Carlos Marrodan Casas
Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej
dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.
Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)
1
W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie
szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy
Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz
specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie
uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa
i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią
czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza
ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od
dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak prze-brzmiał pierwszy
sygnał w słuchawce, natychmiast roz-poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych
wstępów:
- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz
gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko
po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast
jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie
zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja,
że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co
chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo
dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że
mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą
po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to
odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza,
odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden
mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie
przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym
robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da,
podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to
bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.
Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, ja-
ki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie
dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem
odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzi-
siejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli
przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki na-
prawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę
swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu
do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta
10
rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą większość
śmiertelników śmierć już daw-no zabiera.
Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San Nicolas, w domu,
gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie
również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem
moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w
dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji
publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów
prowa-dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro,
ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy,
znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpię-
kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedy-kolwiek żyła w tym
mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją matką.
Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi
sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą
florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy-
chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja
matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi ku-
zynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San
Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba,
a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy
widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej es-
tuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest
11
słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc
wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym pół-
mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do
dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio
do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było
potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza
książkami i pianolą.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też
nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El
Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekon-
struowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyła-
pywanych przez nas wiadomości krążących w przestrze-
ni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzy-
muję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym
wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic
jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hisz-
pańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton,
pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic
za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które
łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas
znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisa-
niem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak
mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi
nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc
podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość
tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczyta-
12
łem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie
niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z
któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej
rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin
obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie
napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”.
Wszyst-kie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek
radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło
i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli
deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej
miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócien-ny chałat,
używany przeze mnie w domu.
Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakże-
by inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy
mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z któ-
rej spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki
mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem ma-
ły, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się
w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz-
ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym
przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do
szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te
kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szo-
ruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę
13
zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne
poczucie wstydliwości i czys-tości niż poczucie śmierci.
Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie
będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją
sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już
człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy
ukoń-czyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na
utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zba-gatelizował problem: to naturalny
ból w pańskim wieku, stwierdził.
- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienatu-ralną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas
po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie
zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się
codziennie z odmiennym bólem, który z bie-giem lat zmieniał natężenie i
charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć
już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie
zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny
jest upo-dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.
Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyś-
lałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak
do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej
14
do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany
następują tak wolno, iż właściwie nie-dostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie
własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni,
spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę.
Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyob-rażenie o starości, kiedy
zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały
dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem
w nich pod prysznic, lub nakła-dałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do
patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo
zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczy-łem się rozpoznawać ogarniający
moich przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie
zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjono-wał w zeszłym tygodniu. W
owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała
spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy
przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska.
Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wie-kiem, moje możliwości zależały
bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą,
świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z
osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie
szukają pomocy u leka-rza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15
jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za
coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec
błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą.
Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój
ukrył.
Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu,
kiedy sierpniowe słońce wy-buchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek
rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego
kanału. Pomyślałem: Oto przy-bija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem
się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy
wywołałem to zniechęcające przypo-mnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do
Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu
dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne
lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki
poważnej we własnym wyborze i ukła-dzie, ale pożądanie, które odczułem owego
dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga. Po tej
rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano
słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na
piersiach zmorę oczekiwania.
Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno
obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej
w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pe-
16
danta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono
martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii koń-czącego
wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecz-nych wojen domowych. Wraz z pokojem
nadeszły zmia-ny tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet
zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później
miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście
najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-jezdnych, ze względu na
miłe usposobienie mieszkań-ców i czystość światła.
Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza
branży przekonałem siłą argumen-tów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie
pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek
zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis
okoliczności i specy-fiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem
pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem
prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczyna-ło mi odmawiać posłuszeństwa, więc
stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje
zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem
trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z
jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem
sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.
17
Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z
wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem.
Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i
chodziła po domu boso, by nie przeszka-dzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem
Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją
pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej
smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód-
nicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę
pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie
drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upoko-rzeniem
jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te
najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej
pensję, która uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesią-cu usługę,
zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa
łóżkowa buchal-teria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nę-dzy mojego
rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:
Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za
to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki,
stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz,
czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena
de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki
swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmar-
nowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia,
18
kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do
redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydru-
kować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z
hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona
paroma, na-der życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy
dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu
następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy
felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i
krytykiem muzycznym.
Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem udzielać
lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym
nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani
nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do
szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co
mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drew-nianą linijką, ażeby
przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz,
mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką
dawno temu były- Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem,
że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.
I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczy-
niwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie po-
między jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu
19
przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z prze-strzeni gwiezdnej. O
jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe
życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygo-dniu, tak często
zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku.
Po zje-dzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił
i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla
przyjem-ności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawo-dowej, a to
dzięki niepohamowanemu gadulstwu wiel-kich baronów polityki, którzy jak gdyby
nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc
w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również
opinia publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje
nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która
znajdywała zaspokojenie dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen.
Miałem to szczę-ście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że
dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż
szczere.
Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy
mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To
znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze
pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu
minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do
roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stro-
niczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie
20
istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięk-nych, wernisaży w Centrum
Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od czasu do czasu wy-
słuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo
obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze
Apol-lo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym
powodzeniem mogło zasko-czyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc
będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie
nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na
kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą,
która przelała czarę. Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy
na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i
jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento
Montiel na inaugurację jego nowego bur-delu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego
życia domo-wego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy
Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym
posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu
porannego wydania.
W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zo-
stałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na
lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy
Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu
21
cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte
okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wraże-nie,
że dzień moich urodzin wypada w okresie najwięk-szych upałów, i nawet nauczyłem
się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej
spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę
solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W
moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój,
suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy
dru-giej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawi-łem pod żałosny
lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę
później obu-dził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas
przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powie-działa. Znalazłam ci
turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest
jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę
bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o
ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia?
Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój
narybek spośród nieletnich robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała
je ini-cjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od
niej, by żyć gorszym życiem utytułowa-nych kurew w historycznym burdelu Czarnej
Eufemii.
22
Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem
arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym
łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego
ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-ności, by naginać prawo do swego widzimisię.
A teatral-nie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbija-nie ceny: tym
większej, im surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy
polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej
w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce, które zapłacę z
góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu
młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm
matce.
Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu ser-ce zalewała mi kwaśna piana
utrudniająca oddychanie.
Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale
bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet
Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały
jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od-
czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy
niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się
potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności:
w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z na-
krochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chiń-
skiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i ze-
garek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do
butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety
23
spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.
Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny,
skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała
moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczęd-nościami wyjąłem dwa
pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć
zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście
pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne
felietony. Ukryłem je w niewi-docznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą
kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony paniki
i z pierwszym uderze-niem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i
mokry cały ze strachu wyszedłem w promienie-jącą w przededniu moich urodzin noc.
Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni sto-jący w grupkach, pośród
zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w
dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewa-mi przy bulwarze
wykonywała melancholijnego walca.
Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polują-
cych na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak za-
wsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co
zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata,
dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc
obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem
się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie
24
siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie
ubranego.
Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosi-łem szofera, żeby zawiózł
mnie na Cmentarz Komunal-ny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości
udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecz-nym i powiedział: Niech
mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle
życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie
miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują
swoich zmar-łych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował na-leżności,
szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo
lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podzięko-wać,
przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby
taksówkarze z alei Kolumba.
Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie mia-
ła już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same
szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same
domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z suro-
wych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach
wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spo-
kój. W większości domów odbywały się piątkowe fety,
tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za
pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która
najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć
przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie
o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu
25
tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego
Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów.
- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego
bzykanka.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą
uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem,
zoba-czyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na hory-zoncie i
niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na
szczęście trwa-ło to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabu-dowa
osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy
Cabarcas.
Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzel-
mamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych
gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść
do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu
zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w ga-
szeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła
jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie,
iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów
pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała
sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po
mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia,
dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego bire-
tu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał
matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały
jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki
26
nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter.
Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły
sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i
oczywi-stego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował
do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowa-ła się klientem, gdy cichutko wszedłem na
paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla
zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą
kolej, spróbowałem przypo-mnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwanko-
wało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w
myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się zatrważająco
wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć:
Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję,
odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego
konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez
złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pa-łę
galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna
zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła
diagnozę:
Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg
stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło,
nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa
zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po
chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą
27
o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posma-rowała ci bolące miejsce,
o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem.
Odpar-łem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez indiań-skich smarowideł.
Miast się speszyć, zakpiła: Och, mist-rzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do
sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna,
ale ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z
Gayra i wy-krwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła
Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do
tematu:
Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki
boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie
jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się
mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie
kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór brom-
ku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyrazi-
łem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia
nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podnie-
sienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz
danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne:
wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się
stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej
zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać
na spuchniętych nogach, opatulonych w grube baweł-
niane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować
sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zie-
lonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata
28
przeznaczona na fety urzędników administracji publicz-nej, pokryta dachem z
palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka
rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się
las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć
sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym
pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała
o złych mi-łościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:
Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to
napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek,
przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile
dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co
mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, odparła
z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie
sam na sam ze strachem.
Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszed-
łem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą
i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką
ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi,
a padające na nią bezpośrednio światło było tak inten-
sywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiad-
łem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu
wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie
ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upięk-
szającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego
29
meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w lo-ki, a paznokcie u dłoni i nóg
pokryto lakierem natural-nym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i za-
niedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od
chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię,
która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże
stopy, w sam raz do cichego stąpania, o długich i wraż-liwych jak u rąk palcach.
Mimo działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero
narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy
wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej gru-bą warstwą pudru i dwiema
tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą
brwia-mi i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększają-co jakąś mazią
czekoladową. Ale żadne gałgany czy ko-smetyki nie były w stanie przesłonić jej
przymiotów najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust.
Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi
rutynowymi po-trzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej
ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w
motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała
straganowa bransoletka i drobniutki łańcu-szek z medalikiem Matki Boskiej. Na
półeczce nad umy-walką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami.
Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś
biedniejszego od niej. ----------------------------------- 30 -----------------
------------------
Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby
nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli
klozetowej na siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby
nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym
i nie-przerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek,
spuściłem wodę. Przed opusz-czeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym
nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co
ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy
piani-sty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie
kochasz?
Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już
wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal
po calu. Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona
wzdrygnęła się w sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy,
odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego od-dechu. Ścisnąłem
jej nos między kciukiem i palcem wska-zującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i
nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie,
spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi opar-ła się, napinając uda.
Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóż-ka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła
się nieco. Po-czułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie
spoczynku przebudziło się z długiego letargu.
31
Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie wes-tchnąłem. Delgadino. Jęknęła
posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w
musz-li. Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie,
jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło
to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny
jak nóżki w galarecie.
Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwo-ny o północy i zaczął się dzień
29 sierpnia, dzień męczeń-stwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał
wnie-bogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań,
może mu się przyda, a i za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane
łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma
nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.
Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:
Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie wyłączyłem na
noc radio i światło.
Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.
Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej
pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu
wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem
dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu,
ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświad-
czałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były for-
tele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie
narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnoś-
cią ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając,
32
na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że
jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu
ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.
Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć
się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie
zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy
pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości
spłynęły rurami kanali-zacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sy-
pialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światiu
poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech
Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy
sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w
czoło pożegna-łem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był
niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby ni-kogo nie napotkać. W prażącym
słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać
minutę po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.
Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bib-liotece mych rodziców, której
regały runą zresztą nieba-wem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Ko-
niec końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozo-stało do zrobienia w
życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na
dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don Benita Pe-reza Galdosa i na
Czarodziejskiej górze, dzięki której zdoła-łem zrozumieć nastroje mojej matki
wynaturzone przez gruźlicę.
W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego
stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu
w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego
dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie
muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą
pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miło-
ści. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników:
obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akade-
mii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego
35
alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; grama-tykę don Andresa Bello,
na wypadek gdyby zaistniała ja-kaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej;
nowa-torski Diccionario ideológico don Julia Casaresa, szczegól-nie ze względu
na antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by
mieć styczność z języ-kiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik
łaciny, którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie
moim dwóm pierwszym językom.
Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików
papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego
niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który
przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam
zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką,
wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzor-
ców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina
de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędo-
wą kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera
przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu
w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie,
by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i do-
kładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem
się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem
więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie
- stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzię-
ki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracow-
nikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią,
korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłą-
czam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam
cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę.
Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie
liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w prze-
szłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przy-
chodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia,
pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej
nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się
ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej
trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej
imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta
z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci,
ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że
ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego
upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Paloma-
res de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem
całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy,
odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała
plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na
intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem
uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić
z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdzię-
kiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój
zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga
nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarań-
czowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym rów-
nież naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarst-
ku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że
kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się
37
zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapew-nić, że miałem rację.
Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony
swym brakiem taktu, posta-nawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena
Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednic-twem wspólnych
koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-znaczne liściki z brutalnymi groźbami,
podczas gdy rów-nolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miło-ści do
siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się
oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i
bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie
do takiego stanu, że z wściekło-ści zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że
nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie wywierała,
był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą
lepszą zielonooką kurew-kę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej
Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o
jej rękę, zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.
Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dziel-
nicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie
komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste
rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających mał-
żeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narze-
czeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijań-
skiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wi-
38
szących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej
wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym drobiazgiem rękodzielno-od-
pustowym czy też bombonierką szwajcarskich czeko-ladek, i rozmawialiśmy pół
szyfrem, pół serio do dziesią-tej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która
led-wie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z
owowczesnych powieści.
Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając
z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z
łatwością można było sobie wyobrazić, jaką niszczy-cielską siłę okaże w
półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka
podda-ła temat dzieci, bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z
wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej
szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, pod-czas gdy
ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla
dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego
dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem
do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju.
Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano
w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją
cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne,
a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecz-
nie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście
39
moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we
właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak
drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na
pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed
ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i
wyłącznie pewnemu księdzu galisyj-skiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie
lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe
wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to
noc wielkiego bluź-nierstwa, podczas której dwadzieścia dwie oblubienice
przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci.
Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę
nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po
kwadran-sie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem co-raz bardziej
napawających mnie strachem uderzeń, z któ-rych wybiciem powinienem już być w
kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nie-
przewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie
oddychałem. Tuż przed dzie-siątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się
pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających.
Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej
zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach.
Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie
o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze
świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyje-chała z kraju
tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż
i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów
musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój
co-tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzy-skiego af rontu. Nie z
tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z
przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął
miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy
człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy
żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc
w nich mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja
utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór
odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat,
ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka.
Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do
nowych ten-dencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to
wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.
Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc
się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo
41
nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że miałem
rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żar-
łocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadzie-jach wiązanych z
przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest
taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój
niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości,
i pojęli wówczas, że skiero-wany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych,
którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w
specjalnych okolicznościach dru-kowany był nawet na pierwszej stronie.
Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą od-powiadam: przez kurwy nie
miałem czasu się ożenić.
Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to
usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych
urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecy-
dowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się
dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok poste-
runków wojskowych rozstawionych wokół parkowego
ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach
podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przy-
prawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła
to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć
pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damia-
na powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać
to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapy-
tał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk
w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając
mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła:
dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego
jakoś honorowo, stwierdziłem: Była-by z nas całkiem niezła parka. I po co mi pan
to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę.
A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż
jestem dziewicą, dzięki Bogu.
Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawia-ła wazony z czerwonymi różami,
a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył pan stolat. Czując absmak po
tym wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć po-rzucony poprzedniego dnia
felieton. I nie odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie
godzi-ny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale
bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na
mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim
właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając
wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji
gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały per-
sonel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek
był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie wa-
lał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzy-
mane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające
na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych
43
opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do
pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennika-rzy z
radia i z innych dzienników wychodzących w na-szym mieście: z konserwatywnej „La
Prensa”, z liberal-nego „El Heraldo” i z sensacyjnej popołudniówki „El
Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno--społeczne materiałami w
tonacji odcinkowych roman-sideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie
było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali
więzy przyjaźni, podczas gdy woj-ny prasowe wywoływali i prowadzili
marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor,
don Jerónimo Ortega, którego przezy-waliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt,
bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym
ołówkiem konserwatywnego satrapy. I sie-dział tak długo, dopóki nie nabrał
całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej
literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki,
a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem
czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek
ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie
podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszech-nie stosowaną
zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go
zaakceptowaliśmy ja-ko nasz chodzący wyrzut sumienia.
44
Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcio-ma zapalonymi świeczkami,
które po raz pierwszy posta-wiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat.
Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej
przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione
współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy
anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc
narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż
wygłosić w odpo-wiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor na-czelny,
którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na bezlitosną
ziemię. A teraz, nasz szanow-ny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański felieton?
To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki
felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak
głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uro-
czystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmia-
ny go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany
uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłe-
go wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpo-
wiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem
się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba
było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaś-
nym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się do-
wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt-
ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to
słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to
możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli,
45
pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z
sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan
jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym
mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na
darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała
mi swoje usta na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany,
oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem,
to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą
braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z
rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w nocy rozpakowywałem
prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdaro-wując
mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z
poprzednich urodzin. Typo-grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania
kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi
symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków
z od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili
gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości są
prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już
złomem wycofanym z ruchu.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę
z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy-
46
konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym
czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas
z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic,
odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją
stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyźnie takiej
wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę
wywodziłem, że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy-
szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka.
Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała
naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie
zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.
Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet
gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje,
jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie-
śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale
do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To
wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to
można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew-
czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka
konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co
ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie
stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po
prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie
nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi
przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności,
47
zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od trzynastego roku
życia.
O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda i
Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięk-nie
wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Fran-cka, a w przerwie musiałem
wysłuchać nieprawdopodob-nych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki
muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom.
Tak się zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której
nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród
miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił
dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się męt-nie w
opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu
poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho
podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim
czasie, i mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa
Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:
Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko-
nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od-
powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem
w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze-
ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak
świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś
jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie
I
lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam
oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza
dziewczyn-ka, odrzekła.
Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi
przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier
satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis.
Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale
chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna
w piątek znajdowała się w tak żałos-nym stanie, bo była po calusieńkim dniu
machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście
strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii
ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak
mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy
obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie
kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci
się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo.
Chcesz z nią porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.
Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka
z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do
siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punk-
tualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wy-
trzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy
49
pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się
myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w
kra-ju może i idealnym, ale nie naszym.
Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrza-wszy mnie w drzwiach swego
gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad
biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po
drugiej stronie linii telefonicz-nej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę,
aby zro-bić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że rozmawia z
gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami.
Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego
i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na
stojąco.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność
jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć
lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia
trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierw-
szego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony
ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbi-
wszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki
w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fał-
szywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kan-
cerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą
orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale
wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz
uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny
50
jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się
ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.
To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wyko-nanego w trakcie
uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym
krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od
prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie zawiąza-nym na gruby węzeł i ze spinką
z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i
w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak
naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na
tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej
znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu
pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał karę
dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.
Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się
fotografii i uśmiechnął się.
Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł
przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się
pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidy-
walnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdzi-
wienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na
pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu od-
powiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie
jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomi-
ty i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do
51
najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w
jego mniemaniu pozbawione sen-su jest zakończenie go decyzją, która wygląda na
śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewią-tej Punkt
przeczytał felieton już po złamaniu strony redak-cyjnej i uznał go za
niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu
swym inkwizytor-skim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, poleciłem
wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście,
ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny
cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał naj-mniejszego zamiaru
akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na
wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył
wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak
zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą
wy-mówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem
znaleźć porządnego argu-mentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że
mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować,
żeby nie zdradzić się z bez-wstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów,
jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.
W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji
niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać poda-
rowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami
mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie
52
nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie żebym
czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować.
Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogady-wał się lepiej ze
swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych
godzinach, odpowia-dać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota,
popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o
błyszczącej i różowa-wej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocie-
rało się już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklino-wym koszyku z
certyfikatem rodowodowym i poradni-kiem obsługi, takim jak instrukcja składanego
roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechod-niów na teren parku San
Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i
nie potrafiłbym sobie wyobrazić czegoś równie przygnębia-jącego jako symptomu
mojej starości. Był to czterooso-bowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego
oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i małomówni,
pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone
placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na nadmorskie
plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i
legitymację praso-wą, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.
Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując dale-
ko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden
z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma
53
czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie
żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i
kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował jakoś szczególnie. W
jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie.
Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej.
Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego
dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z
nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył,
powie-dział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do
siebie, ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka,
póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:
A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię
w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie
dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą:
- Proszę uważać na siebie.
W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wy-
bornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet
i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon
altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski
zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem
się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod
stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia
żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się
o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wnie-
54
bogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospałością
i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przeby-
wam sam w domu z żywą, acz nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma,
na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek
posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle nie-malże gordyjski węzeł tych
wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie
mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się
nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No
dobrze, ko-bieto, powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę.
Ona, spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę:
Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych
tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz,
odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak
to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz
starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz oczywistą.
- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o
dziesiątej, zanim nam ostyg-nie ciepłe danie.
Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która
mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy
pseudoni-mów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim
pupilkom przeróżne imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych
imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie
imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie
zastanawia-łem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że
odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształ-tu ciała. Ogarnęło mnie
przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu na
prześcieradle.
Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie ob-
chodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierw-
szym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powa-
ga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwięk-
szono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie,
że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem
57
paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem, nucąc
cichutko piosenkę o Delgadinie, młod-szej córce króla, której ojciec wyznał swą
miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony
bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to
niekończąca się rozkosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już
zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino,
wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już
służący króla odnaj-dywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem
wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.
Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej.
Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się,
najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję
wypisaną szminką na lustrze nad umywalką:
Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu
w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju,
przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem
w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały
pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie
miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną tak-
sówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między
majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorgani-
zować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palą-
cych piasków przeistaczają w rwące potoki porywające
wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września,
58
po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek, jak i
zniszczenie.
Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem
sam u siebie. Zdoła-łem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykają-cego
się na balkon kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu
podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym
domu.
Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem
łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrze-
bują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody,
i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwó-
rza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek
podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od
samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw-
szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przy-
zwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wy-
czytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym
domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie,
czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce
nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem
się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot,
ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem
do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmien-
nych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o sta-
łych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie,
by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał
mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do
zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem,
59
a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.
O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huragano-wymi wiatrami grożącymi
zawaleniem się domu. Ogar-nął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania,
czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że
wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej
przy-czyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, pousta-wiałem garnki pod
kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było.
Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem na
ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy
książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze. Szmatami
zatka-łem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz
głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy
rozświetliło niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił
powietrze duszącym zapachem siarki, wiatr roz-bił w drobny pył szyby od strony
balkonu i straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po
niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce
osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się upał.
Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzy-
szące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu
sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl,
to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach,
60
które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach potrafią
istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy
pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale zawsze w to-warzystwie
Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer jej
oddechu w sypialni i pul-sowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto
sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem
siebie, jak stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej
sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce.
Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym mieszkaniu,
walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia przygotowywała śniadanie,
którego nigdy nie było, i jak nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem
podłogi i doprowadza-łem dom do porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie
zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śnia-dania: Dlaczego poznałeś
mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje,
i te lata się liczą, a nie metryka.
Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią
wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego
stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy
się śmiała, barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i
kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego humo-ru: jako
dwudziestolatka była zakochaną nowicjuszką, 61 wykwintną kurwą - po
czterdziestce, jako sześćdziesię-ciolatka była królową Babilonii, i świętą -
jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary,
tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie
śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś
wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości
mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat.
Gdy dom został doprowadzony do porządku, za-dzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże
święty! - wykrzyk-nęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie
potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy
jej. Nie podoba ci się - twoje prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się
jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła
temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też
dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze
utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale
nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle, bez kompro-mitacji, bez
kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i dopiero po
jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba
jest to, co lekarze nazywają starczą demencją.
Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem zna-
nym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem
ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, ko-
62
chanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by
kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też
przy-wieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych
kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że
ukradłem z czyjegoś ogródka pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z
instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie
widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie,
profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę
bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z
sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nasta-wiony na
pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego
bolero Miguela Matamo-ros. Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzy-mując
oddech, i zobaczyłem Delgadinę, która leżała w łóż-ku identycznie jak w moich
wspomnieniach: była naga i spała błogim snem na lewym boku.
Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wy-
mieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i po-
wiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zo-
baczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej
boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymet-
rze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po
moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystar-
czało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać,
te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo
63
można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich prześcieradeł, ten sam
palec od naparstka. Nie-wiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi i
kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich wspomnieniach.
Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go
Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i
człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu współczuł. Nama-lował go farbami
okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu
rozbitego w Sier-ra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści
swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, któ-rą porwał z klasztoru, i z którą
się później ożenił. Zosta-wiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć,
jak się tylko obudzisz.
Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała
tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew
krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej
skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca oczyszczona przez
miłość.
Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce
linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania
Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że
jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała
w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł,
wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie
- wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie
64
była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna. Teraz ma
czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć
ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści
pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować
dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo podró-
żować. Ma podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje
przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbo-wać, z ciekawości, ale nigdy sobie nie
wybaczy, jeśli nie będzie kierować się sercem.
Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do napra-wienia szkód wyrządzonych przez
sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nies-
kończoność z braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem
bibliotekę, ustawiając książki według kolejności ich przeczytania. Wreszcie
wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i jej sto zwo-jów
klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi,
które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na
krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku
mogę cieszyć się życiem.
Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony
takim zapamiętaniem i szczęś-ciem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem.
Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem
twarzą w twarz z własną naturą.
Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko
65
było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo
zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni
uporządkowa-nego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce rozbudowa-nym systemem
symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury.
Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wy-niku reakcji na
swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczod-ry, ażeby skryć swoje sknerstwo, że
jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem pojednaw-czy, by
nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek
dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie
jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.
Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasy-ków, którzy ukształtowali
mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w
dzie-łach romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała
narzucić mi ich czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą
niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale
nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia,
poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.
Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam
się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi
chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie
odkryję, kim naprawdę jestem.
66
Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji
studenckich, z latającymi kamieniami i bu-telkami, mało brakowało, bym stanął na
czele pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę:
Oszalałem z miłości.
Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Del-gadiny, zmieniłem bez
jakiejkolwiek złej intencji cha-rakter moich niedzielnych felietonów.
Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i
wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. Miast
korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych,
które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku
zrezygnowano z normalnej czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii.
Naczelny, a jakże, ode-brał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale
prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po re-dakcji:
- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wa-riaci wyprzedzają przyszłość.
Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjas-tyczna i wyraziła się ogromną
liczbą listów od zakocha-nych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w
radiowych wiadomościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na
powielaczu albo przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok pa-
pierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że
felietony są wyrazem moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale
67 szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych
felietonach, aczkolwiek za-wsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego
mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów
okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w opiniach, i nawet
grafologowie wywo-łali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi ana-lizami
mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i
wprowadzili modę na nos-talgię.
Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w po-koju zostanie propeler, co
nieco kosmetyków i to wszyst-ko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić
gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś
nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam oboj-gu
i przez parę minut wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by
przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i
nieodmien-nie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w
bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawa-ła się mało przytulnym pokojem dla
smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos
Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w radio, postanowił w swych
poniedziałkowych audycjach odczytywać mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem
jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino,
sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy
człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie
się nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z
Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na
brwi przestała mi się jawić jako całkiem zgrzybiała starucha. Jej śniada-nia
cieszyły się znaczną sławą, a serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do
płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały
we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić
jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że
jeszcze go masz, Bogu dzięki.
Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie
nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest
Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach przełożył Carlos Marroddn Casas Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes Projekt okładki: Luz de la Mora Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Maria Mirecka © Gabriel Garcia Marquez, 2004 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005 © for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas © Cover photograph © Luis Miguel Palomares ISBN 83-7200-131-6 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2005 Tłumacz się tłumaczy Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wy-niku prawniczych ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu prze-stępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Roz-dział XVI. Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cen-zurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być donosicielem). Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.
Carlos Marrodan Casas Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu. Śpiące piękności, Yasunari Kawabata (przełożył Mikołaj Melanowicz) 1 W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak prze-brzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast roz-poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów: - Dziś chcę. Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny. Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, ja- ki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzi- siejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki na- prawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta 10 rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą większość śmiertelników śmierć już daw-no zabiera. Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów
prowa-dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpię- kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedy-kolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją matką. Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy- chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi ku- zynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej es- tuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest 11 słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym pół- mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza książkami i pianolą. Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekon- struowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyła- pywanych przez nas wiadomości krążących w przestrze- ni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzy- muję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hisz- pańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisa- niem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczyta- 12 łem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszyst-kie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej
miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócien-ny chałat, używany przeze mnie w domu. Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakże- by inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z któ- rej spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem ma- ły, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz- ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szo- ruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę 13 zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne poczucie wstydliwości i czys-tości niż poczucie śmierci. Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukoń-czyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zba-gatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził. - W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienatu-ralną jest mój wiek. Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z bie-giem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upo-dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca. Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyś- lałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej 14 do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak wolno, iż właściwie nie-dostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę. Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyob-rażenie o starości, kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakła-dałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczy-łem się rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjono-wał w zeszłym tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wie-kiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u leka-rza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15 jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za
coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył. Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu, kiedy sierpniowe słońce wy-buchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przy-bija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające przypo-mnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i ukła-dzie, ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę oczekiwania. Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pe- 16 danta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii koń-czącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecz-nych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmia-ny tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-jezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkań-ców i czystość światła. Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza branży przekonałem siłą argumen-tów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specy-fiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczyna-ło mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna. 17 Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszka-dzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód- nicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upoko-rzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesią-cu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchal-teria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nę-dzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba: Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za
to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz, czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmar- nowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia, 18 kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydru- kować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, na-der życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i krytykiem muzycznym. Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drew-nianą linijką, ażeby przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były- Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy. I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczy- niwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie po- między jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu 19 przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z prze-strzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygo-dniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zje-dzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjem-ności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawo-dowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wiel-kich baronów polityki, którzy jak gdyby nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczę-ście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere. Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stro- niczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie 20 istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięk-nych, wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od czasu do czasu wy- słuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo
obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apol-lo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem mogło zasko-czyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę. Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego bur-delu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego życia domo-wego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu porannego wydania. W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zo- stałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu 21 cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wraże-nie, że dzień moich urodzin wypada w okresie najwięk-szych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy dru-giej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawi-łem pod żałosny lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obu-dził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powie-działa. Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je ini-cjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowa-nych kurew w historycznym burdelu Czarnej Eufemii. 22 Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-ności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatral-nie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbija-nie ceny: tym większej, im surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce. Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu ser-ce zalewała mi kwaśna piana utrudniająca oddychanie. Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od- czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy
niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z na- krochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chiń- skiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i ze- garek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety 23 spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal. Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczęd-nościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je w niewi-docznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderze-niem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promienie-jącą w przededniu moich urodzin noc. Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni sto-jący w grupkach, pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewa-mi przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca. Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polują- cych na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak za- wsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie 24 siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego. Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosi-łem szofera, żeby zawiózł mnie na Cmentarz Komunal-ny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecz-nym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmar-łych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował na-leżności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podzięko-wać, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba. Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie mia- ła już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z suro- wych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spo- kój. W większości domów odbywały się piątkowe fety, tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie
o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu 25 tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów. - Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem, zoba-czyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na hory-zoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwa-ło to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabu-dowa osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas. Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzel- mamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w ga- szeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego bire- tu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki 26 nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter. Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i oczywi-stego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowa-ła się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej, spróbowałem przypo-mnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwanko- wało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć: Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pa-łę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę: Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą 27 o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posma-rowała ci bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem. Odpar-łem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez indiań-skich smarowideł.
Miast się speszyć, zakpiła: Och, mist-rzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z Gayra i wy-krwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu: Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór brom- ku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyrazi- łem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podnie- sienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube baweł- niane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zie- lonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata 28 przeznaczona na fety urzędników administracji publicz-nej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych mi-łościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła: Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem. Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszed- łem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak inten- sywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiad- łem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upięk- szającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego 29 meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w lo-ki, a paznokcie u dłoni i nóg pokryto lakierem natural-nym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i za- niedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do cichego stąpania, o długich i wraż-liwych jak u rąk palcach.
Mimo działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej gru-bą warstwą pudru i dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą brwia-mi i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększają-co jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy ko-smetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi po-trzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcu-szek z medalikiem Matki Boskiej. Na półeczce nad umy-walką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej. ----------------------------------- 30 ----------------- ------------------ Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nie-przerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opusz-czeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy piani-sty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz? Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego od-dechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem wska-zującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi opar-ła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóż-ka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Po-czułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu. 31 Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie wes-tchnąłem. Delgadino. Jęknęła posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w musz-li. Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie. Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwo-ny o północy i zaczął się dzień 29 sierpnia, dzień męczeń-stwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wnie-bogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne. Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem: Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie wyłączyłem na noc radio i światło. Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem. Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu,
ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświad- czałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były for- tele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnoś- cią ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając, 32 na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu. Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanali-zacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sy- pialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światiu poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło pożegna-łem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby ni-kogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci. Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bib-liotece mych rodziców, której regały runą zresztą nieba-wem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Ko- niec końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozo-stało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don Benita Pe-reza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki której zdoła-łem zrozumieć nastroje mojej matki wynaturzone przez gruźlicę. W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miło- ści. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników: obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akade- mii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego 35 alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; grama-tykę don Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała ja-kaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej; nowa-torski Diccionario ideológico don Julia Casaresa, szczegól-nie ze względu na antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z języ-kiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny, którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom. Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką, wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzor- ców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędo- wą kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu
w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i do- kładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzię- ki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracow- nikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłą- czam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę. Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w prze- szłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przy- chodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Paloma- res de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy, odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdzię- kiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarań- czowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym rów- nież naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarst- ku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się 37 zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapew-nić, że miałem rację. Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony swym brakiem taktu, posta-nawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednic-twem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-znaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy rów-nolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miło-ści do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekło-ści zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurew-kę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej
Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami. Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dziel- nicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających mał- żeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narze- czeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijań- skiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wi- 38 szących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym drobiazgiem rękodzielno-od- pustowym czy też bombonierką szwajcarskich czeko-ladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do dziesią-tej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która led-wie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z owowczesnych powieści. Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością można było sobie wyobrazić, jaką niszczy-cielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka podda-ła temat dzieci, bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, pod-czas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju. Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne, a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecz- nie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście 39 moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu galisyj-skiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to noc wielkiego bluź-nierstwa, podczas której dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci. Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadran-sie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem co-raz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z któ-rych wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nie- przewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż przed dzie-siątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających. Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach. Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyje-chała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów
musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój co-tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzy-skiego af rontu. Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do nowych ten-dencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu. Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo 41 nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żar- łocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadzie-jach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skiero-wany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach dru-kowany był nawet na pierwszej stronie. Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą od-powiadam: przez kurwy nie miałem czasu się ożenić. Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecy- dowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok poste- runków wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przy- prawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damia- na powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapy- tał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Była-by z nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem dziewicą, dzięki Bogu. Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawia-ła wazony z czerwonymi różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył pan stolat. Czując absmak po tym wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć po-rzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godzi-ny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały per- sonel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie wa- lał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzy- mane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych 43 opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennika-rzy z radia i z innych dzienników wychodzących w na-szym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberal-nego „El Heraldo” i z sensacyjnej popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno--społeczne materiałami w tonacji odcinkowych roman-sideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali więzy przyjaźni, podczas gdy woj-ny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jerónimo Ortega, którego przezy-waliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I sie-dział tak długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszech-nie stosowaną zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy ja-ko nasz chodzący wyrzut sumienia. 44 Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcio-ma zapalonymi świeczkami, które po raz pierwszy posta-wiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpo-wiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor na-czelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanow-ny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański felieton? To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uro- czystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmia- ny go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłe- go wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpo- wiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaś- nym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się do- wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt- ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli, 45
pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała mi swoje usta na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem, to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdaro-wując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typo-grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu. Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy- 46 konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyźnie takiej wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy- szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo. Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie- śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew- czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności, 47 zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od trzynastego roku życia. O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięk-nie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Fran-cka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodob-nych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród
miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się męt-nie w opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon: Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko- nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od- powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze- ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie I lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza dziewczyn-ka, odrzekła. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałos-nym stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem. Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punk- tualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wy- trzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy 49 pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kra-ju może i idealnym, ale nie naszym. Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrza-wszy mnie w drzwiach swego gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicz-nej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zro-bić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na stojąco. Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierw- szego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony
ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbi- wszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fał- szywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kan- cerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny 50 jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała. To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wyko-nanego w trakcie uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie zawiąza-nym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo. Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się fotografii i uśmiechnął się. Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidy- walnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdzi- wienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu od- powiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomi- ty i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do 51 najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w jego mniemaniu pozbawione sen-su jest zakończenie go decyzją, która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewią-tej Punkt przeczytał felieton już po złamaniu strony redak-cyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytor-skim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał naj-mniejszego zamiaru akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą wy-mówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argu-mentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bez-wstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat. W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać poda- rowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie
52 nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogady-wał się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowia-dać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o błyszczącej i różowa-wej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocie- rało się już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklino-wym koszyku z certyfikatem rodowodowym i poradni-kiem obsługi, takim jak instrukcja składanego roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechod-niów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić czegoś równie przygnębia-jącego jako symptomu mojej starości. Był to czterooso-bowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i małomówni, pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i legitymację praso-wą, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem. Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując dale- ko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma 53 czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował jakoś szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powie-dział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie, ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka, póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie: A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą: - Proszę uważać na siebie. W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wy- bornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wnie- 54 bogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospałością i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przeby- wam sam w domu z żywą, acz nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle nie-malże gordyjski węzeł tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No dobrze, ko-bieto, powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę:
Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz oczywistą. - No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o dziesiątej, zanim nam ostyg-nie ciepłe danie. Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudoni-mów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie zastanawia-łem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształ-tu ciała. Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu na prześcieradle. Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie ob- chodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierw- szym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powa- ga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwięk- szono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie, że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem 57 paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem, nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młod-szej córce króla, której ojciec wyznał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już służący króla odnaj-dywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina. Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej. Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad umywalką: Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną tak- sówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorgani- zować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palą- cych piasków przeistaczają w rwące potoki porywające wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września, 58 po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek, jak i zniszczenie. Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem sam u siebie. Zdoła-łem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykają-cego się na balkon kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu
podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu. Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrze- bują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwó- rza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw- szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przy- zwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wy- czytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie, czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmien- nych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o sta- łych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, 59 a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba. O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huragano-wymi wiatrami grożącymi zawaleniem się domu. Ogar-nął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przy-czyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, pousta-wiałem garnki pod kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było. Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze. Szmatami zatka-łem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym zapachem siarki, wiatr roz-bił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się upał. Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzy- szące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach, 60 które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale zawsze w to-warzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer jej oddechu w sypialni i pul-sowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce. Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym mieszkaniu,
walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadza-łem dom do porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śnia-dania: Dlaczego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, i te lata się liczą, a nie metryka. Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego humo-ru: jako dwudziestolatka była zakochaną nowicjuszką, 61 wykwintną kurwą - po czterdziestce, jako sześćdziesię-ciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary, tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat. Gdy dom został doprowadzony do porządku, za-dzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże święty! - wykrzyk-nęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci się - twoje prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle, bez kompro-mitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest to, co lekarze nazywają starczą demencją. Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem zna- nym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, ko- 62 chanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przy-wieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nasta-wiony na pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamo-ros. Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzy-mując oddech, i zobaczyłem Delgadinę, która leżała w łóż-ku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i spała błogim snem na lewym boku. Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wy- mieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i po- wiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zo- baczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymet- rze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystar- czało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać, te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo 63
można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Nie-wiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich wspomnieniach. Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu współczuł. Nama-lował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sier-ra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, któ-rą porwał z klasztoru, i z którą się później ożenił. Zosta-wiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz. Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca oczyszczona przez miłość. Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł, wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie - wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie 64 była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna. Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo podró- żować. Ma podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbo-wać, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować się sercem. Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do napra-wienia szkód wyrządzonych przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nies- kończoność z braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki według kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i jej sto zwo-jów klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku mogę cieszyć się życiem. Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony takim zapamiętaniem i szczęś-ciem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną naturą. Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko 65 było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowa-nego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce rozbudowa-nym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wy-niku reakcji na swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczod-ry, ażeby skryć swoje sknerstwo, że jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem pojednaw-czy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku. Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasy-ków, którzy ukształtowali mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w dzie-łach romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała
narzucić mi ich czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku. Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem. 66 Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji studenckich, z latającymi kamieniami i bu-telkami, mało brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę: Oszalałem z miłości. Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Del-gadiny, zmieniłem bez jakiejkolwiek złej intencji cha-rakter moich niedzielnych felietonów. Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, ode-brał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po re-dakcji: - Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wa-riaci wyprzedzają przyszłość. Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjas-tyczna i wyraziła się ogromną liczbą listów od zakocha-nych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w radiowych wiadomościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok pa- pierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że felietony są wyrazem moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale 67 szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych felietonach, aczkolwiek za-wsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w opiniach, i nawet grafologowie wywo-łali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi ana-lizami mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i wprowadzili modę na nos-talgię. Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w po-koju zostanie propeler, co nieco kosmetyków i to wszyst-ko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam oboj-gu i przez parę minut wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i nieodmien-nie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawa-ła się mało przytulnym pokojem dla smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w radio, postanowił w swych poniedziałkowych audycjach odczytywać mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na brwi przestała mi się jawić jako całkiem zgrzybiała starucha. Jej śniada-nia cieszyły się znaczną sławą, a serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki. Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie