Eric-Emmanuel Schmitt
EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA
Ojcu
PROLOG
Rozważania oczekującego na śmierć owego wieczoru, przed pojmaniem
Izrael jest ziemią gajów oliwnych, kamieni, gwiazd i pasterzy, ziemią, gdzie suszy się daktyle
w stodołach na słomie, ziemią trwożnego oczekiwania na Zbawiciela, które sprawia, że
hartują się serca — ziemią cytryn, pomarańcz i nadziei. Izrael jest dla mnie ogrodem,
ogrodem, w którym się urodziłem, tym samym ogrodem, w którym będę musiał niebawem
umrzeć.
Za kilka godzin przyjdą po mnie.
Właśnie się szykują. Żołnierze czyszczą broń. Po ciemnych ulicach rozbiegli się
posłańcy z wieścią, że ma się zebrać sąd. Cieśla gładzi dłonią krzyż, na którym z pewnością
jutro się wykrwawię. Z warg zrywają się szepty; cała Jerozolima już wie, że zostanę pojmany.
Myślą, że mnie zaskoczą, a przecież ja czekam na nich. Przyjdą, by mnie oskarżyć, nie
wiedząc, że znajdą we mnie wspólnika. Boże, spraw, by nie znali miary! Uczyń z nich
głupców i gwałtowników, zaślep nienawiścią. Oszczędź mi wysiłku szczucia ich przeciwko
samemu sobie. Niech mnie zabiją! Byle szybko i dokładnie!
Jak doszło do tego wszystkiego?
Tego wieczoru mógłbym przecież znaleźć się zupełnie gdzie indziej, świętowałbym
Pesach w jakiejś skromnej gospodzie, wespół z pielgrzymami z całego kraju, jak każdy
szanujący się Żyd w tym właśnie czasie. W domu, którego nie mam, czekałaby na mnie żona,
której także nie mam, a zza drzwi wyzierałyby kędzierzawe główki uśmiechniętych dzieci,
uszczęśliwionych, że znów widzą ojca. A oto, do czego doszedłem: oczekuję w tym Ogrodzie
na śmierć, która mnie przeraża.
Jak to wszystko się zaczęło? Czy istnieje jakiś początek przeznaczenia?
Dzieciństwo moje było pełne marzeń. Każdej nocy w Nazarecie latałem nad polami i
wzgórzami. Gdy wszyscy usnęli, otwierałem po cichu drzwi, unosiłem ramiona gotowe do
lotu i moje ciało wzbijało się w górę. Pamiętam dobrze opór powietrza pod łokciami,
powietrza gęstszego i bardziej namacalnego niż woda, przesyconego wilgotnym zapachem
jaśminów, powietrza, które mnie niosło, dokąd chciałem, choć nie czułem znikąd podmuchu
wiatru. Często byłem tak wygodny, że przeciągałem swój siennik do samego progu i od razu
leciałem nad poszarzałą wioską, wyciągnięty na całą długość. Osły unosiły głowy, a ich
czarne oczy, piękne jak u młodej dziewczyny, odprowadzały wzrokiem mój statek żeglujący
wśród gwiazd.
A później ta zabawa w berka. Nic już potem nie było takie jak przedtem.
Wyszliśmy ze szkoły i puściliśmy się biegiem, ile sił w nogach. Nasza czwórka była
nierozłączna: Mosze, Ram, Kesed i ja. Dotarłszy do kamieniołomów Gzeth, zaczęliśmy się ni
z tego, ni z owego ścigać. Nigdy jeszcze nie chciałem tak bardzo wygrać. Zacząłem się
wspinać na olbrzymią skalną iglicę, przeskakując z występu na występ, wstrzymując oddech;
wspinałem się i wspinałem, aż stanąłem na półce skalnej, szesnaście łokci nad ziemią. Ze
stojących w dole kolegów zostały już tylko mycki włosów i wychodzące z nich bezpośrednio
nóżki. Nie mieli pojęcia, gdzie mogłem się podziać. Żaden nie wpadł na to, by spojrzeć w
górę.
Byłem tak niedostępny, że przestałem już być uczestnikiem zabawy. Po kilku
minutach wydałem z siebie gromki okrzyk, obwieszczając swoją obecność. Wykręcali szyje,
aż wreszcie spostrzegli mnie i zaczęli klaskać w dłonie.
— Brawo, Jeszuo! Brawo!
Nigdy by nie przypuszczali, że potrafię wspiąć się aż tak wysoko. Byłem szczęśliwy.
Czułem smak zwycięstwa. A potem Kesed krzyknął:
— Zejdź teraz do nas! Lepiej się bawić w czwórkę. Poderwałem się, chcąc zejść, i
nagle obleciał mnie strach.
Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Skulony, dotykałem raz po raz skały, na którą się
wspiąłem: była całkiem gładka. Oblałem się potem. Co robić?
I nagle olśniło mnie: polecieć! Wystarczyło wzbić się w powietrze jak co noc.
Podszedłem na sam brzeg skały z rozpostartymi ramionami. Obejmujące mnie
zewsząd powietrze nie było jednak tak gęste i płynne, jak to pamiętam. Nie tylko nie chciało
mnie unieść, lecz wprost przeciwnie, wyłącznie moje barki, tylko one, utrzymywały z trudem
ciężar wyciągniętych ramion... Trwałem tak niczym figura odlana z brązu... Zazwyczaj
wystarczało, bym odbił się lekko na piętach i już leciałem, lecz tym razem moje pięty
stawiały opór, nie mogłem ich oderwać od ziemi. Miałem wrażenie, że gdybym się odbił, po
prostu runąłbym z góry jak kamień. Dlaczego nagle stałem się taki ciężki?
Ogarnęło mnie zwątpienie, czułem, że barki mam jakby z ołowiu. Czyżbym
kiedykolwiek rzeczywiście latał? Czy to nie był sen, po prostu sen? Zmąciło się wszystko,
przybliżyła ziemia.
Ocknąłem się na plecach mego ojca, Josefa, po którego pobiegł Mosze. Ojciec
schodził ze skały, umiejętnie wyszukując stopą niedostrzegalne punkty oparcia.
Gdy znaleźliśmy się na dole, uściskał mnie. Taki już był mój ojciec; inny by mnie
zwymyślał, a on wziął mnie w ramiona.
— Przynajmniej dzisiaj się czegoś nauczyłeś.
Uśmiechnąłem się do niego. Nie od razu pojąłem, czego się wówczas nauczyłem.
Teraz już wiem: pożegnałem się wtedy z dzieciństwem. Oddzieliłem od siebie nici
snów i rzeczywistości, odkryłem, że z jednej strony było marzenie senne, w którym
poruszałem się swobodniej niż ptak drapieżny, z drugiej istniał świat rzeczywisty, twardy jak
skała, o którą się o mało co nie roztrzaskałem.
Wtedy także dotarło do mnie, że mogłem umrzeć. Ja! Jeszua! Do tej pory śmierć mnie
nie dotyczyła. Oczywiście, napatrzyłem się dosyć na trupy w kuchni i na podwórkach
gospodarstw, ale to nie to samo. Przecież to były zwierzęta! Tu i ówdzie opowiadano mi, że
jakaś ciotka czy wujek zeszli z tego świata, ale cóż to za porównanie: przecież to byli
staruszkowie! A ja nigdy nie byłem i nie będę stary. Nie będę zwierzęciem ani starcem. Ja
przyszedłem, aby żyć zawsze... Byłem nieśmiertelny, nie czułem w sobie śmierci. Nie miałem
nic wspólnego ze śmiercią. A jednak poczułem na karku wilgotny oddech tej zabawy w berka.
W ciągu następnych miesięcy otworzyły mi się szeroko oczy, choć wolałbym, aby pozostały
zamknięte. Nie, nie miałem władzy nad wszystkim. Nie, nie pozjadałem wszystkich
rozumów. Prawdopodobnie nie byłem nieśmiertelny. Jednym słowem: nie byłem Bogiem.
Myślę, że podobnie jak wszystkie dzieci na początku czułem się ściśle zjednoczony z
Bogiem. Aż do siódmego roku życia nie miałem pojęcia o tym, że świat mógłby mi stawić
jakikolwiek opór. Czułem się królem stworzenia, wszechpotężnym, wszechwiedzącym i
nieśmiertelnym... Uważać siebie za Boga to najnaturalniejsza w świecie skłonność dzieci,
które nigdy nie były bite.
Dorośleć to wyzbywać się złudzeń. Dorośleć to spaść z wysokiego konia. Dorosłości
nauczyły mnie jedynie rany, przemoc, kompromisy i rozczarowania. Cały wszechświat nagle
został odczarowany. Bo co to jest człowiek? To po prostu ktoś-kto-nie potrafi. Kto-nie może
wszystkiego poznać. Kto-nie może wszystkiego zrobić. Kto-nie potrafi nie umrzeć.
Uświadomienie sobie własnych ograniczeń sprawiło, że roztrzaskał się obraz mego
dzieciństwa. Doroślałem, to znaczy pomniejszałem sam siebie w świetle utraty złudzeń. W
wieku siedmiu lat zdecydowanie przestałem być Bogiem.
Tego wieczoru Ogród jest jeszcze uśpiony, banalny jak noc wiosenna. Świerszcze
zapamiętały się w miłosnym śpiewie. Uczniowie śpią. W powietrzu ani śladu lęku, który w
sobie czuję.
A może żołnierze jeszcze nie wyszli z Jerozolimy? Może Jehuda się zląkł i wycofał w
ostatniej chwili?
Szybciej, Jehudo, wydaj mnie! Oświadcz im, że jestem oszustem, że uważam się za
Mesjasza, że chcę im odebrać władzę. Oskarż mnie. Potwierdź ich najgorsze podejrzenia. No
już, Jehudo, szybciej! Niech mnie wreszcie schwytają i zgładzą.
Dla nich cała historia na tym się zakończy. Dla mnie najwyższy czas, aby się
rozpoczęła.
Jak to się stało?
Skąd ja się tutaj wziąłem?
To zawsze inni obwieszczali mi kształt mego przeznaczenia; potrafili odczytać zapis,
którym byłem, a którego ja sam nie potrafiłem rozszyfrować. Tak, zawsze inni stawiali mi
diagnozę, tak jak w przypadku choroby.
— Co chciałbyś robić w przyszłości?
Pewnego dnia do warsztatu przyszedł ojciec. Siedziałem na podłodze, cały w
złocistych wiórach; oddawałem się marzeniom, zatapiając palce w strużynach.
— Co chciałbyś robić w przyszłości?
— Nie wiem... Może tak jak ty... będę cieślą?
— A gdybyś tak został rabbim?
Patrzyłem na ojca, nie rozumiejąc Rabbi? Rabbi z naszej wioski, rabbi Izaak był
trzęsącym się staruchem z długą, jakby spleśniałą brodą, jeszcze starszą niż on sam; nie, nie
widziałem siebie zupełnie w takiej roli. A poza tym miałem jakieś niejasne poczucie, że
rabbim nie można zostać, lecz jest się nim od początku. Rabbim trzeba się było urodzić. Ja
zaś byłem zwyczajnie Jeszuą, Jeszuą z Nazaretu, to znaczy kimś, kto siebie nie przeskoczy.
— Zastanów się.
Po czym ojciec pochylił się nad heblem, by zestrugać deskę. Rozmyślałem leniwie o
tym, co usłyszałem, tym bardziej zdziwiony propozycją ojca, że dni spędzone w chederze nie
obywały się bez zgrzytów. Mosze, Ram i Kesed nigdy nie domagali się dodatkowych
wyjaśnień. Bez szemrania przyjmowali do wiadomości wszystko, czego nas uczono. Ja
zasłużyłem sobie na przydomek „Jeszua-męczydusza”. Wszystko prowokowało mnie do
zadawania pytań. Dlaczego nie wolno pracować w dzień szabatu? Dlaczego nie jada się
wieprzowiny? Dlaczego Bóg karze, zamiast przebaczać? Odpowiedzi rzadko mnie
satysfakcjonowały, jako że nasz nauczyciel obwarował się nie znoszącym sprzeciwu: „Takie
jest prawo”. Pytałem więc: „Co usprawiedliwia prawo?” „Z czego się bierze tradycja?”
Domagałem się tylu wyjaśnień, że czasami miałem zakaz odzywania się przez cały dzień.
Pragnąłem, by wszystko miało jakiś sens. Zbyt wiele pragnąłem.
— Tatusiu, czy rabbi Izaak ma o mnie dobre zdanie?
— Bardzo dobre. To on przyszedł wczoraj, aby pomówić ze mną o tobie.
Zdziwiłem się jeszcze bardziej. Nękając wciąż pytaniami rabbiego Izaaka, sądziłem,
że daję mu w ten sposób odczuć jego ignorancję.
— Ten święty człowiek uważa, że tylko poprzez religię możesz odnaleźć spokój
ducha.
Uwaga ta zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż pozostałe. Spokój? Czy mnie
zależało na spokoju?
Niemniej, zdanie to zostało wypowiedziane i codziennie dźwięczało mi w uszach: „A
gdybyś tak został rabbim?”
Wkrótce potem ojciec umarł. Upadł nagle, w samo południe, kiedy niósł zamówioną
skrzynię na drugi koniec wioski; jego serce przestało bić na skraju drogi.
Płakałem po nim bez przerwy przez trzy długie miesiące. Łzy obeschły już na
policzkach mych braci i sióstr, ucichła także matka, bacząc, by nas nie zasmucać, lecz ja
wciąż szlochałem. Oczywiście, opłakiwałem tego, który odszedł, mego ojca o sercu czulszym
niż drewno, którego obróbką się trudnił. Przede wszystkim jednak płakałem, ponieważ nie
powiedziałem mu nigdy, jak bardzo go kocham. Nieomalże życzyłem sobie, by zamiast
odejść tą raptowną śmiercią, doświadczył był długiego konania: przynajmniej mógłbym mu
wówczas powtarzać, jak bardzo go kocham.
W dniu, w którym przestałem płakać, nie byłem już tym samym człowiekiem, co
przedtem. Każdemu, kogo spotkałem, mówiłem, że go kocham. Pierwszego obdarzyłem tym
wyznaniem kolegę ze szkolnej ławki, Moszego. Usłyszawszy mnie, zrobił się czerwony na
twarzy:
— Co ci się stało, że wygadujesz takie głupstwa?
— To nie są głupstwa. Mówię, że cię kocham.
— Ale takich rzeczy się nie mówi!
— Dlaczego?
— Och, Jeszuo, nie rób z siebie idioty!
„Idiota, kretyn”, co wieczór wracałem z bagażem nowych obelg. Matka starała się mi
wytłumaczyć, że istniało niepisane prawo, na mocy którego nie należy publicznie wyrażać
swoich uczuć.
— Co to za prawo?
— Prawo wstydliwości.
— Ależ mamo, nie ma czasu do stracenia, spieszmy się powiedzieć ludziom, że ich
kochamy. Przecież każdy może nagle umrzeć, prawda?
Gdy to mówiłem, płakała uśmiechając się przez łzy, głaskała mnie po włosach, by
uśmierzyć żar moich myśli.
— Mój mały Jeszuo — mówiła — nie trzeba za mocno kochać. Inaczej będziesz
bardzo cierpiał.
— Ależ ja nie cierpię. Ja po prostu czuję, że wzbiera we mnie gniew.
Każdy dzień bowiem dostarczał mi nowych powodów do gniewu. Moje irytacje miały
żeńskie imiona: Judyta, Rachela...
Nasza sąsiadka Judyta miała osiemnaście lat i zakochała się w pewnym Syryjczyku.
Gdy ten przyszedł prosić o jej rękę, rodzice Judyty odmówili mu: ich córka nie poślubi
mężczyzny, który nie przestrzega żydowskiego prawa. Zamknęli ją na klucz w domu. W
tydzień później Judyta się powiesiła.
Rachelę zmuszono do małżeństwa z bogatym hodowcą bydła, mężczyzną dużo od niej
starszym, potężnym, brzuchatym i owłosionym, czerwonym na twarzy, okrutnikiem, który
często ją bił. Pewnego razu zaskoczył ją w ramionach młodego pasterza, jej rówieśnika. Cała
wioska wzięła udział w kamienowaniu cudzołożnicy. Przez dwie godziny umierała pod
ciosami rzucanych w nią kamieni. Całe dwie godziny. Setki kamieni na dwudziestoletnim
ciele Racheli. Bite dwie godziny. W taki sposób prawo Izraela występuje w obronie
małżeństw zawartych wbrew naturze.
Wszystkie te zbrodnie dokonywały się w imieniu Prawa.
Autorem zaś Prawa był Bóg.
Zdecydowałem, że odtąd nie będę już kochał Boga.
Obciążyłem Boga wszelakim głupstwem i przeniewierstwem ludzi. Pragnąłem, żeby
na świecie było więcej sprawiedliwości i miłości. Cały wszechświat był w moich oczach
dowodem na słabość Boga lub jego opieszałość. Od rana do wieczora przygotowywałem
argumenty, które mogłyby posłużyć w procesie przeciwko Bogu.
Świat usposabiał mnie buntowniczo. Dotychczas żywiłem nadzieję, że okaże się
piękny jak zapisana stronica, harmonijny niczym śpiew modlitewny. Oczekiwałem, że Bóg
będzie najlepszym, najbardziej starannym i uważnym rękodzielnikiem, przywiązującym wagę
tyleż do całości, co do szczegółów, że zadba o sprawiedliwość i o miłość. Otóż Bóg nie
dotrzymywał swych obietnic.
— Boję się o ciebie, Jeszuo. Co z tobą zrobić?
Rabbi gładził się po brodzie.
Co ze mną zrobią? Wobec zła odczuwałem gniew, który nie chciał mnie opuścić. W
pierwszym okresie mego życia bez wątpienia najmocniej odczuwałem gniew, ów rodzaj
braku zgody na niesprawiedliwość i odmowę układania się z nią: nie zgadzam się na to, by
rzeczy były takie, jakie są; chcę, aby były takie, jakie być powinny. Co ze mną zrobią?
Otwarłem znów warsztat stolarski ojca. Byłem najstarszy, musiałem więc zarobić na
utrzymanie moich braci i sióstr. Heblowałem i gromadziłem deski, by wykonywać z nich
skrzynie, konstrukcje dachowe, stoły. Nie radziłem sobie z tym wszystkim tak dobrze jak
ojciec, lecz będąc jedynym stolarzem w całej wiosce, nie musiałem się obawiać konkurencji.
Mój warsztat stał się świątynią płaczu, jak nazywała go matka. Mieszkańcy wioski
ściągali tutaj ze swymi kłopotami i z najdrobniejszymi codziennymi sprawami. Słuchałem bez
słowa ich opowieści całymi godzinami, stawałem się jednym wielkim uchem zwróconym w
ich stronę. Na koniec znajdowałem dla nich kilka miłych słów, wynikających zwykle z
opisywanej przez nich sytuacji, a oni wracali do domu pocieszeni. Skłaniało ich to zapewne
do większej wyrozumiałości dla desek, które niezbyt udatnie ociosywałem.
Nie zdawali sobie sprawy, że rozmowa z nimi była dla mnie pokrzepiająca w tym
samym stopniu, co dla nich, a mój gniew topniał coraz bardziej. Usiłując wprowadzić
nazaretańczyków w strefę pokoju i miłości, sam w tę stronę zmierzałem. Trzeba było żyć
dalej i pomagać żyć innym; wobec tej konieczności mój bunt tracił na sile. Uświadamiałem
sobie coraz bardziej, że Boga powinno się dopiero stworzyć.
W tym właśnie czasie Rzymianie zajęli Galileę, a ja odkryłem, że jestem Żydem.
Dopiero wtedy, kiedy dotarło do mnie, że słowo „Żyd” brzmi obraźliwie, uświadomiłem
sobie, że nim jestem. Rzymianie zatrzymywali się w Nazarecie tylko po to, żeby sobie
odświeżyć gardło, zachowując się przy tym z niebywałą arogancją, podkreślaną spluwaniem
przez zęby, niczym jakiś gatunek nadludzi uważających, że urodzili się po to, aby rządzić. Z
innych wiosek dochodziły do nas pogłoski o ich wyczynach, o liczbie zabitych patriotów, o
zgwałconych dziewczętach i splądrowanych domach. Nasz naród zawsze był obiektem
niezliczonych inwazji, dominacji, prób rozciągania nad nim kurateli, jakby życie pod
okupacją było jego stanem normalnym. Izrael pamięta o swoich nieszczęściach, tak że gdy
nachodziły mnie wieczorne smutki, mawiałem sobie niekiedy, iż gdyby zabrakło mu wiary,
żyłby już może tylko rozpamiętywaniem doznanych krzywd. Z chwilą gdy Rzymianie
wkroczyli do Galilei i upokorzyli ją, stałem się prawdziwym Żydem. Inaczej mówiąc,
zacząłem żyć oczekiwaniem. Na tego, który miał nas wybawić. Upokarzali naszych ludzi,
upokarzali naszą wiarę. Jedyną aktywną odpowiedzią na dojmujące doznanie wstydu, jaki
odczuwałem, było oczekiwanie na Mesjasza.
W Galilei roiło się od mesjaszy. W odstępach nie większych niż pół roku pojawiał się
kolejny wybawiciel. Zawsze przybywał brudny, wychudzony, z pustym brzuchem, ze
spojrzeniem wbitym w jeden punkt, ale za to nie zamykały mu się usta. Nie brano go na serio,
lecz mimo wszystko słuchano, tak „na wszelki wypadek”, jak mawiała moja matka.
— Na wypadek czego?
— Na wypadek, gdyby był prawdziwym Mesjaszem. Nieodmiennie obwieszczał
koniec świata, panowanie ciemności, z których ocaleją jedynie sprawiedliwi, nastanie nocy,
która oswobodzi nas od wszystkich Rzymian. Trzeba przyznać, że w życiu takim jak nasze,
wypełnionym nieustającą pracą, dobrze było od czasu do czasu przystanąć, by posłuchać
płomiennych opowieści tych nawiedzonych. Wygłaszali tyle nieopisanych bredni, a
zwłaszcza potrafili nam napędzić tyle strachu, co prawda bez żadnych konsekwencji, że stali
się naszym ulubionym widowiskiem. Niektórzy z nich byli nawet zdolni do takiego
oddziaływania na tłum, że ludzie zaczynali głośno płakać. Takich ceniono wysoko. Nie
odciskali jednak na nas trwałego piętna. W rzeczywistości wszyscy oni mieli dar snucia
opowieści, a Żydzi je uwielbiają.
Matka spoglądała zafrasowana na wykonane przeze mnie sprzęty:
— Nie wychodzi ci to za dobrze, Jeszuo.
— Staram się.
— Ale nawet bardzo się starając, kaleka bez nogi nie przeskoczy muru.
Nie znosiłem tego jej pełnego konsternacji zatroskania. Sądziłem, że moim
przeznaczeniem było kontynuowanie tego, co robił mój ojciec. Porzuciłem już wszelką
nadzieję, że zostanę rabbim. Wprawdzie spędzałem długie godziny sjesty na modlitwie i
lekturze, ale robiłem to sam, z własnego wyboru, pogrążony w dyskusjach z sobą samym.
Wielu nazaretańczyków uważało mnie za złego wyznawcę wiary: rozpalałem ogień w dzień
szabatu, doglądałem chorego brata lub młodszej siostry nawet wtedy, gdy szabat już się
rozpoczął. Postarzały rabbi Izaak niepokoił się z powodu tych moich zachowań, lecz nie
dopuszczał, by inni gorszyli się nimi ponad miarę.
— Jeszua jest bardziej pobożny, niż wam się wydaje; dajcie mu czas na zrozumienie
tego, co wy już zrozumieliście.
Do mnie jednak odzywał się surowo:
— Czy wiesz, że za to, co ty wyprawiasz, kamienuje się ludzi?
— Nie robię nic złego.
Nie ciągnęło mnie wcale do tego, aby zostać rabbim, wciąż bowiem podsycałem w
sobie upartą nieufność w stosunku do ludzi, którzy wszystko najlepiej wiedzą, i do praw,
którym obca jest głębsza refleksja. Religia w swej ustalonej postaci, zorganizowanej,
zhierarchizowanej, przeżuwała martwe słowo, postradawszy ducha dla litery. Toteż ja
starałem się odnaleźć słowo Boże poprzez milczenie i medytację.
— Kiedy masz zamiar się ożenić, mój Jeszuo? Popatrz na Mosze, Rama i Keseda:
wszyscy już mają dzieci. A twoi młodsi bracia też postarali się już o to, abym została babką.
Na co czekasz? — pytała matka.
A ja na nic nie czekałem, po prostu o tym nie myślałem.
— Nie zastanawiaj się, mój kochany, tylko się żeń! Najwyższy czas, abyś zaczął
traktować życie poważniej.
„Poważniej!” A więc i ona, ona także w to wierzyła! Podobnie jak cała wieś, matka
wbiła sobie do głowy, że ja nic, tylko dybałem na cnotę niewieścią!
Uwodziciel z Nazaretu... Zauważywszy, że często spędzałem całe godziny na
dyskusjach czy spacerach z tą lub tamtą, wyciągano stąd wniosek, że flirtowałem na potęgę.
To prawda, że gustowałem w towarzystwie kobiet, a one lubiły obcować ze mną. Ale nie
zaszywaliśmy się w krzakach czy stodołach, aby się obłapiać, lecz całkiem zwyczajnie
rozmawialiśmy. Nic poza tym. Rozmawialiśmy. Kobiety wyrażają siebie w sposób bardziej
autentyczny i bezpośredni; ich usta są bliżej serca.
Gdy wracałem ze spotkania, Mosze spoglądał na mnie kpiąco:
— Nie wmówisz mi chyba, że nic tam ze sobą nie robiliście?
— Ależ tak. Rozmawialiśmy o życiu, o naszych grzechach.
— Dobra, dobra... Mężczyzna zwierza się kobiecie ze swoich grzeszków głównie po
to, aby dorzucić do ich listy jeszcze jeden...
Matka niepokoiła się coraz bardziej:
— Kiedy nareszcie się ożenisz? Nie masz chyba zamiaru skończyć jako stary
kawaler? Nie chcesz mieć dzieci?
Nie, prawdę mówiąc, nie chciałem mieć dzieci. Nie czułem się dostatecznie dojrzały,
aby je spłodzić, miałem wrażenie, że sam wciąż jeszcze jestem synem. Czy mógłbym wziąć
za rękę dziecko? Dokąd bym je poprowadził? I co bym mu powiedział?
Niemniej jednak naciski ze strony matki, sióstr i braci przybierały coraz bardziej na
sile: dlaczego się nie żenisz?
I wtedy na mojej drodze stanęła Rebeka.
Myślimy, że powietrze jest przejrzyste, a nagle odkrywamy, że nie da się go
przeniknąć: uśmiech Rebeki rozdarł przestrzeń i padł na mnie. Stanąłem jak wryty, z twarzą
w ogniu aż po szyję, czując suchość w ustach. Zawładnęła mną w ciągu sekundy. Byłem jej
zdobyczą. Co tak na mnie podziałało? Czy to jej ciężki warkocz, kruczoczarny z błękitnawym
odcieniem? Czy biel jej karnacji, delikatna jak wnętrze płatka lilii? Czy spokój emanujący z
jej oczu, zielonych i złotych jak łąka, na której można się wyciągnąć w letni wieczór? Czy
sprawiły to jej ruchy płynne, jakby dopiero co pożegnały się z tańcem? Jej ciało smukłe i
giętkie, prześwitujące i na powrót znikające w fałdach tuniki, jakby w trakcie zabawy w
chowanego? Z całą siłą spadła na mnie oczywistość: Rebeka była bardziej kobieca niż
wszystkie kobiety razem wzięte; ona je wszystkie w sobie zawierała, a zarazem była kimś
więcej. Była jedyna na świecie. To była ona.
Nie musiałem się nawet wysilać na miłosne podchody. Wyraz moich oczu powiedział
jej wszystko... Myślę, że ona mnie pokochała od pierwszego spojrzenia, którym ją
obdarzyłem. Od razu rozpoznaliśmy się nawzajem.
Nasze rodziny szybko zorientowały się, o co chodzi, i nie szczędziły nam zachęty.
Rebeka nie była z Nazaretu. Mieszkała w Nain i pochodziła z rodziny bogatych płatnerzy.
Matka moja uroniła łzę szczęścia, widząc, że poświęciłem całe oszczędności na zakup złotej
zapinki; nareszcie jej syn zapragnął tego samego co wszyscy.
Postanowiłem, że któregoś wieczoru poproszę ją o rękę. Zaprosiłem Rebekę do
gospody nad rzeką. Taras tonął w świetle lamp oliwnych i w cieniu lip, a stoły czekały na
zakochanych. Domyślając się zawczasu, o co chciałem ją prosić, Rebeka wystroiła się jeszcze
piękniej niż zwykle. Twarz jej okalały klejnoty niczym malutkie lampki, które miały rzucać
światło na nią i tylko na nią.
— Dopraszam się łaski!
Jakiś starzec z dzieckiem, w łachmanach, wyciągali ku nam brudne i zniszczone
dłonie:
— Dopraszam się łaski! Westchnąłem zniecierpliwiony.
— Przyjdźcie później — rzekła sucho Rebeka.
Starzec wraz z dzieckiem oddalili się bez szemrania.
Podano kolację. Mięso było soczyste, ryby i inne potrawy z mnóstwem przypraw
podkreślały świąteczną aurę.
Starzec i dziecko usiedli nad brzegiem rzeki, raz po raz spoglądając łakomym
wzrokiem w kierunku naszego stołu. Wypraszany przez wszystkich, stary człowiek
zapamiętał sobie jednak słowa Rebeki, żeby przyjść później. Czyhał tylko na znak, aby
znowu podejść. Jego pokorny wzrok drażnił mnie, tak że starałem się siedzieć sztywno, byle
tylko nie spojrzeć nawet w jego stronę.
Rebeka, ożywiona wypitym winem, tryskała humorem i radością życia. Śmiała się z
byle czego. Mnie także, wciągniętemu w klimat tego miłosnego zaczadzenia, wydawało się,
że stanowimy teraz pępek świata, że nigdy jeszcze ziemia nie nosiła pary tak młodzieńczej,
pięknej i pełnej życia jak my owego wieczoru.
Przy deserze ofiarowałem Rebece zapinkę. Czy olśnił ją blask klejnotu, czy mój gest?
Niespodziewanie wybuchnęła płaczem.
— Jestem taka szczęśliwa — wyjąkała na koniec.
Nagle mnie także łzy puściły się z oczu. Jednocząc nas, sprawiały, że zaczęliśmy
przytulać się do siebie, czując w sobie narastające pragnienie cielesnego zespolenia.
— Dopraszam się łaski państwa!
Stary człowiek wraz z dzieckiem powrócili, wygłodniali i z wyciągniętymi rękoma.
Rebeka wydala z siebie stłumiony okrzyk irytacji i natychmiast wezwała karczmarza. Dała
wyraz swemu oburzeniu: nie można już nawet w spokoju zjeść kolacji. Potakiwałem jej
tchórzliwie. W tamtej chwili myślałem tylko o Rebece, o ciele Rebeki, które pragnąłem wziąć
w ramiona.
Karczmarz, wymachując groźnie ścierką, przepędził dwoje żebraków.
Rebeka uśmiechnęła się do mnie.
Noc głodu pochłonęła starca i dziecko.
Patrzyłem na stojące przed nami talerze, pełne jeszcze wszystkiego, czego, najedzeni
do syta, nie zjedliśmy, patrzyłem na złotą zapinkę, którą przed chwilą ofiarowałem Rebece,
patrzyłem na szczęście nasze i zaniemówiłem.
Nagle powiało chłodem.
— Odprowadzę cię do domu.
Nazajutrz zerwałem nasze zaręczyny.
Wszyscy uważali, że wina leży wyłącznie po mojej stronie. Ja sam nigdy niczego nie
wyjaśniłem, nie odpowiadając nawet na błagania matki. Tak samo postąpiłem wobec Rebeki.
Prawda jest taka, że tego wieczoru nad brzegiem rzeki, przeżytego w miłosnej euforii,
która kazała nam obejmować się ciasno ramionami i przytulać do siebie, otrząsając się na
widok nędzy, odkryłem, jak bardzo egoistyczne potrafi być szczęście. Szczęście chroni się
przed wszystkimi, zamyka za sobą drzwi, zamyka okiennice i zapomina o całym świecie,
wznosząc wokół siebie niezdobyte mury. Szczęście zakłada, że nie chcemy widzieć świata
takim, jakim jest. Owego wieczoru szczęście ukazało mi się jako Coś nie do zniesienia.
Nad szczęście przełożyłem miłość. Ale nie tę miłość, którą czułem do Rebeki, miłość
wyłączną, to szaleńcze zauroczenie jedną tylko osobą. Nie chciałem już takiej miłości,
pragnąłem miłości do ludzi. Miłość to było uczucie, które powinienem był okazać
zgłodniałemu starcowi i dziecku. Uczucie, które powinienem zachować dla tych, którzy nie
grzeszą urodą, nie są ani na tyle zabawni, ani interesujący, by przyciągać do siebie innych;
jednym słowem, miłość do ludzi niezbyt miłych.
Nie byłem stworzony do szczęścia. A nie będąc stworzony do szczęścia, nie byłem
także stworzony dla kobiet. Rebeka mimo woli mi to uświadomiła. W pół roku później
wyszła za mąż za bardzo urodziwego rolnika z Nain, stając się wierną i kochającą żoną.
— Mój biedaku, jak to możliwe, że jesteś taki mądry, a tyle głupstw popełniasz? —
pytała matka. — Nie rozumiem cię.
— Mamo, nie nadaję się do zwyczajnego życia.
— Mój Boże, a do czego się nadajesz? Gdyby przynajmniej twój ojciec jeszcze żył.
Czego ty właściwie chcesz?
— Nie wiem. To nie ma znaczenia. Małżeństwo nie było mi sądzone.
— Ale co tobie jest sądzone, mój chłopcze? Cóż to takiego? Ach, gdyby twój ojciec
żył...
Czy znalazłbym się tutaj, w tym Ogrodzie, czekając na własną śmierć, już czując jej
odór, gdyby ojciec był przy życiu? Czy odważyłbym się na to wszystko?
Parając się w dalszym ciągu ciesielstwem, stałem się w Nazarecie kimś w rodzaju
mędrca, do którego, w tajemnicy przed rabbim, przychodziło się po radę, kiedy trzeba było
się zmagać z kłopotami życiowymi. Pomagałem mieszkańcom wioski wznosić się ponad
sytuacje, które przeżywali.
I tak Mosze, mój przyjaciel Mosze, z którym nie rozstawałem się od dzieciństwa,
stracił starszego syna. W naszej wiosce rzadko zdarzało się widzieć mężczyznę, który by tak
rozpaczał po śmierci dziecka, jako że ojcowie, świadomi tego, jak bardzo kruche jest ludzkie
życie, starali się nie przywiązywać zbytnio do swych latorośli, kiedy były jeszcze całkiem
małe.
Mosze, wstrząśnięty, przybiegł schronić się u mnie w warsztacie.
— Dlaczego on? Miał tylko siedem lat.
Biedny Mosze, z zaciśniętymi powiekami, by powstrzymać łzy, mój mały Mosze, z
głową zaciśniętą jak pięść, z włosami zjeżonymi aż do wewnątrz, mój mały Mosze cierpiał.
Nie akceptował tej śmierci, buntował się.
— Dlaczego on? Dlaczego tak młodo? On nigdy nie zgrzeszył, nie miał na to czasu.
To niesprawiedliwe.
Niesprawiedliwe... Cierpiał jego umysł: próbował zrozumieć i nie mógł.
— Dlaczego Bóg go zabrał? Czy to możliwe, żeby istniał Bóg, który pozwala zabijać
dzieci?
Mówiłem do Moszego łagodnie:
— Nie próbuj zrozumieć tego, czego nie da się zrozumieć. Aby znieść ciężar tego
świata, trzeba zrezygnować ze zrozumienia tego, co ciebie przekracza. Nie, śmierć nie jest
niesprawiedliwa, ponieważ ty nie wiesz, czym jest śmierć. Wiesz tylko to, że odebrała ci
syna. Ale gdzie on jest? Co czuje? Nie trzeba się buntować; zamilcz, przestań mędrkować,
miej nadzieję. Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz, w jaki sposób myśli Bóg. Wiesz tylko to, że
Bóg nas kocha.
— Ta miłość nie jest sprawiedliwa.
— Co to jest sprawiedliwość? To samo dla wszystkich? Bóg daje wszystkim
jednakowo: życie, a potem śmierć. Reszta zależy od ludzi i okoliczności.
Mosze nie był przekonany. Nie chciał już wierzyć. Jego ból był zbyt wielki. W obliczu
zła jego wiara się kruszyła. Przychodził codziennie do warsztatu, szlochał, grzmiał, a bywało,
że mój spokój wyprowadzał go z równowagi:
— Czy ty naprawdę nic nie czujesz? Kiedy twój ojciec umarł, opłakiwałeś go! Co
wtedy myślałeś?
— Gdy ojciec odszedł, powiedziałem sobie, że nie ma już chwili do stracenia, by
okazać miłość tym, których kocham, że nie mogę już dłużej z tym zwlekać. Nie, Mosze, ja
cierpię wobec zła, cierpienie jednak nie jest powodem do nienawiści, lecz okazją do tego, aby
kochać.
Podniósł ku mnie głowę. Jakby nareszcie zrozumiał. Ciągnąłem dalej:
— Twój pierworodny umarł? Kochaj go więc jeszcze bardziej. A zwłaszcza kochaj
innych, tych, którzy ci zostali, i mów im to. Nie zwlekaj. To jedyna rzecz, której śmierć może
nas nauczyć: że nie ma nic pilniejszego jak miłość.
Od tego dnia Mosze przestał płakać. Oczywiście, w dalszym ciągu odczuwał żal za
utraconym, lecz zamęt myśli i emocji skrystalizował się u niego w czyste uczucie. Nic nie
może ukoić zgryzoty, ale serce prawdziwie czujące potrafi ją przetworzyć w dobroczynne
działanie.
Minęło kilka lat. Zdawało mi się, że nareszcie odnalazłem swoje miejsce. Sprzęty i
wiązania dachowe, które wychodziły spod moich rąk, nie stały się doskonalsze, moje rady
jednak zyskiwały wciąż na wartości. Przynosiłem ulgę znękanym duszom naszej wioski.
W tym czasie stary rabbi Izaak ugiął się pod ciężarem swoich lat, wkrótce potem zaś
Świątynia Jerozolimska przysłała nam nowego rabbiego, Nahuma, wielce biegłego w Piśmie.
W ciągu kilku tygodni zorientował się, że w wiosce dawano posłuch innemu głosowi niż jego
własny. Kazał sobie powtórzyć to, co mówiłem, po czym, wściekły, wtargnął do mojego
warsztatu:
— Kim ty jesteś, by sądzić, że masz prawo komentowania Pisma? Za kogo się
uważasz, żeby udzielać porad innym?
Czy skończyłeś szkolę rabinacką? Czy praktykowałeś nauki Pisma, tak jak myśmy je
praktykowali?
— To nie ja im doradzam, lecz światło z głębi moich modlitw.
— Jak śmiesz tak mówić! Potrafisz tylko heblować deski, a zachciewa ci się być
przewodnikiem innych. Nie wolno ci się wypowiadać w imieniu Pisma, a jeszcze mniej w
imieniu Boga! Świątynia potępia takich pyszałków jak ty. W Jerozolimie zostałbyś skazany
na ukamienowanie!
Nahum porządnie mnie nastraszył.
Bez wątpienia Nahum miał rację: niepostrzeżenie dla siebie samego stałem się
doradcą duchowym wioski, napominając jednych, godząc innych, gdzie indziej budząc
słuszny gniew, przemawiając wszędzie w imieniu Boga... Podjąłem się tego zadania
najnaturalniej w świecie i do głowy mi nawet nie przyszło, że robię coś nadzwyczajnego, aż
tu nagle ten młody rabbi powiada, że zgrzeszyłem zaślepieniem i pychą!
Ukamienowany! Przewidywania Nahuma były słuszne. Osobliwość mojego
zachowania, moje przeciwstawienie się Świątyni mogły mnie doprowadzić do
ukamienowania. Nahum mi groził. Poczułem lęk.
Dwie rzeczy umknęły uwagi zarówno jego, jak i mojej: że przyjdzie dzień, w którym
ja sam zapragnę tego rodzaju śmierci i że Rzymianie sprowadzą do Jerozolimy zwyczaj i
mękę ukrzyżowania. Jutro będę konał właśnie na krzyżu.
— Czy wiesz, że ludzie opowiadają wciąż o twoim bracie ciotecznym, Johananie?
Oczy matki błyszczały.
— O którym?
— O synu mojej kuzynki Elżbiety, przecież wiesz... Opowiadają o nim, że ma dar
prorokowania.
Źle trafiła. Cała ciekawość, którą budzili we mnie wcześniej fałszywi prorocy i
fałszywi mesjasze, wyczerpała się. Próbowałem znaleźć sobie miejsce w życiu. A oto teraz
młody rabbi gwałtownie podważył zasadność moich poczynań.
Matka nie ustępowała. Czy z powodów religijnych, czy skłaniała ją do tego duma
rodzinna? W każdym razie nie przestawała mówić o swoim krewniaku:
— Johanan stanął nad brzegiem Jordanu i obmywa z grzechów wszystkich, którzy do
niego przychodzą, zanurzając ich wraz z głową w wodzie. Dlatego nazywają go Johanan
Obmywający.
Wróciłem do warsztatu. Ale nikt już nie śmiał przyjść do mnie, chociażby po to, by
obstalować deski. Nahum musiał ich skutecznie odstraszyć.
W jakiś czas później, stopniowo, ludzie zaczęli się ze mną umawiać na potajemne
spotkania. Chcieli ze mną rozmawiać tak jak przedtem. Pod koniec dnia spotykaliśmy się z
dala od wioski, w pobliżu jeziora, i tam czułem z niezbitą pewnością, że w naszych duszach
gości pokój i pokrzepienie, że w fiołkowych wodach zmierzchu łowię ciszę płynącą od Boga,
tę samą ciszę, którą odnajdujemy w modlitwie, w dłoniach złączonych pod gwiaździstym
niebem.
Nahum dowiedział się o tych spotkaniach i przybiegł z krzykiem.
Miał rację.
Czyż nie stałem się potworem próżności? Czy to normalne, utrzymywać, że odnalazło
się prawdę w sobie, a nie w Księgach? Czy takie zadufanie było dopuszczalne? Odczuwałem
potrzebę oczyszczenia, potrzebowałem pomocy przewodnika, a nawet mistrza. Musiałem
spotkać się z Johananem, aby obmył mnie z moich grzechów.
Podążałem za krętym biegiem Jordanu.
Johanan odprawiał swój obrzęd w Betanii. W pobliżu miejsca, gdzie się znajdował,
droga zaroiła się od pielgrzymów, a fale ludzi przetaczały się szybciej niż nurt rzeki.
Nadpływali ze wszystkich stron, z Damaszku, z Babilonu, z Jerozolimy i z Idumei.
W zakolu dolnego Jordanu rozbito zaimprowizowany obóz: kilka namiotów, ognisk,
przy których skupiły się całe rodziny, setki mężczyzn i kobiet.
Sylwetka Johanana Obmywającego odcinała się na tle płytkich wód rzeki, tworzącej w
tym miejscu kolano pod osłoną skalistego brzegu. Nie kończący się sznur pielgrzymów trwał
w karnym milczeniu na skarpie. Tylko ptaki nawoływały się nad wodami.
Johanan przypominał karykaturę proroka: wychudzony, ze zmierzwioną i zbyt długą
brodą, miał na sobie tylko wielbłądzie skóry, wokół których uwijały się z bzykaniem muchy,
przyciągane przez bijącą z nich smrodliwą woń. Ogromne oczy wpatrywały się w przestrzeń z
niezwykłą, aż onieśmielającą intensywnością. Wyglądał tak ostentacyjnie prostacko, że
zakrawało to niemal na pozę. Poczułem się upokorzony; to była parodia wszystkiego, czego
pragnąłem, jakaś kpina z moich najgłębszych aspiracji.
Wpatrywałem się uważnie w tłum pielgrzymów ściągających tutaj, aby się oczyścić
przed zapadnięciem zmierzchu.
Zdumiewająca rzecz: byli wśród nich nie tylko Żydzi, lecz także Rzymianie,
najemnicy syryjscy, krótko mówiąc, ludzie, którzy nigdy nie obcowali z Torą i nie znali
zupełnie naszego Pisma. Czego oni tutaj szukali? Co takiego obiecywał im Obmywający,
czego nie znajdowali w swoich wierzeniach?
Podszedłem bliżej do dwóch ostatnich pielgrzymów, czekających na swoją kolej.
— Idę do niego — powiedział gruby.
— A ja nie pójdę — odpowiedział chudy. — W końcu nie wiem, dlaczego miałbym
się oczyszczać, przestrzegam przecież skrupulatnie naszego Prawa.
— Nędznicy! Pyszałki i bestie nieczyste!
Gromki głos Obmywającego dochodził aż do nas. Musiał mieć słuch niezwykle
wyczulony, gdyż trudno było przypuścić, by człowiek, ogłuszony szumem wód rzeki, mógł
nas z takiej odległości usłyszeć.
Johanan Obmywający wykrzykiwał teraz, zwracając się najwyraźniej do chudzielca:
— Plemię jaszczurcze! Wieprzu nieczysty! Uważasz się za nieskalanego, bo
przestrzegasz pustych formułek Prawa! Nie wystarczy myć rąk przed każdym posiłkiem i
świętować szabat, by ustrzec się od grzechu. Dopiero wtedy, gdy wzbudzisz skruchę w swoim
sercu, możesz uzyskać odpuszczenie grzechów.
Ta przemowa poruszyła mnie niezwykle silnie. Czyż nie wyrażał on głośno tego
wszystkiego, nad czym ja sam, w cichości ducha, przemyśliwałem od tylu lat?
Johanan krzyczał dalej, a jego rosłym, wynędzniałym ciałem wstrząsał gniew.
Wyczuwało się, że ten gniew był niewyczerpany i nie znał litości dla nikogo. Uświadomiłem
sobie jasno, że nawet jeżeli Johanan nie był prorokiem, to z pewnością był niezwykle prawym
człowiekiem.
Chudy pielgrzym nie spodziewał się, że ściągnie na swoją głowę taką lawinę obelg i
wyzwisk. Zażenowany, spoglądał bezradnie na swego towarzysza.
— Zbliż się! — zawołał Johanan. Mężczyzna postąpił kilka kroków w wodzie.
— Całkiem nagi! Jak w chwili, gdy wyszedłeś z brzucha matki!
Mężczyzna, sam nie wiedząc jak i dlaczego, usłuchał go, zerwał z siebie odzienie i
ruszył w stronę Johanana, golutki jak noworodek.
Johanan chwycił jego głowę w swoje wielkie kościste dłonie. Wpatrywał się w oczy
chudzielca z takim napięciem i uwagą, jakby miał w nie wbić gwóźdź.
— Żałuj za grzechy. Idź za dobrem. Ze wszystkich sił pragnij oczyszczenia. Bo
inaczej...
Co się kryło w tym człowieku: strach, posłuszeństwo, szczerość? W każdym razie
zdawał się do głębi żałować swych przewin i Johanan, po upływie kilku sekund,
zdecydowanym ruchem wepchnął go pod wodę. Przytrzymał go tam tak długo, aż ukazały się
bąbelki, i dopiero wtedy pozwolił mu wynurzyć się i złapać oddech.
— Idź. Grzechy twoje są ci odpuszczone.
Podtopiony mężczyzna, jeszcze nie mogąc ochłonąć, wyszedł na brzeg, zataczając się.
Gdy tylko znalazł się na stałym lądzie, upadł i z głową wtuloną między kolana zaczął
szlochać.
Jego gruby towarzysz rzucił się, aby go pocieszyć, lecz chudzielec podniósł głowę i
wyszeptał:
— Dzięki Ci, Boże, dzięki... Dzięki Ci za zmazanie moich grzechów. Jakże byłem
nieczysty.
Zmierzch przybrał barwę fiołkową. Johanan Obmywający oddalił się, znikając w
grocie, w której spędzał noce. Wieczorem w obozie, przy ognisku, dowiedziałem się, że pijał
tylko wodę i prawie niczego nie brał do ust. Podziwiałem jego siłę ducha, gdyż ja nie
mógłbym się obejść bez mięsa, chleba czy wina.
— Ale dlaczego taki święty człowiek jak on nosi na ciele wielbłądzią skórę? —
wykrzyknął jeden z pielgrzymów. — Wielbłąd to zwierzę nieczyste, tak jak świnia i zając! To
wbrew Prawu!
Stwierdziłem, że nawet ci, którzy go najbardziej podziwiali, najwidoczniej nie
zrozumieli zasadniczego przesłania Johanana: to wierność duchowi, a nie literze Prawa
sprawia, że serce staje się czyste. Wieczorem zawarłem znajomość z Andrajem i Shimonem,
jego młodymi uczniami. Przegadaliśmy część nocy o Johananie i jego nauczaniu,
przeciwstawiającym się zasadom głoszonym przez Świątynię, co czyniło jego sytuację dość
delikatną; porównywaliśmy go, na podstawie tego, co wiedzieliśmy, z mnichami z Qumran, z
owymi esseńczykami, którzy także zanurzali w wodzie grzeszników.
Nazajutrz zająłem stanowisko na skale nad brzegiem wody, skąd mogłem widzieć
Johanana, sam nie będąc przez niego widziany.
Na samym początku postanowił oczyścić Rzymian:
— Zbliżcie się, Rzymianie. A wy, Żydzi, słuchajcie i starajcie się wyciągnąć wnioski
z tego, co zobaczycie i usłyszycie. Nie wystarcza być Żydem, by zasłużyć na zbawienie. Nie
zadowalajcie się powtarzaniem słów „moim ojcem jest Abraham”, gdyż Bóg może wzbudzić
dzieci Abrahama we wszystkich krajach świata, wywołać je nawet z kamieni.
Pięciu żołnierzy rzymskich podeszło do Johanana.
— Co powinniśmy czynić?
— Nie uciekajcie się do przemocy ani nie czyńcie nikomu krzywdy. I zadowalajcie się
waszym żołdem.
Następnie zajął się poborcami podatkowymi:
— Nie ściągajcie z nikogo nic ponad to, co zostało ustalone.
Jeszcze później przyjął bogatych mieszczan:
— Ten, kto ma dwie tuniki, powinien podzielić się z tym, który ich nie ma. A ten, kto
ma co jeść, winien postąpić tak samo.
Gdy słońce stanęło w zenicie, przybyła delegacja z Jerozolimy. To Świątynia wysłała
specjalną komisję, złożoną z kapłanów i lewitów, by wybadać Johanana.
— Kim jesteś?
— Nazywają mnie Johananem Obmywającym.
— Mówią, że w tobie odrodził się prorok Elijahu.
— Tak powiadają. Ale ja nie mówiłem tego nigdy.
— Jeszcze inni powiadają, że jesteś Mesjaszem zapowiadanym przez Pismo.
— Nie jestem Mesjaszem, lecz tym, który obwieszcza jego przyjście. Jestem głosem
wołającym na pustyni: „Prostujcie ścieżki Pańskie”.
— Nie uważasz się więc za Mesjasza?
— Nie jestem godzien rozwiązać rzemyków sandałów Jego. Gdy przyjdzie,
sprawiedliwości stanie się zadość i kara zostanie wymierzona. Ogniem spali grzeszników, jak
się pali plewy po oddzieleniu ich od ziarna.
— A więc, skoro nie jesteś Mesjaszem ani Elijahu, dlaczego zanurzasz ciała w
wodzie? Kto ci dał prawo obmywania ludzi z grzechów?
— Poprzedzam Mesjasza. On już nadchodzi. Pośród was znajduje się ten, który
przyjdzie i któremu ja ustąpię miejsca jeszcze tego wieczoru.
Stojący na brzegu ludzie zaczęli spoglądać po sobie; zastanawiano się, czy słowa
Johanana należało interpretować jako przypowieść. Czy też oznaczały one, że Mesjasz
znajduje się w tej chwili nad brzegiem Jordanu.
— Jestem tylko pochodnią, która oświetla drogę ludzkiej skruchy. Ale on przyjdzie,
już nadchodzi Syn Boży, zapowiedziany przez proroka Daniela.
Słowa te nie wywołały żadnego poruszenia wśród słuchających; najwidoczniej
wszyscy potraktowali je jak symboliczny obraz. Mnie za to zrobiło się jakoś nieswojo.
Miałem nawet przez chwilę wrażenie, że mimo odległości, jaka nas dzieliła, Johanan
Obmywający wpatrywał się we mnie.
Członkowie komisji odjechali uspokojeni do Jerozolimy. W końcu ten nawiedzony
Johanan okazał się nieszkodliwym maniakiem; niech sobie dalej stoi w tej wodzie i obmywa
w niej pielgrzymów, najważniejsze, że nie spiskuje przeciwko władzy. Trudno, trzeba
przymknąć oko na działalność „duchowych przywódców” w rodzaju Obmywających czy
mnichów z Qumran.
Przesunęła się chmura po niebie, a ja wszedłem zdecydowanym krokiem do wody,
aby Johanan mnie oczyścił. Widząc, że zbliżam się ku niemu, Johanan zmarszczył brew.
— Tak, rozpoznaję ciebie.
— Jestem twoim krewniakiem, synem Miriam, która jest siostrzenicą twojej matki,
Elżbiety. Przychodzę z Nazaretu.
Zmarszczył brwi, jakby nie rozumiejąc moich słów. Powtórzyłem więc, ważąc słowa:
— Poznajesz mnie, ponieważ jestem twoim kuzynem.
— Rozpoznaję cię jako Wybrańca Bożego.
Sam wyglądał na zaskoczonego własnymi słowami. Patrzył na mnie, jakby zobaczył
coś nadzwyczajnego. I nagle zaczął wołać na cały głos, tak aby wszyscy słyszeli:
— Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata! Wykrzyczał to z takim
przekonaniem, że oniemiałem.
Tłum stojący na skarpie zamarł. Poczułem na sobie ciężar spojrzeń. Nie wiedziałem,
co mówić ani co począć. Powiedziałem szybko, ściszonym głosem:
— No już, zanurz mnie, proszę. Na co Johanan, wzburzony, zawołał:
— To ja potrzebuję oczyszczenia przez ciebie! To ja przyzywałem cię ze wszystkich
sił i oto przychodzisz do mnie. Miłuję cię.
Tego już było za wiele. Nogi chyba się pode mną ugięły, osunąłem się, a Johanan
wziął mnie w ramiona i wyniósł na brzeg. Tam zajęli się mną natychmiast Andraj i Shimon,
starając się odepchnąć napierający tłum, który chciał wiedzieć, kim naprawdę jestem. Kobiety
opowiadały potem, że w chwili gdy zemdlałem, gołębica zstąpiła z nieba i usiadła na moim
czole.
Ja, oczywiście, niczego nie widziałem.
Od tej chwili tak naprawdę wszystko się zaczęło...
Szafirowa noc, piękna i nieświadoma niczego. Cisza, która nabrzmiewa.
To czekanie sprawia, że wewnętrznie czuję się pusty. Chciałbym mówić, bić się,
działać... A tymczasem wyciągam szyję i nasłuchuję najlżejszego szelestu, by wyłowić zeń
szczęk oręża. Nie spieszy mi się do śmierci, ale chciałbym, aby to czekanie się już skończyło.
Raczej śmierć niż agonia. Dlaczego ci żołnierze tak zwlekają? Przejście od świątyni do Góry
Oliwnej nie powinno im przecież zabrać zbyt wiele czasu...
Lisy mają swe nory, ptaki niebieskie mają swoje gniazda, tylko ja nie mam gdzie
złożyć głowy.
Gdy ocknąłem się z omdlenia, Andraj i Shimon jęli mnie zasypywać pytaniami. Kim
jestem? Czym zajmowałem się do tej pory? Dlaczego Johanan wskazał na mnie jako na
Wybrańca? Dlaczego chciałem uchodzić za zwyczajnego pielgrzyma? Czy mogą pójść za
mną? Poświęcić mi życie?
— Nie jestem nikim nadzwyczajnym. Nie rozumiem tego, co powiedział Johanan.
Jestem po prostu kiepskim cieślą i lichym wyznawcą wiary, który przyszedł z Nazaretu.
— Urodziłeś się w Nazarecie?
— Nie. Urodziłem się w Betlejem, ale to trochę skomplikowane...
— Tak zostało napisane, Micheasz przepowiedział: Wybraniec przyjdzie z Betlejem.
— Coś wam się wydaje.
— Czy jesteś potomkiem rodu Dawida?
— Nie.
— Jesteś pewien?
— To znaczy... Powtarzano w rodzinie jakąś starą legendę, według której... Ale
bądźmy poważni. Czy znacie choćby jedną rodzinę żydowską z Palestyny, która by nie
twierdziła, że wywodzi się bezpośrednio od Dawida?
— A więc to ty: Wybraniec będzie ze szczepu Dawidowego.
— To wcale nie tak!
— Co chcesz nam przekazać?
— Nic. Absolutnie nic.
— Uważasz, że nie jesteśmy ciebie godni? — Ja tego nie powiedziałem. Pozostawało
mi tylko jedno: odejść stąd.
Musiałem odejść od tego całego gadania na mój temat, od wywierania na mnie
najrozmaitszych presji. Od trzydziestu lat wszyscy mieli wyrobione zdanie na temat mego
losu, z wyjątkiem mnie samego. Przygwożdżony dobrymi radami, zagubiony pośród tysiąca
możliwych tropów, zdiagnozowany przez jednych jako bardzo pobożny, przez innych zaś
jako zdeklarowany bezbożnik, uznany, zapoznany, przynaglany, wstrzymywany,
przywoływany, uwielbiany, znieważany, z jednej strony przedmiot kpin, z drugiej zaś —
kultu, słuchany, nagabywany, nie byłem już człowiekiem, lecz pustą karczmą na
skrzyżowaniu dróg, dokąd każdy spieszył wraz z bagażem swego charakteru i przekonań. A ja
jedynie reagowałem na odgłosy dochodzące do mnie ze świata.
Uciekłem.
Poszedłem tam, gdzie nie było już prawie ludzi, gdzie rozciągała się ziemia jałowa,
porośnięta dziką i skąpą roślinnością, gdzie z rzadka jedynie prześwitywały oczka wody i
gdzie nie narażałem się na spotkanie z kimkolwiek.
Eric-Emmanuel Schmitt EWANGELIA WEDŁUG PIŁATA Ojcu PROLOG Rozważania oczekującego na śmierć owego wieczoru, przed pojmaniem Izrael jest ziemią gajów oliwnych, kamieni, gwiazd i pasterzy, ziemią, gdzie suszy się daktyle w stodołach na słomie, ziemią trwożnego oczekiwania na Zbawiciela, które sprawia, że hartują się serca — ziemią cytryn, pomarańcz i nadziei. Izrael jest dla mnie ogrodem, ogrodem, w którym się urodziłem, tym samym ogrodem, w którym będę musiał niebawem umrzeć. Za kilka godzin przyjdą po mnie. Właśnie się szykują. Żołnierze czyszczą broń. Po ciemnych ulicach rozbiegli się posłańcy z wieścią, że ma się zebrać sąd. Cieśla gładzi dłonią krzyż, na którym z pewnością jutro się wykrwawię. Z warg zrywają się szepty; cała Jerozolima już wie, że zostanę pojmany. Myślą, że mnie zaskoczą, a przecież ja czekam na nich. Przyjdą, by mnie oskarżyć, nie wiedząc, że znajdą we mnie wspólnika. Boże, spraw, by nie znali miary! Uczyń z nich głupców i gwałtowników, zaślep nienawiścią. Oszczędź mi wysiłku szczucia ich przeciwko samemu sobie. Niech mnie zabiją! Byle szybko i dokładnie! Jak doszło do tego wszystkiego?
Tego wieczoru mógłbym przecież znaleźć się zupełnie gdzie indziej, świętowałbym Pesach w jakiejś skromnej gospodzie, wespół z pielgrzymami z całego kraju, jak każdy szanujący się Żyd w tym właśnie czasie. W domu, którego nie mam, czekałaby na mnie żona, której także nie mam, a zza drzwi wyzierałyby kędzierzawe główki uśmiechniętych dzieci, uszczęśliwionych, że znów widzą ojca. A oto, do czego doszedłem: oczekuję w tym Ogrodzie na śmierć, która mnie przeraża. Jak to wszystko się zaczęło? Czy istnieje jakiś początek przeznaczenia? Dzieciństwo moje było pełne marzeń. Każdej nocy w Nazarecie latałem nad polami i wzgórzami. Gdy wszyscy usnęli, otwierałem po cichu drzwi, unosiłem ramiona gotowe do lotu i moje ciało wzbijało się w górę. Pamiętam dobrze opór powietrza pod łokciami, powietrza gęstszego i bardziej namacalnego niż woda, przesyconego wilgotnym zapachem jaśminów, powietrza, które mnie niosło, dokąd chciałem, choć nie czułem znikąd podmuchu wiatru. Często byłem tak wygodny, że przeciągałem swój siennik do samego progu i od razu leciałem nad poszarzałą wioską, wyciągnięty na całą długość. Osły unosiły głowy, a ich czarne oczy, piękne jak u młodej dziewczyny, odprowadzały wzrokiem mój statek żeglujący wśród gwiazd. A później ta zabawa w berka. Nic już potem nie było takie jak przedtem. Wyszliśmy ze szkoły i puściliśmy się biegiem, ile sił w nogach. Nasza czwórka była nierozłączna: Mosze, Ram, Kesed i ja. Dotarłszy do kamieniołomów Gzeth, zaczęliśmy się ni z tego, ni z owego ścigać. Nigdy jeszcze nie chciałem tak bardzo wygrać. Zacząłem się wspinać na olbrzymią skalną iglicę, przeskakując z występu na występ, wstrzymując oddech; wspinałem się i wspinałem, aż stanąłem na półce skalnej, szesnaście łokci nad ziemią. Ze stojących w dole kolegów zostały już tylko mycki włosów i wychodzące z nich bezpośrednio nóżki. Nie mieli pojęcia, gdzie mogłem się podziać. Żaden nie wpadł na to, by spojrzeć w górę. Byłem tak niedostępny, że przestałem już być uczestnikiem zabawy. Po kilku minutach wydałem z siebie gromki okrzyk, obwieszczając swoją obecność. Wykręcali szyje, aż wreszcie spostrzegli mnie i zaczęli klaskać w dłonie. — Brawo, Jeszuo! Brawo!
Nigdy by nie przypuszczali, że potrafię wspiąć się aż tak wysoko. Byłem szczęśliwy. Czułem smak zwycięstwa. A potem Kesed krzyknął: — Zejdź teraz do nas! Lepiej się bawić w czwórkę. Poderwałem się, chcąc zejść, i nagle obleciał mnie strach. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Skulony, dotykałem raz po raz skały, na którą się wspiąłem: była całkiem gładka. Oblałem się potem. Co robić? I nagle olśniło mnie: polecieć! Wystarczyło wzbić się w powietrze jak co noc. Podszedłem na sam brzeg skały z rozpostartymi ramionami. Obejmujące mnie zewsząd powietrze nie było jednak tak gęste i płynne, jak to pamiętam. Nie tylko nie chciało mnie unieść, lecz wprost przeciwnie, wyłącznie moje barki, tylko one, utrzymywały z trudem ciężar wyciągniętych ramion... Trwałem tak niczym figura odlana z brązu... Zazwyczaj wystarczało, bym odbił się lekko na piętach i już leciałem, lecz tym razem moje pięty stawiały opór, nie mogłem ich oderwać od ziemi. Miałem wrażenie, że gdybym się odbił, po prostu runąłbym z góry jak kamień. Dlaczego nagle stałem się taki ciężki? Ogarnęło mnie zwątpienie, czułem, że barki mam jakby z ołowiu. Czyżbym kiedykolwiek rzeczywiście latał? Czy to nie był sen, po prostu sen? Zmąciło się wszystko, przybliżyła ziemia. Ocknąłem się na plecach mego ojca, Josefa, po którego pobiegł Mosze. Ojciec schodził ze skały, umiejętnie wyszukując stopą niedostrzegalne punkty oparcia. Gdy znaleźliśmy się na dole, uściskał mnie. Taki już był mój ojciec; inny by mnie zwymyślał, a on wziął mnie w ramiona. — Przynajmniej dzisiaj się czegoś nauczyłeś. Uśmiechnąłem się do niego. Nie od razu pojąłem, czego się wówczas nauczyłem. Teraz już wiem: pożegnałem się wtedy z dzieciństwem. Oddzieliłem od siebie nici snów i rzeczywistości, odkryłem, że z jednej strony było marzenie senne, w którym poruszałem się swobodniej niż ptak drapieżny, z drugiej istniał świat rzeczywisty, twardy jak skała, o którą się o mało co nie roztrzaskałem.
Wtedy także dotarło do mnie, że mogłem umrzeć. Ja! Jeszua! Do tej pory śmierć mnie nie dotyczyła. Oczywiście, napatrzyłem się dosyć na trupy w kuchni i na podwórkach gospodarstw, ale to nie to samo. Przecież to były zwierzęta! Tu i ówdzie opowiadano mi, że jakaś ciotka czy wujek zeszli z tego świata, ale cóż to za porównanie: przecież to byli staruszkowie! A ja nigdy nie byłem i nie będę stary. Nie będę zwierzęciem ani starcem. Ja przyszedłem, aby żyć zawsze... Byłem nieśmiertelny, nie czułem w sobie śmierci. Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią. A jednak poczułem na karku wilgotny oddech tej zabawy w berka. W ciągu następnych miesięcy otworzyły mi się szeroko oczy, choć wolałbym, aby pozostały zamknięte. Nie, nie miałem władzy nad wszystkim. Nie, nie pozjadałem wszystkich rozumów. Prawdopodobnie nie byłem nieśmiertelny. Jednym słowem: nie byłem Bogiem. Myślę, że podobnie jak wszystkie dzieci na początku czułem się ściśle zjednoczony z Bogiem. Aż do siódmego roku życia nie miałem pojęcia o tym, że świat mógłby mi stawić jakikolwiek opór. Czułem się królem stworzenia, wszechpotężnym, wszechwiedzącym i nieśmiertelnym... Uważać siebie za Boga to najnaturalniejsza w świecie skłonność dzieci, które nigdy nie były bite. Dorośleć to wyzbywać się złudzeń. Dorośleć to spaść z wysokiego konia. Dorosłości nauczyły mnie jedynie rany, przemoc, kompromisy i rozczarowania. Cały wszechświat nagle został odczarowany. Bo co to jest człowiek? To po prostu ktoś-kto-nie potrafi. Kto-nie może wszystkiego poznać. Kto-nie może wszystkiego zrobić. Kto-nie potrafi nie umrzeć. Uświadomienie sobie własnych ograniczeń sprawiło, że roztrzaskał się obraz mego dzieciństwa. Doroślałem, to znaczy pomniejszałem sam siebie w świetle utraty złudzeń. W wieku siedmiu lat zdecydowanie przestałem być Bogiem. Tego wieczoru Ogród jest jeszcze uśpiony, banalny jak noc wiosenna. Świerszcze zapamiętały się w miłosnym śpiewie. Uczniowie śpią. W powietrzu ani śladu lęku, który w sobie czuję. A może żołnierze jeszcze nie wyszli z Jerozolimy? Może Jehuda się zląkł i wycofał w ostatniej chwili? Szybciej, Jehudo, wydaj mnie! Oświadcz im, że jestem oszustem, że uważam się za Mesjasza, że chcę im odebrać władzę. Oskarż mnie. Potwierdź ich najgorsze podejrzenia. No już, Jehudo, szybciej! Niech mnie wreszcie schwytają i zgładzą.
Dla nich cała historia na tym się zakończy. Dla mnie najwyższy czas, aby się rozpoczęła. Jak to się stało? Skąd ja się tutaj wziąłem? To zawsze inni obwieszczali mi kształt mego przeznaczenia; potrafili odczytać zapis, którym byłem, a którego ja sam nie potrafiłem rozszyfrować. Tak, zawsze inni stawiali mi diagnozę, tak jak w przypadku choroby. — Co chciałbyś robić w przyszłości? Pewnego dnia do warsztatu przyszedł ojciec. Siedziałem na podłodze, cały w złocistych wiórach; oddawałem się marzeniom, zatapiając palce w strużynach. — Co chciałbyś robić w przyszłości? — Nie wiem... Może tak jak ty... będę cieślą? — A gdybyś tak został rabbim? Patrzyłem na ojca, nie rozumiejąc Rabbi? Rabbi z naszej wioski, rabbi Izaak był trzęsącym się staruchem z długą, jakby spleśniałą brodą, jeszcze starszą niż on sam; nie, nie widziałem siebie zupełnie w takiej roli. A poza tym miałem jakieś niejasne poczucie, że rabbim nie można zostać, lecz jest się nim od początku. Rabbim trzeba się było urodzić. Ja zaś byłem zwyczajnie Jeszuą, Jeszuą z Nazaretu, to znaczy kimś, kto siebie nie przeskoczy. — Zastanów się. Po czym ojciec pochylił się nad heblem, by zestrugać deskę. Rozmyślałem leniwie o tym, co usłyszałem, tym bardziej zdziwiony propozycją ojca, że dni spędzone w chederze nie obywały się bez zgrzytów. Mosze, Ram i Kesed nigdy nie domagali się dodatkowych wyjaśnień. Bez szemrania przyjmowali do wiadomości wszystko, czego nas uczono. Ja zasłużyłem sobie na przydomek „Jeszua-męczydusza”. Wszystko prowokowało mnie do zadawania pytań. Dlaczego nie wolno pracować w dzień szabatu? Dlaczego nie jada się wieprzowiny? Dlaczego Bóg karze, zamiast przebaczać? Odpowiedzi rzadko mnie satysfakcjonowały, jako że nasz nauczyciel obwarował się nie znoszącym sprzeciwu: „Takie
jest prawo”. Pytałem więc: „Co usprawiedliwia prawo?” „Z czego się bierze tradycja?” Domagałem się tylu wyjaśnień, że czasami miałem zakaz odzywania się przez cały dzień. Pragnąłem, by wszystko miało jakiś sens. Zbyt wiele pragnąłem. — Tatusiu, czy rabbi Izaak ma o mnie dobre zdanie? — Bardzo dobre. To on przyszedł wczoraj, aby pomówić ze mną o tobie. Zdziwiłem się jeszcze bardziej. Nękając wciąż pytaniami rabbiego Izaaka, sądziłem, że daję mu w ten sposób odczuć jego ignorancję. — Ten święty człowiek uważa, że tylko poprzez religię możesz odnaleźć spokój ducha. Uwaga ta zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż pozostałe. Spokój? Czy mnie zależało na spokoju? Niemniej, zdanie to zostało wypowiedziane i codziennie dźwięczało mi w uszach: „A gdybyś tak został rabbim?” Wkrótce potem ojciec umarł. Upadł nagle, w samo południe, kiedy niósł zamówioną skrzynię na drugi koniec wioski; jego serce przestało bić na skraju drogi. Płakałem po nim bez przerwy przez trzy długie miesiące. Łzy obeschły już na policzkach mych braci i sióstr, ucichła także matka, bacząc, by nas nie zasmucać, lecz ja wciąż szlochałem. Oczywiście, opłakiwałem tego, który odszedł, mego ojca o sercu czulszym niż drewno, którego obróbką się trudnił. Przede wszystkim jednak płakałem, ponieważ nie powiedziałem mu nigdy, jak bardzo go kocham. Nieomalże życzyłem sobie, by zamiast odejść tą raptowną śmiercią, doświadczył był długiego konania: przynajmniej mógłbym mu wówczas powtarzać, jak bardzo go kocham. W dniu, w którym przestałem płakać, nie byłem już tym samym człowiekiem, co przedtem. Każdemu, kogo spotkałem, mówiłem, że go kocham. Pierwszego obdarzyłem tym wyznaniem kolegę ze szkolnej ławki, Moszego. Usłyszawszy mnie, zrobił się czerwony na twarzy: — Co ci się stało, że wygadujesz takie głupstwa? — To nie są głupstwa. Mówię, że cię kocham.
— Ale takich rzeczy się nie mówi! — Dlaczego? — Och, Jeszuo, nie rób z siebie idioty! „Idiota, kretyn”, co wieczór wracałem z bagażem nowych obelg. Matka starała się mi wytłumaczyć, że istniało niepisane prawo, na mocy którego nie należy publicznie wyrażać swoich uczuć. — Co to za prawo? — Prawo wstydliwości. — Ależ mamo, nie ma czasu do stracenia, spieszmy się powiedzieć ludziom, że ich kochamy. Przecież każdy może nagle umrzeć, prawda? Gdy to mówiłem, płakała uśmiechając się przez łzy, głaskała mnie po włosach, by uśmierzyć żar moich myśli. — Mój mały Jeszuo — mówiła — nie trzeba za mocno kochać. Inaczej będziesz bardzo cierpiał. — Ależ ja nie cierpię. Ja po prostu czuję, że wzbiera we mnie gniew. Każdy dzień bowiem dostarczał mi nowych powodów do gniewu. Moje irytacje miały żeńskie imiona: Judyta, Rachela... Nasza sąsiadka Judyta miała osiemnaście lat i zakochała się w pewnym Syryjczyku. Gdy ten przyszedł prosić o jej rękę, rodzice Judyty odmówili mu: ich córka nie poślubi mężczyzny, który nie przestrzega żydowskiego prawa. Zamknęli ją na klucz w domu. W tydzień później Judyta się powiesiła. Rachelę zmuszono do małżeństwa z bogatym hodowcą bydła, mężczyzną dużo od niej starszym, potężnym, brzuchatym i owłosionym, czerwonym na twarzy, okrutnikiem, który często ją bił. Pewnego razu zaskoczył ją w ramionach młodego pasterza, jej rówieśnika. Cała wioska wzięła udział w kamienowaniu cudzołożnicy. Przez dwie godziny umierała pod ciosami rzucanych w nią kamieni. Całe dwie godziny. Setki kamieni na dwudziestoletnim ciele Racheli. Bite dwie godziny. W taki sposób prawo Izraela występuje w obronie małżeństw zawartych wbrew naturze.
Wszystkie te zbrodnie dokonywały się w imieniu Prawa. Autorem zaś Prawa był Bóg. Zdecydowałem, że odtąd nie będę już kochał Boga. Obciążyłem Boga wszelakim głupstwem i przeniewierstwem ludzi. Pragnąłem, żeby na świecie było więcej sprawiedliwości i miłości. Cały wszechświat był w moich oczach dowodem na słabość Boga lub jego opieszałość. Od rana do wieczora przygotowywałem argumenty, które mogłyby posłużyć w procesie przeciwko Bogu. Świat usposabiał mnie buntowniczo. Dotychczas żywiłem nadzieję, że okaże się piękny jak zapisana stronica, harmonijny niczym śpiew modlitewny. Oczekiwałem, że Bóg będzie najlepszym, najbardziej starannym i uważnym rękodzielnikiem, przywiązującym wagę tyleż do całości, co do szczegółów, że zadba o sprawiedliwość i o miłość. Otóż Bóg nie dotrzymywał swych obietnic. — Boję się o ciebie, Jeszuo. Co z tobą zrobić? Rabbi gładził się po brodzie. Co ze mną zrobią? Wobec zła odczuwałem gniew, który nie chciał mnie opuścić. W pierwszym okresie mego życia bez wątpienia najmocniej odczuwałem gniew, ów rodzaj braku zgody na niesprawiedliwość i odmowę układania się z nią: nie zgadzam się na to, by rzeczy były takie, jakie są; chcę, aby były takie, jakie być powinny. Co ze mną zrobią? Otwarłem znów warsztat stolarski ojca. Byłem najstarszy, musiałem więc zarobić na utrzymanie moich braci i sióstr. Heblowałem i gromadziłem deski, by wykonywać z nich skrzynie, konstrukcje dachowe, stoły. Nie radziłem sobie z tym wszystkim tak dobrze jak ojciec, lecz będąc jedynym stolarzem w całej wiosce, nie musiałem się obawiać konkurencji. Mój warsztat stał się świątynią płaczu, jak nazywała go matka. Mieszkańcy wioski ściągali tutaj ze swymi kłopotami i z najdrobniejszymi codziennymi sprawami. Słuchałem bez słowa ich opowieści całymi godzinami, stawałem się jednym wielkim uchem zwróconym w ich stronę. Na koniec znajdowałem dla nich kilka miłych słów, wynikających zwykle z opisywanej przez nich sytuacji, a oni wracali do domu pocieszeni. Skłaniało ich to zapewne do większej wyrozumiałości dla desek, które niezbyt udatnie ociosywałem.
Nie zdawali sobie sprawy, że rozmowa z nimi była dla mnie pokrzepiająca w tym samym stopniu, co dla nich, a mój gniew topniał coraz bardziej. Usiłując wprowadzić nazaretańczyków w strefę pokoju i miłości, sam w tę stronę zmierzałem. Trzeba było żyć dalej i pomagać żyć innym; wobec tej konieczności mój bunt tracił na sile. Uświadamiałem sobie coraz bardziej, że Boga powinno się dopiero stworzyć. W tym właśnie czasie Rzymianie zajęli Galileę, a ja odkryłem, że jestem Żydem. Dopiero wtedy, kiedy dotarło do mnie, że słowo „Żyd” brzmi obraźliwie, uświadomiłem sobie, że nim jestem. Rzymianie zatrzymywali się w Nazarecie tylko po to, żeby sobie odświeżyć gardło, zachowując się przy tym z niebywałą arogancją, podkreślaną spluwaniem przez zęby, niczym jakiś gatunek nadludzi uważających, że urodzili się po to, aby rządzić. Z innych wiosek dochodziły do nas pogłoski o ich wyczynach, o liczbie zabitych patriotów, o zgwałconych dziewczętach i splądrowanych domach. Nasz naród zawsze był obiektem niezliczonych inwazji, dominacji, prób rozciągania nad nim kurateli, jakby życie pod okupacją było jego stanem normalnym. Izrael pamięta o swoich nieszczęściach, tak że gdy nachodziły mnie wieczorne smutki, mawiałem sobie niekiedy, iż gdyby zabrakło mu wiary, żyłby już może tylko rozpamiętywaniem doznanych krzywd. Z chwilą gdy Rzymianie wkroczyli do Galilei i upokorzyli ją, stałem się prawdziwym Żydem. Inaczej mówiąc, zacząłem żyć oczekiwaniem. Na tego, który miał nas wybawić. Upokarzali naszych ludzi, upokarzali naszą wiarę. Jedyną aktywną odpowiedzią na dojmujące doznanie wstydu, jaki odczuwałem, było oczekiwanie na Mesjasza. W Galilei roiło się od mesjaszy. W odstępach nie większych niż pół roku pojawiał się kolejny wybawiciel. Zawsze przybywał brudny, wychudzony, z pustym brzuchem, ze spojrzeniem wbitym w jeden punkt, ale za to nie zamykały mu się usta. Nie brano go na serio, lecz mimo wszystko słuchano, tak „na wszelki wypadek”, jak mawiała moja matka. — Na wypadek czego? — Na wypadek, gdyby był prawdziwym Mesjaszem. Nieodmiennie obwieszczał koniec świata, panowanie ciemności, z których ocaleją jedynie sprawiedliwi, nastanie nocy, która oswobodzi nas od wszystkich Rzymian. Trzeba przyznać, że w życiu takim jak nasze, wypełnionym nieustającą pracą, dobrze było od czasu do czasu przystanąć, by posłuchać płomiennych opowieści tych nawiedzonych. Wygłaszali tyle nieopisanych bredni, a zwłaszcza potrafili nam napędzić tyle strachu, co prawda bez żadnych konsekwencji, że stali się naszym ulubionym widowiskiem. Niektórzy z nich byli nawet zdolni do takiego
oddziaływania na tłum, że ludzie zaczynali głośno płakać. Takich ceniono wysoko. Nie odciskali jednak na nas trwałego piętna. W rzeczywistości wszyscy oni mieli dar snucia opowieści, a Żydzi je uwielbiają. Matka spoglądała zafrasowana na wykonane przeze mnie sprzęty: — Nie wychodzi ci to za dobrze, Jeszuo. — Staram się. — Ale nawet bardzo się starając, kaleka bez nogi nie przeskoczy muru. Nie znosiłem tego jej pełnego konsternacji zatroskania. Sądziłem, że moim przeznaczeniem było kontynuowanie tego, co robił mój ojciec. Porzuciłem już wszelką nadzieję, że zostanę rabbim. Wprawdzie spędzałem długie godziny sjesty na modlitwie i lekturze, ale robiłem to sam, z własnego wyboru, pogrążony w dyskusjach z sobą samym. Wielu nazaretańczyków uważało mnie za złego wyznawcę wiary: rozpalałem ogień w dzień szabatu, doglądałem chorego brata lub młodszej siostry nawet wtedy, gdy szabat już się rozpoczął. Postarzały rabbi Izaak niepokoił się z powodu tych moich zachowań, lecz nie dopuszczał, by inni gorszyli się nimi ponad miarę. — Jeszua jest bardziej pobożny, niż wam się wydaje; dajcie mu czas na zrozumienie tego, co wy już zrozumieliście. Do mnie jednak odzywał się surowo: — Czy wiesz, że za to, co ty wyprawiasz, kamienuje się ludzi? — Nie robię nic złego. Nie ciągnęło mnie wcale do tego, aby zostać rabbim, wciąż bowiem podsycałem w sobie upartą nieufność w stosunku do ludzi, którzy wszystko najlepiej wiedzą, i do praw, którym obca jest głębsza refleksja. Religia w swej ustalonej postaci, zorganizowanej, zhierarchizowanej, przeżuwała martwe słowo, postradawszy ducha dla litery. Toteż ja starałem się odnaleźć słowo Boże poprzez milczenie i medytację. — Kiedy masz zamiar się ożenić, mój Jeszuo? Popatrz na Mosze, Rama i Keseda: wszyscy już mają dzieci. A twoi młodsi bracia też postarali się już o to, abym została babką. Na co czekasz? — pytała matka.
A ja na nic nie czekałem, po prostu o tym nie myślałem. — Nie zastanawiaj się, mój kochany, tylko się żeń! Najwyższy czas, abyś zaczął traktować życie poważniej. „Poważniej!” A więc i ona, ona także w to wierzyła! Podobnie jak cała wieś, matka wbiła sobie do głowy, że ja nic, tylko dybałem na cnotę niewieścią! Uwodziciel z Nazaretu... Zauważywszy, że często spędzałem całe godziny na dyskusjach czy spacerach z tą lub tamtą, wyciągano stąd wniosek, że flirtowałem na potęgę. To prawda, że gustowałem w towarzystwie kobiet, a one lubiły obcować ze mną. Ale nie zaszywaliśmy się w krzakach czy stodołach, aby się obłapiać, lecz całkiem zwyczajnie rozmawialiśmy. Nic poza tym. Rozmawialiśmy. Kobiety wyrażają siebie w sposób bardziej autentyczny i bezpośredni; ich usta są bliżej serca. Gdy wracałem ze spotkania, Mosze spoglądał na mnie kpiąco: — Nie wmówisz mi chyba, że nic tam ze sobą nie robiliście? — Ależ tak. Rozmawialiśmy o życiu, o naszych grzechach. — Dobra, dobra... Mężczyzna zwierza się kobiecie ze swoich grzeszków głównie po to, aby dorzucić do ich listy jeszcze jeden... Matka niepokoiła się coraz bardziej: — Kiedy nareszcie się ożenisz? Nie masz chyba zamiaru skończyć jako stary kawaler? Nie chcesz mieć dzieci? Nie, prawdę mówiąc, nie chciałem mieć dzieci. Nie czułem się dostatecznie dojrzały, aby je spłodzić, miałem wrażenie, że sam wciąż jeszcze jestem synem. Czy mógłbym wziąć za rękę dziecko? Dokąd bym je poprowadził? I co bym mu powiedział? Niemniej jednak naciski ze strony matki, sióstr i braci przybierały coraz bardziej na sile: dlaczego się nie żenisz? I wtedy na mojej drodze stanęła Rebeka. Myślimy, że powietrze jest przejrzyste, a nagle odkrywamy, że nie da się go przeniknąć: uśmiech Rebeki rozdarł przestrzeń i padł na mnie. Stanąłem jak wryty, z twarzą
w ogniu aż po szyję, czując suchość w ustach. Zawładnęła mną w ciągu sekundy. Byłem jej zdobyczą. Co tak na mnie podziałało? Czy to jej ciężki warkocz, kruczoczarny z błękitnawym odcieniem? Czy biel jej karnacji, delikatna jak wnętrze płatka lilii? Czy spokój emanujący z jej oczu, zielonych i złotych jak łąka, na której można się wyciągnąć w letni wieczór? Czy sprawiły to jej ruchy płynne, jakby dopiero co pożegnały się z tańcem? Jej ciało smukłe i giętkie, prześwitujące i na powrót znikające w fałdach tuniki, jakby w trakcie zabawy w chowanego? Z całą siłą spadła na mnie oczywistość: Rebeka była bardziej kobieca niż wszystkie kobiety razem wzięte; ona je wszystkie w sobie zawierała, a zarazem była kimś więcej. Była jedyna na świecie. To była ona. Nie musiałem się nawet wysilać na miłosne podchody. Wyraz moich oczu powiedział jej wszystko... Myślę, że ona mnie pokochała od pierwszego spojrzenia, którym ją obdarzyłem. Od razu rozpoznaliśmy się nawzajem. Nasze rodziny szybko zorientowały się, o co chodzi, i nie szczędziły nam zachęty. Rebeka nie była z Nazaretu. Mieszkała w Nain i pochodziła z rodziny bogatych płatnerzy. Matka moja uroniła łzę szczęścia, widząc, że poświęciłem całe oszczędności na zakup złotej zapinki; nareszcie jej syn zapragnął tego samego co wszyscy. Postanowiłem, że któregoś wieczoru poproszę ją o rękę. Zaprosiłem Rebekę do gospody nad rzeką. Taras tonął w świetle lamp oliwnych i w cieniu lip, a stoły czekały na zakochanych. Domyślając się zawczasu, o co chciałem ją prosić, Rebeka wystroiła się jeszcze piękniej niż zwykle. Twarz jej okalały klejnoty niczym malutkie lampki, które miały rzucać światło na nią i tylko na nią. — Dopraszam się łaski! Jakiś starzec z dzieckiem, w łachmanach, wyciągali ku nam brudne i zniszczone dłonie: — Dopraszam się łaski! Westchnąłem zniecierpliwiony. — Przyjdźcie później — rzekła sucho Rebeka. Starzec wraz z dzieckiem oddalili się bez szemrania. Podano kolację. Mięso było soczyste, ryby i inne potrawy z mnóstwem przypraw podkreślały świąteczną aurę.
Starzec i dziecko usiedli nad brzegiem rzeki, raz po raz spoglądając łakomym wzrokiem w kierunku naszego stołu. Wypraszany przez wszystkich, stary człowiek zapamiętał sobie jednak słowa Rebeki, żeby przyjść później. Czyhał tylko na znak, aby znowu podejść. Jego pokorny wzrok drażnił mnie, tak że starałem się siedzieć sztywno, byle tylko nie spojrzeć nawet w jego stronę. Rebeka, ożywiona wypitym winem, tryskała humorem i radością życia. Śmiała się z byle czego. Mnie także, wciągniętemu w klimat tego miłosnego zaczadzenia, wydawało się, że stanowimy teraz pępek świata, że nigdy jeszcze ziemia nie nosiła pary tak młodzieńczej, pięknej i pełnej życia jak my owego wieczoru. Przy deserze ofiarowałem Rebece zapinkę. Czy olśnił ją blask klejnotu, czy mój gest? Niespodziewanie wybuchnęła płaczem. — Jestem taka szczęśliwa — wyjąkała na koniec. Nagle mnie także łzy puściły się z oczu. Jednocząc nas, sprawiały, że zaczęliśmy przytulać się do siebie, czując w sobie narastające pragnienie cielesnego zespolenia. — Dopraszam się łaski państwa! Stary człowiek wraz z dzieckiem powrócili, wygłodniali i z wyciągniętymi rękoma. Rebeka wydala z siebie stłumiony okrzyk irytacji i natychmiast wezwała karczmarza. Dała wyraz swemu oburzeniu: nie można już nawet w spokoju zjeść kolacji. Potakiwałem jej tchórzliwie. W tamtej chwili myślałem tylko o Rebece, o ciele Rebeki, które pragnąłem wziąć w ramiona. Karczmarz, wymachując groźnie ścierką, przepędził dwoje żebraków. Rebeka uśmiechnęła się do mnie. Noc głodu pochłonęła starca i dziecko. Patrzyłem na stojące przed nami talerze, pełne jeszcze wszystkiego, czego, najedzeni do syta, nie zjedliśmy, patrzyłem na złotą zapinkę, którą przed chwilą ofiarowałem Rebece, patrzyłem na szczęście nasze i zaniemówiłem. Nagle powiało chłodem. — Odprowadzę cię do domu.
Nazajutrz zerwałem nasze zaręczyny. Wszyscy uważali, że wina leży wyłącznie po mojej stronie. Ja sam nigdy niczego nie wyjaśniłem, nie odpowiadając nawet na błagania matki. Tak samo postąpiłem wobec Rebeki. Prawda jest taka, że tego wieczoru nad brzegiem rzeki, przeżytego w miłosnej euforii, która kazała nam obejmować się ciasno ramionami i przytulać do siebie, otrząsając się na widok nędzy, odkryłem, jak bardzo egoistyczne potrafi być szczęście. Szczęście chroni się przed wszystkimi, zamyka za sobą drzwi, zamyka okiennice i zapomina o całym świecie, wznosząc wokół siebie niezdobyte mury. Szczęście zakłada, że nie chcemy widzieć świata takim, jakim jest. Owego wieczoru szczęście ukazało mi się jako Coś nie do zniesienia. Nad szczęście przełożyłem miłość. Ale nie tę miłość, którą czułem do Rebeki, miłość wyłączną, to szaleńcze zauroczenie jedną tylko osobą. Nie chciałem już takiej miłości, pragnąłem miłości do ludzi. Miłość to było uczucie, które powinienem był okazać zgłodniałemu starcowi i dziecku. Uczucie, które powinienem zachować dla tych, którzy nie grzeszą urodą, nie są ani na tyle zabawni, ani interesujący, by przyciągać do siebie innych; jednym słowem, miłość do ludzi niezbyt miłych. Nie byłem stworzony do szczęścia. A nie będąc stworzony do szczęścia, nie byłem także stworzony dla kobiet. Rebeka mimo woli mi to uświadomiła. W pół roku później wyszła za mąż za bardzo urodziwego rolnika z Nain, stając się wierną i kochającą żoną. — Mój biedaku, jak to możliwe, że jesteś taki mądry, a tyle głupstw popełniasz? — pytała matka. — Nie rozumiem cię. — Mamo, nie nadaję się do zwyczajnego życia. — Mój Boże, a do czego się nadajesz? Gdyby przynajmniej twój ojciec jeszcze żył. Czego ty właściwie chcesz? — Nie wiem. To nie ma znaczenia. Małżeństwo nie było mi sądzone. — Ale co tobie jest sądzone, mój chłopcze? Cóż to takiego? Ach, gdyby twój ojciec żył... Czy znalazłbym się tutaj, w tym Ogrodzie, czekając na własną śmierć, już czując jej odór, gdyby ojciec był przy życiu? Czy odważyłbym się na to wszystko?
Parając się w dalszym ciągu ciesielstwem, stałem się w Nazarecie kimś w rodzaju mędrca, do którego, w tajemnicy przed rabbim, przychodziło się po radę, kiedy trzeba było się zmagać z kłopotami życiowymi. Pomagałem mieszkańcom wioski wznosić się ponad sytuacje, które przeżywali. I tak Mosze, mój przyjaciel Mosze, z którym nie rozstawałem się od dzieciństwa, stracił starszego syna. W naszej wiosce rzadko zdarzało się widzieć mężczyznę, który by tak rozpaczał po śmierci dziecka, jako że ojcowie, świadomi tego, jak bardzo kruche jest ludzkie życie, starali się nie przywiązywać zbytnio do swych latorośli, kiedy były jeszcze całkiem małe. Mosze, wstrząśnięty, przybiegł schronić się u mnie w warsztacie. — Dlaczego on? Miał tylko siedem lat. Biedny Mosze, z zaciśniętymi powiekami, by powstrzymać łzy, mój mały Mosze, z głową zaciśniętą jak pięść, z włosami zjeżonymi aż do wewnątrz, mój mały Mosze cierpiał. Nie akceptował tej śmierci, buntował się. — Dlaczego on? Dlaczego tak młodo? On nigdy nie zgrzeszył, nie miał na to czasu. To niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe... Cierpiał jego umysł: próbował zrozumieć i nie mógł. — Dlaczego Bóg go zabrał? Czy to możliwe, żeby istniał Bóg, który pozwala zabijać dzieci? Mówiłem do Moszego łagodnie: — Nie próbuj zrozumieć tego, czego nie da się zrozumieć. Aby znieść ciężar tego świata, trzeba zrezygnować ze zrozumienia tego, co ciebie przekracza. Nie, śmierć nie jest niesprawiedliwa, ponieważ ty nie wiesz, czym jest śmierć. Wiesz tylko to, że odebrała ci syna. Ale gdzie on jest? Co czuje? Nie trzeba się buntować; zamilcz, przestań mędrkować, miej nadzieję. Nie wiesz i nigdy się nie dowiesz, w jaki sposób myśli Bóg. Wiesz tylko to, że Bóg nas kocha.
— Ta miłość nie jest sprawiedliwa. — Co to jest sprawiedliwość? To samo dla wszystkich? Bóg daje wszystkim jednakowo: życie, a potem śmierć. Reszta zależy od ludzi i okoliczności. Mosze nie był przekonany. Nie chciał już wierzyć. Jego ból był zbyt wielki. W obliczu zła jego wiara się kruszyła. Przychodził codziennie do warsztatu, szlochał, grzmiał, a bywało, że mój spokój wyprowadzał go z równowagi: — Czy ty naprawdę nic nie czujesz? Kiedy twój ojciec umarł, opłakiwałeś go! Co wtedy myślałeś? — Gdy ojciec odszedł, powiedziałem sobie, że nie ma już chwili do stracenia, by okazać miłość tym, których kocham, że nie mogę już dłużej z tym zwlekać. Nie, Mosze, ja cierpię wobec zła, cierpienie jednak nie jest powodem do nienawiści, lecz okazją do tego, aby kochać. Podniósł ku mnie głowę. Jakby nareszcie zrozumiał. Ciągnąłem dalej: — Twój pierworodny umarł? Kochaj go więc jeszcze bardziej. A zwłaszcza kochaj innych, tych, którzy ci zostali, i mów im to. Nie zwlekaj. To jedyna rzecz, której śmierć może nas nauczyć: że nie ma nic pilniejszego jak miłość. Od tego dnia Mosze przestał płakać. Oczywiście, w dalszym ciągu odczuwał żal za utraconym, lecz zamęt myśli i emocji skrystalizował się u niego w czyste uczucie. Nic nie może ukoić zgryzoty, ale serce prawdziwie czujące potrafi ją przetworzyć w dobroczynne działanie. Minęło kilka lat. Zdawało mi się, że nareszcie odnalazłem swoje miejsce. Sprzęty i wiązania dachowe, które wychodziły spod moich rąk, nie stały się doskonalsze, moje rady jednak zyskiwały wciąż na wartości. Przynosiłem ulgę znękanym duszom naszej wioski. W tym czasie stary rabbi Izaak ugiął się pod ciężarem swoich lat, wkrótce potem zaś Świątynia Jerozolimska przysłała nam nowego rabbiego, Nahuma, wielce biegłego w Piśmie. W ciągu kilku tygodni zorientował się, że w wiosce dawano posłuch innemu głosowi niż jego własny. Kazał sobie powtórzyć to, co mówiłem, po czym, wściekły, wtargnął do mojego warsztatu:
— Kim ty jesteś, by sądzić, że masz prawo komentowania Pisma? Za kogo się uważasz, żeby udzielać porad innym? Czy skończyłeś szkolę rabinacką? Czy praktykowałeś nauki Pisma, tak jak myśmy je praktykowali? — To nie ja im doradzam, lecz światło z głębi moich modlitw. — Jak śmiesz tak mówić! Potrafisz tylko heblować deski, a zachciewa ci się być przewodnikiem innych. Nie wolno ci się wypowiadać w imieniu Pisma, a jeszcze mniej w imieniu Boga! Świątynia potępia takich pyszałków jak ty. W Jerozolimie zostałbyś skazany na ukamienowanie! Nahum porządnie mnie nastraszył. Bez wątpienia Nahum miał rację: niepostrzeżenie dla siebie samego stałem się doradcą duchowym wioski, napominając jednych, godząc innych, gdzie indziej budząc słuszny gniew, przemawiając wszędzie w imieniu Boga... Podjąłem się tego zadania najnaturalniej w świecie i do głowy mi nawet nie przyszło, że robię coś nadzwyczajnego, aż tu nagle ten młody rabbi powiada, że zgrzeszyłem zaślepieniem i pychą! Ukamienowany! Przewidywania Nahuma były słuszne. Osobliwość mojego zachowania, moje przeciwstawienie się Świątyni mogły mnie doprowadzić do ukamienowania. Nahum mi groził. Poczułem lęk. Dwie rzeczy umknęły uwagi zarówno jego, jak i mojej: że przyjdzie dzień, w którym ja sam zapragnę tego rodzaju śmierci i że Rzymianie sprowadzą do Jerozolimy zwyczaj i mękę ukrzyżowania. Jutro będę konał właśnie na krzyżu. — Czy wiesz, że ludzie opowiadają wciąż o twoim bracie ciotecznym, Johananie? Oczy matki błyszczały. — O którym?
— O synu mojej kuzynki Elżbiety, przecież wiesz... Opowiadają o nim, że ma dar prorokowania. Źle trafiła. Cała ciekawość, którą budzili we mnie wcześniej fałszywi prorocy i fałszywi mesjasze, wyczerpała się. Próbowałem znaleźć sobie miejsce w życiu. A oto teraz młody rabbi gwałtownie podważył zasadność moich poczynań. Matka nie ustępowała. Czy z powodów religijnych, czy skłaniała ją do tego duma rodzinna? W każdym razie nie przestawała mówić o swoim krewniaku: — Johanan stanął nad brzegiem Jordanu i obmywa z grzechów wszystkich, którzy do niego przychodzą, zanurzając ich wraz z głową w wodzie. Dlatego nazywają go Johanan Obmywający. Wróciłem do warsztatu. Ale nikt już nie śmiał przyjść do mnie, chociażby po to, by obstalować deski. Nahum musiał ich skutecznie odstraszyć. W jakiś czas później, stopniowo, ludzie zaczęli się ze mną umawiać na potajemne spotkania. Chcieli ze mną rozmawiać tak jak przedtem. Pod koniec dnia spotykaliśmy się z dala od wioski, w pobliżu jeziora, i tam czułem z niezbitą pewnością, że w naszych duszach gości pokój i pokrzepienie, że w fiołkowych wodach zmierzchu łowię ciszę płynącą od Boga, tę samą ciszę, którą odnajdujemy w modlitwie, w dłoniach złączonych pod gwiaździstym niebem. Nahum dowiedział się o tych spotkaniach i przybiegł z krzykiem. Miał rację. Czyż nie stałem się potworem próżności? Czy to normalne, utrzymywać, że odnalazło się prawdę w sobie, a nie w Księgach? Czy takie zadufanie było dopuszczalne? Odczuwałem potrzebę oczyszczenia, potrzebowałem pomocy przewodnika, a nawet mistrza. Musiałem spotkać się z Johananem, aby obmył mnie z moich grzechów. Podążałem za krętym biegiem Jordanu. Johanan odprawiał swój obrzęd w Betanii. W pobliżu miejsca, gdzie się znajdował, droga zaroiła się od pielgrzymów, a fale ludzi przetaczały się szybciej niż nurt rzeki. Nadpływali ze wszystkich stron, z Damaszku, z Babilonu, z Jerozolimy i z Idumei.
W zakolu dolnego Jordanu rozbito zaimprowizowany obóz: kilka namiotów, ognisk, przy których skupiły się całe rodziny, setki mężczyzn i kobiet. Sylwetka Johanana Obmywającego odcinała się na tle płytkich wód rzeki, tworzącej w tym miejscu kolano pod osłoną skalistego brzegu. Nie kończący się sznur pielgrzymów trwał w karnym milczeniu na skarpie. Tylko ptaki nawoływały się nad wodami. Johanan przypominał karykaturę proroka: wychudzony, ze zmierzwioną i zbyt długą brodą, miał na sobie tylko wielbłądzie skóry, wokół których uwijały się z bzykaniem muchy, przyciągane przez bijącą z nich smrodliwą woń. Ogromne oczy wpatrywały się w przestrzeń z niezwykłą, aż onieśmielającą intensywnością. Wyglądał tak ostentacyjnie prostacko, że zakrawało to niemal na pozę. Poczułem się upokorzony; to była parodia wszystkiego, czego pragnąłem, jakaś kpina z moich najgłębszych aspiracji. Wpatrywałem się uważnie w tłum pielgrzymów ściągających tutaj, aby się oczyścić przed zapadnięciem zmierzchu. Zdumiewająca rzecz: byli wśród nich nie tylko Żydzi, lecz także Rzymianie, najemnicy syryjscy, krótko mówiąc, ludzie, którzy nigdy nie obcowali z Torą i nie znali zupełnie naszego Pisma. Czego oni tutaj szukali? Co takiego obiecywał im Obmywający, czego nie znajdowali w swoich wierzeniach? Podszedłem bliżej do dwóch ostatnich pielgrzymów, czekających na swoją kolej. — Idę do niego — powiedział gruby. — A ja nie pójdę — odpowiedział chudy. — W końcu nie wiem, dlaczego miałbym się oczyszczać, przestrzegam przecież skrupulatnie naszego Prawa. — Nędznicy! Pyszałki i bestie nieczyste! Gromki głos Obmywającego dochodził aż do nas. Musiał mieć słuch niezwykle wyczulony, gdyż trudno było przypuścić, by człowiek, ogłuszony szumem wód rzeki, mógł nas z takiej odległości usłyszeć. Johanan Obmywający wykrzykiwał teraz, zwracając się najwyraźniej do chudzielca: — Plemię jaszczurcze! Wieprzu nieczysty! Uważasz się za nieskalanego, bo przestrzegasz pustych formułek Prawa! Nie wystarczy myć rąk przed każdym posiłkiem i
świętować szabat, by ustrzec się od grzechu. Dopiero wtedy, gdy wzbudzisz skruchę w swoim sercu, możesz uzyskać odpuszczenie grzechów. Ta przemowa poruszyła mnie niezwykle silnie. Czyż nie wyrażał on głośno tego wszystkiego, nad czym ja sam, w cichości ducha, przemyśliwałem od tylu lat? Johanan krzyczał dalej, a jego rosłym, wynędzniałym ciałem wstrząsał gniew. Wyczuwało się, że ten gniew był niewyczerpany i nie znał litości dla nikogo. Uświadomiłem sobie jasno, że nawet jeżeli Johanan nie był prorokiem, to z pewnością był niezwykle prawym człowiekiem. Chudy pielgrzym nie spodziewał się, że ściągnie na swoją głowę taką lawinę obelg i wyzwisk. Zażenowany, spoglądał bezradnie na swego towarzysza. — Zbliż się! — zawołał Johanan. Mężczyzna postąpił kilka kroków w wodzie. — Całkiem nagi! Jak w chwili, gdy wyszedłeś z brzucha matki! Mężczyzna, sam nie wiedząc jak i dlaczego, usłuchał go, zerwał z siebie odzienie i ruszył w stronę Johanana, golutki jak noworodek. Johanan chwycił jego głowę w swoje wielkie kościste dłonie. Wpatrywał się w oczy chudzielca z takim napięciem i uwagą, jakby miał w nie wbić gwóźdź. — Żałuj za grzechy. Idź za dobrem. Ze wszystkich sił pragnij oczyszczenia. Bo inaczej... Co się kryło w tym człowieku: strach, posłuszeństwo, szczerość? W każdym razie zdawał się do głębi żałować swych przewin i Johanan, po upływie kilku sekund, zdecydowanym ruchem wepchnął go pod wodę. Przytrzymał go tam tak długo, aż ukazały się bąbelki, i dopiero wtedy pozwolił mu wynurzyć się i złapać oddech. — Idź. Grzechy twoje są ci odpuszczone. Podtopiony mężczyzna, jeszcze nie mogąc ochłonąć, wyszedł na brzeg, zataczając się. Gdy tylko znalazł się na stałym lądzie, upadł i z głową wtuloną między kolana zaczął szlochać. Jego gruby towarzysz rzucił się, aby go pocieszyć, lecz chudzielec podniósł głowę i wyszeptał:
— Dzięki Ci, Boże, dzięki... Dzięki Ci za zmazanie moich grzechów. Jakże byłem nieczysty. Zmierzch przybrał barwę fiołkową. Johanan Obmywający oddalił się, znikając w grocie, w której spędzał noce. Wieczorem w obozie, przy ognisku, dowiedziałem się, że pijał tylko wodę i prawie niczego nie brał do ust. Podziwiałem jego siłę ducha, gdyż ja nie mógłbym się obejść bez mięsa, chleba czy wina. — Ale dlaczego taki święty człowiek jak on nosi na ciele wielbłądzią skórę? — wykrzyknął jeden z pielgrzymów. — Wielbłąd to zwierzę nieczyste, tak jak świnia i zając! To wbrew Prawu! Stwierdziłem, że nawet ci, którzy go najbardziej podziwiali, najwidoczniej nie zrozumieli zasadniczego przesłania Johanana: to wierność duchowi, a nie literze Prawa sprawia, że serce staje się czyste. Wieczorem zawarłem znajomość z Andrajem i Shimonem, jego młodymi uczniami. Przegadaliśmy część nocy o Johananie i jego nauczaniu, przeciwstawiającym się zasadom głoszonym przez Świątynię, co czyniło jego sytuację dość delikatną; porównywaliśmy go, na podstawie tego, co wiedzieliśmy, z mnichami z Qumran, z owymi esseńczykami, którzy także zanurzali w wodzie grzeszników. Nazajutrz zająłem stanowisko na skale nad brzegiem wody, skąd mogłem widzieć Johanana, sam nie będąc przez niego widziany. Na samym początku postanowił oczyścić Rzymian: — Zbliżcie się, Rzymianie. A wy, Żydzi, słuchajcie i starajcie się wyciągnąć wnioski z tego, co zobaczycie i usłyszycie. Nie wystarcza być Żydem, by zasłużyć na zbawienie. Nie zadowalajcie się powtarzaniem słów „moim ojcem jest Abraham”, gdyż Bóg może wzbudzić dzieci Abrahama we wszystkich krajach świata, wywołać je nawet z kamieni. Pięciu żołnierzy rzymskich podeszło do Johanana. — Co powinniśmy czynić? — Nie uciekajcie się do przemocy ani nie czyńcie nikomu krzywdy. I zadowalajcie się waszym żołdem. Następnie zajął się poborcami podatkowymi:
— Nie ściągajcie z nikogo nic ponad to, co zostało ustalone. Jeszcze później przyjął bogatych mieszczan: — Ten, kto ma dwie tuniki, powinien podzielić się z tym, który ich nie ma. A ten, kto ma co jeść, winien postąpić tak samo. Gdy słońce stanęło w zenicie, przybyła delegacja z Jerozolimy. To Świątynia wysłała specjalną komisję, złożoną z kapłanów i lewitów, by wybadać Johanana. — Kim jesteś? — Nazywają mnie Johananem Obmywającym. — Mówią, że w tobie odrodził się prorok Elijahu. — Tak powiadają. Ale ja nie mówiłem tego nigdy. — Jeszcze inni powiadają, że jesteś Mesjaszem zapowiadanym przez Pismo. — Nie jestem Mesjaszem, lecz tym, który obwieszcza jego przyjście. Jestem głosem wołającym na pustyni: „Prostujcie ścieżki Pańskie”. — Nie uważasz się więc za Mesjasza? — Nie jestem godzien rozwiązać rzemyków sandałów Jego. Gdy przyjdzie, sprawiedliwości stanie się zadość i kara zostanie wymierzona. Ogniem spali grzeszników, jak się pali plewy po oddzieleniu ich od ziarna. — A więc, skoro nie jesteś Mesjaszem ani Elijahu, dlaczego zanurzasz ciała w wodzie? Kto ci dał prawo obmywania ludzi z grzechów? — Poprzedzam Mesjasza. On już nadchodzi. Pośród was znajduje się ten, który przyjdzie i któremu ja ustąpię miejsca jeszcze tego wieczoru. Stojący na brzegu ludzie zaczęli spoglądać po sobie; zastanawiano się, czy słowa Johanana należało interpretować jako przypowieść. Czy też oznaczały one, że Mesjasz znajduje się w tej chwili nad brzegiem Jordanu. — Jestem tylko pochodnią, która oświetla drogę ludzkiej skruchy. Ale on przyjdzie, już nadchodzi Syn Boży, zapowiedziany przez proroka Daniela.
Słowa te nie wywołały żadnego poruszenia wśród słuchających; najwidoczniej wszyscy potraktowali je jak symboliczny obraz. Mnie za to zrobiło się jakoś nieswojo. Miałem nawet przez chwilę wrażenie, że mimo odległości, jaka nas dzieliła, Johanan Obmywający wpatrywał się we mnie. Członkowie komisji odjechali uspokojeni do Jerozolimy. W końcu ten nawiedzony Johanan okazał się nieszkodliwym maniakiem; niech sobie dalej stoi w tej wodzie i obmywa w niej pielgrzymów, najważniejsze, że nie spiskuje przeciwko władzy. Trudno, trzeba przymknąć oko na działalność „duchowych przywódców” w rodzaju Obmywających czy mnichów z Qumran. Przesunęła się chmura po niebie, a ja wszedłem zdecydowanym krokiem do wody, aby Johanan mnie oczyścił. Widząc, że zbliżam się ku niemu, Johanan zmarszczył brew. — Tak, rozpoznaję ciebie. — Jestem twoim krewniakiem, synem Miriam, która jest siostrzenicą twojej matki, Elżbiety. Przychodzę z Nazaretu. Zmarszczył brwi, jakby nie rozumiejąc moich słów. Powtórzyłem więc, ważąc słowa: — Poznajesz mnie, ponieważ jestem twoim kuzynem. — Rozpoznaję cię jako Wybrańca Bożego. Sam wyglądał na zaskoczonego własnymi słowami. Patrzył na mnie, jakby zobaczył coś nadzwyczajnego. I nagle zaczął wołać na cały głos, tak aby wszyscy słyszeli: — Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata! Wykrzyczał to z takim przekonaniem, że oniemiałem. Tłum stojący na skarpie zamarł. Poczułem na sobie ciężar spojrzeń. Nie wiedziałem, co mówić ani co począć. Powiedziałem szybko, ściszonym głosem: — No już, zanurz mnie, proszę. Na co Johanan, wzburzony, zawołał: — To ja potrzebuję oczyszczenia przez ciebie! To ja przyzywałem cię ze wszystkich sił i oto przychodzisz do mnie. Miłuję cię.
Tego już było za wiele. Nogi chyba się pode mną ugięły, osunąłem się, a Johanan wziął mnie w ramiona i wyniósł na brzeg. Tam zajęli się mną natychmiast Andraj i Shimon, starając się odepchnąć napierający tłum, który chciał wiedzieć, kim naprawdę jestem. Kobiety opowiadały potem, że w chwili gdy zemdlałem, gołębica zstąpiła z nieba i usiadła na moim czole. Ja, oczywiście, niczego nie widziałem. Od tej chwili tak naprawdę wszystko się zaczęło... Szafirowa noc, piękna i nieświadoma niczego. Cisza, która nabrzmiewa. To czekanie sprawia, że wewnętrznie czuję się pusty. Chciałbym mówić, bić się, działać... A tymczasem wyciągam szyję i nasłuchuję najlżejszego szelestu, by wyłowić zeń szczęk oręża. Nie spieszy mi się do śmierci, ale chciałbym, aby to czekanie się już skończyło. Raczej śmierć niż agonia. Dlaczego ci żołnierze tak zwlekają? Przejście od świątyni do Góry Oliwnej nie powinno im przecież zabrać zbyt wiele czasu... Lisy mają swe nory, ptaki niebieskie mają swoje gniazda, tylko ja nie mam gdzie złożyć głowy. Gdy ocknąłem się z omdlenia, Andraj i Shimon jęli mnie zasypywać pytaniami. Kim jestem? Czym zajmowałem się do tej pory? Dlaczego Johanan wskazał na mnie jako na Wybrańca? Dlaczego chciałem uchodzić za zwyczajnego pielgrzyma? Czy mogą pójść za mną? Poświęcić mi życie? — Nie jestem nikim nadzwyczajnym. Nie rozumiem tego, co powiedział Johanan. Jestem po prostu kiepskim cieślą i lichym wyznawcą wiary, który przyszedł z Nazaretu. — Urodziłeś się w Nazarecie? — Nie. Urodziłem się w Betlejem, ale to trochę skomplikowane...
— Tak zostało napisane, Micheasz przepowiedział: Wybraniec przyjdzie z Betlejem. — Coś wam się wydaje. — Czy jesteś potomkiem rodu Dawida? — Nie. — Jesteś pewien? — To znaczy... Powtarzano w rodzinie jakąś starą legendę, według której... Ale bądźmy poważni. Czy znacie choćby jedną rodzinę żydowską z Palestyny, która by nie twierdziła, że wywodzi się bezpośrednio od Dawida? — A więc to ty: Wybraniec będzie ze szczepu Dawidowego. — To wcale nie tak! — Co chcesz nam przekazać? — Nic. Absolutnie nic. — Uważasz, że nie jesteśmy ciebie godni? — Ja tego nie powiedziałem. Pozostawało mi tylko jedno: odejść stąd. Musiałem odejść od tego całego gadania na mój temat, od wywierania na mnie najrozmaitszych presji. Od trzydziestu lat wszyscy mieli wyrobione zdanie na temat mego losu, z wyjątkiem mnie samego. Przygwożdżony dobrymi radami, zagubiony pośród tysiąca możliwych tropów, zdiagnozowany przez jednych jako bardzo pobożny, przez innych zaś jako zdeklarowany bezbożnik, uznany, zapoznany, przynaglany, wstrzymywany, przywoływany, uwielbiany, znieważany, z jednej strony przedmiot kpin, z drugiej zaś — kultu, słuchany, nagabywany, nie byłem już człowiekiem, lecz pustą karczmą na skrzyżowaniu dróg, dokąd każdy spieszył wraz z bagażem swego charakteru i przekonań. A ja jedynie reagowałem na odgłosy dochodzące do mnie ze świata. Uciekłem. Poszedłem tam, gdzie nie było już prawie ludzi, gdzie rozciągała się ziemia jałowa, porośnięta dziką i skąpą roślinnością, gdzie z rzadka jedynie prześwitywały oczka wody i gdzie nie narażałem się na spotkanie z kimkolwiek.