uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Eric Emmanuel Schmitt - Małżeństwo we troje

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :687.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Eric Emmanuel Schmitt - Małżeństwo we troje.pdf

uzavrano EBooki E Eric Emmanuel Schmitt
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 321 osób, 157 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

Dwóch panów z Brukseli Gdy pewnego dnia do jej drzwi zadzwonił trzydziestolatek w niebieskim garniturze i zapytał, czy jest tą Geneviève Grenier z domu Piastre, która pięćdziesiąt pięć lat wcześniej, trzynastego kwietnia po południu w katedrze Świętej Guduli poślubiła Édouarda Greniera, niemalże zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, odparowując, że nie bierze udziału w żadnym teleturnieju. Jak zwykle jednak nie chciała nikogo zranić, powstrzymała się więc i po prostu odparła cicho: – Tak. Niebieski garnitur, zachwycony odpowiedzią, przedstawił się jako notariusz, mecenas Demeulemeester, i poinformował ją, że jest jedyną spadkobierczynią zmarłego właśnie Jeana Daemensa. – Co? Oczy Geneviève zaokrągliły się ze zdziwienia. Urzędnik przestraszył się, że popełnił gafę. – Nie wiedziała pani, że pan Daemens nie żyje? Gorzej: nie wiedziała, że istniał! To nazwisko nie budziło w niej żadnych wspomnień... Jean Daemens? Czyżby neurony odmawiały jej posłuszeństwa, tak samo jak nogi? Czyżby nic już nie działało? Jean Daemens? Jean Daemens? Zmieszała się i poczuła winna. – Ja... mam dziurawą pamięć. Proszę powiedzieć mi o nim coś więcej. W jakim wieku był ten pan? – Urodził się w tym samym roku co pani. – Coś więcej? – Pan Daemens mieszkał w Brukseli przy alei Lepoutre 22. – Nie znam nikogo w tej dzielnicy. – Przez długi czas prowadził sklep z biżuterią w Galerie de la Reine. Nazywał się L’Atout Coeur. – Ach, tak, pamiętam ten butik. Bardzo elegancki. – Zamknął go pięć lat temu. – Często oglądałam jego wystawę, ale nigdy tam nie weszłam. – Słucham? – Nie miałam na to pieniędzy... Nie, nie znam tego pana. Notariusz podrapał się w głowę. Geneviève Grenier uznała za stosowne dodać: – Przykro mi. Na te słowa mecenas podniósł wzrok i powiedział wyraźnie, patrząc na nią: – Szanowna pani, jeżeli chce pani zachować swoje sekrety dla siebie, nic mi do tego. Jestem tutaj nie po to, aby rozprawiać o pani stosunkach z panem Daemensem, lecz po to, by wykonać jego ostatnią wolę, ponieważ ustanowił panią swoim jedynym spadkobiercą. Geneviève, dotknięta aluzjami, jakimi naszpikowana była wypowiedź notariusza, już chciała się usprawiedliwiać, gdy urzędnik wszedł jej w słowo: – Mam do pani tylko jedno pytanie: przyjmuje pani spadek czy go odrzuca? Niech się pani zastanowi przez kilka dni. Jeżeli go pani przyjmie, proszę nie zapominać, że może pani odziedziczyć zarówno dobra, jak i długi. – Co? – Zgodnie z prawem, jeżeli spadkobierca przyjmie spadek, ma prawo do mienia po zmarłym, ale też jest zobligowany spłacić długi, jeżeli zmarły je miał. – A miał? – Czasem spadek to same długi. – Tak jest w tym przypadku? – Prawo zabrania mi udzielić pani odpowiedzi na to pytanie. – Ale przecież pan to wie! Proszę powiedzieć!

– Prawo, szanowna pani! Składałem przysięgę! – Drogi panie, jestem w wieku pana matki. Chyba nie wpakowałby pan swojej matki staruszki na jakąś minę, nie? – Nic nie mogę pani wyjawić. Oto moja wizytówka. Proszę przyjść do mnie do kancelarii, gdy podejmie pani decyzję. Mężczyzna strzelił obcasami i się pożegnał. W ciągu kolejnych dni Geneviève roztrząsała sprawę na wszystkie strony. Zadzwoniła nawet do swojej przyjaciółki Simone po poradę. Opisała jej całą historię tak, jakby przydarzyła się jej sąsiadce. Simone natychmiast zawołała: – Twoja sąsiadka, zanim cokolwiek odpowie, musi zebrać dokładne informacje. Zawód tego pana? – Miał sklep z biżuterią. – To nic nie znaczy. Mógł być zarówno bogaty, jak i zrujnowany. – Zamknął go pięć lat temu. – Widzisz? Zbankrutował! – Daj spokój, Simone, w naszym wieku nie chce się już pracować. – Co jeszcze? – Mieszkał przy alei Lepoutre. – Własne mieszkanie? – Chyba. – To za mało... Jeżeli biznes mu nie szedł, mógł obciążyć mieszkanie hipoteką. – A jeżeli tak, to kto może o tym wiedzieć? – Bank, ale nigdy nie udzielą ci takiej informacji. Na co umarł? – Słucham? – Rozumiesz, jeżeli umarł na jakąś chorobę, ten kolega twojej sąsiadki, to nie jest źle. Ale jeśli popełnił samobójstwo, to niepokojące. To znaczy, że miał długi i nie wytrzymał. – Niekoniecznie, Simone. Mógł się zabić, bo dowiedział się o czymś strasznym. Na przykład, że ma raka. – Hm... – Albo że jego dzieci zginęły w katastrofie lotniczej... – Miał dzieci? – Nie. Nie uwzględnił ich w testamencie. – Hm... Ale nie powiesz mi chyba, że samobójstwo nie jest podejrzane! – Sąsiadka nie wspominała o samobójstwie. – Nawiasem mówiąc, ta sąsiadka – czy to przypadkiem nie ona załatwiła gościa? Zabiła kochanka, gdy się dowiedziała, że zapisał jej wszystko w testamencie. – Simone, nie wiemy, jak zmarł! – To tylko dowodzi, że twoja sąsiadka jest przebiegła. – Nie był jej kochankiem! – Och, Geneviève, nie udawaj głupiej! Oddał jej taką żyłę złota, chociaż nie była jego kochanką? Nie wierzę w to! Pytanie „Przyjąć czy odrzucić?” stale pociągało za sobą kolejne: „Kim był ten ktoś?” i „Co łączyło ofiarodawcę z obdarowaną?”. Toteż gdy kolejna osoba, tym razem jej kuzyn, który knuł intrygi w ubezpieczeniach, odradził przyjęcie spadku, Geneviève szybko postanowiła przestać sondować otoczenie.

Przez kolejne dni popadała z jednej skrajności w drugą. Przyjąć? Odmówić? Czuła się, jakby ktoś powiedział jej: wszystko albo nic! Chociaż z powodu spadku nie mogła spać, rozkoszowała się tym poruszeniem, bulwersującym jej myśli: w jej życiu wreszcie powiało przygodą... Bez przerwy rozważała różne za i przeciw. Po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin zajęła w końcu stanowisko. Udała się do mecenasa Demeulemeestera niczym hazardzistka: skoro ostrożność nakazywała odrzucić ofertę, ona postanowiła ją przyjąć! Nie znosiła bowiem swojej powściągliwości, tego bojaźliwego umiarkowania, za które przez całe życie ganiła samą siebie. Zwłaszcza że w wieku osiemdziesięciu lat niewiele już ryzykowała... Gdyby odziedziczyła długi, nie mogłaby ich spłacić, gdyż jej jedynym dochodem był minimalny zasiłek, dzięki któremu przeciętny obywatel może przeżyć. Gdyby okazało się, że ma kilka milionów długu, nikt by jej przecież nie zajął tej śmiesznej emerytury. Nie rozwijała jednak tej hipotezy. Czuła, że jeśli będzie dalej mędrkować, to okaże się, że najlepszym wynikiem jej rachunków jest jej rzekoma brawura, bo przecież nie ryzykowała nic ryzykownego... Dobrze, że to zrobiła! Krótko mówiąc, Geneviève przypadła w udziale fortuna: pełne konto w banku, trzy mieszkania w Brukseli, z czego dwa wynajęte, meble, obrazy i dzieła sztuki przechowywane przy alei Lepoutre 22 i wreszcie wiejski domek na południu Francji. Natychmiastowym efektem jej nieoczekiwanego awansu społecznego było to, że notariusz zaproponował jej swoją opiekę nad majątkiem. – Zastanowię się nad tym, proszę pana. Czy do testamentu nie dołączono żadnego listu? – Nie. – Jakiegoś dokumentu na moje nazwisko? – Nie. – Jakie dziwactwo skłoniło go, żeby wybrać mnie? – Nie miał rodziny. – Dobrze, ale dlaczego ja? Notariusz przypatrywał jej się w milczeniu. Zaczynał wątpić. Albo, tak jak przypuszczał, rzeczywiście była kochanką zmarłego handlowca i sprawdzała tylko, ile urzędnik wykaże taktu; albo mówiła prawdę, a on miał przed sobą najdziwniejszy przypadek, z jakim się spotkał w życiu... Geneviève nalegała: – Pan go dobrze znał, mecenasie. – Nie, przejąłem tę sprawę od mojego poprzednika. – Gdzie jest pochowany? Mecenas uznał, że jeśli chce mieć w Geneviève klientkę, musi z nią współpracować. Zniknął więc, wydał swoim pracownikom kilka poleceń i po pięciu minutach wrócił z kartką papieru w ręku. – Cmentarz Ixelles, kwatera pierwsza, rząd drugi, piąty grób po lewej stronie. Geneviève udała się tam jeszcze tego samego dnia. Pogoda była kiepska. Z brudnego nieba sączyło się skąpe, szare światło, bardziej ponure niż betonowe ściany budynków; które gasiło blask twarzy snujących się przechodniów o przygnębionych minach. Chociaż nie padało, buty przemakały; w powietrzu wisiało coś groźnego... Geneviève wysiadła z autobusu przed trzema kawiarniami przylegającymi do wejścia na cmentarz. Przez szyby było widać, że przy stolikach nikt nie siedzi, a osowiali kelnerzy ziewają. Tego dnia nie było żadnego pogrzebu... Geneviève, owijając ciaśniej apaszkę wokół szyi, zadrżała, wyobraziwszy sobie, na czym polega ich praca: rozmyślają na temat śmierci, wdowom serwują parujące ziółka, sierotom – lemoniadę, mężczyznom pragnącym zapomnieć nalewają piwo... To pewne, że tutaj serwetki służą raczej do osuszania łez niż do ocierania ust... Ponieważ monumentalna krata z kutego żelaza nie zechciała ustąpić, Geneviève weszła na cmentarz

małą furtką z lewej strony, pozdrowiła pracownika cmentarnego w zielonym kombinezonie, po czym doszła do okrągłego placu otoczonego dębami. Gdy skręciła w aleję, żwir zaskrzypiał jej pod nogami. Jakby krzyczał: „Odejdź, jesteś obca, zawróć!”. Tak, słusznie, w tym mieście bogaczy nie miała nic do roboty. Chociaż domy skurczyły się do rozmiarów piwniczek czy wręcz grobowców, ich luksus, ich posągowa pretensjonalność, ich pełne przepychu kolumny przypominały jej, że ona, nic nieznacząca bez pieniędzy, nie miała nic wspólnego z żadnym z jego mieszkańców. Niektóre grobowce rodzinne umiejscowione wzdłuż alei wysadzonej niebieskimi cedrami miały po dwa wieki; zdezorientowana Geneviève zastanawiała się, dlaczego tylko bogacze obnoszą się ze swoją genealogią. Czyż biedacy nie mieli przodków? Szła przed siebie z pochyloną głową, powtarzając sobie, że nigdy nie będzie mogła wykupić sobie tu kwatery. To znaczy tak, będzie mogła, teraz, gdy... Przerażona tymi rachubami zadrżała, przeżegnała się, aby obronić się zarazem przed tym miejscem, jak i przed swoimi błądzącymi myślami. – Raz... dwa... trzy... cztery... pięć. To tu. Na grobie z ciemnego granitu, wypolerowanym tak, że odbijały się w nim pochylone nad płytą drzewa, złotymi literami wypisane było nazwisko Jean Daemens. Zdjęcie wkute w płytę nagrobka po prawej stronie nazwiska przedstawiało pochowanego tu mężczyznę, czarnowłosego i czarnookiego, w wieku około czterdziestu lat. Miał szczere, wyraźne, męskie rysy, pełne usta i uśmiechał się radośnie. – Jaki przystojny mężczyzna... Nie znała go. Nie, nigdy nie miała do czynienia z tym człowiekiem. Zdecydowanie nie. A jednak coś w jego twarzy wydawało się jej znajome... Co? Z pewnością jego typ urody. Tylu ciemnowłosych mężczyzn ma takie śródziemnomorskie rysy, że można mieć wrażenie, że już się ich gdzieś spotkało. A może kiedyś się na niego natknęła, choć nie zwróciła na to uwagi... Raz, a może dwa... Gdzie? W każdym razie nigdy z nim nie rozmawiała – tego była pewna! Pogrążyła się w kontemplacji zdjęcia. Dlaczego ją wybrał? Co było przyczyną jego hojności? Czy to możliwe, by miała brata, o którego istnieniu nie wiedziała? Brata bliźniaka?... Absurd! Rodzice by jej o tym powiedzieli! A gdyby tak było, to przecież odnalazłby siostrę, nie? Pojawiło się też pewne nowe pytanie: dlaczego ten Jean Daemens nie objawił się jej za życia? Dlaczego dał o sobie znać dopiero wtedy, gdy nie ma go już na tym świecie? Z antracytowego nagrobka wciąż uśmiechała się do niej tajemnica. Geneviève, bezradna i zbita z tropu, miała wrażenie, że jej dobroczyńca wpatruje się w nią ze zdjęcia. Wybełkotała: – Hm... dziękuję. Dziękuję panu za prezent... równie bajeczny, co niespodziewany. Tylko przy okazji należy mi się jakieś wyjaśnienie, prawda? Portret się rozjaśnił. Dojrzała w tym obietnicę wytłumaczenia sytuacji. – Bardzo dobrze. Ja... liczę na pana. Nagle wybuchła nerwowym śmiechem. Jak mogła być tak durna, żeby rozmawiać na głos z nagrobkiem? Spojrzała w bok i zobaczyła, że tuż przy niej, pod numerem czwartym, znajduje się grób podobny do grobu Jeana Daemensa. Podobny? Dokładnie taki sam! Poza nazwiskiem i portretem wszystko, od rozmiaru płyty i jej koloru, po wąski mosiężny krzyż zawieszony na nagrobku, było imitacją sąsiedniego grobu: takie same złote litery, identyczne liternictwo, ta sama estetyka. – „Laurent Delphin”? Ciekawe, ten zmarł pięć lat wcześniej. To podobieństwo stanowiło nić łączącą oba groby, czy raczej obu mężczyzn. Geneviève przestudiowała fotografię, przyjrzała się trzydziestoletniemu blondynowi, pełnemu uroku, który wydał jej

się równie pociągający jak Jean Daemens, i na tym zakończyła śledztwo. – Wariuję chyba... Znów popatrzyła na Jeana Daemensa, zrobiła przepraszającą minę, wykonała przed nim wyszukany ukłon, po czym stwierdziła, że w odróżnieniu od innych grobów na jego płycie nie było ani wazonu, ani skrzynki na kwiaty. Czyżby przewidział, że nikt nie będzie przychodził z bukietem na jego grób? Obiecała sobie, że wkrótce przyniesie tu jakąś wiązankę, i ruszyła w powrotną drogę. – Mimo wszystko – westchnęła, wychodząc z alei – jaki wspaniały człowiek... O ile rano uważała się za szczęściarę dlatego, że otrzymała taki prezent, o tyle od kilku chwil schlebiało jej, że również darczyńca okazał się czarujący. Nagle poczuła, że jego niezrozumiałe intencje z każdą chwilą stają się dla niej trudniejsze do zniesienia. – Dlaczego? Dlaczego on i dlaczego ja? * Pięćdziesiąt pięć lat wcześniej dzwony katedry Świętej Guduli biły całą swoją mocą. Przed ołtarzem świeża i zachwycająca Geneviève Piastre, wysmukła jak lilia w swojej białej sukni z tiulu, brała właśnie ślub z krzepkim chłopem, Édouardem Grenierem, zwanym Eddy. Mężczyzna przez cały czas się rumienił, czując się nieswojo w wypożyczonym garniturze, bo zwykle nosił kombinezon mechanika. Oboje promienieli – wzruszeni, pełni namiętności, niecierpliwie czekając na szczęście. Dzięki pewnemu wujkowi mogli wziąć ślub w tej szacownej katedrze, gdzie celebrowała różne swoje uroczystości rodzina królewska, a nie w posępnym kościółku w ich dzielnicy. Ksiądz rozpływał się nad nimi, a za ich plecami rodzina i przyjaciele drżeli z radości na myśl o zabawie do rana. Dla Geneviève zaczynał się oczywiście najpiękniejszy okres jej życia... Nie przyszłoby jej do głowy spojrzeć ponad rzędami ławek pełnych gości w głąb wielkiej katedry na to, co działo się tuż przy przedsionku, przez który z bijącym sercem weszła do katedry, trzymając pod ramię swojego ojca. Przy przedostatniej kolumnie, w mroku, pod osłoną figury Szymona Apostoła, który machał pozłacaną piłą, klęczeli dwaj mężczyźni zatopieni w myślach. Przyjęli podobną postawę jak para zajmująca pełne blasku miejsce przed ołtarzem. Kiedy ksiądz zapytał Eddy’ego Greniera, czy zgadza się poślubić Geneviève, jeden z mężczyzn, brunet, wypowiedział zdecydowanie „tak”. Następnie gdy ksiądz postawił to samo pytanie Geneviève, przytaknął blondyn, czerwieniąc się. Mimo kilkudziesięciu metrów, jakie dzieliły ich od ołtarza, i odbywającej się przed nim ceremonii, zachowywali się tak, jakby sługa boży w żółtawym świetle witraży zwracał się do nich. Ksiądz oznajmił: „Ogłaszam was mężem i żoną”. Podczas gdy pod figurą Chrystusa łaskawego oficjalni nowożeńcy pocałowali się w usta, ci nieoficjalni zrobili to samo. W tej samej sekundzie, gdy Eddy i Geneviève dopełnili zwyczaju wymiany obrączek przy dźwiękach pieśni sączącej się z organów, brunet wyjął z kieszeni futerał, z niego – dwie obrączki i wsunął je dyskretnie na palec drugiego mężczyzny i swój. Nikt ich nie zauważył. I nikt też nie zwrócił na nich uwagi, gdy po zakończeniu nabożeństwa nadal klęczeli, wzruszeni, pogrążeni w modlitwie, podczas gdy uczestnicy ślubu przetoczyli się przez nawę główną. Gdy na dziedzińcu przed kościołem goście weselni składali nowożeńcom życzenia, dwaj mężczyźni wciąż trwali pogrążeni w rozmyślaniach w przyjaznym mroku kościoła. Kiedy ucichły klaksony i okrzyki radości, a oni postanowili się ruszyć, znaleźli się u szczytu pustych schodów, bez fotografa, który uwieczniłby ten moment, ani rodziny i znajomych, którzy obsypaliby nowożeńców ryżem i wiwatowali na

ich cześć, wychodząc naprzeciw szczęściu młodej pary. Za jedynego świadka mieli gotycką wieżę ratusza, u szczytu której święty Michał Archanioł w oślepiającym słońcu powalał smoka. Pospiesznie udali się do mieszkania bruneta przy alei Lepoutre 22, gdzie skryli się za zamkniętymi okiennicami; mieli więcej wolności niż Geneviève i Eddy, nie musieli nudzić się aż do wieczora, by w pościeli dać wyraz swojej namiętności. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu Jean zakochał się w Laurencie. Od czasu gdy zaczął dorosłe życie, Jean kolekcjonował potajemne spotkania, gorące chwile rozkoszy, kochanków, z którymi nie łączyła go miłość. Apetyt na doznania zmysłowe zmuszał tego podrywacza do polowania na nie, spędzał więc długie godziny na wałęsaniu się po barach i saunach, przesiadywaniu w parkach, błądzeniu po klubach nocnych. Tam, w dymie, którym się brzydził, przy dźwiękach muzyki, jakiej nienawidził, węszył zdobycz, którą mógłby zaciągnąć do siebie. Zanim spotkał Laurenta, wydawało mu się, że przepada za tym wolnym, libertyńskim życiem; lecz już przy pierwszych pocałunkach z Laurentem dostrzegł, że nie było ono ani tak chlubne, ani tak zuchwałe, jak oceniał. Choć dało mu dużo przyjemności, orgazmów i narcystycznej ekstazy, doprowadziło go także do cynizmu. Był donżuanem, który się nie przywiązuje, sprowadza innych do satysfakcji, jakie dają mu ich ciała, skazanym na wieczne rozpoczynanie od początku. Im intensywniej zaspokajał swój popęd seksualny, tym mniej cenił towarzystwo ludzi. Tyle się z nimi pieprzył, że przestał ich szanować. Laurent przywrócił mu smak, szacunek i upodobanie do życia. Ten młody blondyn, specjalista od oświetlenia w Théâtre Rogal du Parc, z taką samą radością angażował się w rozmowę czy drobne zakupy jak w przygotowanie posiłku lub seks. Wszystko go rozpalało. Dla Jeana pojawienie się w jego życiu Laurenta było początkiem rewolucji: on, który znał tylko lubieżność, odkrył miłość. Jego żywotne usposobienie pod wpływem takiego wstrząsu doprowadzało go do skrajnych zachowań: schlebiał kochankowi, obsypywał go podarunkami i pocałunkami oraz rzucał się na niego pełen pożądania. Jean dążył więc do tego, by uświęcić ich związek. Ponieważ społeczeństwo nie zezwalało na legalne małżeństwo dwóch mężczyzn, wymyślił pewien wybieg. Przynależność do mniejszości seksualnej nie ciążyła ani Jeanowi, ani Laurentowi, tak bardzo po prostu cieszyli się z życia; życie na marginesie napawało ich nawet swego rodzaju dumą – wiedzieli, że są rzadkim gatunkiem, więc odczuwali dreszcz właściwy wtajemniczonym i pysznili się tym, że bywają zarazem w świecie widzialnym i świecie niewidocznym, w środowisku zwyczajnym i w podziemiu. Na co dzień niewiele ich obchodziło, że do tego, co większość ludzi dostawała bez problemu, oni nie mieli dostępu. Gdyby naprawdę tego chcieli, graliby tak, by – podstępem – to otrzymać... Tak właśnie się pobrali, za plecami Eddy’ego i Geneviève, w katedrze Świętej Guduli, owego trzynastego kwietnia po południu. Było wyłącznie dziełem przypadku to, że właśnie te dwie pary wspólnie uczestniczyły w nabożeństwie. Nic więcej by ich zapewne nie połączyło, gdyby Laurent w romantycznym impulsie nie zerwał z tablicy w urzędzie gminy oficjalnego ogłoszenia ślubnego ich bliźniaczej pary. Kilka dni później wkleił ten papier do albumu ze zdjęciami, po czym stworzył ich własne ogłoszenie, informujące o zaślubinach Jeana Daemensa i Laurenta Delphina – fałszywe, lecz dla nich bardzo autentyczne. Dzięki temu, że zaistniało w ich albumie, zapamiętali nazwisko Grenier. Dlatego, gdy w dzienniku „Le Soir” pojawił się anons o narodzinach Johnny’ego Greniera, syna Eddy’ego i Geneviève, zwrócili na niego uwagę. Poruszył ich. Tego ranka doświadczyli – może po raz pierwszy – uczucia znanego tylko homoseksualistom: bólu towarzyszącego pewności, że ich miłość, choćby była nie wiem jak mocna, nie wyda na świat żadnego owocu. Poszli na chrzest. Wujek, który poprzednim razem umożliwił im wzięcie ślubu w katedrze Świętej Guduli, tym razem

nie mógł załatwić Geneviève i Eddy’emu budynku bardziej szykownego niż ich parafialny kościółek pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanej. Dychawiczna fisharmonia zastępowała tu organy, a proboszcz wypluwał z siebie kazanie, które do uszu wiernych docierało przez antyczne szare głośniki, podobne do jarzeniówek. To jednak nie przeszkadzało ani Geneviève, szczęśliwej, że została matką, ani Jeanowi i Laurentowi, olśnionym tymi narodzinami; tylko Eddy czuł złość. Stojąc tu, pośrodku żółtawej kaplicy z zatłuszczonymi siedzeniami i wąskimi witrażami, pośród ponurych figur z woskowanego drewna obłożonych większą ilością sztucznych kwiatów niż grób w dniu pogrzebu, mechanik wracał do rzeczywistości: miał dwadzieścia sześć lat i małżeństwo go nużyło. Jasne, Geneviève nadal była wesoła, zakochana, płomienna, ale życie małżeńskie wpędzało go w poczucie winy. Czuł się winny, że jak dawniej przesiaduje z kolegami w barze, że za dużo pije, za dużo żartuje, że czasem podrywa dziewczyny, że pożera różne świństwa, frytki lub słodycze, zamiast jeść potrawy przygotowywane przez Geneviève, że wyleguje się w łóżku z rozłożonymi ramionami, zostawiwszy radio ryczące na cały regulator, że chodzi po domu w kalesonach, nic nie robiąc, krótko mówiąc – że zachowuje się tak jak wcześniej. Nie znosił się kontrolować, zmuszać do poprawy, do życia w czystości, do rozwagi, odpowiedzialności, lojalności. To wszystko było wbrew jego naturze! Cierpieć to wszystko tylko po to, by używać żony tak często, jak miał na to ochotę? Rachunek wydawał mu się słony... Poza tym na widok tego płaczącego w pieluchach gnojka Johnny’ego o zaczerwienionej twarzy przeczuwał, że to wszystko raczej nie ma szans się ułożyć. Chociaż podczas ceremonii robił dobrą minę do złej gry, jego ponury nastrój nie uszedł uwagi obu mężczyzn zadekowanych w głębi kaplicy. Jean i Laurent byli zszokowani. Co? Ten idiota nie zdaje sobie sprawy, jakie ma szczęście, że może założyć rodzinę! Bałwan! Całą swoją sympatię przelali na promieniejącą Geneviève. Nazajutrz przesłali rodzicom wózek z dołączonym listem, w którym rzekomo urzędnicy gminni gratulowali mamie i tacie potomka. Potem życie obu par wróciło do normy. Każda z nich zaczęła we własnym rytmie zbliżać się do swojej prawdy. Jean i Laurent trwali w nieprzemijającym błogostanie. Jean, sprawdziwszy, czy mógłby pracować z Laurentem w teatrze przy różnych projektach artystycznych, stwierdził, że nie ma w tej dziedzinie żadnego talentu. Bez żalu za pieniądze odziedziczone po ojcu kupił butik i zajął się sprzedażą biżuterii. Ponieważ miał dobry gust, który podobał się kobietom, a w dodatku traktował klientki czule i wylewnie, jego interes szybko się rozkręcił . L’Atout Coeur zyskało sławę miejsca, którego nie mogła nie znać żadna brukselska damulka, tak dobrze Jean im doradzał. Miłość między Jeanem i Laurentem kwitła. Nie kryli swojego wspólnego życia, lecz też nie obnosili się z nim. Niczego się nie wstydzili ani niczego nie domagali. Ich sytuację można było określić zdaniem comprenne qui voudra, zrozumie, kto zechce. Pod wpływem idei wolnościowych społeczeństwo stawało się jednak bardziej pobłażliwe; władze dręczone przez wojujących społeczników zakazywały dyskryminacji zwolenników tej samej płci. Choć Jean i Laurent doceniali to złagodzenie prawa, nie zmienili swojej postawy: życie w cieniu, niewystawianie się na widok publiczny przysługiwało się ich szczęściu; dzięki takiemu życiu wciąż byli tymi nielegalnymi nowożeńcami, którzy połączyli się w półmroku katedry, ukryci za filarem. Zmysłowa namiętność między Jeanem a Laurentem z powodu ich powściągliwości bez wątpienia stała się jeszcze mocniejsza, nie osłabła. Eddy i Geneviève szli inna drogą. Płacz, wrzaski i choroby Johnny’ego dostarczyły Eddy’emu pretekstu, by się oddalić. Po pracy w warsztacie coraz więcej czasu spędzał z kumplami, pijąc lub grając w karty, a do domu wracał tylko na noc. Geneviève zauważyła to oddalenie, lecz zamiast skarżyć się na

męża, obwiniała siebie: jeżeli Eddy się od niej odwracał, to dlatego, że z przemęczenia przestała o siebie dbać, karmiła piersią, mówiła głównie o pieluchach, praniu, porcjach syropu. Urodziła im się córka. Eddy zaproponował, by nazwać ją Minnie, jak narzeczoną Myszki Miki. Za każdym razem gdy brał ją na ręce, podekscytowany swoim pomysłem, bawił się, szepcząc jej do ucha to mysie imię, a następnie śmiał się do utraty tchu. Geneviève zaakceptowała to przezwisko z nadzieją, że dzięki niemu Minnie zdobędzie miłość ojca; bała się, że jeśli sprzeciwi się pomysłom męża, jego krucha miłość do dzieci przekształci się w nienawiść. Jean i Laurent, którzy byli wtedy w podróży za granicą, nie wiedzieli, że u państwa Grenierów pojawiło się drugie dziecko. Geneviève poczuła się rozczarowana, że tym razem nie otrzymała, jak poprzednio, prezentu od urzędników z gminy, lecz pocieszała się tym ekskluzywnym wózkiem, który już miała. Minęło dziesięć lat. Jean i Laurent od czasu do czasu myśleli z lekką nostalgią o Eddym i Geneviève, lecz bez żadnego konkretnego powodu; twarze tych dwojga należały do ich młodości, która powoli przemijała. Nie próbowali się dowiadywać, co dzieje się u małżonków, których wizerunek zamknęli w pozłacanej ramce dobrych wspomnień. Lecz przypadek – jak zawsze – sprawił, że szybko sobie o nich przypomnieli. W swoim sklepiku L’Atout Coeur Jean zatrudnił Angelę, toporną, ciężką, gadatliwą i szczerą włoską gosposię, która mieszkała w ubogiej dzielnicy Marolles. W trakcie jednego ze swoich codziennych monologów, wygłaszanych z miotłą w ręku, wspomniała nazwisko swoich sąsiadów, państwa Grenierów, wymawiając je tak, jakby po „g” stały cztery dźwięczne „r”. Jean zadrżał. Udał, że zainteresowało go, co Angela ma do powiedzenia, i zaczął ją sprytnie wypytywać. To, czego się dowiedział, zmroziło go. Eddy’ego Greniera wyrzucono z warsztatu – szefowi znudziły się jego lenistwo i spóźnienia – a Geneviève musiała znaleźć pracę. Ponieważ zawsze miała zręczne ręce, została krawcową. Pracowała w domu, dzięki czemu mogła zajmować się dziećmi. Jej małżonek, bynajmniej nie wdzięczny, bez przerwy utyskiwał, podbierał jej drobne i dalej próżniaczył. Tego samego wieczoru Jean pod pretekstem dostawy towaru w jej okolicach zaproponował Angeli, że odwiezie ją do domu. Gdy dotarli na ulicę Haute, zauważył na chodniku jakiegoś fanfarona w koszulce polo z krótkim rękawem. Szedł z wypiętą piersią, trzymając pod rękę rudą dziewczynę, którą gładził po pośladkach. – Che miseria! – burknęła Angela. – Ecco il mio vicino. Jean z trudem rozpoznał w tym bucu postać, która wryła mu się w pamięć: szczupłego wzruszonego młodego małżonka, stojącego przed ołtarzem w katedrze, ubranego w pożyczony garnitur. Eddy utył, miał teraz nalaną twarz. Gdy się przemieszczał, wprawiał w ruch większe masy powietrza. Z jego gestów, miny, postawy sączyło się coś wulgarnego. Wydawało się, że jego waga odzwierciedla jego prawdziwą naturę, w młodości jeszcze uśpioną: jego tumiwisizm i próżność materializowały się w kilogramach. Jean zamknął oczy. – Coś nie w porządku, proszę pana? – Nie. Współczuję małżonce tego człowieka. – Zdradza ją senza vergogna, biedaczkę. Zanim Jean wysadził Angelę przed ciężką fasadą jej kamienicy na ulicy des Renards, dowiedział się, że w dzielnicy nie uznawano Eddy’ego, zaś szanowano Geneviève. Zrezygnowanie nadało jej pewnej szlachetności, zaś pełen godności smutek wzbudzał współczucie klientek powierzających jej ubrania do

naprawy. Wieczorem, w kuchni przy alei Lepoutre, Jean opowiedział o tych wszystkich zdarzeniach Laurentowi, który wysłuchawszy go, zmarszczył brwi. – Ma kochanki i wcale się z tym nie kryje? – fuknął. – Zawsze trzeba być dyskretnym, prawda? – Zawsze. Kochankowie popatrzyli sobie głęboko w oczy, zrozumieli się, po czym każdy wrócił do swoich czynności: jeden do obierania warzyw, drugi do nakrywania do stołu. Ta wymiana spojrzeń przypieczętowała pakt, jaki zawarli. Jean i Laurent nie mieli złudzeń: wiedzieli, że mężczyzna jest mało odporny na pokusy, lecz wiedzieli także coś, w co kobiety zwykle nie chcą wierzyć – że nawet jeśli mężczyzna ulegnie pokusie, nie pociąga to za sobą żadnych konsekwencji. Z tego tylko powodu, że spał gdzie indziej, facet nie będzie swojej partnerki lub partnera kochał mniej. Serce i ciało nie są u niego powiązane. Tam, gdzie angażuje się seksualnie, niekoniecznie angażuje się uczuciowo. Jean i Laurent zawarli między sobą taką umowę: byli stali w uczuciach, choć nie wierni ciałem; całkowicie zaś zabraniali sobie obnoszenia się z niewiernością lub zakochania. Dopóki pozostawały niezauważone i nie miały żadnych konsekwencji, były tolerowane. Dzięki temu Jean i Laurent się kochali, a przy tym żaden nie wykastrował drugiego. Mieli więc za złe Eddy’emu jego chamstwo i pogardzali nim za to, że upokarzał swoją żonę; małe dyskretne pchnięcie nie potrzebuje ani reklamy, ani cierpienia. W ciągu następnych miesięcy dużo rozmyślali o bliźniaczej parze, z której rozpadem nie mogli się pogodzić. Czuli potrzebę, by zainterweniować, opóźnić rozpad tego związku, ale co mogli zrobić? Na jakiej podstawie? Dostrzegali rozdźwięk między rozmowami swoimi a tamtej pary. Oni sami opłakiwali brak dzieci, lecz z pewnością nie potrafiliby żyć razem tylko ze względu na nie! Byli parą mężczyzn, ta anormalność jednak paradoksalnie ułatwiała im życie, ponieważ dwoje ludzi tej samej płci jest dla siebie bardziej czytelnych niż osobnicy różnej płci. Czy czerpali korzyści z tego życia na marginesie? W święta Bożego Narodzenia Jean dowiedział się z porannego szczebiotu Angeli, że jej sąsiadka, pani Grenier, właśnie urodziła. – Che cretino, nie wystarczyło mu rzucać się na wszystko, co się rusza, musiał się jeszcze raz przespać ze swoją ślubną! Povera Geneviève! Teraz będzie miała cztery gęby do wyżywienia, un marito incapace i trójkę dzieciaków! Po powrocie do domu Jean powiedział Laurentowi o narodzinach. W dniu chrztu obaj mężczyźni udali się na uroczystość, podczas której, skryci w tylnej części kościoła, znów, po piętnastu latach, spotkali dawnych gości weselnych. Niektórych dało się rozpoznać – choć byli bardziej pomarszczeni, bardziej ociężali – a innych nie. Dzieci stały się nastolatkami, a nastolatki – dorosłymi. Lecz uwaga Jeana i Laurenta skupiła się na Eddym i Geneviève. Kobieta niewiele się zmieniła. Była smukła, miała wyraziste rysy, straciła tylko dawny blask. Utraciła dawne złudzenia... Za to sposób, w jaki kurczowo trzymała niemowlę, zdradzał jej niepokój: czepiała się go jak ostatniej nadziei, aby bez słów ogłosić zgromadzonym: „Widzicie? Ciągle jestem jego żoną! Eddy ciągle mnie kocha”. Nieszczęsna, nie chciała przyznać, że jej życie było katastrofą. Eddy z kolei popisywał się, przyjmując pyszałkowatą postawę, niczym kogut, który dowiódł, że potrafi zadowolić kilka samic. Ani przez sekundę nie popatrzył na Geneviève, ani przez sekundę nie zajął się starszymi dziećmi, Johnnym i Minnie, nie, on usiłował uwodzić piękne kobiety i brał delikatną Claudię na ręce tylko po to, by pokazać się im jako pełen czułości samiec, ponieważ taki właśnie obrazek wprawiał je w drżenie.

Jean i Laurent patrzyli na tę scenę w osłupieniu. Pojęli już, że małżonkowie nadal powoli staczają się do piekła. Pozostawało tylko jedno pytanie: „Kiedy dotkną dna?”. Wróciwszy do domu, Jean i Laurent kochali się w niezwykły sposób, jakby spragnieni pewności siebie nawzajem, jakby splecione ramiona i nogi służyły im jako schronienie przed brutalnością świata. Minęły dwa lata. Jean, słuchając w sklepie paplaniny Angeli, wyłuskiwał z niej czasem jakieś szczegóły z życia państwa Grenierów, którzy wciąż się niszczyli, choć nie rozstawali. Aż pewnego dnia Angela powiadomiła go, że Geneviève, mimo że zbliża się do czterdziestki, znów jest w ciąży. – Non capisco niente! Gdy się żyje z takim zwierzęciem, to się bierze pigułki, no nie, proszę pana? – Cóż... – Przepraszam pana! Mówię o świecie, którego pan nie zna. Bo pan jest dżentelmenem, non farete soffrire mai una signora. Ponieważ Jean, męski, lecz łagodny, zachwycał kobiety, one rzadko się domyślały, że może ich nie pożądać. Angela przypisywała więc swojemu pracodawcy namiętne, skrywane przygody z kilkoma wytwornymi klientkami. Jeżeli chodzi o Laurenta, jego przyjaciela, gdy tylko go zobaczyła, skojarzyła go z podobnym stylem życia. Jako dobra Włoszka, przyzwyczajona do tego, że mężczyźni trzymają się razem, niczego nie podejrzewała. – Najgorsze, proszę pana, że Geneviève wygląda na zadowoloną z tego, że nosi to dziecko! Tak! Esibisce swój wielki brzuch jak królowa z okna karety! A quarant’anni! Tym razem nie było anonsu w „Le Soir” – zamożny wuj, który opłacał te ogłoszenia, a kiedyś zorganizował ślub w znamienitej katedrze świętej Guduli, właśnie wyzionął ducha. Tymczasem jednak Jean i Laurent przyszli na uroczystość chrztu Davida. Codzienny rynek staroci na placu Jeu-de-Balle już się zwijał, pozostawiając po sobie śmietnik. Po wilgotnym bruku walały się rozdeptane gazety, wnętrzności rozprutych foteli, połamane wieszaki, złożone kartony, obtłuczone rondle. Spóźnialscy sprzedawcy pakowali towary na pokryte napisami ciężarówki, a dwie czarne kobiety zbierały interesujące je resztki do plastikowych toreb. Ubrany w bluzę i rybackie buty starzec także zgarniał pozostałości towaru, udając, że przechodził tędy tylko przypadkiem. Przed kościołem z karmazynowych cegieł Jean i Laurent zastanawiali się, co tu właściwie robią. Przywiodła ich do tego miejsca bardziej rutyna niż chęć. Ta zabawa przestała ich już zajmować. O ile przez lata potępiali Eddy’ego, teraz nie szczędzili krytyki Geneviève. Dlaczego nie reagowała? Dlaczego, zamiast pozbyć się tego niegodziwca, jeszcze mu się oddawała? Albo była patologicznie słaba; albo wciąż go kochała, co też świadczyło o patologii. Jako że nie wiedzieli, która opcja jest prawdziwa – tchórzostwo czy masochizm – chcieli uciec od piekielnego związku bliźniaczego małżeństwa. Co mieli z nimi wspólnego? Już nic. Na progu kościoła obiecali sobie, że nie będą się więcej interesować życiem Eddy’ego i Geneviève. Nieodwołalnie! Weszli do kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanej, nazywanym kościołem Hiszpanów, gdyż zbierali się tam hiszpańskojęzyczni imigranci. Był to dziwaczny budynek, którego żółte ściany i zawieszone u sufitu lampy przypominały raczej refektarz niż miejsce święte. Kiedy znaleźli się już w środku i udało im się przedrzeć przez bukiety sztucznych kwiatów, zajęli swoje zwyczajowe miejsce i zaczęli obserwować poruszenie panujące wokół ołtarza z ciemnego drewna. Geneviève była odmieniona. Ubyło jej z dziesięć lat i przybyło z dwadzieścia centymetrów wzrostu. Wdzięczna i elegancka, choć skromnie ubrana, tuliła dziecko w ramionach, nie kryjąc wzruszenia. Towarzyszył jej Eddy, posępny i nieogolony, który stał nieco dalej jak zbity pies i przyglądał się wrogo gościom. Całkiem inaczej niż wcześniej w podobnych okolicznościach nie wypinał dumnie piersi.

Gdy drzwi za nimi zazgrzytały, a do strony prawej nawy na ich wysokości prześliznął się jakiś cień, Jean i Laurent zaczęli przeczuwać, co się wydarzy. Brunet o iberyjskim typie urody wbił się w ławkę, przerażony, że wszyscy wokół na niego patrzą. Nabożeństwo się zaczęło. Geneviève, z nieśmiałym uśmiechem na ustach, od czasu do czasu rzucała spojrzenia w stronę odległych aniołów, czasem na lewo, czasem na prawo, z wahaniem, które mówiło, że raczej domyśla się czyjejś obecności, niż o niej wie. Na krótką chwilę uniosła małego Davida, tak aby było go widać z końca kościoła. Hiszpan przyglądał się uważnie liturgii, klękając lub wstając we właściwych momentach, mamrocząc modlitwy, nucąc pieśni i w odpowiednich miejscach wyraźnie wymawiając rytualne „amen”. Jean i Laurent wymienili spojrzenia: ten mężczyzna zachowywał się tak jak oni podczas ślubu u Świętej Guduli. Nie było wątpliwości, że uważa tę ceremonię za swoją. – Oto ojciec – wyszeptał Laurent. – Niezły. – Owszem – potwierdził Laurent. – Jest do ciebie podobny. Jeanowi schlebiało to do tego stopnia, że zabrakło mu słów. – Poza tym – ciągnął Laurent – o ile wzrok mnie nie myli, z tego dziecka też zdecydowanie będzie brunet. – Hm, hm... w każdym razie jestem zachwycony, że Geneviève wzięła sobie kochanka. Mam dla niej dużo sympatii. – Ja też – odparł Laurent. – Zwłaszcza że ma gust podobny do mojego. Jean stracił oddech. Po piętnastu latach wspólnego życia komplement tego rodzaju poruszał go jeszcze bardziej niż w wiośnie ich związku. Laurent przyglądał się ponuremu Eddy’emu. – Nawet jeżeli mąż nic nie wie, to jest podejrzliwy, coś wietrzy. Wspaniały kawał rogacza... – Tak, wreszcie! Wybuchnęli śmiechem. Hiszpan obok nich podskoczył, posyłając im pełne gniewu spojrzenie. Jego wzburzenie, zamiast ich uspokoić, wywołało u obu mężczyzn napad szalonego śmiechu. Musieli wyjść, aby nie przeszkadzać w nabożeństwie. Gdy już znaleźli się na zewnątrz, na placu Jeu-de-Balle, wsiedli do samochodu, gdzie otarli łzy z oczu. – Wynieśliśmy się w odpowiednim momencie. Jestem pewien, że gdyby Eddy Grenier podszedł do ciebie, wziąłby cię za ojca. – Przestań gadać o tym podobieństwie... – Ej, to się rzuca w oczy... Popatrz, tam, przed tobą... W tej właśnie chwili Hiszpan wyszedł z kościoła, szybkim krokiem mijając kloszardów i kierowców, z obawą, że zanim skończy się msza, zostanie dostrzeżony. – Te same włosy, ta sama szczupła sylwetka, to samo przegięcie – podsumował Laurent. – Zgoda, różnicie się rysami twarzy i pewnie innymi szczegółami, ale tego nie mogę sprawdzić, chociaż mam na to ochotę. – Więc ciągle mnie kochasz? – Na to wygląda – rzucił Laurent, wzruszając ramionami. – A ty? – Wróćmy do domu, to ci pokażę... Jean ruszył. Jechał nerwowo, odważnie, drżąc z podniecenia, aż na aleję Lepoutre. Za każdym razem po powrocie z kościołów, w których szpiegowali państwa Grenierów, Jean i Laurent się kochali. Ich

pieszczoty żywiły się wtedy nieopisanymi uczuciami. Tym razem do ich miłości wdarła się brutalność, oczywiście kontrolowana, która oznaczała „bardzo cię pragnę” i przywracała ich uczuciu magię pierwszych zbliżeń. Renesans ich związku przypadł na czas narodzin Davida. Jean i Laurent zapomnieli o obietnicy wypowiedzianej na schodach kościoła – by już nigdy nie oglądać Eddy’ego i Geneviève. Śledzili teraz uważnie to, co się działo w Marolles. Ponieważ informacje przekazywane przez Angelę okazały się niekompletne, Laurent sam wziął się do dochodzenia. Okazało się, że w Théâtre Royal du Parc ma kolegów elektryków i kierowców, którzy mieszkali w Marolles, nabrał więc zwyczaju przesiadywania z nimi w kawiarniach. Traktował swoją misję do tego stopnia poważnie, że został, jak oni, amatorem kręgli. W ten sposób w ciągu kilku miesięcy udało mu się dowiedzieć więcej: Hiszpan nie był Hiszpanem, tylko Włochem, nazywał się Giuseppe i był żonaty. To tłumaczyło jego skrajną powściągliwość. Nawet jeśli nikt nie prześwietlił jeszcze związku Geneviève i Giuseppe, to każdy, kto widział, jak Geneviève przechodzi z wózkiem przez ulicę, piękna, energiczna, dumna, mógł dostrzec, że ta kobieta kwitła, zmysłowo i uczuciowo. Wreszcie Angela ogłosiła, że usłyszała przez ścianę kłótnię Grenierów – Geneviève zażądała rozwodu. – A on, ta niezdara, odmawia. Przecież bez niej nie będzie miał ani grosza. Ale ona, Geneviève, stawia mu opór, nie poznaję jej... – Myśli pani, że ma kochanka? – Scherzate! Gdy się za sobą ciągnie takie pizzo, sarebbe giudizioso, żeby wziąć sobie kochanka, ale nie ona! Santa Madonna... Gdy tylko Angela wyszła ze sklepu, Jean odwrócił się do Laurenta i wymamrotał ze wzruszeniem: – Ona walczy, nasza mała Geneviève. – Tak. Jestem z niej dumny. – Uda się jej? – Gdybyś ją widział z Davidem na rękach – zawołał Laurent – byłbyś o tym przekonany. Jean i Laurent rozmawiali o Geneviève, Eddym, Giuseppe, Davidzie, Minnie, Johnnym i Claudii, jakby chodziło o ich własną rodzinę. Choć nie zdawali sobie z tego sprawy, historia tej drugiej pary, bliźniaczego małżeństwa, od dawna była częścią ich życia. Stali się im bliscy. Nigdy za to nie przyszłoby im do głowy, że gdyby ktoś wypowiedział przy rodzinie Grenier ich nazwiska, to znaczy Jean Daemens i Laurent Delphin, tamci nie mieliby pojęcia, o kim mowa. Na podstawie różnych plotek od Angeli Jean dowiedział się, że Geneviève zamierza się wyprowadzić. Chociaż mąż odmawiał rozwodu, zamierzała go postawić przed faktem dokonanym i z czwórką dzieci zamieszkać gdzie indziej. Jean próbował ukryć radość przed Angelą, a gdy poszła na zakupy, wykorzystał okazję i zadzwonił do Laurenta do teatru, by mu o wszystkim opowiedzieć. Wieczorem poszli opić decyzję Geneviève do L’Écailler du Roi przy placu Sablons. Niebieski wystrój restauracji przypominał morze. Nie żałowali sobie szampana. Czy jacyś robotnicy, jakieś sprzątaczki mieszkające w zawilgoconych domach dzielnicy Marolles wyobrażali sobie wtedy, że ponad ich dachami, w lepszej części miasta, dwaj wytworni panowie, siedząc przy stole w jednej z najdroższych restauracji stolicy, świętują wyzwolenie jednej z tych zniewolonych dusz ze społecznych nizin? W następny poniedziałek zaczęli wymyślać sposoby na to, jak pomóc Geneviève zacząć nowe życie, tak by nie wzbudzić w niej podejrzeń. Nie chcieli ujawniać, że to oni są darczyńcami. Uknuli kilka całkiem przekonywających scenariuszy tej pomocy, ale we wtorek Angela oznajmiła Jeanowi: – Ach,

signore Daemens, Eddy Grenier miał atak! Bum! Wylew krwi do mózgu! – Trup? – Nie. Na intensywnej terapii. Mam nadzieję, że dobry Bóg wyśle questo diavolo do piekła. – To nie po katolicku, Angelo. – Nie będzie mu tam bardziej caldo niż tutaj. Zawsze siedział jak na rozżarzonych węglach, miał ogień w tyłku. Almeno zapłaci za swoje świństwa. Sí, lo so, to nie po chrześcijańsku, to co mówię, ale questo mostro też nie zachowywał się specjalnie po chrześcijańsku, więc... Jean rozgrzeszył Angelę czym prędzej, bo podzielał jej zdanie. Przez kilka godzin Jean i Laurent gorąco pragnęli śmierci Eddy’ego, a okrucieństwo ich życzenia w ogóle ich nie martwiło; obawiali się, by ten wypadek nie opóźnił chwili, w której Geneviève zacznie wreszcie szczęśliwe życie. W ramach swojego codziennego sprawozdania Angela najpierw wspomniała o tym, że stan Eddy’ego jest stabilny. Potem ogłosiła „lekką poprawę”. Wreszcie odtrąbiła zwycięstwo – Eddy został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii na zwykłą kardiochirurgię. W miarę upływu dni, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, Angela coraz bardziej zapominała o swojej klątwie i postrzegała chorobę Eddy’ego oczyma kobiety, która cieszy się każdą minimalną poprawą zdrowia sąsiada i życzy mu szybkiej rekonwalescencji. Do tego stopnia, że upojona swoim dobrym sercem o mało nie zaczęła przynosić do szpitala kwiatów temu typowi, którym się przecież brzydziła. Po kilku tygodniach Angela oświadczyła, zamiatając energicznie podłogę: – Mówiłam już panu o mojej sąsiadce, proszę pana, dzielnej kobiecie nazwiskiem Geneviève Grenier? Jean zesztywniał. Zawsze dziwiło go to, że Angela nigdy nie pamięta, co już opowiadała – z pewnością dlatego, że paplała nieprzerwanie. Odpowiedział więc niedbałym tonem: – Ta, która odchodzi od męża? – Ecco! Niech pan sobie wyobrazi, że już nie odchodzi. – Co? – Był w szpitalu i dzisiaj wraca do domu. Musi przejść rehabilitację. – Są do tego specjalne ośrodki. – To jej właśnie mówiłam, signore Daemens! Właśnie to, parola per parola. I wie pan, co mi odpowiedziała? Że on jest ciągle ojcem jej dzieci, że nie wybaczy sobie, jeżeli go opuści in questo stato, że rezygnuje ze swoich innych planów. Zresztą nie mam pojęcia, co ona suggerisce przez „inne plany”, bo poza tym, że się miała przeprowadzać, non ha menzionato, że na przykład zmienia zawód... Muszę zresztą iść do szpitala, żeby jej pomóc, tak jej obiecałam. O piątej! Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żebym tolgo kilka minut? Jutro je odrobię. – To nawet lepiej, Angelo: podwiozę panią, bo muszę tam dostarczyć biżuterię. – Fantastico! O piątej Jean odwiózł Angelę do Szpitala Saint-Pierre, a potem, gdy zniknęła w hallu, zaparkował w pobliżu i usadowił się w jednej z kawiarni przy ulicy Haute. Pół godziny później Angela wyłoniła się z budynku z kartonami i walizkami w rękach. Geneviève pchała wózek inwalidzki, na którym siedział Eddy, zdeformowany, siny, z zaślinionymi wargami, i rzucało nim jak workiem mięsa, gdy wózek pokonywał choćby najmniejszą przeszkodę. Jego prawa strona, od stopy aż do oka, była sparaliżowana. Twarz Geneviève ponad tym nieruchomym obliczem wydawała się również pozbawiona wyrazu. Jej cera miała kolor wosku, usta były blade, a nieruchomy wzrok był utkwiony w dali. Jean miał podbiec do nich i krzyczeć: „Zostaw go, zmarnował ci życie, będzie cię dalej niszczył! Biegnij do Giuseppe, szybko!”.

Lecz gdy patrzył na to, z jaką uwagą prowadziła wózek, omijała nierówności chodnika, sprawdzała, czy koc dobrze chroni jej pacjenta przed zimnem, Jean pojął, że na zawsze zrezygnowała z decyzji o porzuceniu męża. Poświęcając swoje szczęście, kładła się żywcem do grobu, który się nad nią zamykał, i z samobójczą wielkodusznością wybierała litość wobec Eddy’ego, odrzucając miłość do Giuseppe. Przeszła kilka metrów od niego. Jean, widząc, jak kobieta ostrożnie manewruje wrakiem, jakim był teraz Eddy, po chodnikach Marolles, poczuł raczej podziw niż gniew. Jaka godność! „Na dobre i na złe” – żądał ksiądz pod połyskującymi witrażami Świętej Guduli. Podjęła zobowiązanie. Dotrzymywała słowa. To, co dobre, trwało krótko. To, co złe, nadeszło w pełni, i zapowiadało się, że potrwa długo. Jean poczuł się marnym człowiekiem... Czy byłby zdolny do takiego poświęcenia? Wstrząśnięty wsiadł do auta i długo jeździł tunelami na obwodnicy miasta, bez celu, bez powodu, rozmyślając. Laurent, dowiedziawszy się o tym, że Geneviève zmieniła zdanie, także był wstrząśnięty. Jak można uznać za najważniejsze cokolwiek poza szczęściem, cokolwiek by to było? On też nie mógł sobie tego wyobrazić... Chociaż żaden z nich nie aprobował jej decyzji, Geneviève zmuszała ich do tego, by zmienili swój tok myślenia. Tego wieczoru Laurent zapytał Jeana: – Kochałbyś mnie nadal, gdybym został kaleką? – Nie wiem. Do tej pory byłeś dla mnie źródłem samej radości. A ty? – Mam tak samo. Przez chwilę zastanawiali się nad tym. Laurent podsumował: – W gruncie rzeczy nie mamy żadnych zasług w naszej miłości... Jean pokiwał głową. Patrzyli na siebie, poruszeni sprzecznymi myślami. Czy powinni szukać okazji, która pozwoliłaby im ocenić wzajemne przywiązanie? Absurd. Skończyli tę rozmowę i poszli do kina. Kolejne miesiące utwierdziły Geneviève w słuszności decyzji, którą podjęła. Laurent, jako że nabrał zwyczaju przesiadywania z kolegami w barach Marolles, często natykał się na Giuseppe, który za każdym razem wydawał mu się bardziej posępny, za każdym razem bardziej przygnębiony. – Szef Perroquet uważa, że Giuseppe zamierza niedługo wrócić do Włoch – oznajmił pewnego dnia Jeanowi. – Podobno tęskni za krajem. Tak mówi, gdy go pytają, dlaczego tak kiepsko wygląda – Ale pasztet... A David? Nie pozna swojego prawdziwego ojca? – Taki los bękartów. To matka decyduje. Ponury obrót wydarzeń – niczym kronika zapowiedzianej katastrofy – osłabił ich zainteresowanie rodziną Grenierów. Niemalże mimo woli odwrócili się od niej, zawarli nowe przyjaźnie, dużo podróżowali. Prawdopodobnie się bali... Kto z nas się nie bał, że zbyt często obcując z nieszczęściem, się nim zarazi? Potem, gdy już się okazuje, że nieszczęście nie jest zakaźne, boimy się siebie samych w obliczu nieszczęścia, a nie jego samego. Bezczynność, jaka nas ogarnia w trudnych sytuacjach, otwiera drzwi drzemiącym w nas negatywnym siłom, takim, które sprawiają, że kontemplujemy pustkę, takim, które powodują, że pochylamy się nad wybuchającym wulkanem, zbliżamy się do lawy, wietrzymy jego gorący, śmiertelny oddech... Instynkt samozachowawczy sprawił, że Jean i Laurent oddalili się od Grenierów. Minęło kilka lat. Jean i Laurent zbliżali się do pięćdziesiątki, wieku dla mężczyzn przykrego, ponieważ od tej chwili

zaczynają liczyć lata, patrząc wstecz. Przyszłość nie wydawała im się już nieskończonością, lecz czasem, który im pozostał. Już nie chcieli przyspieszać, dążyli do spowolnienia. Zdumieliby się, gdyby ktoś im przypomniał, że dziesięć lat wcześniej codziennie rozmawiali o Geneviève. Chociaż wciąż się kochali, byli już przyzwyczajeni do swojej miłości i nie uważali jej już za nic wyjątkowego. Każdy z nich się zastanawiał, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przed laty dokonał innego wyboru, gdyby nie związał się z tym partnerem, gdyby nie wybrał właśnie jego spośród wszystkich innych... Na te przyprawiające o zawrót głowy pytania nie mogli oczywiście udzielić żadnej odpowiedzi, lecz kładły się one cieniem na ich codzienności. W sklepiku L’Atout Coeur Jean nie słuchał już plotek Angeli, zwłaszcza że opuściła ona ulicę des Renards i w związku z tym miała już innych sąsiadów. Pewnego dnia, gdy Jean aranżował wystawę, wydawało mu się, że zobaczył zjawę. Po drugiej stronie szyby kobieta o znajomej twarzy pokazywała bransoletę z lapis-lazuli ładnemu dziesięcioletniemu chłopcu. Jean nie wiedział, na kogo patrzeć: na matkę czy na dziecko, tak bardzo zdziwił go widok Geneviève – spełnionej matki, ożywionej kobiety o wzroku pełnym blasku – i tak bardzo zachwycił go wygląd jej pełnego życia syna. David i Geneviève przerwali właśnie przechadzkę po galerii handlowej i zatrzymawszy się przed witryną sklepiku, oceniali wyłożoną na niej biżuterię, nieświadomi uwagi, jaką poświęcał im Jean ukryty w cieniu wnętrza. Był wstrząśnięty wdziękiem Davida. Dwoje gapiów poszło dalej. Jean powinien był wyjść, dogonić ich, zaprosić do środka, zaproponować, by obejrzeli biżuterię, przymierzyli... Ale skamieniał i w ogóle nie zareagował; okno sklepowe okazało się nieprzekraczalną granicą, murem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Przy kolacji, gdy opowiedział o tym zdarzeniu Laurentowi, ten trochę pokpił sobie z niego dobrodusznie, po czym zapytał: – To prawda, że ten David jest taki przystojny? – Najprawdziwsza. Następnego dnia Laurent znów zadał to samo pytanie: – Więc David jest przystojny? Jean przytaknął i zdobył się na wysiłek, by mu go opisać. I kolejnego dnia: – Bardzo przystojny? Jak przystojny? Laurent zaczął pytać o to Jeana kilka razy na godzinę. Jean odgadł, że nie daje Laurentowi takiej odpowiedzi, jakiej ten się spodziewa. Postanowił więc spróbować inaczej: – Chcesz go zobaczyć? Może poszlibyśmy pod jego dom popatrzeć na niego? Laurent się rozpromienił. O wpół do piątej siedzieli w samochodzie zaparkowanym w Marolles, nad pasażem, w którym mieszkała Geneviève. Nagle pojawiło się dziecko, a Jean wskazał je palcem. Chłopiec z tornistrem na plecach raczej tańczył na chodniku, niż nim szedł; jego ciało było radośnie lekkie, podobnie jak jego nastrój. Laurent wychylił się do przodu i wytrzeszczył oczy. Patrząc na dziecko, robił się purpurowy, oddychał nierówno. Zdumiony Jean, czując ogromne wzruszenie kochanka, odwrócił się w jego stronę. Żyły na szyi Jeana nabrzmiały. Chłopczyk, śmiejąc się, przeszedł przez ulicę, zagłębił się w des Renards i wszedł – a raczej wskoczył – do bramy swojej kamienicy. Oddech Laurenta się uspokoił.

– Jestem pewien, że gdybyś miał syna, miałby rysy Davida. W tej chwili Jean docenił uczucie, jakim darzył go kochanek. Długo siedzieli tak, ze splecionymi palcami, zamglonym wzrokiem, opierając luźno głowy na zagłówkach. Przez ich wzruszenie przemawiała siła miłości, która ich wypełniała, ale też zawód, intensywny, niezgłębiony żal, że nie mają dzieci. – Tak ci tego brakuje? – szepnął Jean. – Dziecka? – Tak... – Brakuje mi małego ciebie, ciebie w miniaturce, takiego kieszonkowego Jeana, który by mnie potrzebował, którego mógłbym bezgranicznie ubóstwiać, nic przy tym nie zabierając tobie. Mogę kochać bardziej, wiesz, mam zapasy miłości na zapleczu sklepu. Laurent uśmiechnął się, czując ulgę, że udało mu się wyrazić to, czego doświadczał, po czym zapytał: – A ty? Jean nie odpowiedział. Nigdy nie nazywał słowami marzeń ani zawodów, które przeżywał w głębi siebie, a tym bardziej takimi słowami. Skierował więc rozmowę na inne tory: – Jesteś taki sentymentalny, mój Laurencie? – Atakujesz mnie, zamiast mi odpowiedzieć. A ty? Ponieważ Jean milczał, Laurent powtórzył tak wyraźnie, jakby zwracał się do niedosłyszącego: – A ty? – Ja... ja nie pozwalam sobie myśleć o tym, o czym ty myślisz. To spowodowałoby, że czułbym żal, że jestem homoseksualistą, zacząłbym narzekać, zacząłbym... – Zawsze jest ci dobrze? – Nie, ale zachowuję się tak, jakby mi było. – W głębi duszy się ze mną zgadzasz. Powiedz to! Powiedz, że jesteś zazdrosny o tych wszystkich hetero, którzy się rozmnażają jednym pchnięciem, nawet jeśli się nie kochają. Powiedz, że chciałbyś mieć dzieciaka, który plątałby się nam pod nogami, młodego, w którym rozpoznałbyś rysy swoje i moje. Powiedz, no powiedz to! Jean wytrzymał spojrzenie Laurenta. Powoli, niechętnie, potwierdził wzrokiem. Natychmiast poczuł, że powieki mu nabrzmiewają; nie rozumiejąc dlaczego, zaczął szlochać. Laurent przyciągnął jego głowę i położył ją na swojej piersi. Zbijająca z tropu łagodność... Gdy się pozbierali, Laurent chwycił kierownicę, po czym skomentował z uśmiechem: – Całe szczęście, że ten chłopak nas nie widział! Nieźle by się uśmiał na widok dwóch starych wzruszonych ciot... Od tego dnia David był największym szczęściarzem w Marolles. Gdy szedł ulicą, znajdował leżące u jego stóp banknoty. Wygrywał w losowaniach bilety do kina, dostawał zaproszenia do teatru, które przysyłała mu nie wiadomo jaka organizacja charytatywna, czuwająca nad kulturalnym rozwojem młodzieży. Do jakiej innej skrzynki na listy trafiało tyle darmowych płyt, książek, perfum? Na progu jego domu listonosz zostawiał prezenty z urzędu gminy, rower, rakietę do tenisa, rolki. Na wiosnę zaoferowano mu – pod pretekstem, że anonimowi sponsorzy docenili jego wyniki w nauce – podróż do Grecji, w którą mógł zabrać wybraną przez siebie osobę. Naturalnie pojechał do Aten w towarzystwie matki. To powodzenie sprawiło, że narosła wokół niego legenda: choć i tak ze względu na swój wesoły charakter miał już mnóstwo przyjaciół, teraz dzięki towarzyszącemu mu stale szczęściu wszyscy uznali, że to właśnie z nim należy się trzymać. Dorośli też zabiegali o jego względy, prosząc go o wytypowanie liczb w totka.

W czerwcu wraz z trzydziestoma kolegami David przystąpił do Pierwszej Komunii. W przestronnym kościele polskich emigrantów Notre Dame de la Chapelle Jean i Laurent wpadli w taki tłum dorosłych – rodziców, wujków, kuzynów obchodzących wraz z dziećmi tę uroczystość – że w ogóle nie musieli się ukrywać, i usiedli w pierwszym rzędzie, by przez godzinę móc podziwiać Davida. Od tego czasu nie było ani jednego dnia, w którym nie pomyśleliby o Davidzie. Laurent porzucił Théâtre Royal du Parc, aby zostać kierownikiem planu w bulwarowym teatrze w Royal des Galeries, w którym grano głównie komedie. Często wpadał więc do Jeana do L’Atout Coeur podczas przerw, bo ich miejsca pracy dzieliło jedynie dwadzieścia metrów. Pili coś razem, rozmawiali o wszystkim i o niczym – o Davidzie – po czym każdy wracał do pracy. Pewnego popołudnia, gdy popijali herbatę, którą przyjaciółka przywiozła im z Japonii, zadźwięczał dzwonek zamocowany w progu sklepu, a oni zamarli z łyżeczkami w rękach. Do sklepu wszedł David. Miał piętnaście lat, ciemne kręcone włosy, malinowe usta i świeży głos, który przechodził od dziecięcego pisku do niskiego głosu dorosłego, jakby przemieszczał się pomiędzy głową a klatką piersiową. – Dzień dobry – rzucił, zamykając drzwi. Przyłapani na gorącym uczynku – jakim? – Jean i Laurent nie byli w stanie odpowiedzieć ani słowem, ani gestem. David, nie przedstawiając się, podszedł do nich i obdarzył ich uśmiechem, który rozjaśnił sklepik. – Szukam prezentu. Jean i Laurent wciąż patrzyli na niego wytrzeszczonymi oczyma. – Niedługo jest Dzień Matki. Jean, ogromnym wysiłkiem woli zmuszając się do tego, by zachowywać się normalnie, potrząsnął głową, jakby należał do niewielkiej grupy wtajemniczonych, którzy wiedzieli, że za dwa tygodnie w niedzielę matki będą obchodzić swoje święto. David, ośmielony taką reakcją, ciągnął: – Mama przepada za sklepikiem panów. Na dźwięk słowa „panów”, Jean i Laurent zaczerwienili się po same uszy. Pierwszy z osłupienia otrząsnął się Laurent: – Och, to nie jest mój sklepik, to jego, Jeana. Jean spojrzał zdumiony na kochanka. Po co on to mówi? To nie ma żadnego związku z tematem! Co niby dawał mu do zrozumienia? Udawał, że nie są parą? Chciał odgrywać heteryka przed nastolatkiem? Jean, wściekły, już miał zażądać wyjaśnień, gdy Laurent gwałtownie go powstrzymał, rzucając władczym tonem i marszcząc brwi: – Zajmij się panem. Ja dokończę herbatę. Jean zdał sobie sprawę z tego, że ignoruje Davida, pozbierał się więc i wskazał chłopcu gabloty wewnątrz sklepu. – Proszę mi pokazać, co by się podobało pana mamie... Zaprosił Davida, aby poszedł za nim. A Laurent usiadł przy stoliku, chcąc przyjrzeć się przybyszowi. David wyrażał się żywo, precyzyjnie dobierając słowa i budując zgrabne zdania, tłumaczył, co mu się podoba, a co nie. Nie miał w sobie ani ciężkości, ani nieśmiałości, ani niedbałości, która cechowała niektórych dorosłych; bez najmniejszej niezręczności odnajdywał się w sytuacji, równocześnie łatwo nawiązując kontakt z otoczeniem. Jean brał do rąk pierścionki, łańcuszki i kolczyki, aby pokazać je nastolatkowi. Teraz rozumiał, o co chodziło Laurentowi: przez delikatność pozostawił mu przywilej rozmowy z Davidem. Równocześnie Laurent mógł spokojnie i do woli im się poprzyglądać.

David, oglądając bransoletę, która go kusiła, nagle zadrżał, gdyż odcyfrował maleńką etykietkę przyczepioną do zapięcia. – To cena? Zbladł na widok liczby, która stanowiła równowartość dwumiesięcznej pensji jego matki. Jean natychmiast odpowiedział: – Nie, to nie cena, to numer artykułu. – Ach, tak? – rzucił chłopak, nie do końca przekonany. – Gdy już pan wybierze, pójdę sprawdzić w zeszycie, jakiej kwocie odpowiada numer. David, wciąż niepewny, czy ma wystarczająco dużo pieniędzy, pytał dalej ze ściśniętym gardłem: – Na przykład ta bransoleta, ile kosztuje? Jean skierował się do swojego biura, zadając niedbałym tonem pytanie: – Jaką kwotę przeznaczył pan na prezent? David zbladł, przełknął ślinę, po czym wybełkotał bladymi ustami, świadom swojej śmieszności: – Pięćdziesiąt? Jean gestem zawodowca otworzył swój notes z numerami telefonów, udał, że szuka w nim odpowiedniej liczby, i podsumował: – Pięćdziesiąt? Ma pan jeszcze zapas, bo ta kosztuje dwadzieścia pięć. – Dwadzieścia pięć? – pisnął David, nie wierząc swojemu szczęściu. – Tak. Dwadzieścia pięć. A ponieważ to pierwszy pana zakup u nas, mogę panu dać niewielki rabat... Powiedzmy dwadzieścia dwa. Nie mniej. Dokładnie tyle, młody człowieku, dwadzieścia dwa. Oczy Davida lśniły. Jean i Laurent wymienili porozumiewawcze spojrzenia: bransoleta kosztowała czterdzieści razy więcej. Żaden z nich nie ujawniłby jej ceny nawet na torturach. Jean podszedł do Davida. – Niech się pan zastanowi. Proszę, zostawiam zeszyt otwarty, aby podać panu cenę tego, co się panu spodoba. – Och, dziękuję panu – zawołał David. Chłopak spojrzał świeżym wzrokiem na cały przepych biżuterii, która nagle stała się dla niego dostępna, i z zapałem rozpoczął kolejny przegląd. Jean nie spuszczał z niego wzroku. – Czy pańska mama kolekcjonuje biżuterię? – O, nie – odpowiedział David. – Gdy tylko uzbiera trochę pieniędzy, wydaje je na nas. Nigdy nie myśli o sobie. – A pański tata? Pytanie pochodziło od Laurenta, ukrytego w ciemnościach, który nie mógł się powstrzymać od zadania go. David odwrócił się. – Mój tata jest niepełnosprawny, proszę pana. Chciałby nam pomóc, ale jest przykuty do wózka inwalidzkiego. Ledwie mówi. – Kocha go pan? David spiął się, oburzony, dotknięty. – Oczywiście, proszę pana. Mój biedny tata... Nie miał szczęścia, ale za to ja je mam. Jean i Laurent przez kilka minut nic nie mówili. W świecie, jaki przedstawiał im David, Eddy był jego prawdziwym ojcem, Eddy go kochał, Eddy szanował swoją żonę, Eddy ciężko by pracował, gdyby nie powaliła go choroba. Jaka wstrząsająca niewinność... Ta prostoduszność ujęła obu mężczyzn. Teraz patrzyli na chłopca nie jak na nastolatka, lecz jak na anioła, który zstąpił między diabły.

Po półgodzinie David napotkał dylemat: zaczął się wahać pomiędzy wybraną już bransoletką a szmaragdowymi kolczykami. Kochankowie spojrzeli po sobie, czerwieniejąc z napięcia, a w skroniach im huczało: obaj pragnęli, aby David wybrał szmaragdy, które były najdroższym przedmiotem w sklepie. Dysproporcja pomiędzy ich prawdziwą ceną a tą, którą zapłaciłby David, była tak ogromna, że z góry sobie tego winszowali. Oto kłamstwo z gestem! – Zastanawiam się, czy... – wyszeptał David. – Tak? – Czy to są szmaragdy? Jean pragnął pomóc chłopcu, w żadnym wypadku nie chciał go zwodzić. Zwłaszcza że David nie był głupi. – Ma pan rację, młody człowieku. Za tę cenę nie dostanie pan szmaragdów. Ale uwaga: to nie są też szklane fałszywki! Są odporne na uderzenie. – Ach, tak? – wybełkotał David, zaintrygowany. – Tak. To półszlachetny kamień pochodzący z Brazylii, zastępujący szmaragd. Nazywa się to emerodino . Z wyglądu czy na dotyk nikt, nawet eksperci, nie odróżni go od szmaragdu. Aby to zrobić, trzeba by wykonać analizę chemiczną. Wolę pana nie okłamywać. – Dziękuję. – To jednak nie znaczy, że nie może pan powiedzieć swojej mamie, że to szmaragdy. – Ależ nie! Nie zrozumiałaby, jakim cudem udało mi się je kupić. – Jak pan uważa. Gdy David wyszedł, trzymając w rękach swój skarb, tysiąckrotnie podziękowawszy, jakby był świadomy, że obu mężczyznom dużo zawdzięcza, wyczerpani Jean i Laurent z ulgą opadli na fotele. – Wyobrażasz sobie? Był tutaj... – Rozmawiał z nami. – David! – Brawa za emerodino! Sam się prawie nabrałem. Laurent wstał, objął spojrzeniem Galerie de la Reine, gdzie w powietrzu dźwięczał jeszcze odgłos kroków Davida, po czym spojrzał uważnie na Jeana. – Jeżeli przydarzy się nam jakaś tragedia, Jeanie, chciałbym, aby to, co mamy, dostał David. Jean wstał. – Co? – Wyobraź sobie, na przykład, że lecimy samolotem, a kapitan ogłasza jakąś techniczną awarię, której nie da się naprawić. No więc zanim się rozwalimy, będziemy mogli pocieszyć się przynajmniej tym, że po pierwsze umrzemy razem, a po drugie – David dzięki nam się wzbogaci. – Zgadzam się z tobą w dwustu procentach. Następnego dnia udali się do notariusza i spisali dwa identyczne testamenty: przekazywali w nich swoje dobra temu spośród nich, który będzie dłużej żył, lecz jeśli go zabraknie, spadek przypadnie Davidowi Grenierowi. Wieczorem otworzyli trzy butelki szampana, z kielichami w rękach wygłosili po kilka mów pod adresem nieobecnego chłopca, który niczego nie podejrzewał, po czym kochali się do rana. Co roku przed Dniem Matki David przychodził do sklepu po biżuterię. Stawał się mężczyzną, nie tracąc nic z zapału i świeżości dziecka. To sprawiało, że był nie tylko zachwycający, ale i wzruszający. Co roku David spotykał się więc z parą sprzedawców, których, jak przypuszczał, nie widział od czasu ostatniej wizyty. Nie wiedział, że go szpiegowali. Żadne publiczne pojawienie się Davida: zakończenie roku szkolnego, zawody sportowe czy szkolna akademia, nie umknęło uwagi Jeana i

Laurenta, którzy stapiali się z publicznością w taki sposób, że ani David, ani Geneviève nigdy ich nie zauważyli. Zabraniali sobie angażować się bardziej. Ich przywiązanie do Davida i Geneviève powinno pozostać tajemnicą tak jak ślub na tyłach katedry Świętej Guduli trzydzieści pięć lat wcześniej. Oczywiście raz, gdy David zainteresował się sztuką dramatyczną, Laurent zaproponował mu wycieczkę za kulisy teatru; innym razem Jean zasugerował chłopcu, aby poszedł obejrzeć jakieś arcydzieło sztuki filmowej, które puszczali w pobliskim kinie. Na szczęście każdy z nich czuwał zawsze nad tym drugim i interweniował, gdy należało: nie było mowy o tym, by nawiązać z Davidem jakąś głębszą więź, koleżeńską lub przyjacielską! Tropili go, owszem, lecz uważali, że sami powinni trzymać się na uboczu. W wieku osiemnastu lat Davidowi udało się kupić okazyjnie motocykl. Kochankowie drżeli w obawie, że może mieć wypadek. Wieczorami przejeżdżali ulicą des Renards, gdzie mieszkali państwo Grenierowie, sprawdzając, czy motocykl jest cały i czy stoi przypięty do ławki niedaleko wejścia do budynku. Gdy tylko dostrzegali niebieską bryłę pojazdu, wzdychali z ulgą. To, czego nie mogli przewidzieć, wydarzyło się w pewien listopadowy wtorek. Otworzywszy dziennik, z kroniki wypadków dowiedzieli się, że w szemranych okolicach Gare du Midi wybuchła bijatyka, w której dwie osoby zostały ranne, a jedna zginęła. Ofiarą śmiertelną był licealista na motorze, który z całą sprawą nie miał nic wspólnego. Jean i Laurent zbledli: czyżby David? Ponieważ w artykule nie podano żadnych nazwisk, natychmiast rzucili się do samochodu. Oczywiście, jadąc do Marolles, kpili sobie ze swojej paniki; dodawali sobie otuchy, powtarzając, że przecież dziesiątki, a nawet setki młodych ludzi jeżdżą na motorach. Była to jednak udawana beztroska, gdyż czuli zupełnie co innego: straszne, przygnębiające przeczucie mówiło im, że Davidowi przydarzyło się nieszczęście. Mieli rację. Gdy dotarli do domu, w którym mieszkał, nie tylko nie było tam motocykla, lecz w dodatku sąsiedzi układali kwiaty wzdłuż ściany kamienicy. David zginął, bo wpadł w poślizg, próbując ominąć pijanych, bijących się ludzi. W kościołach czy na pogrzebach rzadko widuje się tyle szczerego smutku. David był ubóstwiany. Ci, którzy go spotkali – bez względu na wiek, bez względu na płeć – byli nim zauroczeni, jakby rzucił na nich czar, i nie mogli się pogodzić z jego śmiercią. Johnny, Minnie, Claudia – jego rodzeństwo – największym wysiłkiem woli nie popadali w rozpacz. Byli wycieńczeni, mieli przekrwione oczy, zmienione rysy twarzy i najchętniej po prostu oddaliby się swojemu nieszczęściu; czuli się zgwałceni tym, że muszą przeżywać je publicznie. Na szczęście ich wyrozumiali małżonkowie zajmowali się dziećmi – bratankami i siostrzeńcami Davida, także załamanymi tym, że stracili swojego młodego wujka – i witali zaproszonych na pogrzeb. Za to Geneviève nie płakała. Utkwiła wzrok gdzieś ponad głowami ludzi, sztywna i blada, niczym marmurowa statua. Wydawało się, że wszystko w niej jest martwe. Nie zdradzała żadnych emocji, nie patrzyła na nikogo, stała tylko z zaciśniętymi ustami, a na kondolencje odpowiadała mechanicznie, jakby zamiast niej robił to automat. Obok fisharmonii, na końcu rzędu ławek, skulony na swoim wózku siedział Eddy. Z jego pozbawionej wyrazu twarzy nic nie można było wyczytać. Opłakiwał odejście symbolicznego syna, którego ojcem nigdy nie był, a może cieszył się z jego śmierci? Jego myśl skuliła się, zaszyła głęboko w kalekim ciele. Jean i Laurent, o ile podczas mszy zachowali godną postawę, o tyle zupełnie rozkleili się w chwili, gdy podniesiono trumnę. Pomyśleć, że David, ich David, piękny, młody David, leżał nieruchomo w drewnianej skrzyni, którą nieśli przez kościół jego koledzy... Kochankowie zerwali się z krzeseł, które

opadły w tył na podłogę, i co sił w nogach rzucili się do ucieczki. Pokonali schody kościoła przed całym konduktem pogrzebowym, wskoczyli do samochodu, po czym schronili się w domu za zamkniętymi okiennicami, gdzie wreszcie mogli dać upust swojej rozpaczy. Dwaj panowie się zmienili. Do tej pory los ich oszczędzał, lecz to bulwersujące wydarzenie – śmierć Davida – osłabiło ich czujność. Nie próbowali już zapanować nad pojawiającymi się coraz częściej zmarszczkami, siwiejącymi włosami ani melancholią. Okrutnie się postarzeli. Z ich egzystencji uleciał sens. Po przekroczeniu sześćdziesiątki Laurent przeszedł na emeryturę, bo praca przestała go pasjonować. Jak to się często dzieje, porzucenie aktywności zawodowej okazało się dla niego zgubne. Najpierw skarżył się, że źle się czuje, później narzekał na bóle: w końcu badanie wykazało stwardnienie rozsiane, chorobę, która ma pewną nieznośną cechę: trudno przewidzieć jej rozwój. Laurent, choć dostał już wyrok, nie wiedział, czy został mu rok, czy dwadzieścia lat życia. Na początku swojej udręki odwiedzał Jeana w sklepie, zmuszał się, by mu pomagać. W końcu jednak ból go unieruchomił. Najpierw podłączano go do różnych aparatów. Później dostał wózek inwalidzki. Gdy dostarczono wózek na aleję Lepoutre, Laurent zawołał zgryźliwie: – No widzisz, Jeanie, zastanawiałeś się kiedyś, jak zachowałbyś się wystawiony na tak ciężką próbę? Będziesz mógł to sprawdzić... Jean podszedł do Laurenta i położył mu palec na ustach. – To ciężka próba dla ciebie, nie dla mnie. Nie zmuszam się do tego, by się tobą zająć, nie poświęcam się, kocham cię. Jednak Laurent, który nie mógł znieść ani swojej ułomności, ani swojego odbicia w oczach innych, stał się agresywny, szukał zwady z przyjaciółmi, którzy go odwiedzali, doprowadzał do tego, że powstawała wokół niego pustka, a później, jak niesprawiedliwe dziecko, nagle zbite z tropu, rozpaczał z tego powodu. Kąsać, ranić, zabijać słowami – to jeszcze było w jego mocy, to jeszcze mu pozostało z męskości. Jedyne, co się w nim umacniało, to gniew. Jean zaczął wtedy rozważać zakup domku wiejskiego w Prowansji, który zapewniłby im otoczenie przyrody, słońce, oddalenie od ludzi... Może spokój? Wynegocjował więc osiemnastowieczną rezydencję z pozłacanego kamienia, w sklepie w Brukseli zatrudnił zarządcę i wyjechał do Francji, aby tam spędzić resztę życia z Laurentem. Kiedy Laurent odszedł, w Wigilię Bożego Narodzenia, Jean chciał się zabić. Potem, przy blasku lampek migoczących na drzewku, tam, gdzie leżały prezenty, które nigdy nie zostaną otwarte, zrobił listę osób, które musiał powiadomić o śmierci Laurenta, działań, które musiał podjąć; zaplanował pogrzeb, którego przygotowanie musiał zlecić, oraz przemyślał, jak uporządkować ich wspólne sprawy... Nie byłoby dobrze zgasnąć, obarczając tymi niewdzięcznymi zadaniami jakieś anonimowe osoby! Przez poszanowanie dla tych nieznajomych odłożył samobójstwo. Wrócił do Brukseli z ciałem Laurenta, wykupił dwie kwatery na cmentarzu Ixelles, dopilnował organizacji krótkiej ceremonii. Udał się do notariusza, a urzędnik – jego stary znajomy – zmusił go do przeczytania dokumentu, którego tekstu wolałby nigdy nie poznać: dziedziczył po Laurencie. Przy okazji tego spotkania prawnik doradził mu, by spisał nowy testament, bo obecny stracił moc: na spadkobierców wyznaczał dwóch zmarłych, Laurenta i Davida. Jean zastanawiał się. Przez ostatnie lata, w czasie których ukrywał agonię Laurenta, odizolował się od przyjaciół, kolegów, dawnych klientów, dalszej rodziny. Nikt mu nie współczuł w jego udręce. Kto był mu życzliwy? Komu okazać serce?

Miał wiele pomysłów, wszystkie do przyjęcia, ale żaden trafiony. Rozmyślania go wycieńczyły i już zamierzał prosić notariusza o listę instytucji charytatywnych, gdy w myślach zobaczył taki obraz: Geneviève przy wyjściu ze szpitala pcha wózek inwalidzki z siedzącym na nim sparaliżowanym Eddym. Tak, ona zrozumiałaby, co przeżył Jean! Ona czuła to samo! Czyż nie poświęciła ogromu czasu kalece, czyż nie straciła najdroższych sobie istot, swojego Giuseppe, który wyjechał do Włoch, a przede wszystkim swojego Davida? Swojego Davida? Ich Davida... Laurent tak go kochał... Wybuchnął śmiechem. Notariusz pomyślał, że Jean źle się poczuł. – Coś nie tak, panie Daemens? – Wszystko w najlepszym porządku. Skoro dla Laurenta David był symbolicznym dzieckiem Jeana, czy Jean powinien uznać Geneviève za matkę swojego syna? – Niech pan sobie wyobrazi, że kiedyś się tak jakby ożeniłem. To tej kobiecie zostawię wszystko. Jean podyktował więc notariuszowi testament, na mocy którego Geneviève Grenier z domu Piastre, która wyszła za mąż trzynastego kwietnia w katedrze Świętej Guduli, została jego jedyną spadkobierczynią. Następnie postanowił pozwolić sobie odejść. Niestety, przy życiu trzymało go dobre zdrowie. Nic nie mógł na to poradzić. Smutek, nuda i wstręt wystarczały, by jego życie zgniło, lecz nie, by się skończyło. Z nudów czytał powieści klasyczne, zazdroszcząc bohaterom z dawnych czasów, którzy umierali ze smutku... Księżna de Clèves skutecznie usychała z tęsknoty, bohaterki Balzaka też... A on nie. Kobiety – zauważył. Czy one przeżywały smutek bardziej? Czy to płeć nie pozwalała mu umrzeć z miłości? Po pięciu latach błądzenia w końcu przykuła go do łóżka ciężka grypa. Równie zdeterminowany, co przezorny, zadbał o to, by nie wezwać doktora, zanim nie będzie za późno. Gdy już się domyślał, że jego koniec nadchodzi, zamknął oczy, myśląc o Laurencie. A ponieważ gdzieś w głębi tliła się w nim dziecinna katolicka wiara, której życie nie zdołało zniszczyć, pragnął, aby okazało się prawdą to, czego nauczono go dawno temu: że znów spotka człowieka, którego uwielbiał... Zgasł, ufny, z uśmiechem na ustach. * Z balkonu swojej kamienicy Geneviève przyglądała się alejkom wysypanym różowym piaskiem, trawnikom rozciągającym się wokół ślicznej alei, gdzie szklane kule latarń ulicznych mieszały się z owocami kasztanowców. Mieszkańcy w lnianych garniturach wyprowadzali na spacer swoje psy. Zwierzęta zaś, przedstawiciele rzadkich ras, o czystym rodowodzie, defilowały bezceremonialnie, równie szykowne jak ich państwo. Geneviève właśnie rozgościła się przy alei Lepoutre 22. „Rozgościła się” – czy to właściwe słowo, skoro w tym domu stało dziesięć razy więcej mebli niż tych, które przywiozła ciężarówka z Marolles? Zaraz miały przyjść jej dzieci... A ona wciąż nie zgłębiła tajemnicy swojego dobroczyńcy. Jean spalił dokumenty, listy i albumy ze zdjęciami, które mogły zdradzać historię jego życia. Z plotek nie dowiedziała się zbyt wiele, bo budynek nie miał już stróża, a o porządek dbała od dziesięciu lat turecka firma, której pracownicy szybko się zmieniali; poza tym dawni sąsiedzi Jeana się wyprowadzili, a nowi lokatorzy wiedzieli tylko, że w mieszkaniu rezydował samotny staruszek. Z informacji, które zgromadziła, wyłaniała się odpychająca historia, bez ładu i składu. Niektórzy twierdzili, że Jean był mizantropem. Inni, że miał sekretny romans z zamężną kobietą. A jeszcze inni – ta wersja była najbardziej absurdalna – że był homoseksualistą i miał przyjaciela, tego samego, na którego ślad wpadła na

cmentarzu. Ludzie bywają tacy złośliwi... Takiego mężczyzny, jakiego widziała na zdjęciach, tak bardzo męskiego, nie wyobrażała sobie w ramionach innego mężczyzny... Zadźwięczał dzwonek. Dzieci przyjechały. Trzeba będzie jakoś się przed nimi wytłumaczyć. Pierwsza weszła Minnie, uścisnęła matkę i bez zwłoki zaczęła z podziwem oglądać mieszkanie. Pięć minut później pojawili się Johnny i Claudia i chociaż zadali sobie trud, aby na wstępie zamienić z matką kilka zdań, oni także od razu ruszyli eksplorować mieszkanie. – Przygotowałam herbatę i zamówiłam ciasto – oświadczyła Geneviève. Mówiąc „zamówiłam ciasto”, dostrzegła u dzieci pewne napięcie. Ten szczegół pokazał jej, że zaczęła się zachowywać jak kobieta bogata. Gdy usiedli już wokół stołu, wszyscy popatrzyli na nią z identycznym pytaniem w oczach. – Tak, nie będę tego przed wami ukrywać, moi kochani: odziedziczyłam dużo. I wyliczyła swoimi oszołomionym dzieciom wszystkie dobra ruchome i nieruchome, które od tej pory posiadała. Chciała w ten sposób dać świadectwo swojej uczciwości, pokazać dzieciom, że podzielenie się z nimi wszystkimi informacjami nie jest dla niej problemem. W rzeczywistości przygotowywała sobie teren pod dalsze rewelacje. Wszyscy troje nie mogli wyjść ze zdumienia. Pokroiła ciasto z malinami, specjalność dzielnicy, podała herbatę. Miała nadzieję, że zyska w ten sposób jeszcze kilka minut spokoju, lecz Minnie zawołała: – A dlaczego? – Dlaczego co? – z trudem zapytała Geneviève. – Dlaczego ten pan zostawił ci to wszystko? Przyjrzała się twarzom swoich dzieci. Patrząc na nie, dostrzegła odpowiedź, jaką nosili w sobie. Pewnie, że – tak jak wszyscy, z którymi poruszała ten temat – przypuszczali, że była kochanką Jeana Daemensa. To jedyna wersja, która przekonywała rozmówców. Musiałaby z nimi walczyć, usprawiedliwiać się, próbować przekonać ich do czegoś, co niepojęte, do czystej tajemnicy. Usiadła głębiej w wysokim krześle, odsuwając od siebie filiżankę. – Och, nie będę was okłamywać, moje dzieci. Wpatrywali się w nią z otwartymi ustami, podpowiadając jej słowa. Nie do końca rozumiejąc, co się z nią dzieje, usłyszała, jak mówi: – Jean Daemens był moim kochankiem. Tak, Jean Daemens był człowiekiem, którego najbardziej kochałam. Zszokowana, powiedziała tylko in petto: „Wybacz mi, Giuseppe”. Czekali na ciąg dalszy, kontynuowała więc: – Bardzo się kochaliśmy. Dwadzieścia pięć lat temu miałam zamiar wam o tym powiedzieć, przedstawić go wam, oznajmić, że Eddy i ja się rozstajemy, a potem... wasz ojciec zachorował. Nie miałam serca odejść, postanowiłam się nim zająć... Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, głos jej drżał. Wzruszała się, opowiadając tę bajkę. Czy dlatego, że pod tym kłamstwem kryło się tyle prawdy? Minnie, pełna zrozumienia, położyła rękę na dłoni mamy i zapytała tonem łagodnym, lecz pełnym smutku: – Mamo, dlaczego nie powiedziałaś nam nic po śmierci taty? – Jean tego nie chciał. – Dlaczego? – Za bardzo cierpiał. – Dlatego, że cię stracił? – Nie tylko. Geneviève wiedziała, że stąpa po grząskim gruncie: wiedziała, co powie, i ledwo mogła w to