uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 855 647
  • Obserwuję812
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 099 225

Gabriel Garcia Marquez - Rzecz o mych smutnych dziwkach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :410.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Gabriel Garcia Marquez - Rzecz o mych smutnych dziwkach.pdf

uzavrano EBooki G Gabriel Garcia Marquez
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 54 stron)

1 Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach przełożył Carlos Marrodan Casas Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

2 Tłumacz się tłumaczy Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wyniku prawniczych ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu przestępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cenzurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być donosicielem). Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać. Carlos Marrodan Casas

3 Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu. Śpiące piękności, Yasunari Kawabata (przełożył Mikołaj Melanowicz) 1 W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów: - Dziś chcę. Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny. Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli

4 przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w którym znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera. Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stronie parku San Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowadzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą inter- pretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką. Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym półmroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko - jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą. Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w przestrzeni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam

5 w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszystkie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpałem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w domu. Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci. Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją starości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zbagatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził. - W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek. Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z bie- giem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upo- dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.

6 Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyślałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę. Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakładałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniadanie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczyłem się rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół popłoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył. Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu, kiedy sierpniowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przybija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające przypomnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i układzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga.

7 Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę oczekiwania. Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecznych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmiany tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czystość światła. Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna. Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spódnicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie drżenie przeszyło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upokorzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która

8 uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba: Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydrukować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym byłem depeszowcem i krytykiem muzycznym. Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróżnieniem zacząłem udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczycielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były. Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy. I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy

9 zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy jak gdyby nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie dopiero pośród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere. Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięknych, wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jestem członkiem założycielem, od czasu do czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę. Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wyjazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu porannego wydania. W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że dzień moich urodzin wypada w okresie największych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha, w

10 nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy drugiej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabarcas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powiedziała. Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powiedziała, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robiących zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu Czarnej Eufemii. Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem arkadią lokalnych władz, od gubernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapówkarzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatralnie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbijanie ceny: tym większej, im surowszy paragraf. Początkową sprzeczność interesów załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce. Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana utrudniająca oddychanie. Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z nakrochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i zegarek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal. Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z

11 ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu moich urodzin noc. Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni stojący w grupkach, pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dyskusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewami przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca. Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polujących na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego. Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie na Cmentarz Komunalny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba. Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów odbywały się piątkowe fety, tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego

12 absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów. - Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem, zobaczyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na horyzoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabudowa osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas. Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w gaszeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego biretu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter. Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i oczywistego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowała się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej, spróbowałem przypomnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć: Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości.

13 Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pałę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę: Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posmarowała ci bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez indiańskich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła: Och, mistrzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z Gayra i wykrwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu: Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór bromku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyraziłem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podniesienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube bawełniane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zielonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona na fety urzędników administracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła: Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy.

14 Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem. Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszedłem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak intensywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiadłem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w loki, a paznokcie u dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i zaniedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do cichego stąpania, o długich i wrażliwych jak u rąk palcach. Mimo działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej grubą warstwą pudru i dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą brwiami i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy kosmetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Na półeczce nad umywalką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej. Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nieprzerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opuszczeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z

15 obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy pianisty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz? Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego oddechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem wskazującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu. Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w muszli. Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie. Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień 29 sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne. Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem: Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następnie wyłączyłem na noc radio i światło. Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem. Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświadczałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były fortele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnością ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając, na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.

16 Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanalizacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światłu poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło pożegnałem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby nikogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci. Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której regały runą zresztą niebawem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Koniec końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki której zdołałem zrozumieć nastroje mojej matki wynaturzone przez gruźlicę. W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miłości. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników: obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akademii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; gramatykę don Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała jakaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej; nowatorski Diccionario ideologico don Julia Casaresa, szczególnie ze względu na antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z językiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny, którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom. Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką, wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędową kaligrafią swego

17 małżonka, notariusza i buchaltera przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i dokładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzięki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracownikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę. Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Palomares de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy, odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym również naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapewnić, że miałem rację. Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony swym brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednictwem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu- znaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy równolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekłości zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego,

18 rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami. Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dzielnicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających małżeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narzeczeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijańskiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wiszących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym drobiazgiem rękodzielno-odpustowym czy też bombonierką szwajcarskich czekoladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do dziesiątej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która ledwie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z owowczesnych powieści. Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością można było sobie wyobrazić, jaką niszczycielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka poddała temat dzieci, bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, podczas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju. Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne, a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecznie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu galisyjskiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to noc wielkiego bluźnierstwa, podczas której dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci.

19 Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z których wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż przed dziesiątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających. Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach. Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój cotygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzyskiego af rontu. Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu. Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żarłocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skierowany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się

20 zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach drukowany był nawet na pierwszej stronie. Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą odpowiadam: przez kurwy nie miałem czasu się ożenić. Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecydowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok posterunków wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damiana powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem dziewicą, dzięki Bogu. Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawiała wazony z czerwonymi różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył pan stolat. Czując absmak po tym wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godziny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając wszakże. Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie walał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzymane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennikarzy z radia i z innych dzienników wychodzących w naszym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberalnego „El Heraldo” i z

21 sensacyjnej popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno--społeczne materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali więzy przyjaźni, podczas gdy wojny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jeronimo Ortega, którego przezywaliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I siedział tak długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy jako nasz chodzący wyrzut sumienia. Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami, które po raz pierwszy postawiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpowiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor naczelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański felieton? To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uroczystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmiany go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłego wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpowiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się dowiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzymierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na

22 już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I pocałunkiem wymalowała mi swoje usta na policzku. Fotografowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powiedziałem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdarowując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typografowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z odbitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu. Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wykonaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym czasie książki. Rozpakowywałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przyszywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo. Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nieśpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności, zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od trzynastego roku życia.

23 O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięknie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodobnych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się mętnie w opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon: Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przekonana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam oczywiście prezencik dla ciebie. Zaskoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałosnym stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem. Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punktualnie. Huk prac

24 remontowych zdawał się nie do wytrzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i idealnym, ale nie naszym. Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrzawszy mnie w drzwiach swego gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicznej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na stojąco. Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbiwszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała. To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wykonanego w trakcie uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie zawiązanym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo. Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się fotografii i uśmiechnął się. Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidywalnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdziwienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze

25 względu na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu odpowiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomity i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w jego mniemaniu pozbawione sensu jest zakończenie go decyzją, która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt przeczytał felieton już po złamaniu strony redakcyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał najmniejszego zamiaru akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą wymówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat. W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowiadać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o błyszczącej i różowawej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocierało się już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklinowym koszyku z certyfikatem rodowodowym i poradnikiem obsługi, takim jak instrukcja składanego roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechodniów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić czegoś równie przygnębiającego jako symptomu mojej starości. Był to czteroosobowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i