kyle'owi szeroki i, mimo lekko cišgniętych ust, szczery uœmiech. - Zgoda. Podszedł do wałacha - i nagłym skokiem znalazł się na jego grzbiecie. Zaskoczony koń parsknšł i przysiadł na zadzie, lecz zaraz się uspokoił, gdy długie palce młodzieńca zacisnęły się fachowo na cuglach, a druga dłoń poklepała szary kark zwierzęcia. Ksišżę uniósł brwi spoglšdajšc na Kyle'a, lecz ten siedział nieporuszony. - Zakładam, że jesteœ uzbrojony, mój zacny Kyle'u? - spytał ksišżę z lekkš kpinš. - Na wypadek, gdyby musiał mnie bronić przed hordš rozwœcieczonych tubylców? - Twoje życie jest w moich rękach, panie - odparł Kyle. Rozpišł skórzanš kurtkę, by pokazać pistolet, i zaraz
ponownie jš zapišł. - Will - Montlaven położył swojemu podopiecznemu rękę na kolanie - nie daj się ponieć lekkomylnoci, chłopcze. To Ziemia. Jej mieszkańcy sš ludŸmi innej klasy i obyczajów. Zastanów się dobrze, zanim... - Och, daj spokój, Monty! - ucišł ksišżę. - Będę równie skromny i nie rzucajšcy się w oczy, równie archaiczny i niezależny jak cała reszta. Mylisz, że mam kurzš pamięć? Zresztš i tak do czasu, gdy przyłšczy się do mnie mój królewski ojciec, upłynš zaledwie trzy dni czy co koło tego. A teraz - pozwól mi jechać! Odwrócił się raptownie w siodle, wtulił w kark wałacha i ruszył jak strzała w stronę bramy. Gdy znikł po drugiej stronie, Kyle cišgnšł z całych sił uzdę, z trudem utrzymujšc w miejscu roztańczonego ogiera, który rwał się do galopu w lad za wałachem. - Podaj mi juki księcia - polecił staremu nauczycielowi. Montlaven pochylił się, podniósłszy torby z trawy i podał Kyle'owi. Ten przytroczył je mocno obok swoich juków umieszczonych po bokach kłębu konia. Zauważył łzy w oczach Montlavena. - To wspaniały chłopak, zobaczysz. Przekonasz się! - Na zwróconej ku górze twarzy Montlavena malowało się nieme błaganie. - Na razie jestem przekonany, że pochodzi ze wspaniałej rodziny i zrobię dla niego wszystko, co w mojej mocy - odparł spokojnie Kyle i skierował rumaka w stronę bramy. Po księciu nie było ani ladu. Kyle nie miał jednakże kłopotów z odszukaniem go - œlady kopyt wałacha w bršzowej ziemi wyranie wskazywały kierunek. Minšł kępę sosen i znalazł się na otwartej przestrzeni. Ksišżę siedział na trawiastym zboczu i spoglšdał w niebo przez lunetę. Kiedy Kyle zsiadł z konia, chłopak oderwał oczy od przyrzšdu i bez słowa mu go podał. Kyle przyłożył lunetę do oka i spojrzał w górę. W pole widzenia okularu, z narastajšcym warkotem maszyny holowniczej, wpłynęła jedna z orbitujšcych wokół Ziemi stacji energetycznych. - Oddaj - nakazał ksišżę, a gdy Kyle wręczył mu lunetę, powiedział: - Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się żadnej z nich, a strasznš już miałem na to ochotę. Bo to raczej doć kosztowny prezent, podobnie jak pozostałe stacje, opłacony z zasobów naszego królewskiego skarbca. I tylko po to, by wasza planeta ponownie nie zboczyła z kursu i tym samym nie znalazła się w epoce lodowej. A co my z tego mamy? - Ziemię, panie - odparł Kyle. - Takš samš, jaka była, zanim ludzie wyprawili się w gwiazdy. - Eee, tam. Do zachowania porzšdku w ziemskim skansenie wystarczyłaby jedna stacja i pół miliona kustoszów - odparł ksišżę. - A mnie chodzi o dwie pozostałe stacje i miliard, czy ilu was tu jest, darmozjadów. Będę się tym musiał zajšć, gdy zostanę imperatorem. Jedziemy dalej? - Jak sobie życzysz, panie. - Kyle ujšł uzdę ogiera i gdy jego towarzysz dosiadł konia, ruszyli zboczem. - I jeszcze jedno - dodał ksišżę, gdy dotarli do
przeciwległej kępy sosen - żeby nie było niedomówień. Szczerze lubię starego poczciwego Monty'ego. Rzecz jednak w tym, że tak naprawdę nigdy nie byłem przekonany do przyjazdu tutaj... Patrz na mnie, strażniku! Kyle obrócił się i zajrzał w niebieskie, jak u wszystkich potomków linii królewskiej, oczy, które teraz łyskały dziko. Zaraz jednak niespodziewanie złagodniały i ksišżę zamiał się. - Niełatwo cię przestraszyć, strażniku... to znaczy... Kyle'u, jeli dobrze pamiętam? Chyba mimo wszystko mi się podobasz. Tylko z łaski swojej patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. - Tak, panie. - No, to mamy jasnoć, zacny Kyle'u. A zatem, jak starałem się ci wyjanić, nigdy nie byłem przekonany do pomysłu odbycia swojej podróży dojrzałoci włanie tutaj. Nie widzę najmniejszego sensu w zwiedzaniu tego starego zakurzonego muzealnego wiata, gdzie ludzie upierajš się żyć jak w redniowieczu. Lecz namówił mnie do tego mój królewski ojciec. - Twój ojciec, panie? - Tak, można by wręcz powiedzieć, że mnie przekupił - odparł ksišżę z namysłem. - Te trzy dni tutaj mieliœmy spędzić razem, przysłał jednak wiadomoć, że dołšczy nieco póniej. Zresztš, nieważne. Rzecz w tym, że należy do starej szkoły kierujšcej się przekonaniem, iż Ziemia to jakiœ bezcenny skarb. A tak się składa, że lubię i podziwiam mojego ojca, Kyle'u. To dobrze? - Owszem, panie. - Byłem pewien, że tak odpowiesz. Tak, to jedyny przedstawiciel rasy ludzkiej, z którego czerpię wzór. I włanie po to, by mu się przypodobać - ale tylko jemu, Kyle'u! - będę się starał być grzecznym księciem, który z ochotš da się oprowadzać po waszych cudach przyrody i kurortach, czy co tu jeszcze macie. - Przerwał. - Mam nadzieję, że się zrozumielimy, także co do celu naszej wycieczki, prawda? - spojrzał uważnie na Kyle'a. - Tak, panie. - Doskonale - umiechnšł się ponownie ksišżę. - Czas więc, by zaczšł opowiadać mi o tutejszych drzewach, ptakach i zwierzętach. Znajomociš ich nazw chciałbym sprawić radoć memu ojcu. Na przykład, co to sš za ptaszki tam pod koronami drzew, bršzowe u góry, z białymi brzuszkami? Jak choćby ten, o tam! - To drozd, panie - odparł Kyle. - Ptak głuszy leœnych i zacisznych miejsc. Posłuchaj... - Przytrzymał wodze wałacha i oba konie stanęły. W nagłej ciszy usłyszeli srebrzysty œpiew ptaka, na przemian rosnšcy i opadajšcy, falujšcy od crescendo do diminuendo, a w końcu wtapiajšcy się w lenš ciszę. Przez chwilę ksišżę patrzył niewidzšcym wzrokiem na Kyle'a, po czym otrzšsnšł się jak przebudzony z głębokiego snu. - Ciekawe - mruknšł. Wzišł w garć wodze i oba konie ruszyły dalej. - Opowiadaj dalej.
Podczas trzech następnych godzin, kiedy słońce wznosiło się do zenitu, jechali przez zalesione wzgórza. Kyle opisywał swemu towarzyszowi każdego napotkanego ptaka, zwierzę, owada, drzewo czy skałę. Przez cały czas ksišżę słuchał, z szybko rosnšcym i równie szybko gasnšcym, acz niezmiennie wnikliwym, zainteresowaniem. Wszakże w chwili, gdy słońce ich wyprzedziło, jego uwaga osłabła. - Wystarczy - stwierdził. - Nie zatrzymamy się gdzieœ na posiłek, Kyle'u? Nie ma tu żadnych miasteczek w pobliżu? - Sš, panie - odrzekł Kyle. - Kilka z nich minęliœmy. - Kilka? - Ksišżę zmierzył go wzrokiem. - To dlaczego jeszcze w żadnym nie zatrzymalimy się? Gdzie ty mnie wiedziesz? - Nigdzie, panie. To ty prowadzisz, ja za jadę za tobš. - Ja? - zdumiał się ksišżę i chyba po raz pierwszy dostrzegł, że przez całš drogę jego wałach o łeb wyprzedzał ogiera. - Aaa, rzeczywiœcie. No więc, pora na posiłek. - Dobrze, panie - zgodził się Kyle. - Tędy. Skręcił i zjechał do podnóża wzniesienia, którego zboczem jechali. Ksišżę ruszył za nim. - A teraz posłuchaj i sprawd, czy wszystko się zgadza - zaproponował ksišżę, gdy zrównał się z Kyle'em, i ku jego zdumieniu prawie słowo w słowo powtórzył wszystko, co od niego usłyszał. - Czy co mi umknęło, o czym zapomniałem? - O niczym, panie - przyznał Kyle. Ksišżę patrzył na niego z szelmowskim uœmiechem. - Potrafiłbyœ tak samo, Kyle'u? - Owszem, tyle że uczyłem się tego całe życie. - Widzisz? - rozpromienił się ksišżę. - W tym właœnie tkwi różnica pomiędzy nami, mój dobry Kyle'u. Ty przez całe życie uczysz się czegoœ, na co ja potrzebuję zaledwie kilku godzin, a wiem tyle samo, co ty. - Nie tyle samo - odparł powoli Kyle. Ksišżę spojrzał na niego gwałtownie, lecz zaraz machnšł rękš, na wpół ze złociš, a na wpół niedbale. - To, co sobie tam jeszcze wiesz, pewnie i tak nie ma znaczenia - parsknšł. Zjechali w dolinę i ujrzeli przed sobš niewielkš wioskę. Jak tylko znaleli się na otwartej przestrzeni, w ich uszy uderzyły dwięki muzyki. - A to co takiego? - ksišżę podniósł się w strzemionach. - No proszę, jaka potańcówka? - To letnia piwiarnia, panie. Jest sobota, czas zabawy. - Wymienicie. Pojedziemy tam co przekšsić. Dojechali do ogródka piwnego, usiedli przy stoliku z tyłu płyty tanecznej i zamówili jedzenie u ładnej młodej kelnerki. Przez cały czas ksišżę słał jej promienny uœmiech, aż wreszcie mu go odwzajemniła i szybko odeszła, jakby lekko zmieszana. Ksišżę pochłaniał z apetytem posiłek, do którego wypił półtora kufla ciemnego piwa; Kyle jadł mniej i popijał kawš. - No, już lepiej - odsapnšł w końcu ksišżę, rozpierajšc się w krzeœle. - Ależ byłem głodny... Spójrz, Kyle'u!
Popatrz, pięć, szeć... siedem zaparkowanych wiatropławów. Więc nie wszyscy jeŸdzicie wierzchem? - Nie - odparł Kyle. - Każdy porusza się według własnego uznania. - Skoro macie wiatropławy, to dlaczego rezygnujecie z innych wytworów cywilizacji? - Niektóre rzeczy pasujš do naszego œwiata, inne nie, panie - wyjanił Kyle. Ksišżę rozemiał się. - Chcesz powiedzieć, że staracie się dopasować cywilizację do waszego staroœwieckiego sposobu bycia? Czy aby nie powinno być na odwrót...? - Przerwał i zmienił temat. - Co to grajš? Całkiem ładne. Mogę się założyć, że nie miałbym kopotów z zatańczeniem tego. - Wstał. - Zresztš zaraz się o tym przekonamy. Spojrzał na Kyle'a. - Nie zamierzasz mi odradzić? - Nie, panie. To, co robisz, jest twojš prywatnš sprawš. Młodzieniec odwrócił się nagle. Obok jednego z pobliskich stolików przechodziła włanie młoda kelnerka, ta sama, która ich wczeniej obsługiwała. Ksišżę dogonił jš przy okalajšcej płytę tanecznš barierce. Kyle zauważył protesty dziewczyny, lecz ksišżę nie dał się zbyć, czarujšc jš umiechem z wyżyn swojego wzrostu. W końcu kelnerka cišgnęła fartuszek i znalazła się z księciem na parkiecie, pokazujšc mu kroki tańca - polki. Ksišżę uczył się błyskawicznie i wkrótce uwijał się ze swojš partnerkš poród innych, przytupujšc przy każdej zmianie figury i błyskajšc w umiechu białymi zębami. Wreszcie muzycy przerwali, odłożyli instrumenty i opuœcili estradę. Mimo wysiłków starajšcej się go powstrzymać dziewczyny ksišżę podszedł do kierownika zespołu. Kyle poderwał się na nogi i z uwagš ledził bieg wydarzeń Szef muzyków pokręcił głowš, odwrócił się na pięcie i powoli odszedł. Ksišżę chciał za nim pobiec, ale dziewczyna przytrzymała go za rękę, co mu goršczkowo tłumaczšc. Odepchnšł jš, aż się lekko zachwiała. Usługujšcy przy stolikach pomocnik kelnera, nieco starszy od księcia i prawie równie wysoki, odłożył gwałtownie tacę i przeskoczywszy barierkę, znalazł się na wypolerowanym parkiecie. Stanšł za księciem i chwytajšc go za ramię odwrócił do siebie. - ...się tak nie robi - zbliżajšcy się do nich Kyle usłyszał słowa chłopca. Ksišżę zaatakował jak pantera lub raczej jak zawodowy bokser i trzy błyskawicznie następujšce po sobie zamaszyste lewe sierpowe, wzmocnione ciężarem ciała wylšdowały na twarzy młodego kelnera. Chłopak upadł, a Kyle złapał księcia i wyprowadził go przez bocznš lukę w balustradzie. Twarz księcia poszarzała od gniewu. Kršg taneczny zaroił się od ludzi. - Kto to był!? Jak się nazywa!? - wydusił ksišżę przez zacinięte zęby. - Ważył się podnieć na mnie rękę, widziałe!? Jak miał! - Znokautowałeœ go, panie - odparł Kyle. - Czego ci
więcej trzeba? - Poważył się mnie tknšć. Mnie! - Nie ustępował rozwcieczony ksišżę. - Muszę się dowiedzieć, kto to! - Chwycił się kurczowo belki, do której przywišzane były konie, nie dajšc się ruszyć z miejsca. - Już ja mu pokażę! Nauczy się, co to znaczy tknšć palcem przyszłego imperatora! - Nikt ci nie poda jego nazwiska - tłumaczył Kyle. Chłód pobrzmiewajšcy w jego głosie w końcu dotarł do œwiadomoœci księcia i podziałał niby zimny prysznic. - Ty także? - spytał po chwili Kyle'a. - Ja także, panie - padła odpowiedŸ. Ksišżę jeszcze przez moment mierzył go wzrokiem, wreszcie pucił się gwałtownie belki. Szarpnięciem odwišzał wałacha, mocnym wyrzutem ciała wskoczył na siodło i odjechał. Kyle odwišzał swego wierzchowca i podšżył za nim. W milczeniu zagłębili się w las. Po chwili ksišżę odezwał się nie odwracajšc głowy. - I ty nazywasz siebie strażnikiem. - Twoje życie jest w moich rękach, panie - odparł Kyle. Ksišżę popatrzył na niego z grymasem. - Tylko moje życie? - wycedził. - To znaczy, że póki żaden z nich nie spróbuje mnie zabić, to wolno im robić ze mnš, co tylko im się spodoba? Czy to miałeœ na myœli? Kyle odpowiedział mu spokojnym spojrzeniem. - Można tak powiedzieć, panie. W głosie księcia pojawiła się nieprzyjemna nuta. - Chyba jednak cię nie lubię, Kyle'u - warknšł. - A właœciwie, na pewno cię nie lubie. - Nie po to jestem z tobš, panie, by mnie polubił - odrzekł Kyle. - Może i nie - wychrypiał ksišżę. - Jedno jest pewne, przynajmniej twoje nazwisko znam. Przez jakie pół godziny jechali w przedłużajšcym się milczeniu. Powoli jednak plecy oraz szczęki księcia rozluniły się i po chwili zaczšł nucić do siebie w jakim nie znanym Kyle'owi języku, a piew zdawał się przywracać mu dobry nastrój. Wkrótce wszczšł rozmowę z Kyle'em takim tonem, jak gdyby przez cały czas panowała między nimi przyjań. Gdy zbliżyli się do Jaskini Mamuciej, ksišżę wyraził chęć obejrzenia jej, tak więc jaki czas spędzili na zwiedzaniu. Potem popędzili konie wzdłuż lewego brzegu Zielonej Rzeki. Ksišżę zdawał się już zupełnie nie pamiętać o incydencie w piwiarni i wychodził z siebie, by oczarować każdš napotkanš osobę. W końcu, gdy słońce chyliło się ku zachodowi i czas było pomyleć o kolacji, natknęli się na niewielki przysiółek nad rzekš, a w nim na wtulonš w kępę dębów i sosen przydrożnš gospodę, która niczym w zwierciadle odbijała się w malowniczym stawie. - Wyglšda nieŸle - orzekł ksišżę. - Zostaniemy tu na noc, Kyle'u. - Jak sobie życzysz, panie - przystał Kyle. Kyle zaprowadził konie do stajni, po czym wszedł do
œrodka i zobaczył, że ksišżę zdšżył już odnaleć mały barek przylegajšcy do sali jadalnej, gdzie popijał piwo i czarował kelnerkę. Dziewczyna była młodsza od swej poprzedniczki z ogródka piwnego - drobna, z rozpuszczonymi delikatnymi włosami i okršgłymi bršzowymi oczami, w których odbijał się zachwyt wywołany atencjš postawnego i przystojnego chłopaka. - Tak - odezwał się ksišżę, patrzšc na Kyle'a kštem swych niebieskich imperatorskich oczu, gdy kelnerka poszła po kawę dla Kyle'a. - To wymarzone miejsce. - Pod jakim względem? - spytał Kyle. - Aby zadzierzgnšć lepsze kontakty z miejscowš ludnociš. A ty co sobie mylałe, Kyle'u?- odparł ksišżę i rozemiał się. - Będę ich sobie obserwował, a ty wspomożesz mnie swymi uwagami. Czyż to nie wyborny pomysł? Kyle spojrzał na niego z namysłem. - Powiem ci, panie, wszystko, co mogę. Napili się - ksišżę piwa, a Kyle kawy - i po chwili przenieli się do jadalni na kolację. Ksišżę, jak zapowiedział przy barze, zasypywał Kyle'a pytaniami o wszystko, co widział i czego nie widział. - ...ale po co tak żyć przeszłociš, jak wy tutaj? - dociekał. - Skamieniały wiat, niech będzie. Ale żywe skamieniałoœci...? - Przerwał, by rzucić uœmiech i zagadać do bršzowookiej delikatnowłosej panny, której jakimœ trafem przypadło obsługiwanie ich stołu. - Nie, panie. Nie żywe skamieniałoœci, lecz jak najbardziej żywi ludzie. Jedynym sposobem zachowania rasy i kultury jest kontynuacja. Tak więc żyjemy tu, na Ziemi, na swój własny sposób, jako żywy przykład dla Młodszych Œwiatów, wzorzec, z którym mogłyby się porównywać. - Fascynujšce - bšknšł ksišżę. Jego oczy nieustannie œledziły kelnerkę, która słała mu umiechy z drugiego końca coraz bardziej zapełniajšcej się sali. - Wcale nie fascynujšce, panie, konieczne - sprostował Kyle, odniósł jednak wrażenie, że ksišżę nie dosłyszał jego słów. Po kolacji wrócili do baru. Po wypytaniu Kyle'a jeszcze o to i owo ksišżę wszczšł rozmowę ze stojšcymi przy kontuarze innymi goćmi. Przez chwilę Kyle przyglšdał się temu, a potem, oceniwszy, że może bez obaw zostawić księcia samego, wyszedł doglšdnšć koni i zamówić u gospodarza zajazdu prowiant podróżny na następny dzień. Kiedy wrócił, po księciu nie było ani œladu. Przez jaki czas Kyle czekał przy stole, jednakże jego towarzysz nie pojawił się. Ze ciniętym dołkiem poczuł, jak ogarnia go lodowata fala niepokoju. Powodowany nagłym strachem wybiegł sprawdzić, co z końmi. Lecz te spokojnie skubały siano w swoich boksach. Wyczuwajšc czyjš obecnoć ogier zarżał cicho i odwrócił w stronę swego pana siwy łeb. - Spokojnie, stary - uspokoił go Kyle i wrócił do zajazdu poszukać gospodarza. Ten jednakże nie miał pojęcia, gdzie się podział towarzysz Kyle'a. - Jeli konie sš w stajni, nie mógł się bardzo oddalić -
uspokajał. - A w najbliższej okolicy nic mu nie grozi. Może się wybrał na przechadzkę do lasu. Zostawię wiadomoć dla personelu nocnego, żeby mieli go specjalnie na uwadze, kiedy wróci. Gdzie pana szukać? - W barze, aż do zamknięcia, potem w pokoju - odparł Kyle. Wrócił do baru i usiadł przy otwartym oknie. W miarę upływu czasu sala coraz bardziej pustoszała. Zegar nad rzędami butelek wskazywał prawie północ, gdy nagle przez otwarte okno do uszu Kyle'a dobiegło gniewne rżenie. Poderwał się i wybiegł na zewnštrz. Mimo ciemnoci ruszył biegiem w stronę stajni i wpadł do rodka. W nikłym œwietle pomiędzy stanowiskami dla koni dostrzegł pobladłego księcia, który niemrawo siodłał wałacha. Drzwiczki do przegrody ogiera stały otworem. Na widok Kyle'a ksišżę odwrócił wzrok. Trzema szybkimi susami Kyle dopadł otwartego boksu i rzucił spojrzenie w głšb. Ogier był nadal uwišzany, ale uszy miał płasko położone po sobie, oczy dziko rozbiegane, obok za, na ziemi, Kyle dostrzegł bezładnie rzucone siodło. - Siodłaj konia - rozkazał ksišżę stłumionym głosem. - Odjeżdżamy. Kyle spojrzał na niego. - W gospodzie czekajš na nas z noclegiem - przypomniał. - Daj spokój z noclegiem. Ruszamy. Muszę trochę ochłonšć. Zawišzał ciasno popręg na brzuchu wałacha, opucił strzemiona i wgramolił się na siodło. Następnie, nie czekajšc na Kyle'a, wyjechał ze stajni i znikł w mroku nocy. - No już, już... - powiedział Kyle uspokajajšco do konia. Popiesznie odwišzał go i osiodłał, a następnie podšżył za księciem. Ciemnoć nie pozwalała na odszukanie w trawie œladów kopyt wałacha, więc Kyle pochylił się i dmuchnšł w ucho wierzchowca. Koń zareagował zdumionym parsknięciem, któremu z prawej, z pogršżonego w mroku wzgórza, odpowiedziało rżenie wałacha. Kyle popędził w tamtym kierunku. Dogonił księcia na szczycie. Młodzieniec jechał powoli, ze spuszczonymi wodzami, nucšc pod nosem tę samš piosenkę w nieznanym języku co kilka godzin wczeœniej. Widok Kyle'a wywołał na jego twarzy malany umiech, a piew nabrał mocy. I po raz pierwszy Kyle wychwycił w niezrozumiałych dla siebie słowach jaki kpišcy lubieżny ton. Raptem go olniło. - Ta dziewczyna! - podniósł głos. - Ta kelnereczka. Gdzie jest?! Umiech spełzł z warg księcia, potem powoli powrócił, wyranie już ironiczny. - A jak ci się wydaje? - bełkotliwe słowa z trudem przeciskały mu się przez usta. Zbliżywszy się, Kyle poczuł od niego mocny zapach piwa. - W swoim pokoiku, pogršżona w smacznym nie i szczęliwa. Zaszczycona, choć nawet o tym nie wie, względami imperatorskiego syna. A także przekonana, że rankiem zastanie mnie u swego boku. Ale mnie tam nie będzie. Prawda, Kyle'u?
- Dlaczego to zrobiłeœ, panie? - spytał cicho Kyle. - Dlaczego? - Ksišżę starał się skoncentrować na nim zamglony wzrok. - Mój ojciec, Kyle'u, ma czterech synów, to znaczy, że mam trzech młodszych braci. Jednakże to ja zostanę imperatorem, a imperatorzy nie odpowiadajš na pytania. Kyle milczał. Ksišżę nadal wpatrywał się w niego. W ciszy przejechali kilkanacie następnych minut. - No, dobrze, powiem ci dlaczego - rzekł wreszcie ksišżę, nieco głoœniej i takim tonem, jak gdyby w ich rozmowie nie było niezręcznej przerwy. - Dlatego, że ty, Kyle'u, nie jeste moim strażnikiem. Widzisz? Przejrzałem cię i wiem, czyim naprawdę jeste strażnikiem. Ich! Szczęki Kyle'a zacisnęły się, jednakże ciemnoć skryła jego reakcję. - Nie ma sprawy. - Ksišżę gestykulował z rozmachem, tracšc przy tym co chwila równowagę. - Naprawdę nie ma sprawy. Rób, jak uważasz. Nic mi do tego. Możemy się nawet pobawić w zdobywanie punktów. A więc, najpierw był ten prostak z ogródka piwnego, który poważył się podnieć na mnie rękę, ty za przekonywałe mnie, że nikt mi nie poda jego nazwiska. Zgoda, jego udało ci się obronić - punkt dla ciebie. Ale już w przypadku kelnerki ci się nie udało - punkt dla mnie. No i jak sšdzisz? Kto wygra, mój dobry Kyle'u? Kyle zaczerpnšł głęboki oddech. - Panie - powiedział - którego dnia twoim obowišzkiem stanie się poœlubienie ziemskiej kobiety... Przerwał mu wybuch wesołoci, w którym jednakże pobrzmiewała nieprzyjemna nuta. - Ależ wy sobie pochlebiacie! - wychrypiał ksišżę. - To włanie największy kłopot z wami, tu na Ziemi. Że tak sobie bezwstydnie pochlebiacie. Znów pogršżyli się w milczeniu. Kyle nie odzywał się, lecz jadšc tuż za księciem obserwował go uważnie. Przez jaki czas wyglšdało na to, że chłopak zapadł w drzemkę. Głowę zwiesił na pier i pucił wodze, pozwalajšc, by koń sam wybierał drogę. Wkrótce jednak wyprostował się, wyćwiczonym, na wpół automatycznym ruchem cišgnšł cugle i rozejrzał się wokół. - Muszę się napić - powiedział. Z jego głosu znikła chrypka, był przygaszony i smutny. - WeŸ mnie gdzieœ na piwo, Kyle'u. Kyle ponownie wzišł głęboki oddech. - Tak, panie. Skierował konia w prawo, a wałach podšżył za nimi. Wspięli się na szczyt wzgórza i zjechali na brzeg jeziora. Ciemna woda migotała w promieniach księżyca, a drugi brzeg nikł w mroku. Pomiędzy drzewami porastajšcymi zakrzywionš linię brzegu połyskiwały wiatła. - Tutaj, panie - Kyle wskazał w tamtym kierunku. - To orodek wędkarski. Z barem. Objechali półkolisty brzeg i znaleli się przy niskim, skromnie wyglšdajšcym budynku usytuowanym nad jeziorem. W
stronę tafli wodnej biegło od niego molo, do którego przywišzane były kołyszšce się na ciemnej wodzie kutry rybackie. Okna były jasne. Przywišzali konie i weszli do œrodka. Wkroczyli do szerokiego, skšpo urzšdzonego baru. Na wprost znajdował się szeroki kontuar, a za nim kilka wizerunków ryb ułożonych z deszczułek. Pod nimi z kolei stało trzech barmanów. Jeden z nich, w rodku, był w rednim wieku, a fartuch nadawał mu powagi i autorytetu. Dwaj pozostali - młodzi i bardziej muskularni. Klienci, głównie mężczyŸni w prostych, niewyszukanych ubraniach roboczych czy też nie górujšcych nad nimi elegancjš strojach wakacyjnych, rozsiedli się przy kwadratowych stolikach lub opierali się o kontuar. Ksišżę wybrał stolik na tyłach sali, gdzie obaj usiedli i znowu zamówili piwo i kawę. Jak tylko kelnerka przyniosła napoje, ksišżę opróżnił kufel do połowy. Po chwili opróżnił go do dna i dał znak kelnerce. - Jeszcze jedno - zawołał. Tym razem, gdy zjawiła się z następnym kuflem, umiechnšł się do niej. Była kobietš po trzydziestce i choć zainteresowanie przystojnego młodzieńca sprawiło jej przyjemnoć, to jednak nie mogło zawrócić w głowie. Odpowiedziała lekkim umiechem i wróciła za kontuar do swoich rozmówców, dwóch mężczyzn w jej wieku. Jeden był doć wysoki, drugi niższy, nabity, o okršgłej głowie. Ksišżę pocišgnšł kolejny łyk. Postawił kufel i spojrzał na Kyle'a, jakby dopiero co zdał sobie sprawę z jego obecnoœci. - Przypuszczam - odezwał się - że masz mnie już za pijanego. - Na razie nie. - Tak, masz rację, jeszcze nie. Ale za chwilę może tak. I czy kto może mnie powstrzymać? - Nikt, panie. - No właœnie - powiedział ksišżę i powtórzył - no właœnie. - Jakby na pokaz wypił piwo do dna i dał znak kelnerce, by mu przyniosła następne. Skóra na jego wydatnych kociach policzkowych zaczęła się zabarwiać na różowo. - Kiedy się znalazło na nędznym wiatku poród nędznych ludzików... witaj, jasnooka! - Przerwał samemu sobie, gdy kelnerka przyniosła następne piwo. Rozemiała się i wróciła do swych znajomych. - ...to trzeba na siłę szukać rozrywki - dokończył. Wybuchnšł œmiechem. - Kiedy sobie przypomnę, jak ojciec, Monty, wszyscy! zachwalali mi tę planetę... - zerknšł spod oka na Kyle'a. - Masz pojęcie? Kiedy to nawet byłem wystraszony, no może niezupełnie, bo mnie nic nie potrafi przestraszyć, ale, powiedzmy, zaniepokojony koniecznociš przyjazdu tutaj. - Ponownie się rozemiał. - Martwiłem się, że nie uda mi się dorównać wam, ludziom z Ziemi! Kyle'u, czyœ ty w ogóle kiedykolwiek widział który z Młodszych wiatów? - Nie. - Tak też sšdziłem. No więc ci powiem: ostatni, nawet
najnędzniejszy mieszkaniec stamtšd jest roœlejszy, ma bystrzejszy umysł, lepiej wyglšda i w ogóle niż którykolwiek z poznanych przeze mnie tu ludzi. A ja, Kyle'u - przyszły imperator, do którego z kolei nie umywa się żaden z tamtych? No, zgadnij, jak wy wszyscy dla mnie wyglšdacie? - Wlepił wyczekujšcy wzrok w Kyle'a. - No, odpowiadaj, mój zacny Kyle'u. Odpowiadaj szczerze, to rozkaz. - Nie twojš sprawš jest osšdzać, panie - odparł Kyle. - Co!? Nie mojš sprawš!? - Niebieskie oczy ciskały błyskawice. - Przyszłego imperatora?! - Nie jest to sprawš żadnego z ludzi, panie. Obojętnie, czy jest imperatorem, czy nie. Owszem, imperator jest potrzebny jako symbol scalajšcy setkę wiatów. Nadrzędnym jednak celem rasy ludzkiej jest przetrwanie. Prawie milion lat zajęło stworzenie tutaj, na Ziemi, najbardziej optymalnego modelu inteligencji gwarantujšcego właœnie przetrwanie. W pozostałych wiatach ludzie siłš rzeczy narażeni sš na zmiany i jeżeli co tam się zagubi, zniknie jaka niezbędna dla naszej rasy cecha, musi gdzie istnieć rezerwuar pierwotnego materiału genetycznego, z którego można zaczerpnšć brakujšcy element. Tym miejscem jest Ziemia. Usta księcia rozcišgnšł gniewny grymas. - Och, œwietnie, Kyle'u! - wypalił. - Tylko że już mam po uszy takiego gadania. Dla mnie to bujdy. Bo widzisz, już wam się zdšżyłem przyjrzeć i twierdzę, że nie przewyższacie nas, mieszkańców Nowych Œwiatów. Przeciwnie, to my was przewyższamy. Wcišż się rozwijamy i stajemy lepsi, wy zaœ stoicie w miejscu. I masz tego wiadomoć. Chłopak rozemiał się cicho, nieomal w twarz Kylemu. - Najbardziej za drżycie ze strachu, że się o tym dowiemy. A mnie się to udało. - Ponownie się rozemiał. - Dobrze wam się przyjrzałem i wszystko wiem. Jestem rolejszy, lepszy i odważniejszy niż którykolwiek z obecnych tu mężczyzn. A wiesz dlaczego? Nie dlatego, że pochodzenie z imperatorskiej rodziny daje mi jakš przewagę, ale całkiem po prostu taki już się urodziłem! To cechy wrodzone: ciało, umysł - wszystko! Mogę tu wyczyniać, na co mi przyjdzie ochota i nikt na tej planecie nie jest w stanie mnie powstrzymać. Patrz tylko! Poderwał się gwałtownie. - Mam na przykład ochotę upić się w towarzystwie tej kelnerki - oznajmił. - I tym razem zapowiadam ci to z góry. Chcesz popróbować szczęcia i mnie powstrzymać? Kyle podniósł na niego wzrok. Ich spojrzenia spotkały się. - Nie, panie - odparł. - Nie jest moim zadaniem powstrzymywanie cię. Ksišżę parsknšł. - Tak sobie włanie mylałem.- Odwrócił się i mijajšc stoliki podszedł do kontuaru, przy którym kelnerka nadal pogršżona była w rozmowie. U najstarszego z barmanów ksišżę zamówił piwo. Stojšc tyłem do kontuaru oparł się na nim łokciami i przemówił do kobiety, przerywajšc w pół słowa
wyższemu z mężczyzn. - Już od kilku chwil aż mnie korci, by sobie z tobš ucišć pogawędkę - dobiegły Kyle'a słowa księcia. Kelnerka, nieco zdziwiona, obejrzała się. Rozpoznawszy młodzieńca, który zamawiał u niej piwo, umiechnęła się, po trochu ujęta bezpoœredniociš zalotów, po trochu wiadoma jego przystojnego wyglšdu i po trochu pobłażliwa dla jego wieku. - Pan nie ma chyba nic przeciwko temu? - Ksišżę zwrócił się do mężczyzny, któremu włanie przeszkodził w rozmowie. Ten spojrzał na niego i na moment ich spojrzenia się starły. W końcu znajomy kelnerki wzruszył ze złociš ramionami i zgarbiony oparł się na kontuarze. - Widzisz? - Ksišżę umiechnšł się do kelnerki. - Ten pan rozumie, że to ja powinienem z tobš rozmawiać zamiast... - Wystarczy, synku. Chwileczkę. Wywód księcia przerwał niższy z mężczyzn. Chłopak spojrzał na niego z góry z przelotnym grymasem zdumienia, ale okršgłogłowy nawet tego nie zauważył. Odwrócił się do swego kompana i położył mu rękę na ramieniu. - Nie wkurzaj się, Ben - powiedział. - Mały jest nieco naoliwiony, to wszystko. - Potem rzucił przez ramię księciu. - A ty się zmywaj. Klara rozmawia z nami. Ksišżę utkwił w nim nic nie rozumiejšcy, pusty wzrok. Jego spojrzenie było tak nieruchome, że w końcu mężczyzna przestał się nim interesować. Włanie miał wrócić do rozmowy, gdy nagle ksišżę ocknšł się z transu. - Chwileczkę... - padły te same słowa co przed chwilš, tym razem z jego ust. Położył rękę na jednym z umięœnionych ramion mężczyzny. Ten odwrócił się, spokojnie stršcajšc jego rękę. Potem, równie opanowanym gestem, podniósł z kontuaru pełny kufel księcia i chlusnšł mu go w twarz. - Spadaj - powiedział beznamiętnie. Z piwem kapišcym z twarzy ksišżę przez chwilę stał bez ruchu. Następnie, nie wytarłszy nawet oczu, wyrzucił w przód swój idealnie wytrenowany lewy sierpowy, który zademonstrował już w ogródku piwnym. Jednakże, jak Kyle zorientował się już na pierwszy rzut oka, zaatakowany nie był chłopaczkiem z ogródka piwnego, którego ksišżę tak gładko pokonał. Miał o trzydzieœci funtów wagi więcej, piętnacie lat więcej dowiadczenia, a z natury i postury był urodzonym zabijakš barowym. Nie czekał, aż cios dojdzie celu, ale uchylił się i zarzucił swe muskularne ramiona na tułów księcia. Uderzenie chłopca zelizgnęło się po okršgłej głowie mężczyzny nie wyrzšdzajšc mu najmniejszej krzywdy i ułamek póniej spleceni ze sobš obydwaj runęli na ziemię i zaczęli się turlać po podłodze pomiędzy nogami krzeseł i stołów. W jednej chwili Kyle pokonał ponad połowę dystansu dzielšcego go od zapaœników, a trzej barmani przeskoczyli oddzielajšcy ich od miejsca starcia drewniany kontuar. Tymczasem kompan okršgłogłowego stanšł nad walczšcymi i z dzikim wyrazem twarzy podniósł nogę, gotów do wymierzenia
księciu kopniaka w okolicę nerek. Uderzenie Kyle'a kantem dłoni w opalonš szyję powstrzymało go nie mniej skutecznie niż żelazny łom. Krztuszšc się mężczyzna zrobił chwiejny krok do tyłu. Kyle stał spokojnie, z opuszczonymi rękami i otwartymi dłońmi, i spoglšdał na szefa barmanów. - Dobra - odezwał się mężczyzna w fartuchu - ale proszę już się więcej nie wtršcać. - Potem zwrócił się do swych młodszych pomocników. - Doć tego. Bierzcie go. Młodzieńcy pochylili się i prawie natychmiast podnieœli unieruchomionego w ich ramionach jak w imadle okršgłogłowego. Uczynił gwałtowny wysiłek, by się uwolnić, ale widzšc, że to na nic, zrezygnował. - Pućcie mnie do niego - wychrypiał. - Zgoda - odparł najstarszy z barmanów. - Ale nie tutaj. Załatwcie to sobie na zewnštrz. Tymczasem z podłogi podniósł się niemrawo ksišżę. Cieknšca z rany na czole krew nie była w stanie przysłonić trupiobladej barwy jego twarzy. Oczami poszukał stojšcego tuż obok Kyle'a. Otworzył usta, z których wydobył się ni to szloch, ni przekleństwo. - Dobra - odezwał się ponownie starszy barman. - Wynocha na zewnštrz, obydwaj. Tam się możecie naparzać do woli. Pozostali klienci stali skupieni wokół miejsca bójki. Ksišżę rozejrzał się i po raz pierwszy zobaczył tę zamkniętš wokół siebie cianę ludzkš. Jego spłoszone spojrzenie znowu powędrowało w kierunku Kyle'a. - Na zewnštrz...? - wykrztusił. - Tu na pewno nie zostaniesz - wyręczył Kyle'a w odpowiedzi starszy barman. - Wszystko widziałem. To ty sprowokowałe bójkę i twoja sprawa, jak jš skończysz. Ale obydwaj znikać mi stšd. No już! Zbieraj się! Naparł na księcia, lecz ten się nie poruszył, wczepiony rękš w skórzanš kurtkę Kyle'a. - Kyle... - Przykro mi, panie - brzmiała odpowiedŸ. - W niczym nie mogę ci pomóc. Musisz to rozegrać sam. - Może wreszcie wyjdziemy! - pieklił się przeciwnik księcia. Ksišżę rozejrzał się dookoła, jak gdyby miał do czynienia z jakimi dziwnymi istotami, o których istnieniu dotšd nie miał pojęcia. - Nie... Pucił rękaw kurtki Kyle'a, lecz niespodziewanie wsunšł rękę pod jej połę i wyszarpnšł pistolet. - Odsunšć się! - krzyknšł piskliwie. - Nie ważcie się mnie tknšć! Głos mu się załamał. Z tłumu wydobył się jakiœ nieokrelony dwięk, co jak pomruk czy westchnienie, i wszyscy, barmani oraz gapie, cofnęli się - prócz Kyle'a i okršgłogłowego. - Ty nędzna gnido... - wycedził ten drugi. - Od razu wiedziałem, że nie masz jaj. - Zamknij się! - krzyknšł ksišżę wysokim, załamujšcym się głosem. - Zamknij się! I niech nikt nie próbuje za mnš ić!
Wycofał się w stronę głównych drzwi. Sala obserwowała to w milczeniu, nawet Kyle się nie poruszył. W miarę jak ksišżę zbliżał się do wyjcia, jego plecy prostowały się. W dłoni nadal dzierżył pistolet. Gdy dotarł do drzwi, otarł rękawem zalewajšcš mu oczy krew, a na jego umazanej twarzy pojawiły się pierwsze oznaki odzyskanej arogancji. - Bydlaki! - rzucił w stronę przypatrujšcych mu się ludzi. Cofajšc się wyszedł na zewnštrz i zatrzasnšł drzwi za sobš. Kyle postšpił krok i stanšł twarzš w twarz z okršgłogłowym. Z jego wzroku wyczytał, że okršgłogłowy natychmiast rozpoznał w nim speca od walki, jak poprzednio Kyle w nim. - Nie wychodŸ za nami - poradził cicho Kyle. Nie otrzymał odpowiedzi, ale jej nie potrzebował. Mężczyzna stał bez ruchu. Kyle odwrócił się i podbiegł do drzwi. Stanšł z boku i otworzył je szarpnięciem - nic się nie wydarzyło. Wylizgnšł się na zewnštrz i natychmiast rzucił w prawo, by zejć z linii ewentualnego strzału wymierzonego w drzwi. Jednakże nic się nie stało. Przez chwilę nie widział, póki jego oczy nie przyzwyczaiły się do ciemnoci. Ruszył do przodu kierujšc się wzrokiem, wyczuciem i pamięciš w poszukiwaniu belki do przywišzywania koni. Gdy jš odnalazł, jego wzrok prawie całkiem już przyzwyczaił się do ciemnoœci. Ksišżę odwišzywał konia szykujšc się do wskoczenia na siodło. - Panie - powiedział Kyle. Ksišżę pucił siodło i spojrzał przez ramię. - ZejdŸ mi z drogi - wycharczał. - Panie - w niskim teraz głosie Kyle'a pojawiła się nutka błagania - po prostu straciłe głowę. Każdemu się może zdarzyć. Ale nie pogarszaj sprawy. Oddaj mi broń, panie. - Oddać ci broń? Ksišżę wlepił w niego złe spojrzenie i rozemiał się. - Mam oddać pistolet? Tobie? - ironizował. - Żeby znowu kto mógł mnie pobić? I żeby znowu miał mnie czym tak skutecznie bronić? - Panie - nie ustępował Kyle - proszę. Dla własnego dobra, oddaj mi pistolet. - Wyno się - wychrypiał i ponownie zajšł się koniem. - Znikaj, zanim wpakuję ci kulkę. Z piersi Kyle'a wyrwało się powoli smutne westchnienie. Postšpił krok i klepnšł księcia w ramię. - Odwróć się, panie - powiedział cicho. - Ostrzegałem cię... - krzyknšł ksišżę. Rozwœcieczony odwrócił się do Kyle'a, a na trzymanym przez niego pistolecie zabłysły wiatła barowych okien. Ale ograniczone do minimum, precyzyjnie ruchy Kyle'a były dwa razy szybsze. Zgięty w pół odwinšł nogawkę spodni kryjšcš pochwę sztyletu i jak tylko jego palce zacisnęły się na rękojeci, wyrzucił ramię do przodu. Ostrze zagłębiło się w piersi księcia tak mocno, że dłoń strażnika zatrzymała się dopiero na ubraniu chronišcym koci i ciało.
Był to cios nagły, zdecydowany i błyskawiczny, wręcz miłosierny. Ostrze uderzyło do góry i przelizgnšwszy się pomiędzy żebrami przeszyło serce. Wyciœnięte z płuc pod wpływem uderzenia powietrze wydobyło z ust księcia krótki charkot i w następnej chwili ramiona Kyle'a obejmowały trupa. Kyle przerzucił długie ciało przez siodło wałacha, gdzie je mocno przytroczył. Wymacał na ziemi upuszczony pistolet i wsunšł do kabury. Potem dosiadł ogiera i trzymajšc za uzdę wałacha z jego ładunkiem, ruszył w długš drogę powrotnš. Na niebie szarzał już wit, kiedy wreszcie wspišł się na wzgórze sšsiadujšce z dworkiem, z którego niespełna dwadzieœcia cztery godziny wczeniej zabrał księcia. Skierował się w stronę bramy. W wietle nierozbudzonego dnia ujrzał na rodku dziedzińca niewyranš postać, która na jego widok zaczęła do niego biec. Był to Montlaven, opiekun księcia. Łkajšc, podbiegł do wałacha i trzęsšcymi się rękami zaczšł rozsupływać mocujšcy ciało powróz. - Bardzo mi przykro... - słowa jakby same wymknęły się z ust Kyle'a. Z apatycznym zdziwieniem zauważył, że jego głos brzmiał głucho i jakby z oddali. - Nie miałem wyboru. Jutro rano możesz wszystko przeczytać w raporcie... Zamilkł. W drzwiach dworku pojawiła się następna postać, wyższa nawet niż Montlaven. Kyle odwrócił się w tamtš stronę, a postać zeszła po schodach na trawnik i ruszyła do niego. - Panie... - wyrzekł Kyle. Pod opadajšcymi na czoło siwymi włosami widniały te same rysy co u księcia, acz stężałe od wieku. Nie łkał jak Montlaven, twarz miał nieruchomš, jak wykutš z żelaza. - Co się stało, Kyle'u? - spytał cicho. - Panie - odparł z trudem Kyle - otrzymasz mój raport rano. - Chcę wiedzieć - nalegał jego rozmówca. Kyle poczuł suchoć i drętwotę w gardle. Przełknšł, ale to nie pomogło. - Panie, masz trzech innych synów, z których jeden na pewno nada się na imperatora zdolnego utrzymać wszystkie œwiaty razem... - Co zrobił? Komu wyrzšdził krzywdę? Mów! - Głos mężczyzny załamał się prawie tak samo jak głos jego syna niedawno w barze. - Nic nie zrobił i nikomu nie wyrzšdził krzywdy - odpowiedŸ z trudem wydobywała się ze ciniętego gardła Kyle'a. - Uderzył chłopaka niewiele odeń starszego. Pił za dużo. Może napytał biedy pewnej dziewczynie. Niczego innego nikomu nie zrobił. Zawinił jedynie samemu sobie. - Ponownie przełknšł. - Poczekaj do jutra, panie, wszystko opiszę w raporcie. - Nie! - Chwyt za łęk siodła Kyle'a był tak mocny, że natychmiast osadził w miejscu potężnego ogiera. - Twoja i moja rodzina zwišzana jest tym porozumieniem od trzech setek lat. Jaka skaza charakteru mojego syna sprawiła, że nie zdał ziemskiego testu? Żšdam odpowiedzi!
Gardło Kyle'a było bolenie wyschnięte na popiół. - Panie - wychrypiał. - Był tchórzem. Mężczyzna pucił łęk siodła i jak gdyby uderzony nagłš niemocš imperator setek wiatów opadł na kolana w kurz niczym żebrak. Kyle cišgnšł wodze i minšwszy ponownie bramę dworku, wjechał w las porastajšcy wzgórze. Nastał œwit. Przełożył Aleksander Glordys GORDON R(UPERT) DICKSON Urodzony w 1928 roku w Kanadzie, od czasów wczesnej młodoci mieszkaniec Stanów Zjednoczonych. Studiował literaturę angielskš na uniwersytecie w Minnesocie. Charakterystyczne jest, że pisarze ze skłonnoœciami do fantasy majš zazwyczaj wykształcenie filologiczne, w odróżnieniu od absolwentów kierunków technicznych, którzy gustujš częœciej w "twardej" fantastyce. Dickson debiutował w 1950 r. opowiadaniem "Trespass", które ukazało się w "Fantastic Story Quarterly". Pierwszš powieć "Alien from Arcturus" wydał szeć lat póniej. Jest autorem płodnym, ma na swym koncie wiele ciekawych dokonań, jednak największš sławę przyniósł mu Cykl Childe, często zwany "cyklem Dorsai". Poczštkowo autor planował, że seria będzie się składać z trzech powieœci historycznych, trzech współczesnych i trzech - science fiction, analizujšcych rozwój trzech typów ludzkich przez tysišce lat w kultury czšstkowe, by ostatecznie złšczyć się w swoistš "nadludzkoć". Cykl Childe składa się z następujšcych ksišżek: "Necromancer" (1962), "The Tactics of Mistake" (1971), "Soldier, Ask Not" (1967) - za opowiadanie będšce jego bazš Dickson otrzymał w 1964 r. Hugo, "Dorsai" (1976), "The Spirit of Dorsai" (1979), "Lost Dorsai" (1988) - za tytułowe opowiadanie tego zbioru Dickson otrzymał kolejne Hugo w 1981 r., "Joung Blens" (1991), "The Finge Encyclopedia" (1984) i "The Chantry Guild" (1988). Niektóre z utworów ewoluowały w ich kolejne wydania różniły się od poprzednich, podane daty dotyczš wydania ostatniego. Za przedstawiane przez nas opowiadanie "Mów mu: panie" Dickson otrzymał w 1966 r. Nebulę. Kilka lat temu utwór ten znalazł się w zbiorze "Dickson, z krwi i koœci" wydanym przez Avalon w 1991 r. Takie zdobyliœmy informacje, jednak na ksišżkę nie udało nam się trafić. Szkoda było tak œwietnego opowiadania, którego - jak wynikało z sondy przeprowadzonej przez nas wœród znajomych fantastów - nikt nie czytał, więc zdecydowalimy się na powtórny druk w naszym miesięczniku. W drugim tłumaczeniu oczywicie różni się nieco, również tytułem; w zbiorze opowiadanie zatytułowano "Zwij go panem". D.M.