uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 397
  • Obserwuję822
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 415

Gordon R.Dickson - Cykl-Childe (1) Nekromanta

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :873.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Gordon R.Dickson - Cykl-Childe (1) Nekromanta.pdf

uzavrano EBooki D Dickson_Gordon_R
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Gordon R. Dickson Nekromanta Przełożył Zbigniew A. Królicki

Ścieżka się dzieli. Za rozstajnym progiem Widzę zaczątek mrocznej realności Bliźniaka skrzesanego z prastarej Jedności - I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem! Zaklęta Wieża Hal Mayne

Księga Pierwsza IZOLOWANY I oto widzę za lunety szkłami Twarz mego Brata mroczniejącą w dali Wesprzyj nas, Thorze, którzyśmy więźniami. Młot ześlij, Panie! Niech mury rozwali Zaklęta Wieża

Rozdział 1 Kopalnia była automatyczna. Składało się na nią wyposażenie o wartości stu osiemdziesięciu milionów dolarów oraz sześć kilometrów sześciennych kwarcu i granitu z wtrąceniami złota. Całość zaś kontrolowano z jednej konsoli, przy której zasiadał dyżurny inżynier zmiany. Kopalnia wędrowała wśród pokładów skalnych niczym ociężały, wielofunkcyjny organizm, mozolnie przeżuwający złotonośną rudę, kruszący ją na niewielkie jak kamyki kęsy i przesyłający transporterami ponad dwieście metrów w górę, do znajdujących się na powierzchni przetwórni. Wraz z przenoszeniem się machiny powstawały i pustoszały kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i ściany eksploatacyjne. Rozprzestrzeniał się też coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez które w miarę postępu robót przesuwała się konsola sterownicza i ciężka maszyneria na kładzionych z przodu i rozbieranych z tyłu szynach. Wszystkim tym sterował jeden inżynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadzała w pracy. Czuwał nad ekranami kontrolnymi konsoli jak świadomość nad mózgiem, spełniając rolę najwyższej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie których powstawały jego decyzje, dostarczały wbudowane w maszynerię czujniki komputera. Muskając palcami klawiaturę, można było otrzymać optymalne reakcje stalowego potwora. Często okazywało się jednak, że podobnie jak samo życie, nowoczesne górnictwo to coś więcej niż tylko logika. Najlepsi z inżynierów mieli wyczucie. Była nim wrażliwość zrodzona z doświadczenia, talentu oraz czegoś zbliżonego do miłości, z jaką rozkazywali skałom i machinie, którą kierowali. Tę cechę dodano do listy ludzkich umiejętności, których wymagano na równi z matematyką i geologią. Wśród kończących szkoły młodych inżynierów górnictwa, mniej niż dziesięć procent okazywało się posiadaczami owych szczególnych talentów, koniecznych, aby zespolić się w jedność z tytanem, którego mieli dosiąść. Dlatego nawet na przepełnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwały nowych inżynierów. Proces stawania się nieomylnym bogiem machiny, choćby tylko na cztery godziny, był długi nawet dla tych dziesięciu procent wybrańców. A machina nigdy nie odpoczywała.

Dwieście metrów nad głową człowieka za konsolą, Paul Formain, rozpoczynając swój pierwszy dzień w kopalni Malabar, wyszedł z segmentu mieszkalnego o ścianach z plastykowej pianki i zobaczył góry. To było widzenie. Zdarzało mu się to wielokrotnie od czasu wypadku z łodzią, przed pięciu laty, a ostatnio coraz częściej. Teraz jednak nie ujrzał otwartego morza. Nie zobaczył też zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci człowieka w opończy i wysokim, stożkowatym kapeluszu, który, jak się Paulowi zdawało, przywrócił go do życia, po tym, jak umarł w łodzi i zanim odnalazła go straż przybrzeżna. Tym razem były to góry. Odwróciwszy się od białych plastykowych drzwi, zatrzymał się nagle i zobaczył je. Wokół rozciągało się stronie, pokryte innymi białymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wyżej, przejrzyście błękitne, wiosenne niebo przeglądało się w ciemnej, modrej toni jeziora, które wypełniało rozpadlinę górskiego grzbietu. Zewsząd otaczały Paula kanadyjskie Góry Skaliste, sięgające jednym końcem do odległego o pięćdziesiąt kilometrów, leżącego w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim zaś kierunku dochodzące do Pasma Nabrzeżnego i skalistych plaż lizanych słonym przybojem Pacyfiku. Góry powstały i otoczyły Paula niczym królowie. Jego ciało przeniknął grzmot trzęsienia ziemi i nagle poczuł, że rośnie i kroczy im na spotkanie. Wkrótce dorównał wzrostem najwyższym szczytom. Wraz z nimi kontemplował odwieczny ruch trzewi planety. Potem góry tchnęły ku niemu słowa: Strzeż się. Nie zjeżdżaj dziś do kopalni! - ...oswoi się pan z tym i przywyknie - zapewniał go po wypadku psychiatra w San Diego. - Teraz popracował pan nad sobą i rozumie pan istotę problemu. - Owszem - odparł Paul. Wszystko było logiczne i miało sens - tłumaczył sobie, stosując się do sugestii psychiatry. Był sierotą od dziesiątego roku życia, kiedy stracił rodziców w wypadku drogowym. Oddano go pod opiekę rodziny zastępczej. Ci ludzie byli dlań dobrzy, ale nie zastąpili mu ojca i matki. Na zawsze pozostał samotny.

Brakowało mu tego, co psychiatra w San Diego nazywał “obronnym egoizmem”. Posiadał za to zdolność odgadywania intencji ludzi, ale bez skłonności, by wykorzystywać tę wiedzę dla własnej korzyści. Ci, którzy mogliby zostać jego przyjaciółmi, odczuwali zakłopotanie, gdy odkrywali w nim tę umiejętność. Ona budziła w nich instynktowną potrzebę trzymania Paula na bezpieczny dystans. Podświadomie obawiali się go i nie ufali jego powściągliwości. Gdy był jeszcze chłopcem, czuł ich rezerwę i nie pojmował przyczyn, które ją powodowały. To zaś, orzekł psychiatra, dało mu fałszywy obraz sytuacji, w jakiej się znajdował. - ...i tak - mówił lekarz - ów brak chęci wykorzystywania przewagi płynącej z pańskich zdolności stał się ułomnością. Nie jest to jednak czymś poważniejszym niż jakakolwiek inna ułomność, taka jak ślepota czy kalectwo. Nie powinien pan sądzić, iż nie można z tym żyć. Jednak w głębi duszy Paul tak to właśnie odczuwał. Przekonanie to zaowocowało w końcu zaplanowaną podświadomie próbą samobójstwa. - ...nie ulega wątpliwości - ciągnął psychiatra - że odebrał pan ostrzeżenie o złej pogodzie, nadane przez straż przybrzeżną. I wiedział pan, iż niezależnie od rodzaju pogody, żeglując w tak małej łodzi zapędzi się pan zbyt daleko od brzegu... Sztorm zepchnął łódź Paula w morze. Zniosło go daleko od szlaków żeglugowych i w ciszy morskiej, która nastała zaraz po burzy, śmierć jak ociężałe, szare ptaszysko przysiadła wyczekująco na maszcie. - ...warunki, w których pan się znalazł, sprzyjały halucynacjom - orzekł psychiatra. - To naturalne, iż wyobraził pan sobie, że już umarł. Później zaś, gdy przyszło ocalenie, nieświadomie szukał pan wyjaśnienia faktu, że pozostał pan przy życiu. Podświadomość dostarczyła pożywki dla tej fantazji, którą było pańskie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogoś tajemniczego, podobnego do pańskiego ojca, i odzianego w szaty, które sugerowały magiczne umiejętności tego człowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsądek podpowiedział panu, iż historia ta jest raczej nieprawdopodobna. Istotnie, pomyślał Paul, trudno było sądzić inaczej. Przypomniał sobie, jak leżał w szpitalu w San Diego i zastanawiał się nad tym, co zapamiętał. - Aby więc wesprzeć prawdopodobieństwo tej historii, wykształcił pan w sobie zdolność do chwilowego odczuwania niezwykle głębokiej, prawie bolesnej nadwrażliwości. Zaspokoiło to dwie pańskie potrzeby; dostarczyło podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowiło wymówkę dla tego, co wywołało w panu pierwotne pragnienie śmierci. Podświadomie

wytłumaczył pan sobie, że nie jest upośledzony, tylko inny. - Tak - powiedział wówczas Paul. - Rozumiem. - Teraz zaś, skoro odkrył pan prawdę o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanikać. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrzeć się w pańskiej pamięci, a chwile nadwrażliwości będą zdarzać się panu coraz rzadziej, aż w końcu i one znikną. - Miło mi to słyszeć - rzekł Paul. Tyle że po pięciu latach wcale nie zaznał spokoju. Chwile nadwrażliwości zdarzały mu się nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwiła gdzieś w zakamarkach jego świadomości. Rozmyślał nawet o wizycie u innego psychiatry, ale później doszedł do wniosku, że skoro nie pomógł mu jeden, to jaki jest sens szukać porady u drugiego? Zamiast tego, nauczył się żyć z tym problemem, opierając się na czymś, co odkrył w sobie po wypadku. Głęboko wewnątrz jego jaźni tkwiło od tamtej pory coś nienazwanego i niepojętego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawiało się zmiennym porywom uczyć. Sądził, że to coś w jakiś sposób łączy się z wizją maga w wysokim kapeluszu, choć równocześnie jest od niej niezależne. Tak więc, gdy jak teraz, wiatry szeptały mu do ucha ostrzeżenie, słyszał je, ale nie czuł się nim poruszony. Strzeż się! - powiedziały góry. - Nie zjeżdżaj dziś do kopalni. “To głupota” - orzekł jego umysł, przypominając mu, że dostał wreszcie to, do czego przygotowywał się przez całe swoje świadome życie. Dostał pracę, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym świecie marzyło wielu, a która przypadała w udziale nielicznym. Sięgnął więc teraz do tego, co niepokonane trwało na dnie jego umysłu. Lęk, mówiło mu coś, jest po prostu jednym z wielu czynników, jakie należy brać pod uwagę, przesuwając się od punktu A do punktu B. Paul otrząsnął się z przeczuć i powrócił do rzeczywistości. Wszędzie wokół wznosiły się zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stał, żona radcy prawnego kopalni wyszła na ganek i ponad niewysokim, białym płotem wołała coś do stojącej na sąsiednim podwórku żony pracującego na powierzchni technika. Dla Paula był to pierwszy dzień pracy i już spóźniał się na zmianę pod ziemią. Odwrócił spojrzenie od gór i budynków, po czym odszukał wzrokiem betonową ścieżkę prowadzącą do głównego szybu. Ruszył ku niej i czekającemu nań ślizgowi.

Rozdział 2 Ślizg zwiózł Paula pochyłą sztolnią w głąb góry. Dwieście metrów w dół. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, ślizg był w istocie zwykłą windą magnetyczną. Gdy Paul zjeżdżał, poprzez przejrzyste ścianki szybu windy skrzyły się ku niemu granit i różowy kwarc. Minerały przemawiały podobnie jak góry. Te nowe głosy były cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zjeżdżającemu Paulowi dotrzymywało towarzystwa jego odbicie w ściance rury - wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego młodego człowieka, który miał już za sobą wiek chłopięcy i młodzieńczy. Paul był mężczyzną grubokościstym, mocno zbudowanym, o okrągłej głowie i atletycznym wyglądzie. Takich jak on można było zobaczyć na boiskach, choć nie przypominał najczęściej spotykanego typu piłkarza. Nie dość krępy, by grać w ataku, nie posiadał też zwinności potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywał się na bramce. Był silny, opanowany i miał ręce o długich palcach, którymi mógł pewnie uchwycić piłkę. W czasie studiów występował w barwach podstawowego składu drużyny Instytutu Górnictwa Colorado. Jego oczy miały intrygująco głęboką i ciepłą, szarą barwę. Usta o wąskich wargach były szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobrązowe włosy Paula zaczynały już rzednąć na skroniach. Strzygł się krótko i widać było, że wyłysieje wkrótce po trzydziestce. Ponieważ jednak nie należał do ludzi, którzy przesadnie dbają o wygląd zewnętrzny, nie miało to dla niego większego znaczenia. Sprawiał wrażenie urodzonego przywódcy; męskiego, inteligentnego, silnego, umiejącego każdy problem ocenić prawidłowo od pierwszego spojrzenia. I takim też był w istocie. Dopiero po bliższym poznaniu ludzie dostrzegali głębiej ukryte cechy jego charakteru, które były częścią jego własnego wyobrażenia o sobie. Zdarzały się chwile, takie jak ta, w których Paul dostrzegał nagle swój wizerunek, odbity w jakimś zwierciadle i zastygał zdumiony, jakby stanął twarzą w twarz z kimś obcym. Ślizg zatrzymał się na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczył do jasno oświetlonej, rozległej pieczary, aż po wysokie sklepienie wypełnionej tytanem i stalą maszynerii wspartej ciężko na szynach. Rześkie i ostre powietrze podziemi poraziło chłodem jego płuca. Wydało mu się, że atmosfera kopalni przenika go na wskroś. Ruszył wzdłuż kruszarki i po kilkudziesięciu

krokach dotarł do konsoli sterowniczej. Wypełniające ją klawisze i przełączniki przypominały klawiaturę wielkich organów elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyły temu wrażeniu. Siedzący wewnątrz niewysoki, krępy i ciemnowłosy mężczyzna po czterdziestce kończył właśnie czynności obowiązujące przy zdawaniu służby. Paul zbliżył się do brzegu platformy, na której znajdowała się konsola i operator. - Cześć! - powiedział. Operator spojrzał nań z góry. - Jestem nowy, Paul Formain - przedstawił się Paul. - Gotów do zmiany? Opuszczający stanowisko inżynier ruchliwymi dłońmi wykonał jeszcze parę szybkich czynności na konsoli. Potem odchylił się na fotelu i przeciągnął. Wreszcie wstał i zwrócił ku Paulowi twardą, lecz przyjazną twarz. - Paul? - spytał. - A jak dalej? - Formain. Paul Formain. - Ach tak. Pat Teasley - wyciągnął do Paula małą, ale zaskakująco krzepką dłoń. Uścisnęli sobie ręce. Teasley mówił z akcentem australijskim, tą szczególną jego odmianą, którą Amerykanie zazwyczaj biorą za akcent londyński, rozjuszając tym Australijczyków. Wyglądał na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwałtowności gór, Paul poczuł uspokajającą odmianę. - Sądząc z próbek - rzekł Teasley - podczas swej pierwszej zmiany będziesz miał spokojne i równe kopanie. - Miło mi to słyszeć - odparł Paul. - Właśnie. Nie widać żadnych większych uskoków, a żyła odchyla się od pionu nie więcej niż o osiem stopni. Uważaj na korki w sztolni A. - Aha - mruknął Paul. - Przestoje w pracy? - Właściwie to nie. Wagoniki zakleszczały się i stłaczały tuż za klapą numer osiem, około stu czterdziestu metrów od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za wąska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pięćdziesiąt godzin będziemy bili nową. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musiałem tam pójść, aby cofnąć wagon z zębatki. - Dobra - rzekł Paul. - Dziękuję. - Przeszedł obok Teasleya i usiadł przed konsolą. Podniósł wzrok na niewysokiego mężczyznę. - Może spotkamy się w barze na górze, dziś wieczorem po zmianie? - Czemu nie? - podchwycił myśl Teasley. Zwrócił ku Paulowi swą szczerą twarz. -

Ukończyłeś jeden z tych amerykańskich instytutów? - W Kolorado. - Masz tu żonę i rodzinę? Paul potrząsnął głową. Jego palce przesuwały się już po konsoli, zaznajamiając się z jej budową. - Nie - odparł. - Jestem kawalerem i sierotą. - Wpadnij kiedyś do nas na kolację - zaproponował Teasley. - Moja żona uwielbia gotować dla gości. - Dziękuję - rzekł Paul. - Nie omieszkam. - No to do zobaczenia. Paul usłyszał chrzęst żwiru pod stopami odchodzącego Teasleya. Popatrzył uważnie na pulpit i zajął się czynnościami wymaganymi przez instrukcję przy przejmowaniu zmiany. Zajęło mu to około sześciu minut. Gdy skończył, znał już pozycję każdego urządzenia i wiedział też, co robi każde z nich. Następnie zajrzał do sekcji programów, po czym uruchomił prognozę i oszacowanie wydobycia w ciągu najbliższych czterech godzin. Wszystko zgadzało się z oceną Teasleya. Zapowiadała się łatwa, rutynowa zmiana. Przez chwilę trzymał palce na obudowie komputera, próbując poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczuć indywidualne cechy kombajnu. Wróciło mu wrażenie obcowania ze ślepą, przemożną siłą, podobne, choć nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, których dotykał w czasie studenckich praktyk. Cofnął dłonie. Przez jakiś czas nie będzie miał nic do roboty. Oparł głowę o zagłówek fotela i szybko rozważył możliwość opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w której według raportu Teasleya korkowały się wózki z rudą. Zdecydował, że tego nie zrobi. Dopóki nie przywyk- nie do nowej kopalni, lepiej siedzieć przy konsoli. Wskaźniki świetlne i ekrany kontrolne wskazywały normalną pracę kombajnu wydobywczego. Wyciągnął rękę i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucił obraz wiadomości telewizyjnych z Vancouver. Ujrzał plac przed wejściem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznał to miejsce; w tym hotelu zatrzymał się raz czy dwa, podczas pobytów w Chicago. Patrząc teraz z góry ujrzał małą grupkę ludzi niosących kamery i inny sprzęt reporterski, którzy stłoczyli się wokół trzech osób. Punkt widzenia błyskawicznie opadł w dół, by zatrzymać się metr nad głowami

obecnych, po czym nastąpiło sekundowe zbliżenie dwojga z tej trójki, stojących w pewnej odległości za swym szefem. Zobaczył bezbarwnego, krótko ostrzyżonego mężczyznę w średnim wieku i wysoką, szczupłą dziewczynę, swoją rówieśniczkę. Kamera zmieniła położenie i dziewczyna zniknęła sprzed oczu Paula, który zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć, jaka szczególna cecha tej kobiety wzbudziła jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widział ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta. Szybko jednak zapomniał o dziewczynie. Na ekranie pojawił się trzeci z członków grupy. Było w nim coś, co natychmiast przykuło uwagę Paula. Zobaczył wysokiego, niemal olbrzymiego, poważnego, starego człowieka, w przepisowym czarno-białym stroju wieczorowym. Choć jak na swój wiek mężczyzna ów trzymał się prosto, to jednak podpierał się trzymaną w prawej ręce grubą laską o rzeźbionej gałce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosły się jeszcze bardziej, tak iż wydawało się, że zastygł jak posąg nad tłumem reporterów. Wyraz oczu kryły ciemne szkła okularów, ale i bez tego jego twarz była nieprzenikniona. Choć wyraźnie widoczna na ekranie, umykała jednak percepcji Paula. Dostrzegał wyłącznie jej pojedyncze elementy, nie ogarniał natomiast całości. Mógł się skupić tylko na wąskich ustach i głębokich bruzdach w kącikach warg nieznajomego. Ten zaś mówił: - ...szaty? - usta rozciągnęły się w uśmiechu. - Przecież nie spodziewa się pan, że mechanik przyjdzie na kolację w ubraniu roboczym, nieprawdaż? - wydobywający się spomiędzy warg głos był głęboki i odpowiednio drwiący. - Jeśli państwo chcecie zobaczyć mnie w oficjalnych szatach, musicie umówić się ze mną w godzinach urzędowania. - Wielki Mistrzu, czy Gildia Orędowników ma godziny urzędowania? - zapytał kolejny reporter. Rozległy się śmiechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciągnęły się w uśmiechu. - Niech pan przyjdzie i przekona się sam - powiedziały. Paul zmarszczył brwi. W jego pamięci otworzyła się mała, zamknięta dotąd szufladka. Słyszał już o Gildii Orędowników, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mówiło się o nich tu i tam, nawet dość często. Byli jakąś grupą kultową, czcicielami Szatana, czy czymś w tym guście. Zawsze myślał o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryków. Ten człowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wyglądał ani na ekscentryka, ani na stukniętego. Był... Poirytowany Paul odruchowo wyciągnął dłoń przed siebie, jakby chciał zetrzeć z ekranu wizerunek tego mężczyzny. Jednak tylko bezsilnie musnął opuszkami palców w chłodną, szklaną

powierzchnię. Reporterzy nadal zadawali pytania: - Wielki Mistrzu, czy mógłby pan powiedzieć nam coś o Operacji Odskocznia? Usta skrzywiły się ironicznie. - Co mianowicie? - Czy Gildia sprzeciwia się próbom dotarcia do najbliższych gwiazd? - Cóż znowu, panie i panowie... - usta ponownie rozciągnęły się w uśmiechu. - Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogów? Oni nazywali planety owcami, które są zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak możecie to państwo wyczytać w starych księgach. A jeśli nadające się do zamieszkania światy są niczym owce, to na pewno wiele z nich zabłąkało się wokół dalszych gwiazd i możemy je tam odnaleźć. Uśmiech pozostał na wargach. - A więc Gildia popiera działalność stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie się pracom nad technikami podróży międzygwiezdnych? - To już - odezwały się wargi, z których zniknął uśmiech - nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzkość może igrać zabawkami technicznymi i nauką, tak jak to czyniła w przeszłości. Może też igrać z przestrzenią i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ją osłabi. Już niemal nastąpił krach! My w Gildii zajmujemy się tylko jedną rzeczą; jest nią destrukcja, która uratuje ludzkość przed nią samą. - Wielki Mistrzu - odezwał się jakiś głos. - Nie zamierza pan chyba rzec, że totalna... - Totalna i ostateczna! - głośnik zadudnił głębokim basem mówcy. - Całkowita destrukcja. Destrukcja Ludzkości i wszystkich jej dzieł. - Głos rozbrzmiewał coraz głośniej i dźwięczniej, wstrząsając Paulem jak szok po dożylnie podanym środku podniecającym. - Są moce, które od sześciuset lat pracują, by uratować Ludzkość przed samozagładą. Biada Ludzkości, gdy nadejdzie ów dzień i zastanie ją bezpieczną i chronioną. Biada kobietom i nie narodzonym, jeśli Ludzkości skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zagładę, przetrwać zaś może tylko dzięki destrukcji. Brzęczyk alarmu oznajmił Paulowi, że w sztolni A zakleszczyła się kolejka transportowa. Dłoń Paula poruszyła się i niemal odruchowo wyłączyła zasilanie sztolni na piętnaście minut. - I wzywam was - głos mówcy zabrzmiał niczym werbel pod gilotyną - abyście wejrzeli na dobro Ludzkości, nie zaś na swe własne. Byście odwrócili się precz od fałszywych obietnic życia i gotowali się na śmierć. Byście pojęli swą powinność. A tą jest kompletna, ostateczna i totalna

destrukcja. Destrukcja. Destrukcja! Destrukcja... Paul przetarł oczy i siadł prosto. Wokół wznosiły się ściany kopalni. Siedział za konsolą, pośrodku której, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodziła się grupka ludzi. Stary człowiek wraz z towarzyszącymi mu dziewczyną i mężczyzną podążali za szczupłym młodzieńcem o czarnej czuprynie, który sprężystym krokiem wchodził właśnie do hotelu. Paul patrzył na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czuł, że minęła zaledwie minuta i to było zaskakujące. Z jakichś nieznanych powodów był absolutnie niepodatny na hipnozę. Ta przeszkoda utrudniała pracę psychiatry, który zajmował się nim po wypadku z łodzią. Jakże więc mógł nie zauważyć upływu choćby minuty? Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wózków oderwało jego myśli od tej zagadki. Jeśli zaraz nie upora się z tym problemem, trzeba będzie wyłączyć z ruchu kilka urządzeń. Wyszedł z konsoli i wsiadł do znajdującej się obok sztolni A windy łańcuchowej. Ekran konsoli wskazywał zakleszczenie na sto trzydziestym piątym metrze poniżej powierzchni. Paul dotarł do klapy numer osiem, włączył światła w tej sekcji sztolni i wczołgał się do środka. Przyczynę zatoru zobaczył tuż przed sobą. Sztolnia A, podobnie jak szyb ślizgu, wznosiła się pod kątem sześćdziesięciu stopni. Środkiem tunelu biegły szyny zasilania. Pękate wózki wypełnione rozdrobnionym urobkiem nadjeżdżały z dołu, tocząc swe zębate koła po izolowanych sworzniach łączących obie szyny. Sworznie te służyły Paulowi jako uchwyty, gdy wspinał się ku miejscu, w którym jeden z wózków zeskoczył z szyny i zablokował się na skalnej ścianie. Myśląc wciąż o znajomo wyglądającej dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, który kazał nazywać się Wielkim Mistrzem, Paul wcisnął się pomiędzy wykolejony wózek a chropowatą ścianę sztolni. Kopnął w obluzowany zaczep pomiędzy dwoma wózkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrócił do prawidłowego położenia, z którego wyskoczył, gdy wagonik otarł się o skałę. Ze szczękiem i zgrzytem blokujący cały skład wózek ponownie stanął na szynach. Równocześnie światła w sztolni przygasły i rozbłysły, a wszystkie silniki wózków ożyły. Skład szarpnął i ruszył w górę sztolni. Paul bez namysłu skoczył i przylgnął do przedostatniego wagonika. W nagłym olśnieniu, równie wyrazistym jak widok gór na tle wiosennego nieba, pojął, że

zajęty myślami o transmisji telewizyjnej, wyłączył zasilanie sztolni tylko na piętnaście minut, a po chwilowej utracie świadomości nie przełączył sterowania zasilaniem na kontrolę ręczną. I oto został uniesiony w górę sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknął szyny zasilania znajdującej się kilkanaście centymetrów niżej, zostałby porażony prądem. Wysokie wózki, wypełniające prawie cały prześwit sztolni, uniemożliwiały jakąkolwiek próbę otwarcia mijanych przez skład luków ewakuacyjnych znajdujących się pomiędzy Paulem a powierzchnią. Ściany sztolni i jej sufit były coraz bliżej. O pułap niemal się ocierał. Wyrąbany w granicie i kwarcu strop wznosił się i opadał w nierównych odstępach. Paul wiedział, że w niektórych miejscach wózki z rudą prawie dotykały sklepienia sztolni. Jeśli będzie trzymał się nisko, może uda mu się wyjechać z wózkiem, do którego przylgnął, aż na powierzchnię. Uczepiony tylnej ścianki wagonika czuł jednak, że jego chwyt słabnie. Podciągnął się i ułożył płasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzając się w mrok opuszczała oświetloną sekcję tunelu, sklepienie sztolni szorstko musnęło tył głowy leżącego na wózku człowieka. Wbiwszy dłonie w drobne i ostre bryłki, Paul rył rozpaczliwie, usiłując zagrzebać się w urobku. Rozchybotany, hałaśliwy skład podążał w górę. Pogrążony w ciemności Paul nie dostrzegł obniżenia pułapu, ku któremu się zbliżał... Pełniący służbę na powierzchni inżynier dyżurny, zaalarmowany migotaniem białego światełka na swej konsoli i późniejszym sygnałem wyłączenia mocy w sztolni A, szedł ku jej wylotowi. Zbliżył się do otworu, a kilka minut później dołączył do niego szef nadzoru, który z uwagi na pierwsze zejście na dół nowego pracownika, śledził dotąd sytuację na monitorach w swoim biurze. - Już jadą - odezwał się inżynier dyżurny, szczupły mężczyzna równie młody jak Paul, gdy usłyszeli pomruk motorów odbijający się wzdłuż ścian tunelu. - Ustawił je. - Trochę to trwało - mruknął szef nadzoru i zmarszczył brwi. - Poczekajmy chwilę i sprawdźmy, co tam się zacięło. Czekali więc. Słyszeli coraz bliższy grzechot i szczęk zębatek. Pierwszy z wózków wychynął na światło słoneczne i zjechał na płaski grunt.

- A cóż to? - spytał nagle dyżurny. Zbliżający się przedostatni wózek niósł na sobie coś, co w półmroku sztolni widzieli niezbyt wyraźnie. Skład przejeżdżał obok. Interesujący ich wózek wyjechał na powierzchnię i jasne światło dnia wyraźnie ukazało sylwetkę człowieka, nieruchomą i na wpół zagrzebaną w ładunku rudy. - Mój Boże! - sapnął szef nadzoru. - Niech pan zatrzyma te wózki i pomoże mi go wyciągnąć! Lecz młody inżynier dyżurny odwrócił się, oparł o ścianę kruszarni spowitej długimi cieniami gór i zaczął wymiotować.

Rozdział 3 Pracujący po południu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor był świadomy faktu, iż jego testy przydatnościowe wykazały, że posiada dosyć szczególny talent kaligraficzny. Zajęciem, które najbardziej mu odpowiadało była ornamentacja - dziedzina mało potrzebna według współczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista świadomie rozwijał w sobie podstawową cechę dobrej ornamentacji polegającą na tym, że powinno się jej nie dostrzegać. Gdy usłyszał kroki zbliżającego się do recepcji gościa, nawet nie podniósł głowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzył listę aktualnie godnych uwagi gości hotelowych. - Mam tu rezerwację - usłyszał głos przybysza. - Paul Formain. - To doskonale - skwitował recepcjonista, dodając kolejne nazwisko do swej listy i wciąż nie podnosząc głowy. Przerwał na chwilę, by podziwiać zamaszyste i płynne Pętle, którymi kunsztownie ozdobił litery P i L. Nieoczekiwanie poczuł, że za rękę chwyciła go dłoń znacznie większa niż jego własna. W chwycie obcego dłoń recepcjonisty była jak uwięziona mucha - nieznajomy nie miażdżył jej, ale czuło się, iż ma jeszcze duży zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzał się przybyszowi. Nieznajomy okazał się wysokim, młodym człowiekiem, posiadającym tylko jedno ramię, którego dłoń trzymała recepcjonistę piekielnie mocno, choć niedbale. - Słucham pana - rzekł recepcjonista. Jego głos zabrzmiał nieco bardziej jękliwie, niż zamierzył. - Powiedziałem - odparł cierpliwie wysoki mężczyzna - że mam tu rezerwację. - Tak jest, proszę pana. Oczywiście - recepcjonista podjął ponowną próbę uwolnienia zgniatanej dłoni. Wysoki mężczyzna puścił ją jakby po namyśle. Recepcjonista szybko odwrócił się do rejestru rezerwacji i wybrał nazwisko gościa. Ekran rejestru wyświetlił informację. - Tak, proszę pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy. Jaki wystrój? - Współczesny.

- Oczywiście, panie Formain. Pokój 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuję, by bagaż dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dziękuję... Wysoki, jednoręki mężczyzna już szedł w stronę wind. Recepcjonista popatrzył w ślad za nim, a potem spojrzał na swą rękę. Na próbę poruszył palcami. Nigdy przedtem nie pomyślał o tym, jakim cudem techniki są poruszające się palce. Na górze w pokoju 1412 Paul rozebrał się i wziął prysznic. Gdy wyszedł z łazienki, jego walizka czekała już w niszy bagażowej w ścianie przy drzwiach. Na wpół odziany, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stał szczupły, muskularny mężczyzna w szarozielonych, luźnych spodniach hotelowych, które wyjął z szafki w łazience. Widoczna nad spodniami górna część jego ciała była zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych już prawie zniknęły. Od czasu wypadku minęło osiem miesięcy. Kikut lewej ręki Paula wyglądał jak przykurczony. Powodował to nie tyle brak dalszej części ramienia, co kontrast z drugą ręką Paula. Jej regeneracja przebiegała, zdaniem lekarzy, z niezwykłą szybkością i intensywnością. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisała bez ruchu niczym konar lub grań z kości i muskułów. Nad złączeni obojczyka i stawu barkowego górował jak skała mięsień kapturowy, poniżej widać było, spływające ku węzłom muskulatury łokcia, zbocza wałów bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym łańcuchy niższych wzgórz, ciągnęły się sznury mięśni przedramienia, zakończone rumowiskiem muskulatury kciuka. Paul czasami myślał o swej prawej ręce właśnie jak o konarze lub górskim zboczu. Przypominała ona potężny, niezwyciężony taran z mięśni, ścięgien i kości. W ciągu minionych miesięcy, dzielących wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas drugiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej właśnie zagnieździła się owa niezwyciężona, najgłębsza część jego osobowości. Prawe ramię stało się autonomiczną częścią Paula, która nie poddawała się zwątpieniu, a z pewnością nie wątpiła w samą siebie. Nie traciła też czasu, by tam, na dole ustawić recepcjonistę. Było w tym fakcie coś niejasnego i niepokojącego. Niczym człowiek badający językiem zbolały ząb, Paul nieustannie odczuwał pokusę próbowania siły ramienia na różnych rzeczach i za każdym razem zaskakiwały go rezultaty tych prób. Teraz na przykład, stojąc przed zwierciadłem,

wyciągnął rękę i zdjął z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiący pokój - odlany w kształcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysokości wazon z jedną, wstawioną weń czerwoną różą. Wazon doskonale mieścił się w dłoni i Paul podniósł go, powoli zwiększając siłę uścisku. Przez chwilę wydawało się, że grube metalowe ścianki naczynia nie ulegną. Potem jednak wazon wolno zapadł się w głąb, aż złamana w połowie łodygi róża przechyliła się na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekła po zaciśniętych palcach. Paul rozluźnił uchwyt, otworzył dłoń i przyjrzał się zmiażdżonemu naczyniu. Potem wrzucił szczątki do stojącego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszył palcami. Nawet nie zdrętwiały. Po takim wysiłku ramię powinno zesztywnieć i odmówić mu posłuszeństwa. Tymczasem wcale tak się nie stało. Ubrał się i zjechał na parking mieszczący się w podziemiach hotelu. Pomiędzy pustymi pojazdami znalazł wóz jednoosobowy. Wsiadł i wybrał standardowe 4441, numer Zarządu w każdym Kompleksie, mieście i ośrodku zamieszkanym przez więcej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Niewielki pojazd włączył się do ruchu miejskiego i po piętnastu minutach przeniósł Paula sześćdziesiąt kilometrów dalej, pod terminal Zarządu. Paul zatwierdził swą kartę kredytową w Książnicy Kompleksu Chicago i obsługa skierowała go do kabiny na dziewiątym piętrze. W towarzystwie paru innych osób stanął na dysku transportowym, gdzie jego uwagę przykuła książka, którą trzymała jakaś dziewczyna. Książka tkwiła w niewielkiej, podręcznej przeglądarce, z której ekranu wyglądała ku Paulowi okładka dzieła. Z okładki zaś spoglądały na niego ciemne okulary i zaciśnięte, wąskie usta twarzy, którą widział tamtego feralnego dnia w kopalni. To było to samo oblicze. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast białego kołnierzyka i krawata, pod brodą Wielkiego Mistrza pyszniła się czerwonozłota, ceremonialna szata. Na tle tej czerwieni i złota odciśnięto czarne litery tytułu książki: “NISZCZ”. Odrywając wzrok od okładki, spojrzał na dziewczynę. Patrzyła na niego wyraźnie wstrząśnięta, on zaś na widok jej twarzy poczuł w sobie bezgłośny wybuch. Znalazł się oko w oko z tą samą dziewczyną, którą widział stojącą za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni oglądał transmisję sprzed wejścia do hotelu. - Proszę mi wybaczyć - odezwała się teraz. - Przepraszam. Odwróciła się i przeciskając się na oślep pomiędzy innymi pasażerami dysku wysiadła o jeden poziom wcześniej, niż zamierzał Paul. Pod wpływem nagłego impulsu ruszył za nią. Ona jednak szybko przepadła w tłumie. Paul

stwierdził, że znalazł się w sekcji muzycznej biblioteki Zarządu. Potrącany przez przechodniów stał przez chwilę, na próżno usiłując dojrzeć dziewczynę ponad głowami tłumu. Pół kroku od niego ciągnął się rząd kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywała cicha melodia pieśni, nuconej przez śpiewającą sopranem kobietę, której wtórował powolny rytm dzwonów... W kwieciu jabłoni moje czekanie Ta melodia ogarnęła Paula niczym dmący z dali wiatr i popychający go zewsząd ludzie stali się nagle nieobecni i nieważni jak cienie. Był to głos dziewczyny z książką. Wiedział to, choć usłyszał tylko te kilka słów w windzie. Muzyka ogarnęła go i pochłonęła, poruszając w nim struny głębokich uczuć, zbyt gwałtownych, by nazwać je miłością i zbyt wielkich, by określić je mianem smutku. Długie i słodkie moje kochanie Słowa i dźwięki były niczym wiatr lecący nad bezkresnym, ośnieżonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywają kuranty na kryształach lodowych sopli.... W jesiennych liściach i kwieciu wiosny Moja tęsknota łkać nie przestanie Wysiłkiem woli uwolnił się od czaru. Coś w nim zgasło. Stał i patrzył wokół siebie, ponownie świadom obecności innych ludzi. Dobiegająca z kabiny melodia ponownie stała się wątłą nicią dźwięków, słyszanych na tle szmeru kroków i pomruku rozmów przypominających szum morza. Rozejrzał się dookoła; ze wszystkich stron otaczały go tylko regały sekcji muzycznej. Czar i urok gdzieś zniknęły. Dziewczyna również. Udał się na dziewiąte piętro i znalazł wolną kabinę. Usiadł, zamknął drzwi i stukając w

klawiaturę, zażądał listy miejscowych psychiatrów, podając swój niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namysłu dorzucił poprawkę, że lista powinna ograniczać się tylko do tych psychiatrów, którzy w przeszłości zajmowali się problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozbłysnął, sygnalizując przyjęcie poprawki, pojawił się też na nim komunikat, iż na odpowiedź przyjdzie poczekać dziesięć do piętnastu minut. Paul usiadł wiec wygodniej. Potem pod wpływem impulsu wybrał tytuł książki, którą niosła ze sobą dziewczyna, potwierdził chęć nabycia jednego egzemplarza i po upływie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysunęła się standardowa przeglądarka. Podniósł ją. Odniósł wrażenie, że twarz z okładki patrzy nań z drwiną, jakby radując się jakimś, sobie tylko wiadomym sekretem. Była to ta sama twarz, którą widział na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawały się złożyć w jedno wyraziste oblicze. Teraz mógł obejrzeć ją całą. Było w niej coś niewłaściwego. Coś, co budziło sprzeciw. Nie patrzył na ludzką twarz, ale na woskową maskę bez życia i wyrazu. Dotknął przycisku, by zmienić wizerunek okładki na obraz pierwszej strony. Na tle białego papieru, raz jeszcze pojawiły się litery tytułu: “NISZCZ” Walter Blunt Paul odwrócił tę stronę i zaczął czytać pierwsze wiersze wstępu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegł wzrokiem kilka stron. Dowiedział się, iż Walter Blunt urodził się jako syn majętnych rodziców. Jego rodzina posiadała kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkół hodowlanych tuńczyka błękitnego. Młody Blunt prowadził życie bogatego próżniaka, aż do dnia, kiedy to polując na jelenie w głuszy Lakę Superior, wraz z kilkoma myśliwymi został pochwycony w objęcia nagłej śnieżycy, która zerwała się grubo za wcześnie jak na tę porę roku. Czterech członków grupy Blunta umarło z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i równie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzył koncepcję Alternatywnych Sił Istnienia i w zamian za możliwość przetrwania, ofiarował im swoje usługi. Potem mimo kąśliwej wichury i tężejącego mrozu, którym mógł przeciwstawić jedynie lekką odzież myśliwską, Blunt zdołał bezpiecznie wydostać się z lasów, a następnie dotarł do schroniska

pełen sił i nawet niezmarznięty. Po tym doświadczeniu poświęcił się Siłom Alternatywnym. W ciągu całego swego życia stworzył i zorganizował Gildię Orędowników, inaczej zwaną Societe Chanterie, wśród których znaleźli się wszyscy późniejsi badacze Sił Alternatywnych. Celem Gildii było głoszenie konieczności powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mogła określić stosunek Ludzkości do Sił Alternatywnych, jedynie zaś Alternatywne Siły i ich prawa posiadały dość mocy, by uratować Ludzkość przed pułapką cywilizacji technicznej, która zamykała się wokół niej, jak kropla żywicy wokół uwięzionej muchy. Łagodny dźwięk brzęczyka przyciągnął uwagę Paula ku ekranowi. Zobaczył na nim listę nazwisk, adresów i numerów telefonicznych. Korzystając ze znajdującej się poniżej ekranu klawiatury wystukał informację dla wszystkich lekarzy, których nazwiska znalazły się na liście: W wypadku, który zdarzył się blisko osiem miesięcy temu, straciłem obie ręce. Do dnia dzisiejszego mój organizm odrzuca wszelkie próby wszczepienia zalążka regeneracji lewego ramienia. Zwykle badania fizjologiczne nie wyjaśniły przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadał, czy u podłoża odrzutów nie leżą przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi też, bym skorzystał z usług tutejszych psychiatrów, ponieważ oddali oni wielkie usługi ludziom, którzy przeszli amputacje. Czy byłby pan (pani) uprzejmy (a) zająć się moim przypadkiem? Paul Allen Formain Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b Pokój 1412, hotel Koh-I-Nor Kompleks Chicago Wstał, wziął książkę, którą nabył przed chwilą i wrócił do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytał dalej dzieło Blunta. Rozciągnięty na łóżku hotelowym pochłaniał fascynującą mieszankę czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktów, przez którą przebijało naglące wezwanie, by czytelnik niezwłocznie rozpoczął nauki pod kierunkiem jakiegoś uświadomionego już adepta Gildii. Nagrodą za pomyślne odbycie studiów miała być potęga, przewyższająca wszystko, co kiedykolwiek śniło się komukolwiek o możliwościach magii. Było to zbyt zabawne, by rzecz potraktować poważnie.

Paul zmarszczył brwi. Nagle stwierdził, że dotyka książki bardzo ostrożnie. Była ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, które z niej emanowały, mroziły szpik w kościach. W pokoju zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Paul poczuł, że zbliża się jeden z jego ataków. Jak wilk wietrzący pułapkę, z wysiłkiem zachował spokój. Niebawem ściany pokoju tchnęły ku niemu znanym podmuchem. Śpiew ciszy wzmógł się. Miejsce i chwila przemówiły do niego: NIEBEZPIECZEŃSTWO. Odłóż tę książkę. Cisza rozśpiewała się głośniej, tłumiąc wrażenia innych zmysłów... Niebezpieczeństwo, odparła niepokonana część jego osobowości, jest słowem wymyślonym przez dzieci, które dla dorosłych nie ma żadnego znaczenia. Prawa ręka nacisnęła przycisk i odwróciła stronę. Paul przeczytał tytuł nowego rozdziału: SIŁY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZŁONKÓW I REGENERACJA ZWŁOK Regeneracja utraconych części ciała drogą epimorfozy lub odrostu, którego zaczątkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zalążka, jest możliwa tylko dzięki stymulacji Sil Alternatywnych. Zjawiska te znajdują swe wytłumaczenie i źródło w celowym działaniu autodestrukcyjnym. Jak w każdym przypadku manipulacji Siłami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie się kierunek działania Sil. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokując biernie działanie Sil Natury) i przeciwko Postępowi (aktywnie działając wbrew Siłom Natury). Zasady te są nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak iż z ich dynamizmu wynikają siły dostarczające energii niezbędnej do procesu regeneracji... W tej chwili, przerywając działanie zaklęcia, w pokoju Paula rozdzwonił się telefon. Wszystko wróciło do normy i książka przestała wysyłać tajemnicze wibracje. Ze swego łóżka zobaczył, że rozjaśnia się ekran nad aparatem. - Notatka z Zarządu, odpowiedź na pańskie poszukiwania - rozległ się mechaniczny głos spod ekranu.

Wkrótce pojawiła się lista nazwisk z towarzyszącymi im stopniami naukowymi. Nazwiska gasły kolejno, aż wreszcie pozostało tylko jedno. Paul odczytał je unosząc lekko głowę. DR ELIZABETH WILLIAMS W chwilę później obok tego nazwiska pojawiło się słowo Przyjęte. Paul odłożył książkę na stolik obok łóżka.

Rozdział 4 Jak się pan czuje? Był to głos kobiety. Paul otworzył oczy. Nad fotelem, w którym siedział, stała dr Elizabeth Williams. Odłożyła strzykawkę ultradźwiękową na biurko i okrążyła je, aby zasiąść naprzeciwko pacjenta. - Czy coś mówiłem? - Paul wyprostował się w fotelu. - Chce pan wiedzieć, czy odpowiadał pan na moje pytania? Nie. Dr Williams spojrzała nań zza biurka. Była niewysoką, krępą kobietą o brązowych oczach i zupełnie przeciętnej twarzy. - Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporności na hipnozę? - A opierałem się? - spytał Paul. - Sądziłem, że usiłuję współpracować. - Od jak dawna? - Od tego wypadku z łodzią. To było pięć lat temu. - Paul spojrzał na nią ponownie. - Cóż więc mówiłem? Dr Williams spojrzała mu w oczy.  Nazwał mnie pan głupią babą. Paul mrugnął szelmowsko. - Tylko tyle? - spytał. - Nie powiedziałem niczego więcej? - To wszystko - ponownie spojrzała na Paula ponad biurkiem. Wyczuł emanującą od niej ciekawość i pewną samotność. - Paul, czy jest coś, czego powinien się pan obawiać? - Obawiać? - powtórzył pytanie i zmarszczył brwi. - Obawiać się...? Właściwie to nie. Nie. - Może coś pana gnębi? Zastanowił się krótko. - Nie, nie w tej chwili - odpowiedział w końcu. - Nie istnieje nic takiego, co mogłoby mnie przygnębić. - Może czuje się pan nieszczęśliwy? Uśmiechnął się. Potem, dość nieoczekiwanie, zmarszczył brwi. - Nie - odparł i zawahał się. - To znaczy, tak sądzę. - Więc po co pan do mnie przyszedł? Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - No jak to, z powodu mej ręki... - A nie dlatego, iż osierocono pana w dzieciństwie? Nie dlatego, że zawsze pędził pan życie

samotnika, który nie ma nawet przyjaciół? Nie dlatego, że pięć lat temu usiłował pan popełnić samobójstwo w łodzi i ponownie spróbował pan w kopalni, mniej niż rok temu? - Wolnego! - przerwał jej Paul. Spojrzała na niego uprzejmie i pytająco. - Sądzi pani, że sam zaaranżowałem te wypadki, bo chciałem się zabić? - A nie powinnam tak myśleć? - Jasne, że nie. - Dlaczego? - No bo... - i nagle Paul zrozumiał wszystko. Pojął też, że ona niczego nie dostrzega. Patrzył na nią i na jego oczach dr Williams jakby się postarzała i zapadła w samą siebie. Wstał z fotela. - To nie ma znaczenia - powiedział. - Paul, powinien pan to przemyśleć. - Nie omieszkam. Przemyślę wszystko. - To dobrze - nie wstała ze swego miejsca i wbrew brzmiącej w jej głosie pewności siebie, nie była już tak spokojna, jak na początku tej rozmowy. - Termin następnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistką. - Dziękuję - odparł. - Żegnam. - Miłego popołudnia, panie Formain. Wyszedł z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podniosła nań spojrzenie znad segregatora. - Panie Formain? - pochyliła się nad aktami. - Czy chce pan umówić się na następną wizytę już teraz? - Nie - odparł Paul. - Raczej nie. Kilka pięter, dzielących biuro dr Williams od parteru, pokonał pieszo. Na parterze znalazł publiczną rozmównicę. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Czuł się jak nowo narodzony. Przesuwając palcami po klawiaturze zażądał listy mieszkających w okolicy członków Gildii Orędowników. Ekran rozświetlił się nazwiskami. Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu)