uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Graham Greene - Nasz czlowiek w Hawanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Nasz czlowiek w Hawanie.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

Graham Greene nasz człowiek w Hawanie Tłumaczyła: MARIA SKIBNIEWSKA

Instytut Wydawniczy PAX 1975

Tytuł oryginału: OUR MAN IN HAVANA Copyright by William Heinemann Limited Okładkę projektował Andrzej Przedworski Redaktor Irena Nowicka Redaktor techniczny Ewa Damrosz

Bajka, jaką jest ta historia rozgrywająca się w bliżej nieokreślonym czasie przeszłym, nie wymaga chyba zastrzeżenia, że bohaterowie jej nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami. Pragnę jednak oświadczyć, że ani jedna z moich postaci nie jest portretem z natury, że na Kubie nie ma dziś takiego oficera policji jak kapitan Segura, ani też brytyjskiego ambasadora, który by przypominał naszkicowanego przeze mnie dyplomatę. Nie wyobrażam sobie również, by szef wywiadu mógł być podobny do mitycznej osobistości występującej w mojej książce.

MOTTO: I smutny człowiek sam płaci za swe błazeństwa... GEORGE HERBERT

Część I Rozdział pierwszy 1 Ten Murzyn, który idzie ulicą — rzeki doktor Hasselbacher, stojąc przed kontuarem baru „Wonder" — przypomina mi pana, panie Wormold. To było właśnie charakterystyczne dla doktora Hasselbachera: po piętnastu latach przyjaźni wciąż jeszcze dodawał słówko „pan" przed nazwiskiem Wormolda. Przyjaźń postępowała naprzód z wolna i pewnie, jak ostrożna diagnoza. Dopiero przy łożu śmierci, badając jego zanikające tętno, doktor Hasselbacher nazwałby go zapewne Jimem. Murzyn był ślepy na jedno oko, miał jedną nogą krótszą od drugiej, a na głowie stary filcowy kapelusz; przez podartą koszulę widać mu było żebra sterczące jak wręgi rozbieranego statku. W gorącym styczniowym słońcu szedł brzegiem chodnika za żółtymi i różowymi filarami kolumnady i liczył każdy swój krok. W. chwili gdy idąc ulicą Virdudes mijał bar „Wonder", doliczył do tysiąca trzystu sześćdziesięciu dziewięciu; musiał zwolnić kroku, żeby mieć czas na tak długie liczby. Tysiąc trzysta

siedemdziesiąt. Znano go dobrze w okolicy placu Nacional, gdzie niekiedy zatrzymywał się i przerywał na chwilę liczenie, żeby sprzedać jakiemuś turyście paczkę pornograficznych fotografii. Podejmował później rachunek od liczby, na której go przerwał. Niczym energiczny pasażer transatlantyckiego statku, każdego wieczoru wiedział zapewne z dokładnością do jarda, ile drogi zrobił w ciągu dnia. — Joe? — spytał Wormold. — Nie widzę podobieństwa. Chyba tylko to, że on także kuleje. — Odruchowo jednak spojrzał w lustro z reklamą piwa Cerveza Tropical, jakby uważał za możliwe, że po drodze ze sklepu w starej dzielnicy do baru zdążył się tak zgarbić i sczernieć. Ale z lustra odpowiadała mu spojrzeniem twarz trochę tylko poszarzała od kurzu wzbijającego się znad warsztatów portowych; wyglądała poza tym jak zawsze: zatroskana, pobrużdżona twarz czterdziestoletniego mężczyzny; była młodsza od twarzy doktora Hasselbachera, a przecież postronny obserwator przepowiedziałby bez wahania, że zgaśnie wcześniej niż tamta: leżał już na niej cień, cień troski, na którą nie ma lekarstwa. Murzyn kuśtykając zniknął im z oczu za rogiem ulicy Paseo. Miasto roiło się od pucybutów. — Nie o to chodzi, że też kuleje. Nie widzi pan podobieństwa? — Nie. — Joe myśli o dwóch rzeczach naraz — wyjaśnił doktor Hasselbacher. — O swoich interesach i o liczeniu kroków. Poza tym — jest oczywiście, Brytyjczykiem. — W dalszym ciągu nie rozumiem... — Wormold, jak co rano, odświeżył usta kieliszkiem daiquiri. Siedem minut na drogę do baru „Wonder", siedem na powrót do sklepu, sześć na życie towarzyskie. Spojrzał na zegarek. Przypomniał sobie, że jego zegarek spóźnia się o minutę. — Joe jest niezawodny, można na nim polegać. Tylko to miałem na myśli — rzekł doktor Hasselbacher zniecierpliwiony. — Jak się miewa Milly? — Cudownie — odparł Wormold. Była to jego niezmienna odpowiedź, ale w tym wypadku powiedział to z przekonaniem. — Siedemnastego zacznie siedemnasty rok, prawda? — Tak. — Szybko obejrzał się przez ramię, jakby go ktoś ścigał, potem znów zerknął na zegarek. — Przyjdzie pan oblać z nami tę uroczystość? — Nigdy w życiu nie odmówiłem, panie Wormold. Kto będzie poza tym? — Właściwie chyba tylko my troje. Widzi pan, Cooper pojechał do kraju, biedny Marlowe jeszcze leży w szpitalu, a tego nowego towarzystwa z konsulatu Milly nie lubi. Myślałem więc, że urządzimy to skromnie, w rodzinie.

— Jestem zaszczycony, że mnie pan zalicza do rodziny, panie Wormold. — Chcę zamówić stolik w „Nacional"... A może, pana zdaniem, to lokal niezupełnie... no, nieodpowiedni? — To nie Anglia ani Niemcy, panie Wormold. W kraju tropikalnym dziewczęta wcześnie dojrzewają. Po drugiej stronie ulicy zaskrzypiała uchylona żaluzja i w lekkim powiewie od morza zaczęła postukiwać rytmicznie: tik, tak — jak staroświecki zegar. — Muszę już iść — powiedział Wormold. — Firma Phastkleaners doskonale się bez pana obejdzie. — Był to dzień niemiłych prawd. — Podobnie jak moi pacjenci beze mnie — dodał poczciwie doktor Hasselbacher. — Chorować ludzie muszą, ale nic ich nie zmusza do kupowania odkurzaczy. — Za to pan każe sobie więcej płacić niż ja. — I dostaję z tego ledwie dwadzieścia procent. Niewiele można odłożyć z dwudziestu procent. — W naszych czasach nie odkłada się pieniędzy, panie Wormold. — Ja muszę. Dla Milly. Gdyby się ze mną coś stało... — Nikt z nas nie ma specjalnych perspektyw życiowych, po co więc troszczyć się o przyszłość? — Te wszystkie zamieszki źle wpływają na handel. Co komu po odkurzaczu, jeśli elektrownia ustawicznie przerywa dostawę prądu. — Mógłbym panu pożyczyć jakąś niewielką sumkę, panie Wormold. — Dziękuję. Nie o to chodzi. Nie mam doraźnych kłopotów na ten rok ani nawet na następny, to są kłopoty długoterminowe. — W takim razie niewarte są nazwy kłopotów. Żyjemy w erze atomowej, panie Wormold. Jedno naciśnięcie guziczka — pif, paf! — i gdzie się znajdziemy? Poproszę jeszcze o whisky. — To właśnie jeden kłopot więcej. Wie pan, co teraz zrobiła moja firma? Przysłali mi Atomowy odkurzacz. — Doprawdy? Nie przypuszczałem, że technika doszła już do tego. — No, oczywiście nie ma w tym nic atomowego prócz nazwy. W zeszłym roku lansowali „Odrzutowca", w tym roku — „Atom". Nowy odkurzacz działa zresztą tak samo jak poprzedni, po włączeniu wtyczki w gniazdko.

— Po cóż więc troszczyć się o to? — powtórzył jak refren doktor Hasselbacher nachylając się nad szklanką whisky. — Oni sobie nie zdają sprawy, że taka nazwa może ujdzie w Stanach, ale nie tutaj, gdzie księża wciąż grzmią z ambon przeciw nadużywaniu zdobyczy wiedzy do złych celów. W zeszłą niedzielę byłem z Milly w katedrze — pan wie, jak Milly przestrzega chodzenia na mszę, ona zdaje się ma nadzieję, że mnie nawróci. Otóż ksiądz Mendez przez pół godziny opisywał skutki bomby wodorowej. Ludzie, którzy wierzą w niebo na ziemi — mówił — stwarzają na ziemi piekło; bardzo też dobitnie to piekło przedstawił. Niech pan sobie wyobrazi, jak się czułem w poniedziałek rano, kiedy musiałem na wystawie zareklamować nowy Atomowy odkurzacz. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby któryś z tych rozhukanych chłopców w naszej dzielnicy wybił mi szyby. Akcja katolicka, Chrystus Król i tak dalej. Nie wiem, co z tym fantem robić, panie doktorze. — Niech pan sprzeda jedną sztukę księdzu Mendezowi do sprzątania w pałacu biskupim. — Ksiądz Mendez jest zupełnie zadowolony z modelu Turbo. Bardzo dobry aparat. Ten nowy jest zresztą także dobry. Ma udoskonalone szczotki do odkurzania półek bibliotecznych. Pan przecież wie, że nie sprzedałbym nikomu złego towaru. — Wiem, panie Wormold. Czy nie mógłby pan po prostu zmienić nazwy? — Ci z centrali nie pozwolą. Są z niej dumni. Myślą, że to najlepszy pomysł od czasu sloganu: „Po co się męczyć, Phastkleaners wyręczy". Jest, widzi pan, do typu Turbo taki przyrządzik nazwany „filtrem do oczyszczania powietrza". Nikt na niego nie zwracał uwagi, przyrządzik zresztą doskonały, aż wczoraj weszła do sklepu jakaś kobieta, popatrzyła na Atomowy odkurzacz i pyta, czy filtr tych rozmiarów może naprawdę wchłonąć wszystkie szkodliwe promienie. „A jak będzie ze strontem 90?" — spytała. — Mógłbym panu dać orzeczenie lekarskie — rzekł doktor Hasselbacher. — Pan się nigdy niczym nie martwi? — Mam tajną broń przeciw zmartwieniom, panie Wormold. Interesuję się życiem. — Ja też, ale... — Pan się interesuje pewną osobą, nie życiem, a ludzie umierają lub porzucają nas... O, przepraszam! Nie chciałem wcale przypominać historii pańskiej żony. Jeżeli natomiast interesuje się człowiek samym życiem, ono go nigdy nie zawiedzie. Co do

mnie, interesuję się pleśnieniem sera. Czy pan rozwiązuje krzyżówki, panie Wormold? Bo ja często; krzyżówki są jak ludzie: wszystkie się kiedyś kończą. Każdą krzyżówkę rozwiążę w ciągu godziny, ale mojego odkrycia w związku z pleśnieniem sera nigdy nie doprowadzę do końca... chociaż oczywiście marzy mi się, że może jednak kiedyś... Muszę panu przy sposobności pokazać moje laboratorium. — Czas już na mnie, doktorze. — Powinien pan więcej marzyć, panie Wormold. Rzeczywistość naszego stulecia nie nadaje się do tego, żeby jej trzeźwo patrzeć w oczy. 2 Zbliżając się do swego sklepu przy ulicy Lamparilla, Wormold stwierdził, że Milly jeszcze nie wróciła ze szkoły, prowadzonej przez amerykańskie zakonnice, i chociaż przez okno wystawowe widział dwie osoby, dom wydał mu się pusty. Bardzo pusty. I pusty pozostanie, póki Milly nie przyjdzie. Ilekroć Wormold wchodził do sklepu, doznawał wrażenia próżni, nie mającej zresztą nic wspólnego z ssącą próżnią odkurzaczy. Nie mógł jej wypełnić żaden klient, a już na pewno nie ten, zanadto wymuskany jak na Hawanę, który w tej chwili czytał angielską ulotką reklamującą odkurzacz Atomowy i manifestacyjnie lekceważył Lopeza — pomocnika Wormolda. Lopez, człowiek niecierpliwy, nie lubił tracić czasu i odrywać się od hiszpańskiego wydania „Confidential". Patrzał na nieznajomego i nie robił nic, by go zachęcić. — Buenos dias — powiedział Wormold. Z przyzwyczajenia na nieznajomych w sklepie spoglądał podejrzliwie. Przed dziesięciu laty wszedł tu udając klienta pewien mężczyzna i bezczelnie sprzedał mu owczą wełnę do polerowania karoserii samochodu. Tamten oszust miał przynajmniej łudzące pozory, ale tego nikt nie mógł wziąć za nabywcę odkurzacza. Wysoki, elegancki, w jasnym tropikalnym ubraniu, w wykwintnym krawacie, wnosił tu atmosferę plaży i zapach skórzanych foteli ekskluzywnego klubu. Można było oczekiwać, że kiedy się odezwie, powie: „Ambasador przyjmie pana za chwilę". O jego czystość dba na pewno ocean i lokaj.

— Niestety, nie kapuję po hiszpańska — odparł nieznajomy. Gwarowe słowo raziło przy jego stroju, jak po śniadaniu plama z jajka. — Pan jest Brytyjczykiem, jeśli się nie mylę? — Tak. — Chodzi mi o to, czy jest pan naprawdę Brytyjczykiem? Czy ma pan brytyjskie obywatelstwo i tak dalej. — Mam. Dlaczego pan pyta? — Lubię załatwiać interesy z brytyjską firmą. Człowiek wtedy wie, z kim ma do czynienia... chyba mnie pan rozumie. — Czym mogę służyć? — No, przede wszystkim chciałbym się rozejrzeć. — Mówił to tak, jakby się znalazł w księgarni. — Nie mogłem tego wytłumaczyć pańskiemu subiektowi. — Pan szuka odkurzacza? — No, właściwie nie szukam. — Miałem na myśli, czy pan chce nabyć odkurzacz? — Otóż to, jakbyś pan zgadł. Wormold miał wrażenie, że nieznajomy wybrał ten ton, ponieważ wydawał mu się odpowiedni w tym sklepie, jako kolor ochronny obowiązujący na ulicy Lamparilla, bo poufałość wcale nie pasowała do jego ubrania. Nie można z powodzeniem stosować zaleceń świętego Pawła i być wszystkim dla wszystkich, nie zmieniając garderoby. Wormold powiedział żywo: — Nie znajdzie pan nic lepszego niż ten model: odkurzacz Atomowy. — Zauważyłem model, który nazywa się Turbo. — To także bardzo dobry aparat. Czy pan ma duże mieszkanie? — No, niezbyt duże. — Tu, widzi pan, są dwa komplety szczotek: ta do pastowania, a ta do froterowania... Ach nie, zdaje się, że odwrotnie... Typ Turbo ma napęd powietrzny. — Co to znaczy? — Ależ, oczywiście... tak, właśnie to, że ma napęd powietrzny. — A do czego służy ten śmieszny figiel? — To jest dysza dwusprawna do dywanów. — Co pan powie? Bardzo interesujące! A dlaczego dwu-sprawna? — Bo odkurza zarówno przy ruchu naprzód, jak i wstecz.

— Czego to nie wymyślą! — rzekł nieznajomy. — Pan pewnie bardzo dużo tych rzeczy sprzedaje. — Jestem tutaj jedynym przedstawicielem firmy. — Myślę, że wszystkie ważniejsze osobistości muszą się zaopatrzyć w Atomowy odkurzacz, co? — Albo w Odrzutowy. — Na przykład urzędy? — Oczywiście. Czemu pan pyta? — No, co jest dobre dla urzędu, wystarczy chyba i mnie. — A może pan wolałby nasz mały model „Komar Ci ułatwi"? — Co ułatwi? — Pełna nazwa brzmi: „Komar Ci ułatwi Życie, Mały Odkurzacz o Napędzie Powietrznym do Użytku Domowe- go". — Znowu ten napęd powietrzny. — Nie jestem temu winien. — Nie indycz się pan. — Nienawidzę słowa „atom" — powiedział Wormold, nagle wpadając w pasję. Był do głębi poruszony. Przyszło mu na myśl, że nieznajomy jest może inspektorem przysłanym z centrali firmy, z Londynu lub Nowego Jorku. Jeśli tak, nie powinien usłyszeć nic prócz prawdy. — Rozumiem. Niezbyt szczęśliwie wybrana nazwa. Niech mi pan powie, czy do was należy także kontrola aparatów? — Raz na kwartał. Bezpłatnie w okresie gwarancji. — Czy pan sam tym się zajmuje? — Posyłam Lopeza. — Tego ponurego faceta? — Ja jestem kiepskim mechanikiem. Byłem dotknął któregoś z odkurzaczy, zaraz nie wiadomo czemu przestaje działać. — Czy pan nie prowadzi samochodu? — Owszem, ale jak się coś zepsuje, naprawia go moja córka. — Ach, tak, córka. Gdzież ona jest?

— W szkole. A teraz może pan pozwoli że pokażę panu to sprzęgło zatrzaskowe. Ale oczywiście, gdy usiłował zademonstrować działanie, sprzęgło nie chciało się zatrzasnąć. Naciskał, kręcił — nic. — Wadliwie dobrane części — powiedział w rozpaczy. — Może ja spróbuję — rzekł nieznajomy i sprzęgło natychmiast zatrzasnęło się gładko. — Ile lat ma pańska córka? — Szesnaście — odparł, zły sam na siebie, że odpowiada. — Ano — odpowiedział nieznajomy — muszę już iść. Miło mi było pogadać z panem. — Czy nie chciałby pan zobaczyć, jak działa nasz odkurzacz? Lopez mógłby zrobić mały pokaz. — Nie, dziękuję, nie w tej chwili. Spotkamy się jeszcze... tu albo gdzie indziej — powiedział tamten z niesprecyzowaną, ale impertynencką pewnością siebie; wyszedł, nim Wormold zdążył namyślić się i wręczyć mu swój bilet firmowy. Na skwerze, u wylotu ulicy Lamparilla pochłonął nieznajomego tłum alfonsów i handlarzy losów na loterię, od których Hawana roi się w godzinach popołudniowych. — Nie miał wcale zamiaru nic kupić — odezwał się Lopez. — Czego w takim razie chciał? — Bo ja wiem? Długo przyglądał mi się przez szybę. Myślę, że gdyby pan się nie zjawił, poprosiłby mnie, żebym mu znalazł jakąś dziewczynkę. — Dziewczynkę? Pomyślał o tamtym dniu sprzed dziesięciu lat, a później z niepokojem o Milly i pożałował, że odpowiedział na tyle pytań. Pożałował też, że sprzęgło w ręku tamtego od razu zaskoczyło z trzaskiem.

Rozdział drugi Z daleka już rozróżniał sygnał zapowiadający powrót Milly, tak jak z daleka słyszy się policyjne auto. Ale o zbliżaniu się Milly ostrzegały zamiast syren — gwizdki. Zwykle szła od przystanku autobusowego przez Avenida de Belgica, dziś jednak uliczni donżuani, jak mu się zdawało, pogwizdywali od strony Compostella. Mimo niechęci musiał przyznać, że nie byli to groźni uwodziciele. Owacja, której początki sięgały trzynastej rocznicy urodzin Milly, wyrażała hołd, Milly bowiem, nawet w Hawanie, gdzie wybór jest wielki, wyróżniała się pięknością. Miała włosy koloru jasnego miodu i ciemne brwi, a jej grzywkę przystrzygał najlepszy w mieście fryzjer. Nie zdradzała niczym, że słyszy gwizdania, ale stąpała wśród nich tak lekko, że patrząc na jej ruchy można było niemal wierzyć w lewitację. Cisza wydawałaby się jej teraz zniewagą. W przeciwieństwie do Wormolda, który nie wierzył w nic, Milly była katoliczką: musiał przyrzec to żonie przed ślubem. Dziś matka Milly zapewne nie wyznawała żadnej religii, ale na jego opiece zostawiła katoliczkę. Dzięki temu Milly zżyła się z Kubą tak, jak nie zdołał nigdy zżyć się jej ojciec. Słyszał, że w bogatych rodzinach przetrwał po dziś dzień zwyczaj trzymania dla córek duenii, i czasem zdawało mu się, że Milly towarzyszy również duenia, niewidzialna dla oczu innych ludzi. W kościele, gdzie Milly wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż w jakimkolwiek innym miejscu, otulona lekką jak piórko mantylą haftowaną w przeźroczyste jakby zimowe liście, duenia siedziała zawsze u jej boku pilnując, żeby trzymała się prosto, zasłaniała twarz w odpowiednich chwilach, robiła znak krzyża, jak należy. Dokoła niej mali chłopcy mogli bezkarnie ssać cukierki lub chichotać za filarem, Milly siedziała sztywno jak mniszka i czytała modlitwy z małego mszalika o złoconych brzegach, oprawnego w safian, którego kolor dobrała do koloru swoich włosów. Ta właśnie niewidzialna duenia dbała, aby Milly jadała w piątki ryby, pościła w dni krzyżowe i słuchała mszy nie tylko w niedzielę i święta kościelne, lecz również w dzień swojej patronki. Milly — to było spieszczenie rodzinne, chrzestne imię brzmiało Serafina; na Kubie dzień tej patronki obchodzono jako święto rytu zdwojonego drugiej klasy — tajemnicze wyrażenie, które Wormoldowi przypominało tor wyścigowy.

Przez długi czas Wormold nie orientował się, że duenia nie zawsze trwa na swoim stanowisku. Milly zachowywała się wzorowo przy stole i nigdy nie zaniedbywała wieczornego pacierza; wiedział o tym aż za dobrze, bo nawet, gdy była jeszcze dzieckiem, kazała mu czekać pod drzwiami swojej sypialni — wykluczając go jako niekatolika — póki nie skończyła się modlić. Lampka płonęła nieustannie przed obrazem Matki Boskiej z Gwadelupy. Pamiętał, jak podsłuchał modlitwę czteroletniej Milly: „Módl się za nami grzesznymi..." Ale pewnego dnia, gdy Milly miała trzynaście lat, wezwano go do szkoły, którą prowadziły amerykańskie klaryski w bogatej białej dzielnicy na przedmieściu Vedado. Tam po raz pierwszy dowiedział się, że duenia opuszcza Milly, odprowadziwszy ją aż do pobożnej tablicy na żelaznej bramie szkolnej. Oskarżenie było poważne: Milly podpaliła chłopczyka, nazwiskiem Thomas Earl Parkman, junior. Co prawda, matka przełożona przyznała, że ów Earl, znany w szkole z psot, pierwszy pociągnął Milly za włosy, lecz to, zdaniem zakonnicy, nie usprawiedliwiało postępku dziewczynki, który mógł mieć groźne skutki, gdyby jedna z koleżanek nie zepchnęła Earla do basenu pod fontanną. Milly na swoją obronę powiedziała tylko tyle, że Earl jest protestantem, jeżeli więc doszłoby kiedyś do prześladowań, katolicy pobiją heretyków w tej konkurencji. — Ale jak Milly to zrobiła? — Oblała benzyną brzeg jego koszuli. — Benzyną? — Do zapalniczki. Potem przytknęła zapałkę. Podejrzewamy, że ukradkiem pali papierosy. — To nie do wiary. — Widzę, że pan nie zna swojej Milly. Muszę panu powiedzieć, panie Wormold, że to dziecko wystawia naszą cierpliwość na ciężką próbę. Okazało się, że Milly na pół roku przed podpaleniem Earla puściła w obieg po klasie serię pocztówek z reprodukcjami najsłynniejszych obrazów świata. — Nie rozumiem, co w tym złego. — Dwunastoletnie dziewczątko nie powinno ograniczać swoich artystycznych upodobań do obrazów nagości, choćby w grę wchodziły klasyczne dzieła sztuki. — Wszystkie te obrazki przedstawiały nagie akty?

— Z wyjątkiem „Mai ubranej" Goyi. Ale „Maja naga" również znajdowała się w kolekcji. Wormold musiał odwołać się do miłosierdzia matki przełożonej: był biednym niewierzącym ojcem katolickiego dziecka, w Hawanie prócz amerykańskich zakonnic innej katolickiej szkoły nie hiszpańskiej nikt nie prowadził, a prywatna nauczycielka byłaby zbyt kosztowna. Siostry nie chciałyby przecież, żeby posłać Milly do szkoły Hirama C. Trumana, prawda? Oznaczałoby to złamanie obietnicy złożonej niegdyś żonie. Zastanawiał się niekiedy w duchu, czy nie jest jego obowiązkiem ożenić się po raz wtóry, ale zakonnice pewnie by tego nie aprobowały, zresztą jeszcze wciąż kochał matkę Milly. Oczywiście rozmówił się z Milly, a jej wyjaśnienia cechowała bądź co bądź prostota. — Dlaczego podpaliłaś Earla? — Diabeł mnie skusił — odparła. — Proszę cię, Milly, mów rozsądnie. — Świętych nieraz diabeł kusił. — Nie jesteś święta. — Właśnie. Dlatego upadłam. Epizod był zakończony, a przynajmniej miał być zakończony tego samego popołudnia między czwartą a szóstą w konfesjonale. Duefia znów znalazła się u boku Milly i jej rzeczą było dopilnowanie reszty. „Gdyby chociaż duenia uprzedzała mnie — myślał Wormold — kiedy miewa wychodne!" Pozostała jeszcze sprawa palenia ukradkiem papierosów. — Czy palisz papierosy? — Nie. Ton jej odpowiedzi skłonił go jednak do powtórzenia pytania w innej formie. — Czy paliłaś już kiedyś w życiu tytoń, Milly? — Tylko cygara — oświadczyła. W tej chwili słysząc pogwizdywania, które mu zwiastowały jej powrót, zastanawiał się, dlaczego Milly nadchodzi ulicą Lamparilla od strony portu, zamiast od Avenida de Belgica. Kiedy ją zobaczył, ujrzał również i powód tej zmiany. Młodociany praktykant sklepowy niósł za Milly paczkę tak ogromną, że nie było zza niej widać jego twarzy. Wormold markotnie stwierdził, że Milly znowu zrobiła jakieś zakupy. Poszedł na piętro do mieszkania nad sklepem i w chwilę później usłyszał, jak

córka w sąsiednim pokoju kieruje rozmieszczaniem swoich nabytków. Coś głucho stuknęło, zagrzechotało, brzęknęło metalicznie. — Proszę to położyć tutaj — mówiła Milly, ale zaraz dodała: — Nie, lepiej tam! — Szuflady otwierały się i zamykały. Milly zabrała się do wbijania gwoździ w ścianę. Kawałek tynku prysnął nagle do sałaty; przychodnia służąca zostawiła na bufecie zimny lunch. Milly weszła punktualnie. Wormoldowi zawsze trudno było zataić wrażenie na widok jej piękności, lecz niewidzialna duenia przewiercała go zimnym spojrzeniem, jak gdyby był niepożądanym wielbicielem. Od bardzo już dawna duena nie brała urlopu; Wormold niemal ubolewał nad jej wytrwałością i niekiedy tęsknił, by znów zobaczyć Earla w płomieniach. Milly zmówiła modlitwę przed jedzeniem i przeżegnała się, a póki nie skończyła, ojciec siedział w postawie pełnej szacunku ze spuszczoną głową. Tego dnia modlitwa trwała dłużej niż zwykle, co prawdopodobnie znaczyło, że Milly nie jest bardzo głodna, albo też — że chce zyskać na czasie. — Dobry dzisiaj miałeś dzień, tatusiu? — spytała grzecznie. W ten życzliwy sposób mogłaby się odezwać żona po wielu latach małżeństwa. — Niezły. A ty? Kiedy na nią patrzał, oblatywał go tchórz; nie cierpiał sprzeciwiać się córce w czymkolwiek, więc usiłował odwlec możliwie jak najdłużej rozmowę o jej zakupach. Wiedział, że swoją miesięczną pensję wydała już dwa tygodnie temu na kolczyki, które jej wpadły w oko, i na małą figurkę świętej Serafiny. — Dostałam „celująco" za dogmaty i moralność. — To pięknie. O co cię pytali? — Najlepiej mi się udał grzech powszedni. — Widziałem się dziś rano z doktorem Hassełbacherem — rzekł pozornie bez związku. Odpowiedziała grzecznie: — Mam nadzieję, że doktor dobrze się miewa. Wormoldowi wydało się, że duena przesadza: chwalono powszechnie katolickie szkoły za naukę dobrych manier, takie maniery jednak przeznaczone były chyba na to, by robić dobre wrażenie na obcych. Pomyślał ze smutkiem: „Ależ ja właśnie jestem obcy". Nie mógł przecież dotrzymywać jej kroku w krainie świec, koronkowych komży, święconej wody i klęczenia. Czasem ogarniało go uczucie, że nie ma córki.

— Doktor przyjdzie wypić twoje zdrowie w dzień urodzin. Myślę, że potem moglibyśmy się wybrać do jakiegoś nocnego lokalu. — Do lokalu! — Duena widocznie w tym momencie odwróciła wzrok w inną stronę, bo Milly wykrzyknęła: — O, gloria Patri! — Zwykle mawiałaś: Alleluja. — To było w czwartej klasie. Do którego? — Może do „Nacional". — A nie do „Shanghai Theatre"? — Na pewno nie do „Shanghai Theatre". Dziwi mnie, że w ogóle coś wiesz o tym lokalu. — W szkole słyszy się to i owo. Wormold powiedział: — Nie naradziliśmy się jeszcze co do prezentu. Siedemnaste urodziny to nie byle co. Zastanawiałem się... — Z ręką na sercu — odparła Milly. — Nie ma takiej rzeczy na świecie, której bym pragnęła. Wormold z niepokojem przypomniał sobie ogromną paczkę. Czyżby rzeczywiście Milly kupiła już wszystko, o czym marzyła? Spróbował perswazji: — Z pewnością znalazłoby się jeszcze coś co bv ci się przydało. — Nie. Naprawdę nic. — Na przykład nowy kostium kąpielowy... — podsunął w desperacji. — No, jest taka jedna rzecz... Ale tę rzecz moglibyśmy zaliczyć także na najbliższą gwiazdkę i na gwiazdkę w przyszłym roku, i jeszcze w następnym. — Na Boga, cóż to takiego? — Miałby tatuś spokój z prezentami przez dłuższy czas. — Czy ty aby nie chcesz dostać Jaguara? — . Och, nie! To zupełnie skromny prezent. Nie samochód. Ta rzecz służyłaby mi długie lata. Szalenie praktyczna. Nawet można by powiedzieć, że dzięki niej oszczędzimy na benzynie. — Oszczędzimy na benzynie? — Dziś właśnie już kupiłam wszystkie dodatki... Za własne pieniądze. — Nie masz przecież pieniędzy. Na świętą Serafine musiałem ci dopożyczyć trzy pesos. — Ale mam solidny kredyt.

— Milly, raz na zawsze prosiłem cię, żebyś nic nie kupowała na kredyt. Zresztą to jest nie twój, ale mój kredyt, a ten z każdym dniem się kurczy. — Biedny tatuś! Czy stanęliśmy na krawędzi ruiny? — No, mam nadzieję, że interesy poprawią się znowu, jak miną te rozruchy. — Na Kubie, o ile mi wiadomo, zawsze są rozruchy. Jeżeli dojdzie do katastrofy, mogę wziąć posadę; prawda? — Jaką? — Mogłabym zostać guwernantką jak Jane Eyre. — Któżby cię wziął? — Senor Perez. — Milly, co ty wygadujesz? Seńor Perez żyje z czwartą z rzędu żoną, a ty jesteś katoliczką. — Kto wie, może mam szczególne powołanie do współżycia z grzesznikami — oświadczyła Milly. — Milly, nie pleć głupstw. W każdym razie nie jestem zrujnowany. Jeszcze nie. O ile mi wiadomo. Powiedz, Milly, coś ty kupiła? — Niech tatuś zobaczy. Poszedł za nią do jej pokoju. Na łóżku leżało siodło, uzda i wędzidło zwisały z gwoździ, które Milly wbiła w ścianę (obtłukując przy tej robocie obcas swoich najlepszych wieczorowych pantofelków); tręzla układała się w festony między dwiema konsolkami, szpicruta sterczała nad toaletką. Bez nadziei w sercu spytał: — Gdzie koń? — i prawie spodziewał się, że koń wysunie łeb z łazienki. — W stajni klubowej. Zgadnij, jak się nazywa? — Jakże mogę zgadnąć? — Serafina. Czy to nie jest wyraźny palec Boży? — Ależ Milly, nie stać mnie... — Nie trzeba za nią płacić od razu wszystkiego. To kasztanka. — Czy maść ma tu coś do rzeczy? — Serafina ma rodowód. Po Teresie i ogierze Ferdynandzie Kastylijskim. Kosztowałaby dwa razy drożej, ale skacząc przez drut przecięła sobie pęcinę. Nic jej to nie zaszkodziło, ale zostało zgrubienie i dlatego nie mogą jej wystawiać. — Choćby nawet sprzedawano ją za ćwierć ceny, nic z tego; interesy źle stoją, Milly. — Przecież tłumaczę tatusiowi, że nie trzeba wszystkiego płacić od razu. Można spłacać raty przez kilka lat.

— Nie zdążę tego konia spłacić, nim zdechnie. — To nie koń, ale klacz. Serafina wytrzyma dłużej niż samochód. Może nawet dłużej niż ty. — Ależ, Milly, twoje dojazdy do stajni i sama opłata za stajnię... — Wszystko omówiłam z kapitanem Segura. Zaproponował mi najniższe ceny. Chciał nawet trzymać Serafine w stajni za darmo, ale wiedziałam, że tatuś by nie był zadowolony, gdybym przyjmowała takie prezenty. — Co to za kapitan Segura? — Komendant policji w Vedado. — Gdzieś ty go, u licha, poznała? — Och, kapitan często podwozi mnie na ulicę Lamparilla swoim samochodem. — Czy matka przełożona wie o tym? Milly odpowiedziała chłodno: — Każdy musi mieć swoje osobiste życie. — Słuchaj, Milly, mnie nie stać na konia, a ciebie na te wszystkie... na te historie. Trzeba te rzeczy zwrócić do sklepu — Z furią dodał: — Żebyś mi nigdy więcej nie pozwalała się wozić kapitanowi Segura! Niech się tatuś nie martwi, on mnie nawet palcem nigdy nie tknął — rzekła Milly. — Siedzi przy kierownicy i śpiewa smutne meksykańskie piosenki. O kwiatach i o śmierci. A jedną też o byku. — Nie życzę sobie tego, Milly. Pomówię z matką przełożoną, będziesz musiała mi przyrzec... — Widział, jak pod ciemnymi brwiami zielono bursztynowe oczy wzbierają łzami. Był bliski paniki; zupełnie tak samo spojrzała na niego żona owego upalnego październikowego popołudnia, gdy nagle skończyło się sześć lat ich wspólnego życia. Powiedział: — Ty się chyba nie zakochałaś w tym kapitanie? Dwie łzy, jedna po drugiej, opłynęły jakąś wytworną linią wypukłość kości policzkowych i błysnęły jak uprząż na ścianie: te łzy stanowiły także składową część rynsztunku Milly. — Gwiżdżę na kapitana Segura — powiedziała Milly. — Zależy mi tylko na Serafinie. Ma metr pięćdziesiąt dwa wzrostu, a pysk miękki jak aksamit, wszyscy to mówią. — Milly, kochanie, przecież wiesz, że gdybym mógł... — Och, przeczuwałam, że tatuś tak odpowie! — zawołała Milly. — Wiedziałam w głębi serca. Odprawiłam dwie nowenny na intencję tej sprawy, ale nic nie pomogły.

A tak się starałam. Przez cały czas byłam w stanie łaski. Już nigdy nie będę wierzyła w nowennę. Nigdy. Nigdy. — Głos jej rozbrzmiewał takim uporem, jak krakanie kruka w poemacie Edgara Poe. Wormold sam nie wierzył, ale za nic nie chciał, żeby z powodu jakiegokolwiek jego postępku zachwiała się wiara Milly. Teraz poczuł straszliwą odpowiedzialność; lada chwila Milly zaprzeczy istnieniu Boga. Obietnice, które niegdyś złożył, wypłynęły z odległej przeszłości, by osłabić jego wolę. — Milly, tak mi przykro... — powiedział. — A jeszcze dwa razy dodatkowo poszłam na mszę świętą! Na jego barki przerzucała ciężar swego rozczarowania do starej, swojskiej magii. Łatwo mówić, że łzy dziecka płyną z najbłahszych nawet powodów, ale ojciec nie może ryzykować tak, jak nauczycielka w szkole lub guwernantka w domu. Kto wie, czy nie ma w dzieciństwie momentów przełomowych, w których świat odmienia się raz na zawsze. — Milly, przyrzekam ci, że jeśli tylko będzie możliwe, to w przyszłym roku... Słuchaj, Milly, możesz tymczasem zatrzymać siodło i te wszystkie rzeczy. — Co mi po siodle bez konia? Zresztą powiedziałam kapitanowi Segura... — Do licha z kapitanem... cożeś mu powiedziała? — Powiedziałam, że jeżeli cię poproszę, na pewno kupisz mi Serafinę. Powiedziałam, że jesteś nadzwyczajny. O nowennach nic mu nie mówiłam. — Ile ta Serafina kosztuje? — Trzysta pesos. — Och, Milly, Milly! — Nie miał wyboru, musiał ustąpić. — Za stajnię będziesz płaciła z własnej pensji. — Oczywiście. — Pocałowała go w ucho. — Będę płaciła sama już od przyszłego miesiąca. — Oboje wiedzieli, że nigdy się na to nie zdobędzie. Milly dodała: — No, widzisz, jednak poskutkowały moje nowenny. Jutro zacznę jeszcze jedną, na intencję poprawy twoich interesów. Muszę się zastanowić, który święty będzie w tym wypadku najlepszy. — Słyszałem, że święty Tadeusz Juda jest patronem spraw beznadziejnych — rzekł Wormold.

Rozdział trzeci 1 Wormold lubił marzyć, że pewnego dnia obudzi się jako właściciel uskładanych oszczędności, książeczki czekowej oraz pliku akcji i że będzie otrzymywał stałe dywidendy jak bogacze z przedmieścia Vedado; wówczas mógłby zabrać Milly do Anglii, gdzie nie ma kapitana Segura i nikt nie zaczepia kobiet na ulicy. Lecz to marzenie rozwiewało się, kiedy wchodził do wielkiego amerykańskiego banku przy ulicy Obispo. Przekraczając olbrzymią kamienną bramę, zdobną w rzeźbioną czterolistną koniczynę, Wormold stawał się z powrotem skromnym handlowcem, którym był w rzeczywistości i którego emerytura nigdy nie wystarczy na wywiezienie Milly do bezpiecznej strefy. Podjęcie pieniędzy z rachunku czekowego nie jest w amerykańskim banku tak prostą operacją, jak w angielskim. Bankierzy amerykańscy przywiązują wagę do osobistej nuty w interesach; kasjer bankowy zachowuje się tak, jakby tylko przypadkiem znalazł się na swoim miejscu i cieszył się szalenie z miłego a niespodziewanego spotkania. No, wie pan! — zdaje się mówić jego promienny serdeczny uśmiech. — Nie do wiary, że widzę właśnie pana i właśnie tu, w banku! Po wymianie najświeższych wiadomości o twoim i jego zdrowiu, po odkryciu wspólnych zainteresowań dla pięknej zimowej pogody, wstydliwie, niemal z przeproszeniem, podsuwasz mu czek (jakaż to nudna i błaha sprawa!), ale nim kasjer zdążył rzucić okiem na blankiet, odzywa się dzwonek telefonu na jego biurku. „To ty, Henry? — wykrzykuje zdziwiony do słuchawki, jak gdyby wszystkiego się spodziewał tego dnia, ale nie telefonu Henry'ego. — Co u ciebie słychać?" Odpowiedź zajmuje sporo czasu, kasjer porozumiewawczo uśmiecha się do ciebie: trudno, to są interesy!

— Trzeba przyznać, że Edith wyglądała wczoraj wieczorem cudownie — powiedział kasjer. Wormold niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. — W ogóle udany wieczór, nie ma co mówić... Ja? Och, doskonale. A czym dziś możemy ci służyć? — … — Ależ, Henry, oczywiście, dla ciebie zawsze... przecież wiesz... Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów na trzy lata... Nie, nie przewiduję żadnych trudności, skoro chodzi o taką firmę jak twoja. Musimy uzyskać zgodę Nowego Jorku, ale to po prostu formalność. Wstąp do nas, kiedy ci będzie dogadzało, żeby pogadać z dyrektorem. Spłaty miesięczne? Kiedy się ma do czynienia z amerykańską firmą, to niepotrzebne. Sądzę, że da się załatwić na pięć procent. A gdyby tak dwieście tysięcy na cztery lata? Oczywiście, Henry. Czek Wormolda kurczył się i tracił znaczenie w jego palcach. „Trzysta pięćdziesiąt dolarów" — własne pismo wydawało mu się równie chwiejne jak dochody. — Czy spotkamy się jutro u pani Slater? Mam nadzieję, że zagramy roberka. A nie przynoś asów w rękawie! Ile czasu potrwa uzyskanie zgody Nowego Jorku? Och, parę dni, jeśli wyślemy pytanie telegraficznie. Jutro o jedenastej? Kiedy sobie życzysz, Henry. Po prostu wpadnij do nas. Uprzedzę dyrektora. Ucieszy się szalenie. — Przepraszam, że dałem panu czekać, panie Wormold. — „Panie Wormold — znowu! Może nie jestem wart względów — pomyślał Wormold — a może dzieli nas różnica narodowości." — Trzysta pięćdziesiąt dolarów — Urzędnik dyskretnie zajrzał w akta, nim przystąpił do odliczania banknotów. Zaledwie jednak zaczął liczyć, gdy po raz drugi zadzwonił telefon. — To pani Ashworth, prawda? Gdzie się pani ukrywała tak długo? W Miami? Nie żartuje pani sobie ze mnie? — Kilka minut upłynęło, nim skończył rozmowę z panią Ashworth. Podsuwając pieniądze Wormoldowi dołączył do nich notatkę: — Pan wybaczy, panie Wormold, ale ponieważ pan życzył sobie znać zawsze bieżący stan rachunku... — Notatka stwierdzała, że przekroczył kredyt, o pięćdziesiąt dolarów. — Oczywiście, bardzo to uprzejmie z pana strony — rzekł Wormold — Ale nie ma powodu do obaw. — Och! bank się wcale nie obawia. Wyjaśniamy, ponieważ pan pytał, to wszystko.

Wormold pomyślał: Gdybym przekroczył kredyt o pięcdziesiąt tysięcy dolarów, mówiłby do mnie Jim. 2 Dla pewnych powodów nie miał ochoty spotkać tego dnia doktora Hasselbachera przy porannym kieliszku daiquiri. Doktor Hasselbacher przesadzał niekiedy w beztrosce, więc Wormold zamiast do baru „Wonder" wstąpił do „Sloppy Joe". Nikt ze stałych mieszkańców Hawany nie chodził do tego lokalu, ponieważ był on ulubionym miejscem spotkań turystów; ale rzesze turystów przerzedziły się bardzo tymi czasy, bo reżym prezydenta niebezpiecznie trzeszczał dobiegając końca swych dni. W gmachu Jefatury, z dala od oczu ludzkich, zawsze działy się różne nieprzyjemne rzeczy, które nie mąciły spokoju turystów bawiących się w „Nacional" albo w „Seville-Biltmore", ale w ostatnich dniach zabłąkana kula zabiła jednego z nich w chwili, gdy fotografował jakiegoś malowniczego żebraka pod balkonem w pobliżu pałacu; wieść o tej śmierci rozbrzmiewała jak podzwonne dla wycieczki „włącznie z pobytem na plaży Varadero i poznaniem nocnego życia Hawany". Leica zabitego turysty została także strzaskana i ten szczegół lepiej niż wszystko inne uświadomił towarzyszom ofiary niszczycielską potęgę kuli karabinowej. Wormold słyszał potem ich rozmowy w barze „Nacional": — Cały aparat rozwalony — mówił któryś. — Pięćset dolarów jak psu w gardło. — Zabiło go na miejscu? — No, chyba! A na pięćdziesiąt jardów wokoło mogłeś zbierać okruchy obiektywu. Popatrz. Biorę ten kawałek szkła z sobą do domu, żeby pokazać panu Humpelnickerowi. Tego ranka długi bar był pusty, tylko u jednego jego końca stał elegancki dżentelmen, a u drugiego ćmił cygaro tęgi policjant z oddziału odchrony turystów.

Anglik zajęty był podziwianiem niezwykłej ilości butelek i upłynęła długa chwila, nim zauważył Wormolda. — A to dopiero! — rzekł. — Pan Wormold, jeśli się nie — Wormold zdziwił się, że tamten zna jego nazwisko, bo zapomniał przecież wręczyć mu swój firmowy bilet wizytowy. — Osiemnaście różnych gatunków szkockiej whisky — mówił nieznajomy — między innymi z czarną nalepką. A nie policzyłem jeszcze butelek whisky amerykańskiej — powtórzył zniżając głos z szacunkiem — widział pan kiedy w życiu tyle odmian whisky naraz? — Prawdę mówiąc, widziałem. Kolekcjonuję miniaturowe butelki i mam ich w domu dziewięćdziesiąt dziewięć. — Ciekawe. A co pan wybierze na dziś? Może Dimpled Haig? — Dziękuję, już zamówiłem daiquiri. — Nie znoszę tych trunków. Rozstrajają mnie. — Czy pan już zdecydował się na któryś typ odkurzacza? — spytał Wormold, żeby podtrzymać rozmowę. — Odkurzacza? — No, tak. Ja przecież handluję tymi rzeczami. — Ach, odkurzacz! Ha, ha! Wyrzuć pan to świństwo i napij się szkockiej whisky. — Nigdy nie pijam whisky przed wieczorem. — Och, południowcy! — Nie widzę związku. — Krew macie rozcieńczoną. Od słońca. Pan się urodził w Nicei, prawda? — Skąd pan to wie? — Słyszy się to i owo. Tu czy tam... Wystarczy pogadać z tym czy owym. No, a z panem właśnie bardzo chciałem zamienić kilka słów. — Słucham pana. — Wolałbym pogadać w jakimś spokojniejszym miejscu. Tu wciąż ktoś się kręci. Trudno by mniej trafnie określić sytuację. Nikt nawet nie mignął w jaskrawym słońcu ulicy przed drzwiami baru. Policjant z ochrony Jurystów zapadł w lubą drzemkę, oparłszy cygaro na popielniczce,- o tej godzinie nie było turystów, których miał obowiązek chronić lub pilnować. Wormold Powiedział: — Jeżeli chodzi o odkurzacz, może pan zechce iść ze mną do sklepu.