Gordon R. Dickson
Taktyka błędu
Przełożyła Anna Reszka
Rozdział I
Młody podpułkownik był pijany i najwyraźniej zdecydowany przysporzyć sobie kłopotów.
Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedł kulejąc do sali jadalnej statku
kosmicznego, by się rozejrzeć.
Był wysokim, szczupłym oficerem, zbyt młodym jak na rangę, którą piastował w Korpusie
Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o wyrazistych
rysach wydawała się pogodna i niewinna. Marynarkę zielonego munduru, którą młody człowiek
miał na sobie, ozdabiał błyszczący szereg służbowych odznaczeń.
Przez kilka sekund rozglądał się po sali, steward tymczasem bezskutecznie usiłował
skierować go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Młody oficer, ignorując stewarda,
odwrócił się i ruszył prosto w stronę stołu Dowa deCastriesa.
Kiedy zbliżył się, blady, złośliwy człowieczek zwany Pater Tenem, który zawsze
znajdował się w pobliżu deCastriesa, zsunął się z krzesła i podszedł do stewarda, w dalszym ciągu
patrzącego bezmyślnie, z konsternacją za podpułkownikiem. Gdy Pater Ten zjawił się tuż obok,
steward zmarszczył brwi, ale pochylił się, by porozmawiać. Obydwaj mężczyźni mówili coś przez
chwilę przyciszonymi głosami, rzucając spojrzenia na podpułkownika, a później szybko wyszli z
sali.
Podpułkownik dotarł do stołu, przysunął wolne krzesełko od sąsiedniego stolika i nie
czekając na zaproszenie rozsiadł się naprzeciwko pięknej, młodej, ciemnowłosej dziewczyny
znajdującej się z lewej strony deCastriesa.
- Przywilej pierwszej nocy, mówiono mi o tym - odezwał się przyjaźnie do wszystkich
obecnych przy stoliku. - Można przy obiedzie siąść tam, gdzie kto ma ochotę, i przywitać się ze
współpasażerami. Miło mi państwa poznać.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. DeCastries uśmiechnął się tylko. Cień uśmiechu ledwo
rysował się na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi włosami, przyprószonymi na
skroniach siwizną. Minister spraw zagranicznych, od pięciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej
znany był ze swego powodzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione były na ciemnowłosej
dziewczynie od momentu, kiedy zaprosił ją wraz z ojcem - najemnym żołnierzem, i Exotikiem
Outbondem, który stanowił trzecią osobę w tym towarzystwie, do swego stolika. W uśmiechu tym
nie pojawiła się wyraźna groźba; a jednak dziewczyna widząc go zmarszczyła lekko brwi i
położyła dłoń na ramieniu ojca, który pochylił się do przodu, by coś powiedzieć.
- Pułkowniku... - Najemnik miał na kieszeni naszywkę pułkownika z Dorsaj, pozostającego
na służbie u Exotików z Bakhalli. Jego mocno ogorzała twarz ze sztywnym wąsem mogłaby
wyglądać śmiesznie, gdyby nie była tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba. Przerwał,
czując rękę na ramieniu, i odwrócił się, by spojrzeć na córkę; cała uwaga dziewczyny skupiła się
jednak na intruzie.
- Pułkowniku - odezwała się z kolei i jej młody głos wydawał się zirytowany i
zaniepokojony w porównaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza?
- Nie - odrzekł podpułkownik, patrząc na nią. Zaparło jej dech i poczuła się nagle
schwytana, niczym ptak w dłoni olbrzyma, przez dziwną moc spojrzenia szarych oczu, całkowicie
sprzeczną z nieszkodliwym wyglądem mężczyzny w momencie wejścia do sali. Oczy te uczyniły
ją chwilowo bezbronną i dziewczyna niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła się w
samym centrum zainteresowania młodego człowieka, obnażona jego taksującym wzrokiem.
- ...nie uważam tak - usłyszała, jak mówi. Odchyliła się do tyłu, wzruszając opalonymi
ramionami nad zieloną wieczorową suknią, i zdołała odwrócić od niego wzrok. Kątem oka
widziała, jak podpułkownik przygląda się siedzącym przy stole, od odzianego w niebieski strój
Exotika Outbonda
w najdalszym końcu, przez ojca, nią samą, aż po ciemnego, lekko uśmiechającego się
deCastriesa.
- Znam pana, oczywiście, panie ministrze - mówił dalej do deCastriesa. - Chcąc pana
spotkać wybrałem ten właśnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszłego miesiąca szef
Wydziału Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachodniego. Poprosiłem o przeniesienie na
Kultis, do Bakhalli na Kultis.
Spojrzał na Exotika. - Płatnik powiedział, że nazywa się pan Mondar i jest pan Outbondem,
przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekł. - Bakhalla jest zatem pańskim rodzinnym
miastem.
- Bakhalla jest obecnie stolicą kolonii o tej samej nazwie - odezwał się Exotik - a nie
zwyczajnym miastem, pułkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnością wszyscy jesteśmy zadowoleni
z poznania pana. Czy sądzi pan jednak, że to rozsądne, by oficer sił zbrojnych Sojuszu zadawał się
z ludźmi Koalicji?
- Czemu nie, na pokładzie statku kosmicznego? - zauważył Cletus Grahame uśmiechając
się niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to właśnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i
sprzętu. Poza tym, jak powiedziałem, jest to pierwsza noc podróży.
Mondar potrząsnął głową. - Bakhalla i Koalicja nie są w stanie wojny - odparł.- Fakt, że
Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy.
- Sojusz i Koalicja nie są w stanie wojny - podjął Cletus - a to, że stanowią one podporę
przeciwnych stron w wojnie podjazdowej między wami a Neulandią, również nie ma nic do rzeczy.
- Nie ujmowałbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmów
prowadzonych na sali ustąpił miejsca nagłej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrócili steward i
Pater Ten, a za nimi postępował imponująco wielki mężczyzna w mundurze z naszywkami
pierwszego oficera statku. Zbliżywszy się do stołu, ciężko położył dużą rękę na ramieniu Cletusa.
- Pułkowniku - powiedział głośno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralną
banderą. Przewozimy zarówno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokładzie
incydentów politycznych. Ten stół należy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa
deCastriesa. Pańskie miejsce znajduje się po przeciwnej stronie sali...
Cletus od początku nie zwracał na niego żadnej uwagi. Popatrzył natomiast na dziewczynę
- na nią jedną - uśmiechnął się i uniósł brwi, jak gdyby zdając się na nią. Nie uczynił żadnego
ruchu, aby wstać od stołu.
Dziewczyna spojrzała na Cletusa, ale on nadal się nie ruszał. Przez długą chwilę znosiła
jego spojrzenie; w końcu nie wytrzymała. Zwróciła się do deCastriesa.
- Dow... - powiedziała przerywając oficerowi, który zaczął powtarzać swoje słowa.
Słaby uśmiech deCastriesa poszerzył się lekko. On również uniósł brwi, ale jego twarz
miała inny wyraz niż twarz Cletusa. Pozwolił, by dziewczyna patrzyła na niego błagalnie przez
dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do oficera:
- W porządku - powiedział, a jego głęboki, melodyjny głos natychmiast uciszył głos
mówiącego. - Pułkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiąść tam, gdzie ma
ochotę.
Twarz pierwszego poczerwieniała. Ręka wolno zsunęła się z ramienia Cletusa.
Nieoczekiwanie jego postać przestała wydawać się wielka i imponująca, a stała się niezgrabna i
rzucająca w oczy.
- Tak, panie ministrze - rzekł sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem
państwu...
Rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Pater Tena, co nie wpłynęło na małego człowieczka
bardziej, niż na blask idący od rozżarzonej do białości sztaby żelaza wpływa cień chmury
deszczowej; i starannie unikając wzroku pozostałych pasażerów odwrócił się i wyszedł z sali.
Steward ulotnił się już przy pierwszych słowach deCastriesa. Pater Ten, patrząc wilkiem na
Cletusa, wrócił na swoje miejsce, które zwolnił wcześniej.
- Jeśli chodzi o Enklawę Exotików w St. Louis - powiedział Cletus do Mondara, nie
wyglądając na zakłopotanego tym, co się właśnie wydarzyło - to potraktowano mnie tam bardzo
dobrze, wypożyczając z biblioteki materiały do badań.
- Ach tak? - Twarz Mondara wyrażała uprzejme zainteresowanie. - Jest pan pisarzem,
pułkowniku?
- Naukowcem - odparł Cletus. Jego szare oczy spoczęły teraz na Mondarze. - Piszę obecnie
czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, którą zacząłem trzy lata temu - poświęconej
rozważaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy mogę poznać pozostałych
państwa?
Mondar skinął głową. - Nazywam się Mondar, jak pan już wie. Pułkowniku Eachanie
Khanie - powiedział zwracając się do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy mogę przedstawić
panu podpułkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu?
- Jestem zaszczycony, pułkowniku - rzekł Eachan Khan urywanym, staromodnym
akcentem brytyjskim.
- Również jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparł Cletus.
- Córka pułkownika Khana, Melissa Khan - przedstawiał dalej Mondar.
- Jak się masz! - Cletus uśmiechnął się do dziewczyny ponownie.
- Miło mi poznać - odpowiedziała zimno.
- Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, już pan zna - powiedział Mondar. -
Panie ministrze, pułkownik Cletus Grahame.
- Obawiam się, że już za późno, by zaprosić pana na kolację, pułkowniku - odezwał się
deCastries głębokim głosem. - Wszyscy już jedliśmy. - Skinął na stewarda. - Możemy
zaproponować panu wino.
- I wreszcie dżentelmen po prawej stronie ministra - powiedział Mondar - pan Pater Ten.
Pan Ten ma wspaniałą pamięć, pułkowniku. Przekona się pan, że posiada on encyklopedyczną
wiedzę na prawie każdy temat.
- Cieszę się, że pana poznałem, panie Ten - rzekł Cletus. - Pewnie powinienem do
następnych badań wypożyczyć zamiast materiałów z biblioteki pana.
- Niech pan nie robi sobie kłopotu! - stwierdził nieoczekiwanie Pater Ten. Miał wysoki,
skrzypiący, ale zadziwiająco donośny głos. - Przeglądałem pańskie pierwsze trzy tomy, to szalone
teorie poparte zwietrzałymi poglądami z historii sztuki militarnej. Z pewnością groziło panu
wyrzucenie z Akademii, gdyby pan w porę nie poprosił o przeniesienie. Tak czy inaczej pozbyto
się pana. Zresztą kto by to czytał? Nigdy nie skończy pan czwartego tomu.
- A nie mówiłem panu - rzucił Mondar w ciszy, która nastała po tym gwałtownym potoku
słów. Cletus przyglądał się małemu człowieczkowi ze słabym uśmiechem, najzupełniej podobnym
do poprzedniego uśmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadł encyklopedyczną wiedzę.
- Rozumiem, co pan ma na myśli - odrzekł Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie różne
rzeczy. Właśnie dlatego, pomimo wątpliwości pana Tena, skończę pozostałe szesnaście tomów. W
rzeczywistości po to teraz lecę na Kultis, by móc je napisać.
- Słusznie, niech pan zamieni tamtejszą klęskę w zwycięstwo - zaskrzypiał Pater Ten. -
Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu.
- Tak, nie jest to taki zły pomysł - powiedział Cletus, a steward postawił przed nim zręcznie
czysty kieliszek do wina i napełnił go kanarkowożółtym płynem z butelki znajdującej się na stole.
- Tyle że zwycięzcą w ostatecznym rezultacie nie będzie ani Sojusz, ani Koalicja.
- To mocne stwierdzenie, pułkowniku - rzekł deCastries. - Poza tym pachnące zdradą,
nieprawdaż? Te słowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu?
- Tak pan sądzi? - powiedział Cletus i uśmiechnął się. - Czy ktoś tutaj zamierza napisać na
mnie donos?
- Możliwe. - W głębokim głosie deCastriesa zabrzmiała nagle lodowata nuta. - A
tymczasem interesująco jest słuchać pana. Co skłania pana do tego, by sądzić, że ani Sojusz, ani
Koalicja nie zdobędą najsilniejszej pozycji wśród kolonii na Kultis?
- Prawa historycznego rozwoju - odparł Cletus.
- Prawa - odezwała się gniewnie Melissa Khan. Napięcie, które wyczuwała w tej spokojnej
rozmowie, stało się nie do zniesienia. - Dlaczego wielu się wydaje - spojrzała przez moment prawie
gorzko na swojego ojca - że istnieje jakiś daleki od praktyki zbiór zasad lub teorii czy też
przepisów, według których powinien żyć każdy? To dzięki żywym ludziom coś się dzieje! W
dzisiejszych czasach należy być praktycznym, w przeciwnym bowiem razie można stać się
martwym.
- Melissa - powiedział deCastries, uśmiechając się do dziewczyny - szanuje praktycznych
ludzi. Obawiam się, że muszę się z nią zgodzić. Liczy się praktyka.
- W przeciwieństwie do teorii, pułkowniku - kpiąco rzucił Pater Ten - w przeciwieństwie do
książkowych teorii. Proszę poczekać, aż znajdzie się pan wśród doświadczonych oficerów
liniowych w dżungli Neulandii czy Bakhalli, w prawdziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest
wojna! Proszę poczekać, aż usłyszy pan nad głową pierwszy trzask broni energetycznej i stwierdzi
pan...
- Ten człowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagłe,
monotonne, urywane słowa Eachana Khana przecięły jak nożem tyradę małego człowieczka. W
powstałej ciszy Eachan brązowym palcem wskazał na czerwono-biało-złote odznaczenie w
prawym końcu szeregu baretek zdobiących marynarkę Cletusa.
Rozdział II
Przez chwilę przy stole zalegała cisza.
- Pułkowniku, co jest z pańską nogą? - zapytał Eachan.
Cletus wykrzywił się w wymuszonym uśmiechu. - W okolicy kolana mam częściową
protezę - powiedział. - Doskonale wykonaną, ale to widać, kiedy chodzę. - Spojrzał na Pater Tena.
- Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jeśli chodzi o moje militarne doświadczenia. W czynnej
służbie byłem tylko trzy miesiące podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej między
Sojuszem a Koalicją, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostałem oficerem.
- Zakończył pan jednak te trzy miesiące Medalem Honoru - zauważyła Melissa. Wyraz
twarzy, z jakim patrzyła na niego, zmienił się całkowicie. Zwróciła się do Pater Tena. -
Przypuszczam, że jest to jedna z niewielu rzeczy, o których nic pan nie wie, prawda?
Pater Ten spojrzał na nią nienawistnie.
- Czy tak, Pater? - zapytał półgłosem deCastries.
- Niejaki porucznik Grahame został siedem lat temu odznaczony przez Sojusz - wydusił
Pater Ten. - Jego dywizja dokonała desantu na pewną wyspę na Pacyfiku, obsadzoną przez nasze
załogi. Żołnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udało się
utworzyć oddział partyzancki, który skutecznie trzymał w szachu naszych ludzi, stacjonujących w
silnie ufortyfikowanych punktach, aż do chwili, kiedy to miesiąc później przybyły posiłki
sojusznicze! Dzień przed nadejściem pomocy porucznik wpadł na minę. Umieszczono go później
w Akademii, ponieważ po tym wydarzeniu nie był fizycznie zdolny do służby polowej.
Przy stole zapadła kolejna, tym razem krótsza chwila ciszy.
- Zatem - odezwał się deCastries dziwnie zamyślonym tonem, obracając w palcach
wypełniony do połowy kieliszek wina, który stał przed nim na stole - wygląda na to, że naukowiec
był bohaterem, pułkowniku.
- Nie, na Boga, nie - zaprotestował Cletus. - Porucznik był nierozważnym żołnierzem, i
tyle. Gdybym wtedy rozumiał wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadłbym na tę minę.
- Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy się walka! - zawołała Melissa.
- To prawda - przyznał Cletus - jednak, jak stwierdziłem, jestem teraz mądrzejszym
człowiekiem. Nie chcę więcej żadnych medali.
- Czego więc pan chce, Cletusie? - zapytał Mondar z drugiego końca stołu. Outbond od
paru minut wpatrywał się w Cletusa z niezwykłym jak na Exotika natężeniem.
- Chce jeszcze napisać szesnaście pozostałych tomów - zadrwił Pater Ten.
- Prawdę mówiąc, pan Ten ma rację - rzekł Cletus spokojnie do Mondara. - Jeśli czegoś
naprawdę chcę, to dokończyć swoją pracę o taktyce. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę
najpierw stworzyć warunki, w których będzie ją można zastosować.
- Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześćdziesięciu dni - odezwał się Pater Ten.
- Już o tym mówiłem.
- Sądzę, że mógłbym to uczynić w jeszcze krótszym czasie - rzekł Cletus i spokojnie
przyglądał się gwałtownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osób, z wyjątkiem
Mondara i Pater Tena.
- Musi pan być pewien siebie jako ekspert wojskowy, pułkowniku - powiedział deCastries.
Podobnie jak Mondar zaczął przyglądać się Cletusowi z coraz większym zainteresowaniem.
- Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekł Cletus. - Jestem naukowcem. A to różnica. Ekspert
to człowiek, który bardzo dużo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktoś, kto wie wszystko, co
można o niej wiedzieć.
- To nadal tylko teorie - zauważyła Melissa. Spoglądała na Cletusa z zaintrygowaniem.
- Tak - Cletus zwrócił się do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewagę nad
praktykiem.
Melissa potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała, odchylając się na oparcie krzesła i
patrząc na swego rozmówcę z dolną wargą przygryzioną zębami.
- Obawiam się, że znowu będę musiał zgodzić się z Melissa - odezwał się deCastries. Przez
moment oczy miał przysłonięte powiekami, jak gdyby spoglądał w głąb siebie, a nie na obecnych.
- Widziałem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposażonych jedynie w teorie, kiedy wreszcie
odważyli się zmierzyć z realnym światem.
- Ludzie są realni - powiedział Cletus. - Podobnie broń... A strategie? Konsekwencje
polityczne? Nie są bardziej realne niż teorie. I rozsądny teoretyk, nawykły do zajmowania się
rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulować niż człowiek przyzwyczajony do
posługiwania się jedynie realnymi narzędziami, które są w istocie produktami końcowymi... Czy
znają się państwo na szermierce?
DeCastries pokręcił głową.
- Tak - rzekł Eachan.
- Zatem, być może, słyszał pan o pewnej taktyce w szermierce, której użyję tu jako
przykładu tego, co nazywam taktyką błędu. Mowa jest o tym w tomie, który teraz piszę - zwrócił
się Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii ataków, z których
każdy spotyka się z ripostą, tak że powstaje pewien wzór zetknięć i rozłączeń szpady atakującego
ze szpadą przeciwnika. Głównym celem nie jest jednakże zadanie celnego ciosu podczas któregoś
z tych wstępnych ataków, lecz stopniowe, przy każdym odparowaniu, wytrącanie ostrza szpady
przeciwnika z właściwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauważył. Wtedy, w czasie
końcowego ataku, kiedy szpada przeciwnika całkowicie wytrącona jest ze swego pierwotnego
położenia, atakujący szermierz zadaje celne pchnięcie zupełnie nie chronionemu przeciwnikowi.
- Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauważył bezbarwnie Eachan.
- W tym sęk, oczywiście - zgodził się Cletus.
- Tak - odezwał się wolno deCastries i poczekał, aż
Cletus na niego spojrzy. - Wygląda na to, że taktyka ta dobra jest jedynie na sali
szermierczej, gdzie wszystko odbywa się zgodnie z ustalonymi regułami.
- Och, ale można ją zastosować w każdej prawie sytuacji - rzekł Cletus. Na stole stały puste
jeszcze filiżanki do kawy. Cletus wyciągnął rękę, wziął trzy z nich i ustawił w rzędzie do góry
dnem między sobą a deCastriesem. Następnie sięgnął do stojącej na stole cukiernicy, wziął w rękę
kostkę cukru i położył ją obok środkowej filiżanki.
Przykrył nią kostkę cukru, a potem zaczai poruszać wszystkimi filiżankami, szybko
zmieniając ich położenie. Wreszcie przestał.
- Zna pan tę starą grę - zwrócił się do deCastriesa. - Pod którą z tych filiżanek znajduje się
teraz, pana zdaniem, kostka cukru?
DeCastries spojrzał na filiżanki, ale nie uczynił żadnego ruchu w ich kierunku. - Pod żadną
z nich - stwierdził.
- Czy mimo to, tak dla ilustracji, mógłby pan podnieść którąś z nich? - zapytał Cletus.
DeCastries uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - powiedział.
Wyciągnął rękę i podniósł środkową filiżankę. Z jego twarzy na moment zniknął uśmiech,
a potem powrócił na nią znowu. Na białym obrusie widniała biała kostka cukru.
- Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekł deCastries.
Cletus wziął środkową filiżankę, którą deCastries odstawił na bok, i przykrył nią ponownie
kostkę cukru. Znów szybko pozamieniał miejscami odwrócone filiżanki.
- Spróbuje pan jeszcze raz? - zapytał deCastriesa.
- Jeśli pan sobie życzy. - Tym razem deCastries wybrał i podniósł filiżankę po prawej
stronie stojącego przed nim szeregu. Znowu ukazała się kostka cukru.
- Jeszcze raz? - spytał Cletus. Ponownie przykrył kostkę i pomieszał filiżanki. DeCastries
podniósł teraz filiżankę znajdującą się w środku i odstawił ją z pewnym przymusem, kiedy znów
ujrzał kostkę cukru.
- Co to ma znaczyć? - powiedział, a uśmiech z jego twarzy zniknął tym razem ostatecznie. -
O co w tym wszystkim chodzi?
- Wygląda na to, że nie może pan przegrać, panie ministrze, kiedy ja kontroluje grę - odparł
Cletus.
DeCastries przyglądał mu się przenikliwie przez parę sekund, następnie przykrył kostkę
filiżanką i odchylił się do tyłu na krześle, rzucając spojrzenie na Pater Tena.
- Tym razem ty poprzestawiaj filiżanki, Pater - powiedział.
Uśmiechając się złośliwie do Cletusa, Pater Ten wstał i zmienił położenie filiżanek, jednak
tak wolno, że każdy przy stole z łatwością mógł śledzić drogę filiżanki, którą przed chwilą odstawił
deCastries. Na koniec ta właśnie filiżanka znalazła się ponownie w środku. DeCastries spojrzał na
Cletusa i sięgnął po filiżankę z prawej strony tej, która, jak się zdawało, przykrywała kostkę. Jego
ręka zawahała się, wisiała przez chwilę nad filiżanką i cofnęła się. Uśmiech powrócił na twarz
deCastriesa.
- Rozumie się - powiedział patrząc na Cletusa - nie wiem, jak pan to robi, ale wiem, że
gdybym podniósł tę filiżankę, znalazłbym pod nią kostkę cukru. - Jego ręka powędrowała w stronę
filiżanki znajdującej się w przeciwnym końcu szeregu. - A gdybym wybrał tę, prawdopodobnie
znalazłbym ją tutaj?
Cletus nie odezwał się. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi.
DeCastries pokiwał głową. Powróciła mu zwykła swoboda zachowania. - W
rzeczywistości - zauważył - jedyną filiżanką, co do której mogę być pewien, że nie ma pod nią
kostki cukru, jest ta, która, jak wszyscy wiemy, musi przykrywać kostkę cukru - ta pośrodku. Czy
mam rację?
Cletus nadal tylko się uśmiechał.
- Mam rację - stwierdził deCastries. Wyciągnął rękę i przez chwilę trzymał ją nad środkową
filiżanką, zaglądając Cletusowi w oczy, aż wreszcie ją cofnął. - O to właśnie chodziło panu w tym
pokazie z filiżankami i kostką cukru, nieprawdaż, pułkowniku? Pańskim celem było nie tylko to,
abym ocenił całą sytuację w taki sposób, w jaki to zrobiłem, ale również to, abym stracił pewność
siebie po tym, jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, co w końcu zmusiłoby mnie do podniesienia
środkowej filiżanki i stwierdzenia, że naprawdę jest pusta. Pańskim prawdziwym celem było
podważenie mojego zaufania do własnego osądu, zgodnie z tą pańską taktyką błędu, czyż nie tak?
Sięgnął i postukał paznokciem w środkową filiżankę, tak że wydała stłumiony dźwięk
małego dzwoneczka.
- Nie mam jednak zamiaru jej podnosić - mówił dalej, patrząc na Cletusa. - Otóż, znalazłszy
to wyjaśnienie, zrobiłem krok naprzód i odkryłem pański cel, którym było zmuszenie mnie do
tego, abym to uczynił. Chciał pan zrobić na mnie wrażenie. Cóż, jestem pod wrażeniem, ale tylko
niewielkim. I na dowód tego, jak niewielkim, może byśmy pozostawili tę filiżankę na swoim
miejscu, nie odwracając jej? Co pan na to powie?
- Powiem, że pańskie rozumowanie jest doskonałe, panie ministrze. - Cletus wyciągnął
rękę i zgarnął pozostałe dwie, stojące do góry dnem filiżanki, zakrywając na chwilę dłonią wierzch
każdej z nich, zanim je odwrócił, aby zaprezentować sufitowi sali jadalnej ich puste wnętrza. - Cóż
więcej mogę jeszcze powiedzieć?
- Dziękuję, pułkowniku - odparł miękko deCastries. Odchylił się do tyłu na swoim krześle,
a jego oczy zamieniły się w szparki. Dosięgną! prawą ręką do kieliszka od wina i zaczął go znowu
obracać między kciukiem a palcem wskazującym precyzyjnymi ćwierćobrotami, jak gdyby de-
likatnie wkręcał go w biały obrus. - Wspomniał pan wcześniej coś o wybraniu tego lotu na Kultis
tylko dlatego, iż wiedział pan, że tu będę. Niech mi pan nie wmawia, że zadał pan sobie tyle trudu
tylko po to, by mi pokazać tę taktyczną grę.
- Tylko częściowo - odparł Cletus. Napięcie przy stole nagle wzrosło, chociaż głosy
Cletusa i deCastriesa nadal pozostały miłe i odprężone. - Chciałem pana poznać, panie ministrze,
ponieważ będę pana potrzebował, aby ukończyć swoją pracę na temat taktyki.
- Czyżby? - zdziwił się deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje?
- Kolejne okazje powinny nadarzyć się nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunął
krzesło i wstał - teraz, kiedy już mnie pan poznał i wie, do czego zmierzam. Ponieważ osiągnąłem
tak wiele, prawdopodobnie nadszedł już czas, abym przeprosił państwa za to, że przeszkodziłem w
kolacji, i poszedł...
- Chwileczkę, pułkowniku... - warknął deCastries.
Przerwał mu cichy dźwięk tłukącego się szkła. Kieliszek Melissy leżał przed nią rozbity, a
ona niepewnie próbowała wstać, przyciskając dłoń do czoła.
Rozdział III
- Nie, nie, wszystko w porządku! - zawołała do ojca Melissa. - Nagle zakręciło mi się w
głowie, to nic wielkiego. Pójdę się położyć... Nie, ojcze, zostań tutaj! Pułkowniku Grahame, czy
może mnie pan odprowadzić do mojej kabiny, pod warunkiem, że pan sam teraz wychodzi?
- Oczywiście - odparł Cletus.
Szybko obszedł stół dookoła i podał dziewczynie ramię. Była wysoka i mocno oparła się na
nim wcale niemałym ciężarem młodego, zdrowego ciała. Prawie z irytacją machnęła ręką do ojca i
deCastriesa, by siedli z powrotem.
- Naprawdę! - powiedziała. Jej głos stał się ostry. - Wszystko w porządku. Chcę się tylko
położyć. Proszę, nie róbcie z tego powodu zamieszania. Pułkowniku...
- Jestem - rzekł Cletus. Ruszyli wolno razem. Dziewczyna przez cały czas opierała się na
nim, zarówno wtedy kiedy przechodzili przez salę, jak i wtedy, kiedy z niej wychodzili, skręcając
w lewo.
Melissa opierała się na nim dopóty, dopóki nie znaleźli się na korytarzu w miejscu, w
którym nie było ich widać z sali, a wtedy gwałtownie zatrzymała się, wyprostowała i odsunęła od
Cletusa, zwracając się jednocześnie twarzą ku niemu.
- Czuję się dobrze - powiedziała. - Musiałam jedynie coś zrobić, aby pana stamtąd
wydostać. Nie jest pan wcale pijany!
- Nie - odparł Cletus wesoło. - I najwyraźniej nie jestem również dobrym aktorem.
- Nie zwiódłby mnie pan nawet wtedy, gdyby pan nim był! Potrafię wyczuć... - Uniosła
nieco rękę, wyciągnęła dłoń, jak gdyby chciała go dotknąć, a kiedy popatrzył na nią z
zaciekawieniem, opuściła ją. - Potrafię przejrzeć na wylot takich ludzi jak pan. Mniejsza o to
zresztą. Byłoby całkiem źle, gdyby był pan pijany, próbując grać z takim człowiekiem jak
deCastries.
- Właściwie to nie ja grałem - rzucił Cletus trzeźwo.
- Och, niech mi pan nie mówi! - wykrzyknęła. - Czy nie sądzi pan, że wiem, jakich to
idiotów mogą zrobić z siebie zawodowi żołnierze, kiedy próbują mieć do czynienia z ludźmi spoza
swego szczególnego wojskowego światka? Ale Medal Honoru coś dla mnie znaczy nawet wtedy,
kiedy większość cywilów nie wie, co to takiego jest! - Jej oczy spotkały się z oczami Cletusa.
Prawie na siłę oderwała wzrok. - I właśnie dlatego pomogłam panu wydostać się stamtąd. To
jedyny powód!... I nie mam zamiaru robić tego ponownie!
- Rozumiem - rzekł Cletus.
- Niech więc pan wraca teraz do swojej kabiny i zostanie tam. Od tej pory niech się pan
trzyma z dala od Dowa deCastriesa. Od ojca i ode mnie również... Czy pan słyszy?
- Oczywiście - odparł Cletus. - Ale przynajmniej odprowadzę panią do kabiny.
- Nie, dziękuję. Mogę pójść sama.
- Co będzie, jeśli ktoś to zobaczy i do ministra dotrze wiadomość, że zawroty głowy
ustąpiły natychmiast po tym, jak tylko wyszła pani z sali?
Dziewczyna spojrzała na Cletusa, odwróciła się i dumnie ruszyła korytarzem. Cletus
zrównał się z nią w dwóch długich susach.
- A jeśli chodzi o zawodowych żołnierzy - powiedział łagodnie - nie wszyscy są
jednakowi...
Melissa zatrzymała się i obróciła raptownie ku niemu, zmuszając go tym samym do
zatrzymania się. - Przypuszczalnie - powiedziała surowo - uważa pan, że mój ojciec nie był nigdy
niczym więcej jak najemnikiem.
- Ależ nie - rzekł Cletus. - Jeszcze jakieś dziesięć lat temu był generałem-porucznikiem w
Królewskiej Armii Afganistanu, prawda?
Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Skąd pan wie? - Jej ton był napastliwy.
- Historia wojskowości, w tym także historia najnowsza, to część dziedziny moich
zainteresowań - odparł. - Rewolucja uniwersytecka w Kabulu dwanaście lat temu, która
zakończyła się zmianą rządu, również do nich należy. Armia Afganistanu mogła mieć tylko
jednego generała Eachana Khana. A ten musiał emigrować z Ziemi zaledwie parę lat po
przewrocie.
- Nie musiał wyjeżdżać! - powiedziała. - Nadal potrzebowali go w armii, nawet wtedy,
kiedy Afganistan zrezygnował ze swojej niezawisłości i stał się częścią Koalicji. Były jednak inne
sprawy... - urwała.
- Inne sprawy? - zapytał Cletus.
- Nie zrozumiałby pan! - Melissa odwróciła się i znów ruszyła wzdłuż korytarza. Po kilku
krokach jednak zaczęła wyrzucać z siebie słowa, jakby nie mogła ich zatrzymać. - Moja matka
umarła... i... Salaam Badshahi Daulat Afghanistan - kiedy zaczęto domagać się wprowadzenia
kary śmierci dla każdego, kto śpiewa stary afgański hymn, ojciec złożył rezygnację. Wyemigrował
- na Dorsaj.
- To nowy świat, pełen żołnierzy, rozumiem - powiedział Cletus. - Chyba nie było zbyt...
- Znaleźli mu pracę kapitana - kapitana w batalionie najemników! - wybuchnęła. - Od
tamtej pory, w ciągu dziesięciu lat, zdołał dosłużyć się stopnia pułkownika - i na tym koniec.
Najemnicy dorsajscy nie mogą bowiem dowodzić większym oddziałem niż pułk. A to, co zostaje
po wszystkich niezbędnych wydatkach, nie wystarcza nawet na odwiedzenie Ziemi, nie mówiąc
już o ponownym tam zamieszkaniu, chyba że Exotikowie albo też ktoś inny opłaci nam podróż w
oficjalnych interesach.
Cletus skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - To jednak błąd z pani strony próbować
naprawić wszystko przez deCastriesa. Nie można na niego wpłynąć w taki sposób, w jaki ma pani
nadzieję to uczynić.
- Naprawić... - Dziewczyna odwróciła głowę i zbladłszy nagle popatrzyła na Cletusa
zdumiona, mierząc się z nim spojrzeniem.
- Ależ tak - powiedział Cletus. - Zastanawiałem się, co pani miała do roboty przy tamtym
stole. Była pani jeszcze niepełnoletnia, kiedy ojciec pani wyemigrował na Dorsaj, więc musi pani
mieć podwójne obywatelstwo. Ma pani prawo powrotu i zamieszkania na Ziemi, kiedy tylko
zechce pani wybrać obywatelstwo Koalicji. Ale pani ojciec nie może tego uczynić bez specjalnego
politycznego zezwolenia, którego otrzymanie jest prawie niemożliwe. Albo pani, albo ojciec pani
musicie sądzić, że uda się pani nakłonić deCastriesa do tego, by wam w tym pomógł.
- Ojciec nie ma z tym nic wspólnego! - Głos dziewczyny stał się zapalczywy. - Za jakiego
człowieka pan go uważa?
Spojrzał na nią. - Nie. Ma pani oczywiście rację - powiedział. - To musiał być pani pomysł.
On nie jest taki. Wychowałem się na Ziemi w rodzinie wojskowej, a pani ojciec przypomina mi
pewnych generałów, z którymi jestem spokrewniony. Gdybym tak nie chciał zostać malarzem...
- Malarzem? - Melissa zamrugała oczami na tę nagłą zmianę tematu.
- Tak - odparł Cletus, uśmiechając się z lekkim przymusem. - Właśnie zaczynałem
utrzymywać się z tego, kiedy dostałem powołanie, i w końcu zdecydowałem się wstąpić do
Sojuszniczej Akademii Wojskowej, jak od początku chciała moja rodzina. Później, naturalnie,
zostałem ranny i odkryłem, że lubię historię sztuki wojennej. Rzuciłem więc malowanie.
Kiedy to mówił, dziewczyna zatrzymała się automatycznie przed jednymi z drzwi, które
ciągnęły się wzdłuż drugiego, wąskiego korytarza. Nie próbowała jednak nawet ich otworzyć.
Stała natomiast, przyglądając mu się.
- Dlaczego więc zrezygnował pan z wykładania na Akademii? - zapytała.
- Ktoś - powiedział z humorem - powinien sprawić, by planety stały się bezpieczne dla
takich jak ja naukowców.
- Robiąc sobie z deCastriesa osobistego wroga? - zauważyła powątpiewająco. - Czy nie
nauczył się pan niczego wtedy, kiedy ten przejrzał pańską grę z filiżankami i kostką cukru?
- Ale przecież to mu się nie udało - powiedział Cletus. - Cóż, muszę przyznać, że zrobił
kawał dobrej roboty, ukrywając fakt, że mu się to nie udało.
- Ukrył?
- Naturalnie - odparł Cletus. - Podnosząc pierwszą filiżankę był zbyt pewny siebie i uważał,
iż potrafi wyzyskać każdy obrót gry na swoją korzyść. A kiedy odwrócił pierwszą filiżankę,
pomyślał, że to nie on, lecz ja popełniłem błąd. Przy drugiej musiał zrewidować swój pogląd, ale
był jeszcze wystarczająco pewny siebie, aby spróbować jeszcze raz. Kiedy podniósł trzecią
filiżankę, zdał sobie w końcu sprawę z tego, że gra jest całkowicie pod moją kontrolą. Musiał więc
znaleźć wymówkę, aby przerwać rzecz całą i nie próbować po raz czwarty.
Melissa potrząsnęła głową. - Wszystko wygląda całkiem inaczej - powiedziała
niedowierzająco. - Przekręca pan to, co się zdarzyło, aby wyglądało tak, jak pan chce.
- Nie - odparł Cletus. - To deCastries wszystko przekręcił swoim, istotnie, bardzo sprytnym
wyjaśnieniem tego, dlaczego nie zamierza podnieść filiżanki po raz czwarty. Problem polega na
tym, że było to fałszywe wyjaśnienie. Wiedział, że znajdzie kostkę cukru pod każdą filiżanką,
którą podniesie.
- Jak to możliwe?
- Ponieważ, rozumie się, kostki były pod wszystkimi filiżankami - odparł Cletus. - Kiedy
brałem kostkę z cukiernicy, schowałem w dłoni jeszcze dwie. Nim deCastries stanął wobec
czwartego wyboru, prawdopodobnie połapał się już, o co chodzi. Fakt, że gra polega, jak się
okazało, nie na znalezieniu kostki, ale na niezrobieniu tego, zmylił go z początku. Gdyby jednak
wtedy zwrócił na to naszą uwagę, byłoby za późno, by ochronić się przed wyjściem na głupca, jako
że zagrał już wcześniej trzy razy. Tacy ludzie jak deCastries nie mogą pozwolić sobie na
ośmieszanie się.
- Ale dlaczego pan to zrobił? - Melissa prawie krzyknęła. - Dlaczego chce pan mieć takiego
wroga?
- Muszę wzbudzić jego zainteresowanie - powiedział Cletus - abym mógł go wykorzystać.
Jeśli zdenerwuję go wystarczająco, zada cios, a ja będę mógł go sparować. Tylko dzięki
skutecznemu udaremnieniu każdej próby ataku, którą podejmie, zdołam wystarczająco
przyciągnąć jego uwagę... Teraz pani rozumie - kontynuował trochę łagodniej - dlaczego powinna
się pani martwić raczej z powodu swoich, a nie moich kontaktów z deCastriesem. Ja potrafię sobie
z nim poradzić. Natomiast pani...
- Pan... - Dziewczyna wybuchnęła nagle gniewem, odwróciła się i szarpnięciem otworzyła
drzwi. - Jest pan skończony... zadając się z Dowem. Niech pan się da zetrzeć na proch. Mam
nadzieję, że tak się stanie. Ale niech pan się trzyma ode mnie z daleka... I od ojca! Czy pan mnie
słyszy?
Spojrzał na nią, a przez jej twarz przemknął jakby lekki cień bólu.
- Oczywiście - powiedział cofając się. - Jeśli właśnie tego pani sobie życzy.
Weszła do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Cletus stał przez chwilę patrząc na ich
gładką powierzchnię. Przez moment, gdy rozmawiał z Melissą, bariera izolacji, którą sam stworzył
wokół siebie wiele lat temu, kiedy stwierdził, że inni go nie rozumieją, prawie stopniała. Teraz była
jednak znów na swoim miejscu.
Wziął głęboki oddech, który zamienił się prawie w westchnienie. Odwrócił się i ruszył
korytarzem w kierunku swojej kabiny.
Rozdział IV
Przez następne cztery dni Cletus starannie unikał Melissy i jej ojca, sam z kolei był
ignorowany przez deCastriesa i Pater Tena. Mondar natomiast stał się prawie bliskim jego znajo-
mym, który to fakt był dla Cletusa nie tylko miły, ale i ciekawy.
Piątego dnia od wyruszenia z Ziemi statek wszedł na orbitę Kultis. Podobnie jak jej
siostrzana planeta Mara, Kultis stanowiła zielony, ciepły świat z okresową pokrywą lodową i tylko
dwoma głównymi kontynentami, północnym i południowym, tak jak Ziemia w odległej
geologicznej przeszłości.
Z głównych miast poszczególnych kolonii Kultis zaczęły przybywać wahadłowce, aby
zabrać pasażerów. Pełen niedobrych przeczuć Cletus próbował zatelefonować do Kwatery
Głównej Sojuszu w Bakhalli, aby się zameldować i dowiedzieć o miejscu zakwaterowania.
Wszystkie jednak połączenia statku z powierzchnią planety były zajęte przez grupę udającą się do
Neulandii. Co oznaczało, jak odkrył Cletus, przeprowadziwszy małe śledztwo, Pater Tena
rozmawiającego w imieniu deCastriesa. Był to oczywiście rażący przykład faworyzowania na
statku znajdującym się rzekomo pod neutralną banderą. Przeczucie Cletusa przerodziło się w
podejrzenie. Jedna z tych rozmów mogła równie dobrze dotyczyć jego.
Po powrocie od telefonu Cletus, rozglądając się, dostrzegł niebieską szatę Mondara, który
stał obok zamkniętego luku środkowej części statku, zaledwie kilka kroków od Melissy i Eachana
Khana. Kulejąc podszedł energicznie do Exotika.
- Telefony zajęte - powiedział. - Myślałem, że poproszę
Sojuszniczą Kwaterę Główną o instrukcje. Powiedz mi, czy w okolicy Bakhalli partyzanci
neulandzcy prowadzą obecnie jakieś ożywione działania?
- Tuż pod bramami miasta - odparł Mondar. Popatrzył przenikliwie na Cletusa. - O co
chodzi? Czy właśnie teraz przypomniałeś sobie, jakie zrobiłeś wrażenie na deCastriesie podczas
obiadu pierwszego dnia na pokładzie?
- Ach to? - Cletus uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że deCastries zwykł zadawać sobie
trud uczynienia z każdego mało ważnego pułkownika, którego spotka, celu dla partyzantów?
- Nie z każdego, oczywiście - odparł Mondar i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej nie ma
powodu do niepokoju. Pojedziesz do Bakhalli z Melissą, Eachanem i mną samym służbowym
samochodem.
- To uspokajające - stwierdził Cletus. Myślami znajdował się jednak już gdzie indziej.
Jasne, że niezależnie od tego, jaki miałby być wynik spotkania z deCastriesem, stał się on
przynajmniej częściowo jasny dla Mondara. To dobrze, pomyślał. Szlak, który wytyczył, chcąc
osiągnąć cel wcześniej przez siebie zapowiedziany, miał stanowić przynętę dla umysłu
przenikliwego, potrafiącego wziąć pod uwagę niewidoczne dla mniej spostrzegawczego człowieka
skutki swoich poczynań. Takim rodzajem umysłu wyróżniał się deCastries, a i umysł Mondara był
wystarczająco skomplikowany, jak również na swój sposób głęboki, by móc okazać się
użytecznym obiektem sterowania.
W pomieszczeniu zabrzmiał gong, przecinając gwar rozmów.
- Dokuje wahadłowiec do Bakhalli! - Ze ściennego głośnika dobiegł monotonny głos
pierwszego oficera. - Dokuje wahadłowiec do Bakhalli, luk pośrodku statku. Wszyscy pasażerowie
do Bakhalli proszeni są o przygotowanie się do wejścia na pokład...
Cletus poczuł, że przesuwa się do przodu, kiedy luk się otworzył, odsłaniając jasny,
metalowy tunel prowadzący do wahadłowca. On i Mondar zostali rozdzieleni przez tłum.
Wahadłowiec nie był wiele większy od ciasnej, niewygodnej maszyny przeznaczonej do
lotów w atmosferze i przestrzeni międzyplanetarnej. Zahuczał, ruszył, zanurkował, szarpnął i w
końcu zarzucił, lądując w kole z popękanego, brązowego betonu, otoczonym dżunglą
szerokolistnych drzew - zieloną zasłoną ozdobioną czymś, co wyglądało to jak szkarłatne, to jak
jaskrawożółte nici.
Powłócząc nogami, Cletus wyszedł z wahadłowca na jasne światło słoneczne i odsunął się
nieco na bok, aby zorientować się w swoim położeniu. Oprócz małego budynku odpraw około
pięćdziesięciu metrów dalej brak było wokół wyraźnych śladów człowieka, z wyjątkiem
wahadłowca i betonowej drogi. Ściana dżungli wznosiła się ponad trzydzieści metrów wokół
lądowiska. Zwykły, dość przyjemny, tropikalny dzień, pomyślał Cletus. Rozejrzał się za
Mondarem - gdy nagle wstrząsnęło nim coś w rodzaju bezdźwięcznego emocjonalnego uderzenia
piorunem.
Już w momencie wstrząsu rozpoznał uderzenie z zasłyszanych opinii. Był to „szok
reorientacyjny” - gwałtowny, doświadczany w jednej chwili natłok całego szeregu czynników
różniących się od tych dobrze znanych. A roztargnienie, w jakim się znajdował, schodząc w tę
niemal ziemską scenerię, spotęgowało jeszcze cały efekt.
Teraz, kiedy szok minął, Cletus spostrzegł od razu, że niebo było nie tyle niebieskie, ile
raczej niebieskozielone. Słońce wydawało się większe i bardziej złocistożółte niż na Ziemi.
Czerwone i żółte nitki w listowiu nie były wytworem kwiatów czy też winorośli, lecz
najprawdziwszymi kolorowymi żyłkami biegnącymi przez liście. Przesycone wilgocią powietrze
drgało od woni, które łącząc się wytwarzały zapach przypominający mieszaninę startej gałki
muszkatołowej i rozgniecionej trawy. Wibrowało ono także od cichego, ale jednostajnego
bzykania owadów i głosów zwierząt imitujących dźwięki rozpięte między wysokim tonem
blaszanej dziecinnej piszczałki a łagodnym brzmieniem drewnianego bębenka - we wszystkim
słychać było jednak pewną zgrzytliwość, obcą głosom na Ziemi.
Cały ten natłok światła, zapachów, kolorów i dźwięków wprowadził Cletusa w chwilowe
odrętwienie, z którego otrząsnął się, poczuwszy na swoim łokciu rękę Mondara.
- Nadjeżdża służbowy samochód - powiedział Mondar, prowadząc go naprzód. Pojazd, o
którym wspomniał, właśnie wyjechał zza budynku odpraw, a za nim pojawił się szeroki kształt
pasażerskiego poduszkowca. - Chyba że wolisz jechać raczej autobusem razem z bagażami,
żonami i zwykłymi cywilami?
- Dziękuję, nie. Przyłączę się do was - odparł Cletus.
- A zatem tędy - powiedział Mondar.
Kiedy oba pojazdy podjechały i zatrzymały się, Cletus ruszył za Exotikiem. Samochodem
służbowym okazał się wojskowy, napędzany plazmą pojazd, poruszający się na poduszce
powietrznej, a dzięki opuszczanym łapom przystosowany do jazdy w niezwykle trudnym terenie.
Poza tym wyglądał jak opancerzona wersja sportowych samochodów używanych podczas
wielkich polowań. Eachan Khan i Melissa byli już w środku, zajmując jedną z umieszczonych
naprzeciwko siebie par siedzeń dla pasażerów. Z przodu przy urządzeniach sterowniczych siedział
młody żołnierz o okrągłej twarzy z tarczowcem u boku.
Cletus z zainteresowaniem zerknął na niezgrabną, ręczną broń, kiedy wdrapywał się do
pojazdu obok prawej łapy. Był to pierwszy tarczowiec, jaki widział w normalnym, polowym
użyciu - chociaż już kiedyś dotykał podobnej broni w Akademii, a nawet z niej wypalił. Stanowiła
ona skrzyżowanie - nie, dokładne pomieszanie różnych typów broni - zaprojektowane pierwotnie
do tłumienia zamieszek, do utrzymywania porządku publicznego, a więc była ona prawie
bezużyteczna na polu walki, gdzie już w pierwszych minutach bitwy odrobina kurzu mogła
sparaliżować pewne niezbędne części wewnątrz skomplikowanego mechanizmu.
Nazwa broni wywodziła się z oryginalnego nieoficjalnego określenia - karabin tarczowy,
co świadczyło o tym, że nawet specjaliści od uzbrojenia mają pewne poczucie humoru. Przy
właściwej obsłudze taki karabin mógł wystrzeliwać wszelkiego rodzaju naboje, od 4,5 mm śrutu aż
po ciężkie pociski typu samonaprowadzającego się. Był to ten rodzaj niepraktycznej broni, która
prowokowała taktyczną wyobraźnię Cletusa do wymyślania dla niej różnych możliwych,
nieszablonowych zastosowań w niezwykłych sytuacjach.
Obaj mężczyźni znaleźli się wreszcie w samochodzie. Z sykiem kompresora ciężki pojazd
uniósł się dwadzieścia pięć centymetrów nad betonem i powoli ruszył na podtrzymującej go
poduszce powietrznej. Przed nimi wyłoniła się przerwa w ścianie dżungli; chwilę później sunęli
wąską, krętą drogą z ubitej ziemi, po której obu stronach ciągnęły się głębokie, zarośnięte
chwastami rowy, bezskutecznie próbujące powstrzymać napór tropikalnego lasu, wznoszącego się
wzdłuż całego traktu, aby wreszcie gdzieś wysoko nad ich głowami utworzyć łukowate sklepienie.
- Jestem zaskoczony tym, że nie wypalacie czy też nie niszczycie dżungli w inny sposób, by
utworzyć czyste pasy po obu stronach drogi - rzekł Cletus do Mondara.
- Robimy to na ważnych wojskowych trasach - odparł Exotik. - Obecnie brakuje nam
jednak ludzi, a miejscowa roślinność szybko odrasta. Próbujemy hodować ziemskie drzewa i
trawy, aby wyprzeć rodzime formy wegetacji, i sadzimy je wzdłuż dróg, ale w laboratoriach
również brak rąk do pracy.
- Trudna sytuacja z zaopatrzeniem i ludźmi - wyrzucił z siebie Eachan Khan, dotykając
troskliwie prawego czubka swych sztywnych, siwych wąsów dokładnie w tym momencie, w
którym pojazd najechał niespodziewanie na ogromne pnącze, przebijające się spod ubitej ziemi
tworzącej drogę, i tym samym zmuszony był opuścić łapy, aby pokonać przeszkodę.
- Co pan sądzi o tarczowcach? - zapytał Cletus najemnika dorsajskiego, z trudnością
wypowiadając słowa z powodu wstrząsów i przechyłów pojazdu.
- Zły kierunek rozwoju małej broni... - Przeszkoda została z tyłu, a pojazd znów zawisł
miękko na podtrzymującej go poduszce powietrznej. - Paralizatory, ultradźwiękowce, tarczowce
do unieszkodliwiania, blokowania lub niszczenia broni przeciwnika - wszystko to robi się zbyt
skomplikowane. A im bardziej to skomplikowane, im gorsza sytuacja z dostawami, tym trudniej
zapewnić ruchliwość oddziałów uderzeniowych.
- Jaki pan ma zatem pomysł? - zapytał Cletus. - Powrót do kusz, noży i krótkich mieczy?
- Czemu nie? - rzucił nieoczekiwanie Eachan Khan, zabarwiając swój monotonny głos
nową dla siebie nutą entuzjazmu. - Człowiek z kuszą na właściwej pozycji i we właściwym czasie
wart jest tyle, ile korpus ciężkiej artylerii pół godziny później i piętnaście kilometrów dalej od
miejsca, w którym powinien się był znaleźć. Jak to szło: ...z braku gwoździa zginęła podkowa...?
- Z braku podkowy zginął koń. Z braku konia zginął jeździec - zacytował Cletus do końca i
dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z dziwnym, niemym szacunkiem.
- Musi pan mieć niemałe problemy szkoleniowe - powiedział Cletus z namysłem. - Mam na
myśli Dorsaj. Jest pan zmuszony przyjmować ludzi o najdziwniejszej przeszłości, a chciałby pan
uczynić z nich żołnierzy zdolnych do najróżniejszych wojskowych zadań.
- Koncentrujemy się na rzeczach podstawowych - odparł Eachan. - A oprócz tego nasz
program polega na tworzeniu małych, ruchliwych, szybko działających oddziałów, wykorzys-
tywanych później zgodnie z ich przeznaczeniem. - Skinął głową w kierunku Mondara. - Do tej
pory naprawdę udało się to tylko u Exotików. Większość pracodawców chce wpasować naszych
zawodowców w tradycyjne ramy organizacyjne. Działa jakoś, ale co to ma wspólnego z
efektywnym wykorzystaniem ludzi czy oddziałów. Jest to jeden z powodów, dla którego mieliśmy
zatargi z regularnym wojskiem. Pański tutejszy przełożony, generał Traynor... - Eachan urwał. -
Cóż, nie powinienem o tym mówić.
Nagle porzucił ten temat, usiadł prosto i wyjrzał przez jeden z otworów w metalowych
bokach pojazdu. Następnie odwrócił się i zawołał do kierowcy.
- Nie widać tam czegoś dziwnego? - zapytał. - Coś mi się tutaj nie podoba.
- Nie, panie pułkowniku! - odkrzyknął kierowca. - Spokój jak w niedzielny...
Tuż obok rozległ się niespodziewanie jakby trzask pioruna. W tej samej chwili pojazd
przechylił się. Cletus poczuł, że się wywracają, a powietrze wokół nich zapełniło się fruwającą
ziemią. Kątem oka widział kierowcę walącego się do rowu po prawej stronie drogi, nadal
trzymającego karabin, ale pozbawionego głowy. Wtedy też pojazd przewrócił się całkiem na bok i
nastąpił moment, w którym nic nie było widać.
Wtem wszystko znowu stało się wyraźne. Samochód leżał na prawym boku wystawiając
opancerzone podwozie, a do nich, do środka, można było dostać się jedynie albo przez lewy, albo
przez tylny otwór okienny. Mondar już zaciągnął metalową żaluzję na tylne okno, a Eachan Khan
zasłaniał lewe okno znajdujące się teraz nad ich głowami. Znaleźli się w ciemnym, metalowym
pudle z kilkoma zaledwie wąskimi, przepuszczającymi światło słoneczne szczelinami z przodu
pojazdu i wokół opancerzonego fragmentu za siedzeniem kierowcy.
- Ma pan broń, pułkowniku? - zapytał Eachan Khan, wyjmując spod munduru mały, płaski
pistolet i przykręcając do niego długą, snajperską lufę. Kule ze sportowych karabinów -
teoretycznie broni cywilnej, lecz wystarczająco zabójczej w dżungli - zaczynały już bębnić o
pancerną karoserię pojazdu.
- Nie - odparł ponuro Cletus. W samochodzie robiło się duszno, a zapach rozgniecionej
trawy i gałki muszkatołowej stał się wszechobecny.
- Szkoda - powiedział Eachan Khan. Skończył przykręcać lufę, wystawił jej koniec przez
jedną ze szczelin i przymrużył oko. Wystrzelił. Duży mężczyzna z jasną brodą, w maskującym
kombinezonie, przedarł się przez ścianę dżungli po prawej stronie drogi i leżał teraz nieruchomo.
- W autobusie usłyszą strzelaninę, przecież jadą za nami - odezwał się Mondar z półmroku
za Cletusem. - Zatrzymają się i zadzwonią po pomoc. Odsiecz powinna nadejść w ciągu piętnastu
minut od powiadomienia Bakhalli.
- Tak - powiedział Eachan Khan spokojnie i znowu wystrzelił. Posłyszeli, jak kolejne ciało,
tym razem niewidoczne, z trzaskiem wali się z drzewa na ziemię. - Powinni zjawić się tutaj na czas.
Dziwne, że ci partyzanci nie przepuścili nas i nie poczekali na autobus. Większy ładunek, słabsza
ochrona i więcej cennych rzeczy w środku... Trzymałbym głowę niżej, pułkowniku.
Ostatnie słowa skierowane były do Cletusa, który podniósł się i z furią szarpał żaluzję w
dolnej części pojazdu. W połowie oparty o drogę, jako że samochód znalazł się na jej wy-
brzuszeniu, Cletus odsuwał żaluzję, stopniowo poszerzając otwór wychodzący na rów, do którego
wpadł martwy kierowca - otwór wystarczająco duży, aby Cletus mógł się przez niego przecisnąć.
Ukryci w dżungli strzelcy spostrzegli, co się dzieje, i grad pocisków zadzwonił o
opancerzone podwozie pojazdu, jednak z powodu ostrego kąta, jaki samochód tworzył z ziemią,
żaden z pocisków nie przeszedł przez otwór, który zrobił Cletus. Melissa odkrywszy nagle, co
Cletus zamierza zrobić, chwyciła go za ramię, kiedy zaczął przeciskać się przez otwór.
- Nie - powiedziała. - To bezcelowe! Nie może pan pomóc kierowcy. Został zabity, kiedy
wybuchła mina...
- Do diabła... z tym - wysapał Cletus, jako że strzelanina nie zachęcała do przestrzegania
dobrych manier. - Kierowca wypadł razem z tarczowcem.
Wyrwawszy się wyśliznął się spod opancerzonego pojazdu, poderwał i rzucił w kierunku
rowu, w którym leżało niewidoczne ciało kierowcy. W otaczającej ich dżungli rozległ się huk
wystrzałów, Cletus potknął się, kiedy dotarł do skraju rowu, obrócił i znikł im z oczu. Melissie
zaparło dech, gdyż z rowu dobiegł odgłos szamotaniny, a następnie ukazało się ponad nim ramię,
które drgało przez sekundę, później zawisło, wyraźnie widoczne, wyciągnięte ku górze, jakby w
ostatnim rozpaczliwym akcie błagania o pomoc.
W odpowiedzi huknął w dżungli pojedynczy strzał, a kula urwała pół dłoni i nadgarstek.
Trysnęła krew, ale ręka nie cofnęła się i krwawienie prawie natychmiast ustało; nie widać było
najmniejszej strużki, która świadczyłaby o nadal pracującym, żyjącym sercu.
Melissa wzdrygnęła się, wytrzeszczonymi oczyma wpatrując w wystające ramię, w końcu
wyrwało się z niej drżące westchnienie. Przyglądający się temu przez chwilę ojciec położył jej na
ramieniu wolną rękę.
- Spokojnie, dziewczyno - powiedział. Ściskał przez jakiś czas jej ramię, wkrótce jednak
został zmuszony do spojrzenia przez swoją szczelinę, gdyż seria wystrzałów znowu zadzwoniła o
karoserię pojazdu. - Mogą nas teraz zaatakować w każdej sekundzie - mruknął.
Siedząc w półmroku ze skrzyżowanymi nogami, niczym jakaś medytująca i nieobecna
duchem postać, Mondar wyciągnął ręce i wziął w nie dłonie znieruchomiałej z szeroko otwartymi
oczami dziewczyny. Jej spojrzenie nie oderwało się ani na moment od ramienia w rowie i Melissa
coraz mocniej i mocniej, z niewiarygodną wprost siłą, ściskała ręce Mondara. Nie wydała żadnego
dźwięku i nie odwróciła wzroku, a jej twarz była tak biała i nieruchoma jak maska.
Strzały w dżungli nagle ucichły. Mondar odwrócił się i zerknął na Eachana.
Dorsaj popatrzył ponad własnym ramieniem i oczy obu mężczyzn spotkały się.
- W każdej sekundzie - rzucił Eachan praktycznym tonem. - Będzie pan głupcem, jeśli
pozwoli się pan wziąć żywcem, Outbondzie.
- Kiedy życie straci wszelki sens, zawsze można umrzeć - odpowiedział Mondar pogodnie.
- Żaden człowiek nie rozkazuje temu ciału, jedynie ja sam.
Eachan począł znowu strzelać.
- Pasażerowie autobusu - zauważył spokojnie Mondar - powinni już dawno usłyszeć
strzelaninę i zawiadomić Bakhallę.
- Bez wątpienia - odparł Dorsaj. - Ale pomoc musiałaby dotrzeć do nas właśnie w tej
chwili, aby na coś jeszcze się przydać. W każdej sekundzie, jak powiedziałem, mogą nas
zaatakować. Jeden pistolet nie powstrzyma dwunastu czy też ilu ich tam jest ludzi... Właśnie idą!
Przez szczelinę ponad sterczącym ramieniem żołnierza Mondar ujrzał dwa szeregi
odzianych w kombinezony maskujące postaci, które wyskoczyły nagle z dżungli po obu stronach
Gordon R. Dickson Taktyka błędu Przełożyła Anna Reszka
Rozdział I Młody podpułkownik był pijany i najwyraźniej zdecydowany przysporzyć sobie kłopotów. Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedł kulejąc do sali jadalnej statku kosmicznego, by się rozejrzeć. Był wysokim, szczupłym oficerem, zbyt młodym jak na rangę, którą piastował w Korpusie Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o wyrazistych rysach wydawała się pogodna i niewinna. Marynarkę zielonego munduru, którą młody człowiek miał na sobie, ozdabiał błyszczący szereg służbowych odznaczeń. Przez kilka sekund rozglądał się po sali, steward tymczasem bezskutecznie usiłował skierować go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Młody oficer, ignorując stewarda, odwrócił się i ruszył prosto w stronę stołu Dowa deCastriesa. Kiedy zbliżył się, blady, złośliwy człowieczek zwany Pater Tenem, który zawsze znajdował się w pobliżu deCastriesa, zsunął się z krzesła i podszedł do stewarda, w dalszym ciągu patrzącego bezmyślnie, z konsternacją za podpułkownikiem. Gdy Pater Ten zjawił się tuż obok, steward zmarszczył brwi, ale pochylił się, by porozmawiać. Obydwaj mężczyźni mówili coś przez chwilę przyciszonymi głosami, rzucając spojrzenia na podpułkownika, a później szybko wyszli z sali. Podpułkownik dotarł do stołu, przysunął wolne krzesełko od sąsiedniego stolika i nie czekając na zaproszenie rozsiadł się naprzeciwko pięknej, młodej, ciemnowłosej dziewczyny znajdującej się z lewej strony deCastriesa. - Przywilej pierwszej nocy, mówiono mi o tym - odezwał się przyjaźnie do wszystkich obecnych przy stoliku. - Można przy obiedzie siąść tam, gdzie kto ma ochotę, i przywitać się ze współpasażerami. Miło mi państwa poznać. Przez chwilę nikt się nie odzywał. DeCastries uśmiechnął się tylko. Cień uśmiechu ledwo rysował się na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi włosami, przyprószonymi na skroniach siwizną. Minister spraw zagranicznych, od pięciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej znany był ze swego powodzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione były na ciemnowłosej dziewczynie od momentu, kiedy zaprosił ją wraz z ojcem - najemnym żołnierzem, i Exotikiem Outbondem, który stanowił trzecią osobę w tym towarzystwie, do swego stolika. W uśmiechu tym
nie pojawiła się wyraźna groźba; a jednak dziewczyna widząc go zmarszczyła lekko brwi i położyła dłoń na ramieniu ojca, który pochylił się do przodu, by coś powiedzieć. - Pułkowniku... - Najemnik miał na kieszeni naszywkę pułkownika z Dorsaj, pozostającego na służbie u Exotików z Bakhalli. Jego mocno ogorzała twarz ze sztywnym wąsem mogłaby wyglądać śmiesznie, gdyby nie była tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba. Przerwał, czując rękę na ramieniu, i odwrócił się, by spojrzeć na córkę; cała uwaga dziewczyny skupiła się jednak na intruzie. - Pułkowniku - odezwała się z kolei i jej młody głos wydawał się zirytowany i zaniepokojony w porównaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza? - Nie - odrzekł podpułkownik, patrząc na nią. Zaparło jej dech i poczuła się nagle schwytana, niczym ptak w dłoni olbrzyma, przez dziwną moc spojrzenia szarych oczu, całkowicie sprzeczną z nieszkodliwym wyglądem mężczyzny w momencie wejścia do sali. Oczy te uczyniły ją chwilowo bezbronną i dziewczyna niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła się w samym centrum zainteresowania młodego człowieka, obnażona jego taksującym wzrokiem. - ...nie uważam tak - usłyszała, jak mówi. Odchyliła się do tyłu, wzruszając opalonymi ramionami nad zieloną wieczorową suknią, i zdołała odwrócić od niego wzrok. Kątem oka widziała, jak podpułkownik przygląda się siedzącym przy stole, od odzianego w niebieski strój Exotika Outbonda w najdalszym końcu, przez ojca, nią samą, aż po ciemnego, lekko uśmiechającego się deCastriesa. - Znam pana, oczywiście, panie ministrze - mówił dalej do deCastriesa. - Chcąc pana spotkać wybrałem ten właśnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszłego miesiąca szef Wydziału Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachodniego. Poprosiłem o przeniesienie na Kultis, do Bakhalli na Kultis. Spojrzał na Exotika. - Płatnik powiedział, że nazywa się pan Mondar i jest pan Outbondem, przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekł. - Bakhalla jest zatem pańskim rodzinnym miastem. - Bakhalla jest obecnie stolicą kolonii o tej samej nazwie - odezwał się Exotik - a nie zwyczajnym miastem, pułkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnością wszyscy jesteśmy zadowoleni z poznania pana. Czy sądzi pan jednak, że to rozsądne, by oficer sił zbrojnych Sojuszu zadawał się z ludźmi Koalicji?
- Czemu nie, na pokładzie statku kosmicznego? - zauważył Cletus Grahame uśmiechając się niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to właśnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i sprzętu. Poza tym, jak powiedziałem, jest to pierwsza noc podróży. Mondar potrząsnął głową. - Bakhalla i Koalicja nie są w stanie wojny - odparł.- Fakt, że Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy. - Sojusz i Koalicja nie są w stanie wojny - podjął Cletus - a to, że stanowią one podporę przeciwnych stron w wojnie podjazdowej między wami a Neulandią, również nie ma nic do rzeczy. - Nie ujmowałbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmów prowadzonych na sali ustąpił miejsca nagłej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrócili steward i Pater Ten, a za nimi postępował imponująco wielki mężczyzna w mundurze z naszywkami pierwszego oficera statku. Zbliżywszy się do stołu, ciężko położył dużą rękę na ramieniu Cletusa. - Pułkowniku - powiedział głośno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralną banderą. Przewozimy zarówno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokładzie incydentów politycznych. Ten stół należy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa deCastriesa. Pańskie miejsce znajduje się po przeciwnej stronie sali... Cletus od początku nie zwracał na niego żadnej uwagi. Popatrzył natomiast na dziewczynę - na nią jedną - uśmiechnął się i uniósł brwi, jak gdyby zdając się na nią. Nie uczynił żadnego ruchu, aby wstać od stołu. Dziewczyna spojrzała na Cletusa, ale on nadal się nie ruszał. Przez długą chwilę znosiła jego spojrzenie; w końcu nie wytrzymała. Zwróciła się do deCastriesa. - Dow... - powiedziała przerywając oficerowi, który zaczął powtarzać swoje słowa. Słaby uśmiech deCastriesa poszerzył się lekko. On również uniósł brwi, ale jego twarz miała inny wyraz niż twarz Cletusa. Pozwolił, by dziewczyna patrzyła na niego błagalnie przez dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do oficera: - W porządku - powiedział, a jego głęboki, melodyjny głos natychmiast uciszył głos mówiącego. - Pułkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiąść tam, gdzie ma ochotę. Twarz pierwszego poczerwieniała. Ręka wolno zsunęła się z ramienia Cletusa. Nieoczekiwanie jego postać przestała wydawać się wielka i imponująca, a stała się niezgrabna i rzucająca w oczy. - Tak, panie ministrze - rzekł sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem
państwu... Rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Pater Tena, co nie wpłynęło na małego człowieczka bardziej, niż na blask idący od rozżarzonej do białości sztaby żelaza wpływa cień chmury deszczowej; i starannie unikając wzroku pozostałych pasażerów odwrócił się i wyszedł z sali. Steward ulotnił się już przy pierwszych słowach deCastriesa. Pater Ten, patrząc wilkiem na Cletusa, wrócił na swoje miejsce, które zwolnił wcześniej. - Jeśli chodzi o Enklawę Exotików w St. Louis - powiedział Cletus do Mondara, nie wyglądając na zakłopotanego tym, co się właśnie wydarzyło - to potraktowano mnie tam bardzo dobrze, wypożyczając z biblioteki materiały do badań. - Ach tak? - Twarz Mondara wyrażała uprzejme zainteresowanie. - Jest pan pisarzem, pułkowniku? - Naukowcem - odparł Cletus. Jego szare oczy spoczęły teraz na Mondarze. - Piszę obecnie czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, którą zacząłem trzy lata temu - poświęconej rozważaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy mogę poznać pozostałych państwa? Mondar skinął głową. - Nazywam się Mondar, jak pan już wie. Pułkowniku Eachanie Khanie - powiedział zwracając się do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy mogę przedstawić panu podpułkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu? - Jestem zaszczycony, pułkowniku - rzekł Eachan Khan urywanym, staromodnym akcentem brytyjskim. - Również jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparł Cletus. - Córka pułkownika Khana, Melissa Khan - przedstawiał dalej Mondar. - Jak się masz! - Cletus uśmiechnął się do dziewczyny ponownie. - Miło mi poznać - odpowiedziała zimno. - Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, już pan zna - powiedział Mondar. - Panie ministrze, pułkownik Cletus Grahame. - Obawiam się, że już za późno, by zaprosić pana na kolację, pułkowniku - odezwał się deCastries głębokim głosem. - Wszyscy już jedliśmy. - Skinął na stewarda. - Możemy zaproponować panu wino. - I wreszcie dżentelmen po prawej stronie ministra - powiedział Mondar - pan Pater Ten. Pan Ten ma wspaniałą pamięć, pułkowniku. Przekona się pan, że posiada on encyklopedyczną
wiedzę na prawie każdy temat. - Cieszę się, że pana poznałem, panie Ten - rzekł Cletus. - Pewnie powinienem do następnych badań wypożyczyć zamiast materiałów z biblioteki pana. - Niech pan nie robi sobie kłopotu! - stwierdził nieoczekiwanie Pater Ten. Miał wysoki, skrzypiący, ale zadziwiająco donośny głos. - Przeglądałem pańskie pierwsze trzy tomy, to szalone teorie poparte zwietrzałymi poglądami z historii sztuki militarnej. Z pewnością groziło panu wyrzucenie z Akademii, gdyby pan w porę nie poprosił o przeniesienie. Tak czy inaczej pozbyto się pana. Zresztą kto by to czytał? Nigdy nie skończy pan czwartego tomu. - A nie mówiłem panu - rzucił Mondar w ciszy, która nastała po tym gwałtownym potoku słów. Cletus przyglądał się małemu człowieczkowi ze słabym uśmiechem, najzupełniej podobnym do poprzedniego uśmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadł encyklopedyczną wiedzę. - Rozumiem, co pan ma na myśli - odrzekł Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie różne rzeczy. Właśnie dlatego, pomimo wątpliwości pana Tena, skończę pozostałe szesnaście tomów. W rzeczywistości po to teraz lecę na Kultis, by móc je napisać. - Słusznie, niech pan zamieni tamtejszą klęskę w zwycięstwo - zaskrzypiał Pater Ten. - Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu. - Tak, nie jest to taki zły pomysł - powiedział Cletus, a steward postawił przed nim zręcznie czysty kieliszek do wina i napełnił go kanarkowożółtym płynem z butelki znajdującej się na stole. - Tyle że zwycięzcą w ostatecznym rezultacie nie będzie ani Sojusz, ani Koalicja. - To mocne stwierdzenie, pułkowniku - rzekł deCastries. - Poza tym pachnące zdradą, nieprawdaż? Te słowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu? - Tak pan sądzi? - powiedział Cletus i uśmiechnął się. - Czy ktoś tutaj zamierza napisać na mnie donos? - Możliwe. - W głębokim głosie deCastriesa zabrzmiała nagle lodowata nuta. - A tymczasem interesująco jest słuchać pana. Co skłania pana do tego, by sądzić, że ani Sojusz, ani Koalicja nie zdobędą najsilniejszej pozycji wśród kolonii na Kultis? - Prawa historycznego rozwoju - odparł Cletus. - Prawa - odezwała się gniewnie Melissa Khan. Napięcie, które wyczuwała w tej spokojnej rozmowie, stało się nie do zniesienia. - Dlaczego wielu się wydaje - spojrzała przez moment prawie gorzko na swojego ojca - że istnieje jakiś daleki od praktyki zbiór zasad lub teorii czy też przepisów, według których powinien żyć każdy? To dzięki żywym ludziom coś się dzieje! W
dzisiejszych czasach należy być praktycznym, w przeciwnym bowiem razie można stać się martwym. - Melissa - powiedział deCastries, uśmiechając się do dziewczyny - szanuje praktycznych ludzi. Obawiam się, że muszę się z nią zgodzić. Liczy się praktyka. - W przeciwieństwie do teorii, pułkowniku - kpiąco rzucił Pater Ten - w przeciwieństwie do książkowych teorii. Proszę poczekać, aż znajdzie się pan wśród doświadczonych oficerów liniowych w dżungli Neulandii czy Bakhalli, w prawdziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest wojna! Proszę poczekać, aż usłyszy pan nad głową pierwszy trzask broni energetycznej i stwierdzi pan... - Ten człowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagłe, monotonne, urywane słowa Eachana Khana przecięły jak nożem tyradę małego człowieczka. W powstałej ciszy Eachan brązowym palcem wskazał na czerwono-biało-złote odznaczenie w prawym końcu szeregu baretek zdobiących marynarkę Cletusa.
Rozdział II Przez chwilę przy stole zalegała cisza. - Pułkowniku, co jest z pańską nogą? - zapytał Eachan. Cletus wykrzywił się w wymuszonym uśmiechu. - W okolicy kolana mam częściową protezę - powiedział. - Doskonale wykonaną, ale to widać, kiedy chodzę. - Spojrzał na Pater Tena. - Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jeśli chodzi o moje militarne doświadczenia. W czynnej służbie byłem tylko trzy miesiące podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej między Sojuszem a Koalicją, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostałem oficerem. - Zakończył pan jednak te trzy miesiące Medalem Honoru - zauważyła Melissa. Wyraz twarzy, z jakim patrzyła na niego, zmienił się całkowicie. Zwróciła się do Pater Tena. - Przypuszczam, że jest to jedna z niewielu rzeczy, o których nic pan nie wie, prawda? Pater Ten spojrzał na nią nienawistnie. - Czy tak, Pater? - zapytał półgłosem deCastries. - Niejaki porucznik Grahame został siedem lat temu odznaczony przez Sojusz - wydusił Pater Ten. - Jego dywizja dokonała desantu na pewną wyspę na Pacyfiku, obsadzoną przez nasze załogi. Żołnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udało się utworzyć oddział partyzancki, który skutecznie trzymał w szachu naszych ludzi, stacjonujących w silnie ufortyfikowanych punktach, aż do chwili, kiedy to miesiąc później przybyły posiłki sojusznicze! Dzień przed nadejściem pomocy porucznik wpadł na minę. Umieszczono go później w Akademii, ponieważ po tym wydarzeniu nie był fizycznie zdolny do służby polowej. Przy stole zapadła kolejna, tym razem krótsza chwila ciszy. - Zatem - odezwał się deCastries dziwnie zamyślonym tonem, obracając w palcach wypełniony do połowy kieliszek wina, który stał przed nim na stole - wygląda na to, że naukowiec był bohaterem, pułkowniku. - Nie, na Boga, nie - zaprotestował Cletus. - Porucznik był nierozważnym żołnierzem, i tyle. Gdybym wtedy rozumiał wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadłbym na tę minę. - Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy się walka! - zawołała Melissa. - To prawda - przyznał Cletus - jednak, jak stwierdziłem, jestem teraz mądrzejszym człowiekiem. Nie chcę więcej żadnych medali.
- Czego więc pan chce, Cletusie? - zapytał Mondar z drugiego końca stołu. Outbond od paru minut wpatrywał się w Cletusa z niezwykłym jak na Exotika natężeniem. - Chce jeszcze napisać szesnaście pozostałych tomów - zadrwił Pater Ten. - Prawdę mówiąc, pan Ten ma rację - rzekł Cletus spokojnie do Mondara. - Jeśli czegoś naprawdę chcę, to dokończyć swoją pracę o taktyce. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę najpierw stworzyć warunki, w których będzie ją można zastosować. - Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześćdziesięciu dni - odezwał się Pater Ten. - Już o tym mówiłem. - Sądzę, że mógłbym to uczynić w jeszcze krótszym czasie - rzekł Cletus i spokojnie przyglądał się gwałtownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osób, z wyjątkiem Mondara i Pater Tena. - Musi pan być pewien siebie jako ekspert wojskowy, pułkowniku - powiedział deCastries. Podobnie jak Mondar zaczął przyglądać się Cletusowi z coraz większym zainteresowaniem. - Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekł Cletus. - Jestem naukowcem. A to różnica. Ekspert to człowiek, który bardzo dużo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktoś, kto wie wszystko, co można o niej wiedzieć. - To nadal tylko teorie - zauważyła Melissa. Spoglądała na Cletusa z zaintrygowaniem. - Tak - Cletus zwrócił się do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewagę nad praktykiem. Melissa potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała, odchylając się na oparcie krzesła i patrząc na swego rozmówcę z dolną wargą przygryzioną zębami. - Obawiam się, że znowu będę musiał zgodzić się z Melissa - odezwał się deCastries. Przez moment oczy miał przysłonięte powiekami, jak gdyby spoglądał w głąb siebie, a nie na obecnych. - Widziałem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposażonych jedynie w teorie, kiedy wreszcie odważyli się zmierzyć z realnym światem. - Ludzie są realni - powiedział Cletus. - Podobnie broń... A strategie? Konsekwencje polityczne? Nie są bardziej realne niż teorie. I rozsądny teoretyk, nawykły do zajmowania się rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulować niż człowiek przyzwyczajony do posługiwania się jedynie realnymi narzędziami, które są w istocie produktami końcowymi... Czy znają się państwo na szermierce? DeCastries pokręcił głową.
- Tak - rzekł Eachan. - Zatem, być może, słyszał pan o pewnej taktyce w szermierce, której użyję tu jako przykładu tego, co nazywam taktyką błędu. Mowa jest o tym w tomie, który teraz piszę - zwrócił się Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii ataków, z których każdy spotyka się z ripostą, tak że powstaje pewien wzór zetknięć i rozłączeń szpady atakującego ze szpadą przeciwnika. Głównym celem nie jest jednakże zadanie celnego ciosu podczas któregoś z tych wstępnych ataków, lecz stopniowe, przy każdym odparowaniu, wytrącanie ostrza szpady przeciwnika z właściwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauważył. Wtedy, w czasie końcowego ataku, kiedy szpada przeciwnika całkowicie wytrącona jest ze swego pierwotnego położenia, atakujący szermierz zadaje celne pchnięcie zupełnie nie chronionemu przeciwnikowi. - Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauważył bezbarwnie Eachan. - W tym sęk, oczywiście - zgodził się Cletus. - Tak - odezwał się wolno deCastries i poczekał, aż Cletus na niego spojrzy. - Wygląda na to, że taktyka ta dobra jest jedynie na sali szermierczej, gdzie wszystko odbywa się zgodnie z ustalonymi regułami. - Och, ale można ją zastosować w każdej prawie sytuacji - rzekł Cletus. Na stole stały puste jeszcze filiżanki do kawy. Cletus wyciągnął rękę, wziął trzy z nich i ustawił w rzędzie do góry dnem między sobą a deCastriesem. Następnie sięgnął do stojącej na stole cukiernicy, wziął w rękę kostkę cukru i położył ją obok środkowej filiżanki. Przykrył nią kostkę cukru, a potem zaczai poruszać wszystkimi filiżankami, szybko zmieniając ich położenie. Wreszcie przestał. - Zna pan tę starą grę - zwrócił się do deCastriesa. - Pod którą z tych filiżanek znajduje się teraz, pana zdaniem, kostka cukru? DeCastries spojrzał na filiżanki, ale nie uczynił żadnego ruchu w ich kierunku. - Pod żadną z nich - stwierdził. - Czy mimo to, tak dla ilustracji, mógłby pan podnieść którąś z nich? - zapytał Cletus. DeCastries uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - powiedział. Wyciągnął rękę i podniósł środkową filiżankę. Z jego twarzy na moment zniknął uśmiech, a potem powrócił na nią znowu. Na białym obrusie widniała biała kostka cukru. - Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekł deCastries. Cletus wziął środkową filiżankę, którą deCastries odstawił na bok, i przykrył nią ponownie
kostkę cukru. Znów szybko pozamieniał miejscami odwrócone filiżanki. - Spróbuje pan jeszcze raz? - zapytał deCastriesa. - Jeśli pan sobie życzy. - Tym razem deCastries wybrał i podniósł filiżankę po prawej stronie stojącego przed nim szeregu. Znowu ukazała się kostka cukru. - Jeszcze raz? - spytał Cletus. Ponownie przykrył kostkę i pomieszał filiżanki. DeCastries podniósł teraz filiżankę znajdującą się w środku i odstawił ją z pewnym przymusem, kiedy znów ujrzał kostkę cukru. - Co to ma znaczyć? - powiedział, a uśmiech z jego twarzy zniknął tym razem ostatecznie. - O co w tym wszystkim chodzi? - Wygląda na to, że nie może pan przegrać, panie ministrze, kiedy ja kontroluje grę - odparł Cletus. DeCastries przyglądał mu się przenikliwie przez parę sekund, następnie przykrył kostkę filiżanką i odchylił się do tyłu na krześle, rzucając spojrzenie na Pater Tena. - Tym razem ty poprzestawiaj filiżanki, Pater - powiedział. Uśmiechając się złośliwie do Cletusa, Pater Ten wstał i zmienił położenie filiżanek, jednak tak wolno, że każdy przy stole z łatwością mógł śledzić drogę filiżanki, którą przed chwilą odstawił deCastries. Na koniec ta właśnie filiżanka znalazła się ponownie w środku. DeCastries spojrzał na Cletusa i sięgnął po filiżankę z prawej strony tej, która, jak się zdawało, przykrywała kostkę. Jego ręka zawahała się, wisiała przez chwilę nad filiżanką i cofnęła się. Uśmiech powrócił na twarz deCastriesa. - Rozumie się - powiedział patrząc na Cletusa - nie wiem, jak pan to robi, ale wiem, że gdybym podniósł tę filiżankę, znalazłbym pod nią kostkę cukru. - Jego ręka powędrowała w stronę filiżanki znajdującej się w przeciwnym końcu szeregu. - A gdybym wybrał tę, prawdopodobnie znalazłbym ją tutaj? Cletus nie odezwał się. Uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. DeCastries pokiwał głową. Powróciła mu zwykła swoboda zachowania. - W rzeczywistości - zauważył - jedyną filiżanką, co do której mogę być pewien, że nie ma pod nią kostki cukru, jest ta, która, jak wszyscy wiemy, musi przykrywać kostkę cukru - ta pośrodku. Czy mam rację? Cletus nadal tylko się uśmiechał. - Mam rację - stwierdził deCastries. Wyciągnął rękę i przez chwilę trzymał ją nad środkową
filiżanką, zaglądając Cletusowi w oczy, aż wreszcie ją cofnął. - O to właśnie chodziło panu w tym pokazie z filiżankami i kostką cukru, nieprawdaż, pułkowniku? Pańskim celem było nie tylko to, abym ocenił całą sytuację w taki sposób, w jaki to zrobiłem, ale również to, abym stracił pewność siebie po tym, jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, co w końcu zmusiłoby mnie do podniesienia środkowej filiżanki i stwierdzenia, że naprawdę jest pusta. Pańskim prawdziwym celem było podważenie mojego zaufania do własnego osądu, zgodnie z tą pańską taktyką błędu, czyż nie tak? Sięgnął i postukał paznokciem w środkową filiżankę, tak że wydała stłumiony dźwięk małego dzwoneczka. - Nie mam jednak zamiaru jej podnosić - mówił dalej, patrząc na Cletusa. - Otóż, znalazłszy to wyjaśnienie, zrobiłem krok naprzód i odkryłem pański cel, którym było zmuszenie mnie do tego, abym to uczynił. Chciał pan zrobić na mnie wrażenie. Cóż, jestem pod wrażeniem, ale tylko niewielkim. I na dowód tego, jak niewielkim, może byśmy pozostawili tę filiżankę na swoim miejscu, nie odwracając jej? Co pan na to powie? - Powiem, że pańskie rozumowanie jest doskonałe, panie ministrze. - Cletus wyciągnął rękę i zgarnął pozostałe dwie, stojące do góry dnem filiżanki, zakrywając na chwilę dłonią wierzch każdej z nich, zanim je odwrócił, aby zaprezentować sufitowi sali jadalnej ich puste wnętrza. - Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć? - Dziękuję, pułkowniku - odparł miękko deCastries. Odchylił się do tyłu na swoim krześle, a jego oczy zamieniły się w szparki. Dosięgną! prawą ręką do kieliszka od wina i zaczął go znowu obracać między kciukiem a palcem wskazującym precyzyjnymi ćwierćobrotami, jak gdyby de- likatnie wkręcał go w biały obrus. - Wspomniał pan wcześniej coś o wybraniu tego lotu na Kultis tylko dlatego, iż wiedział pan, że tu będę. Niech mi pan nie wmawia, że zadał pan sobie tyle trudu tylko po to, by mi pokazać tę taktyczną grę. - Tylko częściowo - odparł Cletus. Napięcie przy stole nagle wzrosło, chociaż głosy Cletusa i deCastriesa nadal pozostały miłe i odprężone. - Chciałem pana poznać, panie ministrze, ponieważ będę pana potrzebował, aby ukończyć swoją pracę na temat taktyki. - Czyżby? - zdziwił się deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje? - Kolejne okazje powinny nadarzyć się nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunął krzesło i wstał - teraz, kiedy już mnie pan poznał i wie, do czego zmierzam. Ponieważ osiągnąłem tak wiele, prawdopodobnie nadszedł już czas, abym przeprosił państwa za to, że przeszkodziłem w kolacji, i poszedł...
- Chwileczkę, pułkowniku... - warknął deCastries. Przerwał mu cichy dźwięk tłukącego się szkła. Kieliszek Melissy leżał przed nią rozbity, a ona niepewnie próbowała wstać, przyciskając dłoń do czoła.
Rozdział III - Nie, nie, wszystko w porządku! - zawołała do ojca Melissa. - Nagle zakręciło mi się w głowie, to nic wielkiego. Pójdę się położyć... Nie, ojcze, zostań tutaj! Pułkowniku Grahame, czy może mnie pan odprowadzić do mojej kabiny, pod warunkiem, że pan sam teraz wychodzi? - Oczywiście - odparł Cletus. Szybko obszedł stół dookoła i podał dziewczynie ramię. Była wysoka i mocno oparła się na nim wcale niemałym ciężarem młodego, zdrowego ciała. Prawie z irytacją machnęła ręką do ojca i deCastriesa, by siedli z powrotem. - Naprawdę! - powiedziała. Jej głos stał się ostry. - Wszystko w porządku. Chcę się tylko położyć. Proszę, nie róbcie z tego powodu zamieszania. Pułkowniku... - Jestem - rzekł Cletus. Ruszyli wolno razem. Dziewczyna przez cały czas opierała się na nim, zarówno wtedy kiedy przechodzili przez salę, jak i wtedy, kiedy z niej wychodzili, skręcając w lewo. Melissa opierała się na nim dopóty, dopóki nie znaleźli się na korytarzu w miejscu, w którym nie było ich widać z sali, a wtedy gwałtownie zatrzymała się, wyprostowała i odsunęła od Cletusa, zwracając się jednocześnie twarzą ku niemu. - Czuję się dobrze - powiedziała. - Musiałam jedynie coś zrobić, aby pana stamtąd wydostać. Nie jest pan wcale pijany! - Nie - odparł Cletus wesoło. - I najwyraźniej nie jestem również dobrym aktorem. - Nie zwiódłby mnie pan nawet wtedy, gdyby pan nim był! Potrafię wyczuć... - Uniosła nieco rękę, wyciągnęła dłoń, jak gdyby chciała go dotknąć, a kiedy popatrzył na nią z zaciekawieniem, opuściła ją. - Potrafię przejrzeć na wylot takich ludzi jak pan. Mniejsza o to zresztą. Byłoby całkiem źle, gdyby był pan pijany, próbując grać z takim człowiekiem jak deCastries. - Właściwie to nie ja grałem - rzucił Cletus trzeźwo. - Och, niech mi pan nie mówi! - wykrzyknęła. - Czy nie sądzi pan, że wiem, jakich to idiotów mogą zrobić z siebie zawodowi żołnierze, kiedy próbują mieć do czynienia z ludźmi spoza swego szczególnego wojskowego światka? Ale Medal Honoru coś dla mnie znaczy nawet wtedy, kiedy większość cywilów nie wie, co to takiego jest! - Jej oczy spotkały się z oczami Cletusa.
Prawie na siłę oderwała wzrok. - I właśnie dlatego pomogłam panu wydostać się stamtąd. To jedyny powód!... I nie mam zamiaru robić tego ponownie! - Rozumiem - rzekł Cletus. - Niech więc pan wraca teraz do swojej kabiny i zostanie tam. Od tej pory niech się pan trzyma z dala od Dowa deCastriesa. Od ojca i ode mnie również... Czy pan słyszy? - Oczywiście - odparł Cletus. - Ale przynajmniej odprowadzę panią do kabiny. - Nie, dziękuję. Mogę pójść sama. - Co będzie, jeśli ktoś to zobaczy i do ministra dotrze wiadomość, że zawroty głowy ustąpiły natychmiast po tym, jak tylko wyszła pani z sali? Dziewczyna spojrzała na Cletusa, odwróciła się i dumnie ruszyła korytarzem. Cletus zrównał się z nią w dwóch długich susach. - A jeśli chodzi o zawodowych żołnierzy - powiedział łagodnie - nie wszyscy są jednakowi... Melissa zatrzymała się i obróciła raptownie ku niemu, zmuszając go tym samym do zatrzymania się. - Przypuszczalnie - powiedziała surowo - uważa pan, że mój ojciec nie był nigdy niczym więcej jak najemnikiem. - Ależ nie - rzekł Cletus. - Jeszcze jakieś dziesięć lat temu był generałem-porucznikiem w Królewskiej Armii Afganistanu, prawda? Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Skąd pan wie? - Jej ton był napastliwy. - Historia wojskowości, w tym także historia najnowsza, to część dziedziny moich zainteresowań - odparł. - Rewolucja uniwersytecka w Kabulu dwanaście lat temu, która zakończyła się zmianą rządu, również do nich należy. Armia Afganistanu mogła mieć tylko jednego generała Eachana Khana. A ten musiał emigrować z Ziemi zaledwie parę lat po przewrocie. - Nie musiał wyjeżdżać! - powiedziała. - Nadal potrzebowali go w armii, nawet wtedy, kiedy Afganistan zrezygnował ze swojej niezawisłości i stał się częścią Koalicji. Były jednak inne sprawy... - urwała. - Inne sprawy? - zapytał Cletus. - Nie zrozumiałby pan! - Melissa odwróciła się i znów ruszyła wzdłuż korytarza. Po kilku krokach jednak zaczęła wyrzucać z siebie słowa, jakby nie mogła ich zatrzymać. - Moja matka umarła... i... Salaam Badshahi Daulat Afghanistan - kiedy zaczęto domagać się wprowadzenia
kary śmierci dla każdego, kto śpiewa stary afgański hymn, ojciec złożył rezygnację. Wyemigrował - na Dorsaj. - To nowy świat, pełen żołnierzy, rozumiem - powiedział Cletus. - Chyba nie było zbyt... - Znaleźli mu pracę kapitana - kapitana w batalionie najemników! - wybuchnęła. - Od tamtej pory, w ciągu dziesięciu lat, zdołał dosłużyć się stopnia pułkownika - i na tym koniec. Najemnicy dorsajscy nie mogą bowiem dowodzić większym oddziałem niż pułk. A to, co zostaje po wszystkich niezbędnych wydatkach, nie wystarcza nawet na odwiedzenie Ziemi, nie mówiąc już o ponownym tam zamieszkaniu, chyba że Exotikowie albo też ktoś inny opłaci nam podróż w oficjalnych interesach. Cletus skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - To jednak błąd z pani strony próbować naprawić wszystko przez deCastriesa. Nie można na niego wpłynąć w taki sposób, w jaki ma pani nadzieję to uczynić. - Naprawić... - Dziewczyna odwróciła głowę i zbladłszy nagle popatrzyła na Cletusa zdumiona, mierząc się z nim spojrzeniem. - Ależ tak - powiedział Cletus. - Zastanawiałem się, co pani miała do roboty przy tamtym stole. Była pani jeszcze niepełnoletnia, kiedy ojciec pani wyemigrował na Dorsaj, więc musi pani mieć podwójne obywatelstwo. Ma pani prawo powrotu i zamieszkania na Ziemi, kiedy tylko zechce pani wybrać obywatelstwo Koalicji. Ale pani ojciec nie może tego uczynić bez specjalnego politycznego zezwolenia, którego otrzymanie jest prawie niemożliwe. Albo pani, albo ojciec pani musicie sądzić, że uda się pani nakłonić deCastriesa do tego, by wam w tym pomógł. - Ojciec nie ma z tym nic wspólnego! - Głos dziewczyny stał się zapalczywy. - Za jakiego człowieka pan go uważa? Spojrzał na nią. - Nie. Ma pani oczywiście rację - powiedział. - To musiał być pani pomysł. On nie jest taki. Wychowałem się na Ziemi w rodzinie wojskowej, a pani ojciec przypomina mi pewnych generałów, z którymi jestem spokrewniony. Gdybym tak nie chciał zostać malarzem... - Malarzem? - Melissa zamrugała oczami na tę nagłą zmianę tematu. - Tak - odparł Cletus, uśmiechając się z lekkim przymusem. - Właśnie zaczynałem utrzymywać się z tego, kiedy dostałem powołanie, i w końcu zdecydowałem się wstąpić do Sojuszniczej Akademii Wojskowej, jak od początku chciała moja rodzina. Później, naturalnie, zostałem ranny i odkryłem, że lubię historię sztuki wojennej. Rzuciłem więc malowanie. Kiedy to mówił, dziewczyna zatrzymała się automatycznie przed jednymi z drzwi, które
ciągnęły się wzdłuż drugiego, wąskiego korytarza. Nie próbowała jednak nawet ich otworzyć. Stała natomiast, przyglądając mu się. - Dlaczego więc zrezygnował pan z wykładania na Akademii? - zapytała. - Ktoś - powiedział z humorem - powinien sprawić, by planety stały się bezpieczne dla takich jak ja naukowców. - Robiąc sobie z deCastriesa osobistego wroga? - zauważyła powątpiewająco. - Czy nie nauczył się pan niczego wtedy, kiedy ten przejrzał pańską grę z filiżankami i kostką cukru? - Ale przecież to mu się nie udało - powiedział Cletus. - Cóż, muszę przyznać, że zrobił kawał dobrej roboty, ukrywając fakt, że mu się to nie udało. - Ukrył? - Naturalnie - odparł Cletus. - Podnosząc pierwszą filiżankę był zbyt pewny siebie i uważał, iż potrafi wyzyskać każdy obrót gry na swoją korzyść. A kiedy odwrócił pierwszą filiżankę, pomyślał, że to nie on, lecz ja popełniłem błąd. Przy drugiej musiał zrewidować swój pogląd, ale był jeszcze wystarczająco pewny siebie, aby spróbować jeszcze raz. Kiedy podniósł trzecią filiżankę, zdał sobie w końcu sprawę z tego, że gra jest całkowicie pod moją kontrolą. Musiał więc znaleźć wymówkę, aby przerwać rzecz całą i nie próbować po raz czwarty. Melissa potrząsnęła głową. - Wszystko wygląda całkiem inaczej - powiedziała niedowierzająco. - Przekręca pan to, co się zdarzyło, aby wyglądało tak, jak pan chce. - Nie - odparł Cletus. - To deCastries wszystko przekręcił swoim, istotnie, bardzo sprytnym wyjaśnieniem tego, dlaczego nie zamierza podnieść filiżanki po raz czwarty. Problem polega na tym, że było to fałszywe wyjaśnienie. Wiedział, że znajdzie kostkę cukru pod każdą filiżanką, którą podniesie. - Jak to możliwe? - Ponieważ, rozumie się, kostki były pod wszystkimi filiżankami - odparł Cletus. - Kiedy brałem kostkę z cukiernicy, schowałem w dłoni jeszcze dwie. Nim deCastries stanął wobec czwartego wyboru, prawdopodobnie połapał się już, o co chodzi. Fakt, że gra polega, jak się okazało, nie na znalezieniu kostki, ale na niezrobieniu tego, zmylił go z początku. Gdyby jednak wtedy zwrócił na to naszą uwagę, byłoby za późno, by ochronić się przed wyjściem na głupca, jako że zagrał już wcześniej trzy razy. Tacy ludzie jak deCastries nie mogą pozwolić sobie na ośmieszanie się. - Ale dlaczego pan to zrobił? - Melissa prawie krzyknęła. - Dlaczego chce pan mieć takiego
wroga? - Muszę wzbudzić jego zainteresowanie - powiedział Cletus - abym mógł go wykorzystać. Jeśli zdenerwuję go wystarczająco, zada cios, a ja będę mógł go sparować. Tylko dzięki skutecznemu udaremnieniu każdej próby ataku, którą podejmie, zdołam wystarczająco przyciągnąć jego uwagę... Teraz pani rozumie - kontynuował trochę łagodniej - dlaczego powinna się pani martwić raczej z powodu swoich, a nie moich kontaktów z deCastriesem. Ja potrafię sobie z nim poradzić. Natomiast pani... - Pan... - Dziewczyna wybuchnęła nagle gniewem, odwróciła się i szarpnięciem otworzyła drzwi. - Jest pan skończony... zadając się z Dowem. Niech pan się da zetrzeć na proch. Mam nadzieję, że tak się stanie. Ale niech pan się trzyma ode mnie z daleka... I od ojca! Czy pan mnie słyszy? Spojrzał na nią, a przez jej twarz przemknął jakby lekki cień bólu. - Oczywiście - powiedział cofając się. - Jeśli właśnie tego pani sobie życzy. Weszła do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Cletus stał przez chwilę patrząc na ich gładką powierzchnię. Przez moment, gdy rozmawiał z Melissą, bariera izolacji, którą sam stworzył wokół siebie wiele lat temu, kiedy stwierdził, że inni go nie rozumieją, prawie stopniała. Teraz była jednak znów na swoim miejscu. Wziął głęboki oddech, który zamienił się prawie w westchnienie. Odwrócił się i ruszył korytarzem w kierunku swojej kabiny.
Rozdział IV Przez następne cztery dni Cletus starannie unikał Melissy i jej ojca, sam z kolei był ignorowany przez deCastriesa i Pater Tena. Mondar natomiast stał się prawie bliskim jego znajo- mym, który to fakt był dla Cletusa nie tylko miły, ale i ciekawy. Piątego dnia od wyruszenia z Ziemi statek wszedł na orbitę Kultis. Podobnie jak jej siostrzana planeta Mara, Kultis stanowiła zielony, ciepły świat z okresową pokrywą lodową i tylko dwoma głównymi kontynentami, północnym i południowym, tak jak Ziemia w odległej geologicznej przeszłości. Z głównych miast poszczególnych kolonii Kultis zaczęły przybywać wahadłowce, aby zabrać pasażerów. Pełen niedobrych przeczuć Cletus próbował zatelefonować do Kwatery Głównej Sojuszu w Bakhalli, aby się zameldować i dowiedzieć o miejscu zakwaterowania. Wszystkie jednak połączenia statku z powierzchnią planety były zajęte przez grupę udającą się do Neulandii. Co oznaczało, jak odkrył Cletus, przeprowadziwszy małe śledztwo, Pater Tena rozmawiającego w imieniu deCastriesa. Był to oczywiście rażący przykład faworyzowania na statku znajdującym się rzekomo pod neutralną banderą. Przeczucie Cletusa przerodziło się w podejrzenie. Jedna z tych rozmów mogła równie dobrze dotyczyć jego. Po powrocie od telefonu Cletus, rozglądając się, dostrzegł niebieską szatę Mondara, który stał obok zamkniętego luku środkowej części statku, zaledwie kilka kroków od Melissy i Eachana Khana. Kulejąc podszedł energicznie do Exotika. - Telefony zajęte - powiedział. - Myślałem, że poproszę Sojuszniczą Kwaterę Główną o instrukcje. Powiedz mi, czy w okolicy Bakhalli partyzanci neulandzcy prowadzą obecnie jakieś ożywione działania? - Tuż pod bramami miasta - odparł Mondar. Popatrzył przenikliwie na Cletusa. - O co chodzi? Czy właśnie teraz przypomniałeś sobie, jakie zrobiłeś wrażenie na deCastriesie podczas obiadu pierwszego dnia na pokładzie? - Ach to? - Cletus uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że deCastries zwykł zadawać sobie trud uczynienia z każdego mało ważnego pułkownika, którego spotka, celu dla partyzantów? - Nie z każdego, oczywiście - odparł Mondar i uśmiechnął się. - Tak czy inaczej nie ma powodu do niepokoju. Pojedziesz do Bakhalli z Melissą, Eachanem i mną samym służbowym
samochodem. - To uspokajające - stwierdził Cletus. Myślami znajdował się jednak już gdzie indziej. Jasne, że niezależnie od tego, jaki miałby być wynik spotkania z deCastriesem, stał się on przynajmniej częściowo jasny dla Mondara. To dobrze, pomyślał. Szlak, który wytyczył, chcąc osiągnąć cel wcześniej przez siebie zapowiedziany, miał stanowić przynętę dla umysłu przenikliwego, potrafiącego wziąć pod uwagę niewidoczne dla mniej spostrzegawczego człowieka skutki swoich poczynań. Takim rodzajem umysłu wyróżniał się deCastries, a i umysł Mondara był wystarczająco skomplikowany, jak również na swój sposób głęboki, by móc okazać się użytecznym obiektem sterowania. W pomieszczeniu zabrzmiał gong, przecinając gwar rozmów. - Dokuje wahadłowiec do Bakhalli! - Ze ściennego głośnika dobiegł monotonny głos pierwszego oficera. - Dokuje wahadłowiec do Bakhalli, luk pośrodku statku. Wszyscy pasażerowie do Bakhalli proszeni są o przygotowanie się do wejścia na pokład... Cletus poczuł, że przesuwa się do przodu, kiedy luk się otworzył, odsłaniając jasny, metalowy tunel prowadzący do wahadłowca. On i Mondar zostali rozdzieleni przez tłum. Wahadłowiec nie był wiele większy od ciasnej, niewygodnej maszyny przeznaczonej do lotów w atmosferze i przestrzeni międzyplanetarnej. Zahuczał, ruszył, zanurkował, szarpnął i w końcu zarzucił, lądując w kole z popękanego, brązowego betonu, otoczonym dżunglą szerokolistnych drzew - zieloną zasłoną ozdobioną czymś, co wyglądało to jak szkarłatne, to jak jaskrawożółte nici. Powłócząc nogami, Cletus wyszedł z wahadłowca na jasne światło słoneczne i odsunął się nieco na bok, aby zorientować się w swoim położeniu. Oprócz małego budynku odpraw około pięćdziesięciu metrów dalej brak było wokół wyraźnych śladów człowieka, z wyjątkiem wahadłowca i betonowej drogi. Ściana dżungli wznosiła się ponad trzydzieści metrów wokół lądowiska. Zwykły, dość przyjemny, tropikalny dzień, pomyślał Cletus. Rozejrzał się za Mondarem - gdy nagle wstrząsnęło nim coś w rodzaju bezdźwięcznego emocjonalnego uderzenia piorunem. Już w momencie wstrząsu rozpoznał uderzenie z zasłyszanych opinii. Był to „szok reorientacyjny” - gwałtowny, doświadczany w jednej chwili natłok całego szeregu czynników różniących się od tych dobrze znanych. A roztargnienie, w jakim się znajdował, schodząc w tę niemal ziemską scenerię, spotęgowało jeszcze cały efekt.
Teraz, kiedy szok minął, Cletus spostrzegł od razu, że niebo było nie tyle niebieskie, ile raczej niebieskozielone. Słońce wydawało się większe i bardziej złocistożółte niż na Ziemi. Czerwone i żółte nitki w listowiu nie były wytworem kwiatów czy też winorośli, lecz najprawdziwszymi kolorowymi żyłkami biegnącymi przez liście. Przesycone wilgocią powietrze drgało od woni, które łącząc się wytwarzały zapach przypominający mieszaninę startej gałki muszkatołowej i rozgniecionej trawy. Wibrowało ono także od cichego, ale jednostajnego bzykania owadów i głosów zwierząt imitujących dźwięki rozpięte między wysokim tonem blaszanej dziecinnej piszczałki a łagodnym brzmieniem drewnianego bębenka - we wszystkim słychać było jednak pewną zgrzytliwość, obcą głosom na Ziemi. Cały ten natłok światła, zapachów, kolorów i dźwięków wprowadził Cletusa w chwilowe odrętwienie, z którego otrząsnął się, poczuwszy na swoim łokciu rękę Mondara. - Nadjeżdża służbowy samochód - powiedział Mondar, prowadząc go naprzód. Pojazd, o którym wspomniał, właśnie wyjechał zza budynku odpraw, a za nim pojawił się szeroki kształt pasażerskiego poduszkowca. - Chyba że wolisz jechać raczej autobusem razem z bagażami, żonami i zwykłymi cywilami? - Dziękuję, nie. Przyłączę się do was - odparł Cletus. - A zatem tędy - powiedział Mondar. Kiedy oba pojazdy podjechały i zatrzymały się, Cletus ruszył za Exotikiem. Samochodem służbowym okazał się wojskowy, napędzany plazmą pojazd, poruszający się na poduszce powietrznej, a dzięki opuszczanym łapom przystosowany do jazdy w niezwykle trudnym terenie. Poza tym wyglądał jak opancerzona wersja sportowych samochodów używanych podczas wielkich polowań. Eachan Khan i Melissa byli już w środku, zajmując jedną z umieszczonych naprzeciwko siebie par siedzeń dla pasażerów. Z przodu przy urządzeniach sterowniczych siedział młody żołnierz o okrągłej twarzy z tarczowcem u boku. Cletus z zainteresowaniem zerknął na niezgrabną, ręczną broń, kiedy wdrapywał się do pojazdu obok prawej łapy. Był to pierwszy tarczowiec, jaki widział w normalnym, polowym użyciu - chociaż już kiedyś dotykał podobnej broni w Akademii, a nawet z niej wypalił. Stanowiła ona skrzyżowanie - nie, dokładne pomieszanie różnych typów broni - zaprojektowane pierwotnie do tłumienia zamieszek, do utrzymywania porządku publicznego, a więc była ona prawie bezużyteczna na polu walki, gdzie już w pierwszych minutach bitwy odrobina kurzu mogła sparaliżować pewne niezbędne części wewnątrz skomplikowanego mechanizmu.
Nazwa broni wywodziła się z oryginalnego nieoficjalnego określenia - karabin tarczowy, co świadczyło o tym, że nawet specjaliści od uzbrojenia mają pewne poczucie humoru. Przy właściwej obsłudze taki karabin mógł wystrzeliwać wszelkiego rodzaju naboje, od 4,5 mm śrutu aż po ciężkie pociski typu samonaprowadzającego się. Był to ten rodzaj niepraktycznej broni, która prowokowała taktyczną wyobraźnię Cletusa do wymyślania dla niej różnych możliwych, nieszablonowych zastosowań w niezwykłych sytuacjach. Obaj mężczyźni znaleźli się wreszcie w samochodzie. Z sykiem kompresora ciężki pojazd uniósł się dwadzieścia pięć centymetrów nad betonem i powoli ruszył na podtrzymującej go poduszce powietrznej. Przed nimi wyłoniła się przerwa w ścianie dżungli; chwilę później sunęli wąską, krętą drogą z ubitej ziemi, po której obu stronach ciągnęły się głębokie, zarośnięte chwastami rowy, bezskutecznie próbujące powstrzymać napór tropikalnego lasu, wznoszącego się wzdłuż całego traktu, aby wreszcie gdzieś wysoko nad ich głowami utworzyć łukowate sklepienie. - Jestem zaskoczony tym, że nie wypalacie czy też nie niszczycie dżungli w inny sposób, by utworzyć czyste pasy po obu stronach drogi - rzekł Cletus do Mondara. - Robimy to na ważnych wojskowych trasach - odparł Exotik. - Obecnie brakuje nam jednak ludzi, a miejscowa roślinność szybko odrasta. Próbujemy hodować ziemskie drzewa i trawy, aby wyprzeć rodzime formy wegetacji, i sadzimy je wzdłuż dróg, ale w laboratoriach również brak rąk do pracy. - Trudna sytuacja z zaopatrzeniem i ludźmi - wyrzucił z siebie Eachan Khan, dotykając troskliwie prawego czubka swych sztywnych, siwych wąsów dokładnie w tym momencie, w którym pojazd najechał niespodziewanie na ogromne pnącze, przebijające się spod ubitej ziemi tworzącej drogę, i tym samym zmuszony był opuścić łapy, aby pokonać przeszkodę. - Co pan sądzi o tarczowcach? - zapytał Cletus najemnika dorsajskiego, z trudnością wypowiadając słowa z powodu wstrząsów i przechyłów pojazdu. - Zły kierunek rozwoju małej broni... - Przeszkoda została z tyłu, a pojazd znów zawisł miękko na podtrzymującej go poduszce powietrznej. - Paralizatory, ultradźwiękowce, tarczowce do unieszkodliwiania, blokowania lub niszczenia broni przeciwnika - wszystko to robi się zbyt skomplikowane. A im bardziej to skomplikowane, im gorsza sytuacja z dostawami, tym trudniej zapewnić ruchliwość oddziałów uderzeniowych. - Jaki pan ma zatem pomysł? - zapytał Cletus. - Powrót do kusz, noży i krótkich mieczy? - Czemu nie? - rzucił nieoczekiwanie Eachan Khan, zabarwiając swój monotonny głos
nową dla siebie nutą entuzjazmu. - Człowiek z kuszą na właściwej pozycji i we właściwym czasie wart jest tyle, ile korpus ciężkiej artylerii pół godziny później i piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym powinien się był znaleźć. Jak to szło: ...z braku gwoździa zginęła podkowa...? - Z braku podkowy zginął koń. Z braku konia zginął jeździec - zacytował Cletus do końca i dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z dziwnym, niemym szacunkiem. - Musi pan mieć niemałe problemy szkoleniowe - powiedział Cletus z namysłem. - Mam na myśli Dorsaj. Jest pan zmuszony przyjmować ludzi o najdziwniejszej przeszłości, a chciałby pan uczynić z nich żołnierzy zdolnych do najróżniejszych wojskowych zadań. - Koncentrujemy się na rzeczach podstawowych - odparł Eachan. - A oprócz tego nasz program polega na tworzeniu małych, ruchliwych, szybko działających oddziałów, wykorzys- tywanych później zgodnie z ich przeznaczeniem. - Skinął głową w kierunku Mondara. - Do tej pory naprawdę udało się to tylko u Exotików. Większość pracodawców chce wpasować naszych zawodowców w tradycyjne ramy organizacyjne. Działa jakoś, ale co to ma wspólnego z efektywnym wykorzystaniem ludzi czy oddziałów. Jest to jeden z powodów, dla którego mieliśmy zatargi z regularnym wojskiem. Pański tutejszy przełożony, generał Traynor... - Eachan urwał. - Cóż, nie powinienem o tym mówić. Nagle porzucił ten temat, usiadł prosto i wyjrzał przez jeden z otworów w metalowych bokach pojazdu. Następnie odwrócił się i zawołał do kierowcy. - Nie widać tam czegoś dziwnego? - zapytał. - Coś mi się tutaj nie podoba. - Nie, panie pułkowniku! - odkrzyknął kierowca. - Spokój jak w niedzielny... Tuż obok rozległ się niespodziewanie jakby trzask pioruna. W tej samej chwili pojazd przechylił się. Cletus poczuł, że się wywracają, a powietrze wokół nich zapełniło się fruwającą ziemią. Kątem oka widział kierowcę walącego się do rowu po prawej stronie drogi, nadal trzymającego karabin, ale pozbawionego głowy. Wtedy też pojazd przewrócił się całkiem na bok i nastąpił moment, w którym nic nie było widać. Wtem wszystko znowu stało się wyraźne. Samochód leżał na prawym boku wystawiając opancerzone podwozie, a do nich, do środka, można było dostać się jedynie albo przez lewy, albo przez tylny otwór okienny. Mondar już zaciągnął metalową żaluzję na tylne okno, a Eachan Khan zasłaniał lewe okno znajdujące się teraz nad ich głowami. Znaleźli się w ciemnym, metalowym pudle z kilkoma zaledwie wąskimi, przepuszczającymi światło słoneczne szczelinami z przodu pojazdu i wokół opancerzonego fragmentu za siedzeniem kierowcy.
- Ma pan broń, pułkowniku? - zapytał Eachan Khan, wyjmując spod munduru mały, płaski pistolet i przykręcając do niego długą, snajperską lufę. Kule ze sportowych karabinów - teoretycznie broni cywilnej, lecz wystarczająco zabójczej w dżungli - zaczynały już bębnić o pancerną karoserię pojazdu. - Nie - odparł ponuro Cletus. W samochodzie robiło się duszno, a zapach rozgniecionej trawy i gałki muszkatołowej stał się wszechobecny. - Szkoda - powiedział Eachan Khan. Skończył przykręcać lufę, wystawił jej koniec przez jedną ze szczelin i przymrużył oko. Wystrzelił. Duży mężczyzna z jasną brodą, w maskującym kombinezonie, przedarł się przez ścianę dżungli po prawej stronie drogi i leżał teraz nieruchomo. - W autobusie usłyszą strzelaninę, przecież jadą za nami - odezwał się Mondar z półmroku za Cletusem. - Zatrzymają się i zadzwonią po pomoc. Odsiecz powinna nadejść w ciągu piętnastu minut od powiadomienia Bakhalli. - Tak - powiedział Eachan Khan spokojnie i znowu wystrzelił. Posłyszeli, jak kolejne ciało, tym razem niewidoczne, z trzaskiem wali się z drzewa na ziemię. - Powinni zjawić się tutaj na czas. Dziwne, że ci partyzanci nie przepuścili nas i nie poczekali na autobus. Większy ładunek, słabsza ochrona i więcej cennych rzeczy w środku... Trzymałbym głowę niżej, pułkowniku. Ostatnie słowa skierowane były do Cletusa, który podniósł się i z furią szarpał żaluzję w dolnej części pojazdu. W połowie oparty o drogę, jako że samochód znalazł się na jej wy- brzuszeniu, Cletus odsuwał żaluzję, stopniowo poszerzając otwór wychodzący na rów, do którego wpadł martwy kierowca - otwór wystarczająco duży, aby Cletus mógł się przez niego przecisnąć. Ukryci w dżungli strzelcy spostrzegli, co się dzieje, i grad pocisków zadzwonił o opancerzone podwozie pojazdu, jednak z powodu ostrego kąta, jaki samochód tworzył z ziemią, żaden z pocisków nie przeszedł przez otwór, który zrobił Cletus. Melissa odkrywszy nagle, co Cletus zamierza zrobić, chwyciła go za ramię, kiedy zaczął przeciskać się przez otwór. - Nie - powiedziała. - To bezcelowe! Nie może pan pomóc kierowcy. Został zabity, kiedy wybuchła mina... - Do diabła... z tym - wysapał Cletus, jako że strzelanina nie zachęcała do przestrzegania dobrych manier. - Kierowca wypadł razem z tarczowcem. Wyrwawszy się wyśliznął się spod opancerzonego pojazdu, poderwał i rzucił w kierunku rowu, w którym leżało niewidoczne ciało kierowcy. W otaczającej ich dżungli rozległ się huk wystrzałów, Cletus potknął się, kiedy dotarł do skraju rowu, obrócił i znikł im z oczu. Melissie
zaparło dech, gdyż z rowu dobiegł odgłos szamotaniny, a następnie ukazało się ponad nim ramię, które drgało przez sekundę, później zawisło, wyraźnie widoczne, wyciągnięte ku górze, jakby w ostatnim rozpaczliwym akcie błagania o pomoc. W odpowiedzi huknął w dżungli pojedynczy strzał, a kula urwała pół dłoni i nadgarstek. Trysnęła krew, ale ręka nie cofnęła się i krwawienie prawie natychmiast ustało; nie widać było najmniejszej strużki, która świadczyłaby o nadal pracującym, żyjącym sercu. Melissa wzdrygnęła się, wytrzeszczonymi oczyma wpatrując w wystające ramię, w końcu wyrwało się z niej drżące westchnienie. Przyglądający się temu przez chwilę ojciec położył jej na ramieniu wolną rękę. - Spokojnie, dziewczyno - powiedział. Ściskał przez jakiś czas jej ramię, wkrótce jednak został zmuszony do spojrzenia przez swoją szczelinę, gdyż seria wystrzałów znowu zadzwoniła o karoserię pojazdu. - Mogą nas teraz zaatakować w każdej sekundzie - mruknął. Siedząc w półmroku ze skrzyżowanymi nogami, niczym jakaś medytująca i nieobecna duchem postać, Mondar wyciągnął ręce i wziął w nie dłonie znieruchomiałej z szeroko otwartymi oczami dziewczyny. Jej spojrzenie nie oderwało się ani na moment od ramienia w rowie i Melissa coraz mocniej i mocniej, z niewiarygodną wprost siłą, ściskała ręce Mondara. Nie wydała żadnego dźwięku i nie odwróciła wzroku, a jej twarz była tak biała i nieruchoma jak maska. Strzały w dżungli nagle ucichły. Mondar odwrócił się i zerknął na Eachana. Dorsaj popatrzył ponad własnym ramieniem i oczy obu mężczyzn spotkały się. - W każdej sekundzie - rzucił Eachan praktycznym tonem. - Będzie pan głupcem, jeśli pozwoli się pan wziąć żywcem, Outbondzie. - Kiedy życie straci wszelki sens, zawsze można umrzeć - odpowiedział Mondar pogodnie. - Żaden człowiek nie rozkazuje temu ciału, jedynie ja sam. Eachan począł znowu strzelać. - Pasażerowie autobusu - zauważył spokojnie Mondar - powinni już dawno usłyszeć strzelaninę i zawiadomić Bakhallę. - Bez wątpienia - odparł Dorsaj. - Ale pomoc musiałaby dotrzeć do nas właśnie w tej chwili, aby na coś jeszcze się przydać. W każdej sekundzie, jak powiedziałem, mogą nas zaatakować. Jeden pistolet nie powstrzyma dwunastu czy też ilu ich tam jest ludzi... Właśnie idą! Przez szczelinę ponad sterczącym ramieniem żołnierza Mondar ujrzał dwa szeregi odzianych w kombinezony maskujące postaci, które wyskoczyły nagle z dżungli po obu stronach