GRAHAM GREENE
POCIĄG DO STAMBUŁU
PRZEKŁAD PIOTR KUŚ TYTUŁ ORYGINAŁU: STAMBOUL TRAIN
Dla Vivien, z całą moją miłością
„Wszystko w naturze jest liryczne w swojej esencji; tragiczne w jej przeznaczeniu i
komiczne w jej egzystencji” GEORGE SANTAYANA
CZĘŚĆ PIERWSZA
OSTENDA
Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obserwował pasażerów sunących
szarym, mokrym nabrzeżem, wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów,
omijających opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi kołnierzami płaszczy,
przygarbieni. Na stolikach w długich wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc
wśród deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki żuraw unosił się i
opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie
wody, wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody uderzającej o burty
pasażerskiego parowca i o nabrzeże.
Było pół do piątej po południu.
‐ Wiosenny dzień, mój Boże ‐ powiedział głośno płatnik, próbując odsunąć od siebie
wspomnienie ostatnich kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz
zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu towarzyszącego krokom
stewardesy, roznoszącej małe miseczki.
Wzniósł wzrok do góry, ku stalowym belom żurawia, ku platformie i małej postaci
człowieka w niebieskim kombinezonie roboczym, obracającego wielkim kołem, i nagle
poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło trzydzieści stóp mgły i deszczu od niego, od
pasażerów i jasno oświetlonego ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby,
rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda w grubym futrzanym płaszczu,
narzekającego, ponieważ przydzielono mu kabinę z dwiema kojami.
‐ Nie tędy, panienko ‐ odezwał się do ostatniej pasażerki z drugiej klasy. ‐
Budka celnika jest tam. ‐ Jego nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz
młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narzekała. ‐ Czy mam zawołać
bagażowego po pani torbę?
‐ Lepiej nie ‐ odparła dziewczyna. ‐ Nie rozumiem, co oni tutaj mówią. Poza tym, nie jest
ciężka. ‐ Wykrzywiła usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płaszcza
przeciwdeszczowego. ‐ Chyba że pan zechce ją przenieść, kapitanie.
Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność.
‐ Ach, gdybym był młodym człowiekiem, nie potrzebowałaby pani teraz bagażowego. ‐
Pokręcił głową na widok młodego Żyda, który właśnie opuszczał
budkę odprawy celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za nim podążało
dwóch objuczonych bagażowych. ‐ Czy daleko pani jedzie?
‐ Do końca ‐ odparła dziewczyna, patrząc niepewnie poprzez rzędy torów na jasno
oświetlony wagon restauracyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu.
‐ Ma pani miejsce sypialne?
‐ Nie.
‐ To niedobrze ‐ stwierdził płatnik ‐ skoro podróżuje pani tak daleko. Trzy dni w pociągu
to nie żarty. A tak przy okazji, co pani będzie robić w Konstantynopolu?
Chyba nie jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż.
‐ Nic mi o tym nie wiadomo. ‐ Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, w którym
rozbrzmiewała melancholia tęsknoty i strach przed nieznanym. ‐ Tego nigdy nie można
wykluczyć.
‐ Do pracy?
‐ Będę tańczyć.
Powiedziała „do widzenia” i odwróciła się od niego. Jej płaszcz zdradzał
szczupłą budowę ciała. Trzymała się dumnie, prosto, nawet potykając się podczas marszu
przez tory.
Lampa sygnałowa zmieniła kolor z czerwonego na zielony.
Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się gęsty strumień pary. Twarz
dziewczyny ‐ prosta, wyraźna, jej postawa ‐ wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona ‐
na chwilę stanęły przed oczyma płatnika.
‐ Niech mnie pani zapamięta! ‐ zawołał za nią. ‐ Zobaczymy się pewnie za miesiąc albo
dwa.
Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt wiele twarzy zobaczy w ciągu
następnych tygodni przez okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą
chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie będzie w stanie jej zapamiętać.
Poza tym, w tej dziewczynie nie było nic godnego zapamiętania.
Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do podróży powrotnej i płatnik
poczuł się lepiej stwierdziwszy, że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak
było, by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami, porozumiewającymi się
między sobą w specyficznym języku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa
ze stewardesą.
Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowiedzieli mu krzywymi uśmiechami.
Śpiewali nieprzyzwoitą piosenkę o cocu, co wypełniło jego prostą duszę odrobiną
zazdrości.
‐ Trudny rejs ‐ powiedział po angielsku do głównego stewarda. Facet był
kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik nigdy nie użył ani jednego francuskiego słowa za
dużo. ‐ Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? ‐ zapytał.
‐ Nie uwierzy pan. Sześć franków!
‐ Czy cierpiał na chorobę morską?
‐ Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez cały czas. Poproszę dziesięć
franków. Wygrałem zakład. On był Anglikiem.
‐ Bzdura. Nie ten akcent.
‐ Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel.
‐ Zabawne ‐ powiedział płatnik.
Zabawne, powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając stewardowi dziesięć franków i
oczyma duszy widząc zmęczonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym,
oddalającego się od statku. Mężczyzna poprosił go w trakcie rejsu o wieczorną gazetę.
Płatnik odparł mu, że wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie.
Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, bawiąc się długimi, siwymi wąsami.
Kiedy płatnik pił piwo ze stewardesą, przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów
pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy spotkało go coś
dramatycznego, czy coś przykrego i dręczącego. Przecież nie narzekał na nic podczas
rejsu, więc szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych turystach od
Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kostiumie, która zgubiła pierścionek, czy o
starszym panu, który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił
dwukrotnie.
O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to zapomnienie połączyło ją z
Richardem Johnem ‐ poza równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapachem
oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem świateł
sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem szklanek.
Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się ponad nabrzeżem, znieruchomiał
na tę chwilę. Myattowi zdało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty, gdy z
trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapomniał, że zamszowe buty są już do
niczego i że celnik będzie złośliwy, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne pidżamy.
Z bezczelności tego człowieka, od jego pogardliwego, krótkiego „Żyd, Żyd” pogrążył się
w cieniu tych wielkich namiotów.
Teraz przez moment był w domu i nie musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o
marynarce z Savile Rów, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby dodać sobie otuchy.
Kiedy jednak dotarł do pociągu, wiatr wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów
znalazł się w samym centrum nieprzyjaznego świata.
Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za pieniądze. Nie można co prawda
nabyć grzeczności, można jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł
kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał nadzieję, iż załatwi dla siebie w
pociągu samodzielny przedział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności innych.
Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału będzie go kosztowało drogo, choćby
dlatego, że jest Żydem; to nie będzie sprawa uprzejmego pytania i odpowiednio wysokiej
łapówki.
Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restauracyjnego; małe lampki o
bladopurpurowym blasku oświetlały stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda‐Kolonia-Wiedeń‐
Belgrad‐Istambuł”. Minął tabliczkę nawet jej nie czytając; znał trasę.
Przebiegły mu przed oczyma charakterystyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz
kopuły i budynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało stałego osiedlenia
komuś z jego rasy.
Konduktor, jak się spodziewał, był twardy. Pociąg ‐ mówił ‐ jest pełen, a Myatt i tak
wiedział, że kłamie. Kwiecień był jeszcze zbyt wczesnym miesiącem na masowe podróże,
a zresztą na parowcu na kanale La Manche Myatt zauważył
bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy dyskutował z konduktorem, chmara
turystów zaczęła przeciskać się korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do siebie
szale i pledy, a stary ksiądz narzekał, że zgubił gdzieś egzemplarz swojego „Wide Worid
Magazine”.
‐ Zawsze czytam „Wide Worid”, kiedy podróżuję ‐ mówił.
Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się trudności, szedł ich przewodnik, ze
znaczkiem agencji w klapie.
‐ Voila ‐ powiedział konduktor, a jego gesty zdawały się świadczyć, że pociąg stał się
miejscem, do którego wdziera się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był
jednak zbyt doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała się do wagonu
sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zaproponowaną wcześniej sumę, konduktor dał za
wygraną i otworzył Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, oznaczając go
jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł do środka i, znalazłszy się wreszcie sam,
westchnął z ulgą.
Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od nich ścianą szkła.
Mimo grubego płaszcza, przez cały czas dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz
więc natychmiast włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech sprawiał, że para szybko
zaczęła pokrywać szyby i już po chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury
przechodzących obok ludzi: jasnopurpurowa suknia, kołnierzyk księdza, czyjeś
przenikliwe, rozzłoszczone oczy. Tylko raz pokusiło go, by przerwać tę narastającą
izolację i otrzeć palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziewczynie w
białym płaszczu przeciwdeszczowym, zmierzającej korytarzem w kierunku przedziałów
drugiej klasy.
W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna.
Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary i na głowie wymiętoszony kapelusz. Myatt
powiedział mu po francusku, że przedział jest zajęty.
‐ Jedno miejsce ‐ odparł mężczyzna.
‐ Czy chodzi panu o drugą klasę? ‐ zapytał Myatt, ale mężczyzna tylko potrząsnął głową i
odszedł.
Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu padł na swoje miejsce w rogu
przedziału i z ciekawością, ale też z rozczarowaniem, zmierzył
wzrokiem małego, bladego człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna
wyglądał wyjątkowo nieciekawie. Miał zniszczoną cerę. Nerwy, pomyślał pan Opie,
obserwując, jak sąsiad przebiera bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone i
grube.
‐ Zawsze powtarzam ‐ odezwał się pan Opie, zastanawiając się, czy współpasażer
zadowolony jest z jego towarzystwa ‐ że, kiedy ma się miejsce sypialne, wcale nie
potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej klasie są równie wygodne.
‐ Tak, to prawda, tak ‐ usłyszał skwapliwą odpowiedź. ‐ Skąd pan wie, że jestem
Anglikiem?
‐ Mam swój sposób ‐ odparł pan Opie z uśmiechem. ‐ Zawsze staram się myśleć o
ludziach jak najlepiej.
‐ Oczywiście ‐ powiedział blady mężczyzna. ‐ Pan, jako osoba duchowna…
Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie wychylił się przez okno.
‐ „Le Temps de Londres”. Qu’estce aue c’est que ca?
Rien du tout? „Le Matin” et un „Daily Mail”. C‘est bon.
Merci. Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje się francuszczyzną z
podręczników i że czyni to z przyjemnością. ‐ Combien est cela? Trois francs. Oh lala.
A do bladolicego człowieczka pan Opie powiedział: ‐ Mogę być pańskim tłumaczem.
Może chciałby pan jakąś gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić
„la Vie”.
‐ Nie, nie, dziękuję, niczego nie chcę. Mam książkę.
Pan Opie popatrzył na zegarek.
‐ Za trzy minuty ruszamy.
Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co gorsza, wysoka, chuda kobieta
‐ jego żona. Teraz potrzebowała przede wszystkim ciszy.
Zastanawiała się, czy gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce sypialne, byłaby sama?
W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłysło światło i pulchny mężczyzna
zauważył:
‐ No, już niedługo.
W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz przywodziły jej na myśl
znajome widoki: elektryczne neony, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na
głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy bagażowych i chłopców z
gazetami skojarzyły jej się ze zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując
wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały w niej całe rzędy stoisk, aż
wreszcie nabrały takiej realności jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się
lampy sygnałowe za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna odezwał się do niej i musiała
wyrwać się ze swego skrytego świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny.
‐ Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myślę, że powinniśmy się sobie
nawzajem przedstawić. Nazywam się Peters, a to jest moja żona, Amy.
‐ Jestem Coral Musker.
‐ Kup mi kanapkę ‐ odezwała się błagalnie chuda kobieta. ‐ Czuję, że skręca mnie z głodu.
‐ Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam tutejszego języka.
„Dlaczego, chciała na niego krzyknąć, sądzisz, że ja go znam? Nigdy dotąd nie byłam w
Europie!” Tak wyszkoliła się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkolwiek
formie i kiedykolwiek by ona nie przychodziła, że nie zaprotestowała. Otworzyła drzwi i
już chciała pobiec wąskim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić kanapkę,
gdy spojrzała na zegar.
‐ Nie ma już czasu ‐ powiedziała. ‐ Została minuta do odjazdu.
Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której widok sprawił, że powstrzymała
oddech w oczekiwaniu.
Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostatnie „dobranoc” do dozorcy,
młody Żyd, czekający na zewnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem,
gwałtowna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski.
Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do nie chcianej, przerażającej przygody,
czekającej na nią w obcym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości ani
ostrożnych, delikatnych pieszczot.
Pociąg jest spóźniony, pomyślał Myatt, wychodząc na korytarz. W kieszeni marynarki
znalazł małe pudełeczko z rodzynkami, które zawsze tam nosił.
Pudełeczko podzielone było na cztery części i teraz Myatt wybrał rodzynkę zupełnie
przypadkowo, nie zastanawiając się, z której części ją bierze. Włożywszy do ust, ocenił ją.
Coraz gorsza jakość. Stein i spółka. Kurczą się, schną. Jakaś dziewczyna w białym
płaszczu przeciwdeszczowym przystanęła na końcu korytarza, odwróciła się i spojrzała na
niego. Miła figurka, pomyślał. Czy ja ją znam? Wybrał kolejną rodzynkę i nie patrząc na
nią, wsunął ją do ust. Jedna z naszych ‐ Myatt, Myatt i Page. Jest moja i jest dobra,
pomyślał. Wzdłuż pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozległ się przeciągły gwizd
lokomotywy.
Richard John, z kołnierzem płaszcza postawionym wysoko, wysunął głowę przez okno na
korytarz i zobaczył, że zabudowania na zewnątrz powoli zaczynają przesuwać się do tyłu,
w kierunku brzegu morza. Pomyślał, że to jest koniec, a zarazem początek. Za oknami
przesuwały się twarze. Mężczyzna z motyką na ramieniu kołysał czerwoną lampką. Po
chwili ogarnął go biały dym z lokomotywy i mężczyzna zniknął w kłębach pary. Zniknęło
też jego światełko. Nagle rozsunęły się chmury i zachodzące słońce oświetliło horyzont,
rozbłysło w szybie okna i oślepiło na moment Richarda Johna. Gdybym tylko potrafił
spać, pomyślał z tęsknotą, dokładniej zapamiętałbym wszystkie rzeczy, które powinienem
zapamiętać.
Otworzyły się drzwiczki paleniska i na moment kabinę ogarnął blask i żar pieca.
Maszynista otworzył regulator do końca i zaraz zadrżała stalowa podłoga pod jego
stopami. To szarpnęła lokomotywa pod ciężarem wagonów. Rozpędziwszy się, maszyna
rozpoczęła jednostajną, regularną pracę.
Kiedy pociąg przejeżdżał przez Brugię, zgasły ostatnie promienie słońca.
Półmrok barwił jeszcze na czerwono wysokie mury, aleje i kanały, w których stojąca woda
błyszczała płynnym światłem. Gdzieś za tym pospolitym widokiem leżało schowane
wiekowe miasto, niczym słynny kamień szlachetny, zbyt często oglądany, podziwiany,
dyskutowany. Po chwili po obu stronach pociągu pojawiły się liczne ogrody i ogródki,
rozproszone jakby bez ładu i składu. Potem zaczęły pojawiać się brzydkie wioski, z
kolorowymi dachami domów jako jedynymi wyraźniejszy mi elementami krajobrazu. W
półmroku pojawiły się iskry wyrzucane spod lokomotywy niczym stada szkarłatnych
chrząszczy, których noc skusiła, aby wyrwać się na wolność. Upadały i gasły przy torach,
czasami docierając do krzewów i krzaków, a nawet do zagonów kapusty. Jakaś
dziewczyna powożąca furmanką uniosła twarz w kierunku ekspresu i roześmiała się. Na
brzegu wąskiego strumyka leżeli kobieta z mężczyzną, czule objęci. Gdy na dworze na
dobre zapadł zmrok, pasażerowie pociągu widzieli w szybach już tylko odbicia swoich
własnych twarzy i sylwetek.
‐ Premier service, Premier service ‐ głos echem roznosił się po korytarzach wagonów,
Myatt siedział już jednak w wagonie restauracyjnym. Nie chciał
ryzykować niebezpieczeństwa dzielenia z kimś stolika, konieczności prowadzenia z kimś
uprzejmej, nic nie znaczącej rozmowy albo, co również prawdopodobne, usłyszenia
nieprzyjemnej odmowy, gdyby zapytał o wolne miejsce przy stoliku częściowo zajętym.
Konstantynopol ‐ dla wielu pasażerów cel podróży. Zbliżał się do niego z taką prędkością,
z jaką za oknami przesuwały się słupy telegraficzne. U celu podróży nie będzie już miał
czasu na myślenie. Samochód czekający na dworcu, minarety przesuwające się za szybą,
odrapana klatka schodowa i pan Eckman wstający zza swego biurka.
A potem tylko chytre rozmowy, cyfry, liczby i kontrakty staną się całym jego światem.
Tutaj, zanim dojedzie do celu, w wagonie restauracyjnym, w przedziale sypialnym, w
korytarzach musi zaplanować każde swoje słowo i powtórzyć każdą wypowiedź. Wolałby
negocjować z Anglikami albo z Turkami, ale pan Eckman i zawsze przyglądający się
wszystkiemu z oddali enigmatyczny Stein byli reprezentantami jego własnej rasy. Byli
świetnie wyćwiczeni w poprawnym czytaniu z tonu głosu, potrafili ocenić człowieka,
obserwując, z jaką siłą zaciska palce na cygarach.
Z kuchenki wynurzyli się kelnerzy roznoszący zupę.
Myatt włożył dłoń do kieszeni i znów wyciągnął rodzynkę od Steina, małą i suchą, ale,
trzeba przyznać, tanią. Odwieczna wojna między jakością a ilością nigdy nie dobiegnie
kresu, pomyślał. Siedząc za swoim biurkiem w Londynie, spotykając przedstawicieli
Steina, a nigdy samego Steina, słysząc co najwyżej jego głos w słuchawce, dobiegający z
jakiegoś odległego zakątka świata, głos, którego ton nigdy niczego nie zdradzał,
prowadząc negocjacje, jednej rzeczy był niemal pewien: Stein był spłukany. Ale do
jakiego stopnia? Czy pogrążał się już w głębokim oceanie nicości, czy wciąż jeszcze
kurczowo trzymał się brzegu? Czy jego sytuacja była beznadziejna, czy też był tylko
chwilową ofiarą załamania gospodarczego? Sprawa byłaby prosta, gdyby agent Myatta i
Page’a w Konstantynopolu, nieoceniony pan Eckman, nie był podejrzewany o
skomplikowane, ukryte związki ze Steinem oraz o działanie na pograniczu prawa.
Zanurzył łyżkę w julienne; zupełnie bez smaku. Preferował bogate odżywianie,
wartościowe pokarmy. Popatrzył w szybę. Na zewnątrz, w ciemności, nic nie było widać
poza rzadkimi błyskami lamp małych stacyjek albo żarówek oświetlających tunele. W
szybie przeważnie pojawiała się jego twarz i ręce unoszące się nad stolikiem niczym ryba
lawirująca wśród wodorostów. Natarczywość tego obrazu odrobinę go zirytowała i już
miał zaciągnąć zasłonę, kiedy za swoim odbiciem ujrzał wizerunek niepozornego,
starszego mężczyzny, który przed podróżą zajrzał do jego przedziału. Jego ubranie,
pozbawione niemal koloru, wyrazu, tak sprane, że prawie przejrzyste, pamiętało
doskonałego krawca sprzed wielu lat.
Wciąż jednak świadczyło o dawnej świetności. Rozpięty płaszcz ukazywał wysoki,
sztywny kołnierzyk. Kamizelka miała całe mnóstwo guzików. Mężczyzna cierpliwie
czekał na swój posiłek ‐ tak przynajmniej pomyślał Myatt, pozwalając sobie na chwilowe
zapomnienie o Steinie i panu Eckmanie ‐ a jednak zanim podszedł kelner, Myatt
zauważył, że mężczyzna po prostu śpi.
Jego twarz na chwilę zniknęła mu z pola widzenia, gdy światła jakiejś stacji odmieniły
boczne ściany wagonu; z luster znów przemieniły się w szyby, ukazując tłum pasażerów,
otoczonych dziećmi i bagażami, oczekujących na jakiś lokalny pociąg. Gdy za okno
powróciła ciemność, twarz mężczyzny również powróciła. Nie było wątpliwości, że śpi.
Myatt szybko o nim zapomniał. Zamówił do cielęciny wino Chambertin, rocznik 1923,
chociaż zdawał sobie sprawę, że kupowanie drogiego, dobrego wina w tych warunkach
jest marnowaniem pieniędzy; żaden bukiet zapachów nie jest w stanie przetrwać
nieustannych wstrząsów pociągu. Przez cały czas słyszał brzęk szkła.
Ekspres tymczasem z pełną prędkością zbliżał się do Kolonii. Już nad pierwszym
kieliszkiem Myatt znów pomyślał o Steinie, czekającym na niego w Konstantynopolu. Co
weźmie nad nim górę? Przebiegłość czy desperacja? Zacznie sprzedawać, Myatt był
pewien, za jakąś tam cenę, ale przecież w grę wchodził
bardzo konkretny kupiec. Właśnie w tym miejscu podejrzewano Eckmana o grę na dwie
strony: najprawdopodobniej ustalał ceny niekorzystne dla swojej firmy, a motywem jego
działania była przypuszczalnie piętnastoprocentowa premia, wypłacana mu przez Steina.
Napisał ostatnio, że Moult oferuje Steinowi fantastyczną cenę za jego towary i
życzliwość; Myatt nie wierzył mu. Niedawno jadł lunch z młodym Moultem i niby to
przypadkowo skierował rozmowę na Steina. Moult nie był Żydem, nie był po żydowsku
przebiegły i niewiele wiedział o żydowskich wykrętach i wybiegach stosowanych podczas
rozmowy o interesach.
Jeżeli zamierzał skłamać, kłamał, myślał, że jego kłamstwo ograniczało się jedynie do
słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób niewytrenowana ręka potrafi go zdradzić. W
rozmowach z tym Anglikiem Myatt uważał za wystarczający jeden prosty trick: kiedy
wprowadzał do rozmowy ważny temat albo rzucał jakieś zasadnicze pytanie, oferował
rozmówcy cygaro. Jeżeli mężczyzna kłamał, niezależnie od tego jak szybko padłaby
odpowiedź, jego dłoń wahała się przez ćwierć sekundy nad wysuniętym cygarem. Myatt
wiedział, co mówili o nim Gentilowie: „Nie podoba się nam ten Żyd. Nigdy nie spogląda
rozmówcy w twarz”.
Głupcy, triumfował sekretnie. To was myli. Znam o wiele lepsze tricki. Teraz wiedział na
przykład, że Moult nie kłamie. Kłamie Stein albo pan Eckman.
Nalał sobie kolejny kieliszek. Dziwne, pomyślał. To ja, podróżując z prędkością
sześćdziesięciu mil na godzinę, wypoczywam, a nie pan Eckman, który może właśnie
zamyka na klucz swoje biurko, zdejmuje kapelusz z wieszaka, schodzi po schodach i
jeszcze raz przeżuwa w myślach treść telegramu, który niedawno otrzymał od firmy: „Pan
Carleton Myatt przybędzie do Stambułu czternastego.
Proszę zaaranżować spotkanie ze Steinem”. W pociągu, niezależnie od jego prędkości,
pasażerowie zmuszeni są do odpoczynku. Na małej przestrzeni pomiędzy ścianami
wagonów bezużyteczne są jakiekolwiek emocje, bezsensowna jakakolwiek aktywność,
poza aktywnością umysłu. A tę aktywność można tu rozwijać bez obawy, że coś ją nagle
zakłóci. Świat właśnie zaciskał się nieprzyjemnie wokół
Eckmana i Steina, telegramy zakłócały spokój ich myśli i sielankowy nastrój wystawnych
przyjęć wydawanych co rusz w innym domu. W pędzącym, dudniącym ekspresie hałas i
wstrząsy wydawały się natomiast czymś tak oczywistym, że po krótkim czasie umysł
odbierał je jako absolutną ciszę. Wszelka gwałtowność ruchów wyobrażalna była jedynie
na zewnątrz pociągu i Myatt nie miał wątpliwości, że w ciągu trzech dni dotrze spokojnie
na miejsce, z planami skonkretyzowanymi w ciszy wagonów. Gdy te trzy dni miną,
doskonale będzie wiedział, jak postępować wobec Steina i pana Eckmana.
Zjadłszy lody i deser, zapłaciwszy rachunek, Myatt pozostał jeszcze przez chwilę przy
stoliku, aby zapalić cygaro.
Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że ten ponownie zapadł w sen, w przerwie
pomiędzy kolejnymi daniami ‐ między cielęciną au Talleyrand a puddingiem lodowym.
Mężczyzna padł ofiarą tego, co można określić jedynie jako kompletne wyczerpanie.
Pod spojrzeniem Myatta niespodziewanie się obudził.
‐ Słucham pana? ‐ zapytał.
Myatt zmieszał się.
‐ Nie zamierzałem pana budzić ‐ powiedział przepraszająco.
Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Coś w nagłej jego odmianie, od snu
do bardziej naturalnego dla niego niepokoju, coś w drogim, lecz starym ubraniu
mężczyzny sprawiło, że Myattowi zrobiło się go żal. Przypomniał
sobie ich wcześniejsze spotkanie.
‐ Czy znalazł pan przedział? ‐ zapytał.
‐ Tak.
‐ Pomyślałem, że trudno jest panu wypoczywać ‐ rzekł pod wpływem nagłego impulsu. ‐
Mam w bagażu trochę aspiryny. Może zechciałby pan kilka tabletek?
‐ Mam wszystko, czego mi trzeba ‐ odburknął nieznajomy. ‐ Jestem lekarzem.
Z przyzwyczajenia Myatt popatrzył na jego dłonie. Były chude, pod cienką skórą
wyraźnie rysowały się kości.
Przeprosił go raz jeszcze.
‐ Przykro mi, że pana niepokoiłem. Po prostu wyglądał pan na chorego. Jeżeli jest coś, co
mógłbym dla pana zrobić…
‐ Nie, nic. Nic. Jednak kiedy Myatt odszedł kilka kroków, nieznajomy odwrócił się i
zawołał za nim: ‐ Godzina!
Która dokładnie jest godzina?
‐ Ósma czterdzieści ‐ odparł Myatt. ‐ Nie, czterdzieści dwie.
Zobaczył, że mężczyzna starannie reguluje swój zegarek.
Kiedy dotarł do przedziału, pociąg akurat zaczął zwalniać. Wzdłuż torów wyrosły wielkie,
czarne piece hutnicze Liege niczym średniowieczne zamki. Pojawiły się potężne stalowe
dźwigary i, w oddali, puste ulice biegnąc równolegle do torów.
Jedna z latarni jasno oświetlała drzwi do kawiarni. Tory rozdzieliły się i pociąg zaczął
zwalniać. Po chwili maszynista przeciągłym gwizdem lokomotywy dał znać, że pociąg
wjeżdża na stację. Zielone lampy sygnałowe oświetliły na moment każdy z mijających je
przedziałów i ekspres potoczył się pod łukowatym sklepieniem dworca.
Znów krzyczeli chłopcy z gazetami, znów na peronie pojawił się tłum ludzi.
Sztywni, spokojni mężczyźni w czarnych ubraniach i kobiety w czarnych woalkach bez
zainteresowania, niczym tłum obcych ludzi na pogrzebie, przyglądali się mijającym ich
wagonom pierwszej klasy: Ostenda‐Kolonia‐Wiedeń‐Belgrad‐Istambuł
i jeszcze wagon sypialny do Aten. Gdy pociąg przystanął, zaczęli pakować się do tylnych
wagonów, które lokomotywa pociągnie jeszcze tylko do Pepinster albo Verviers, nie dalej
niż piętnaście mil.
Myatt był zmęczony. Poprzedniej nocy aż do pierwszej godziny dyskutował o sprawie
Steina ze swoim ojcem, Jacobem Myattem, i jak nigdy dotąd zdał sobie sprawę, jak
bardzo interesy wymykają się z tych starczych dłoni o palcach ozdobionych złotymi
pierścieniami, zaciskających się na szklance ciepłego mleka.
‐ Nigdy nie zdejmą kożucha ‐ narzekał Jacob Myatt i pozwolił, aby syn wziął
łyżeczkę i oczyścił powierzchnię napoju. Pozwalał już synowi na wiele innych rzeczy i
Page’owi nie było nic do tego. Jego dyrektorska funkcja była zaledwie dekoracją, nagrodą
za dwadzieścia lat wiernej pracy na stanowisku szefa sprzedawców. To ja jestem Myatt,
Myatt i Page, stwierdził junior i ani nie zadrżał na myśl o ogromnej odpowiedzialności,
która na nim spoczywa. Był pierworodnym synem i prawo natury nakazywało ojcu
przekazać właśnie jemu zarząd nad interesami.
Tej nocy nie zgodzili się co do Eckmana. Jacob Myatt wierzył, że Stein oszukał
agenta, a jego syn twierdził, że agent działa w porozumieniu ze Steinem.
‐ Przekonasz się ‐ twierdził, pewien wiary we własną przebiegłość, jednak Jacob Myatt
pozostał przy swoim.
‐ Eckman jest sprytny. Potrzebujemy tam sprytnego człowieka.
Przygotowując się do snu przed granicą w Herbesthal, Myatt wiedział, że nadzieje jego
ojca są bezpodstawne.
Zastanawiał się nad liczbami, które Eckman zaproponował jako punkt wyjścia do
negocjacji ze Steinem, nad wartością własnych akcji, wartością sprzedaży, kwotami, które,
jak przypuszczał, oferował Steinowi inny nabywca. To prawda, że Eckman tylko w
niewielu słowach wspomniał o Moulcie; zaledwie napomknął to nazwisko i w każdej
chwili mógł wszystkiemu zaprzeczyć. Moultowie nigdy dotąd nie przejawiali
zainteresowania rodzynkami. Nie wierzę tym liczbom, pomyślał
Myatt. Interes Steina jest dla nas wart więcej, nawet jeżeli przez jakiś czas będziemy
stosowali dumpingowe ceny nad Bosforem, gdyż musimy zmonopolizować ten rynek.
Prawda, że dla każdej innej firmy byłby to zakup więdnącego interesu, upadłego z
powodu współzawodnictwa z nami.
Cyfry zaczęły wirować mu przed oczyma; ogarniała go mgła snu. Jedynki, siódemki i
dziewiątki stawały się małymi, ostrymi ząbkami pana Eckmana. Szóstki, piątki i trójki
formowały się, jakby na jakimś magicznym filmie, w ciemne, błyszczące oczy pana
Eckmana. Zlecenia w formie kolorowych balonów fruwały po przedziale nadymając się i
Myatt śnił, że szuka szpilki, aby poprzekłuwać je jeden po drugim. Zaraz jednak rozbudził
go głos kroków kogoś krążącego po korytarzu.
Biedaczysko, pomyślał, widząc sylwetkę w brązowym płaszczu kolejny raz mijającą
drzwi jego przedziału.
Nie czuł jednak współczucia dla Eckmana; w myślach podążał za nim z jego biura do
bardzo nowoczesnego mieszkania, do lśniącej ubikacji, srebrnozłotej łazienki i
przestronnego, jasnego pokoju obitego boazerią, gdzie jego żona siedziała i szyła,
przygotowując podkoszulki, spodnie, czapeczki i skarpetki dla misji anglikańskiej: pan
Eckman był chrześcijaninem.
Wzdłuż peronu paliły się koksowe piecyki, ich żar nie przenikał jednak ścian wagonów.
Na dworze było przenikliwie zimno, kwietniowa noc przypominała starą kartkę
bożonarodzeniową. Myatt ubrał futro i wyszedł na korytarz.
W Kolonii przewidywany był aż czterdziestopięciominutowy postój: wystarczająco dużo
czasu, aby wypić gorącą kawę albo kieliszek brandy. Potem będzie mógł sobie pochodzić
po korytarzu jak mężczyzna w brązowym płaszczu.
Na zewnątrz nie było nic ciekawego i Myatt doskonale wiedział, czyj duch wraz z nim
będzie krążył po korytarzu, w drodze do umywalki i z powrotem: pan Eckman i pan Stein.
Pan Eckman, pomyślał, próbując wlać trochę ciepłej wody do zapiaszczonej umywalki,
trzymał w domu przy sedesie Biblię na łańcuchu. A przynajmniej tak ostatnio mu
powiedziano. Wielką, podniszczoną i bardzo
„pasującą” do srebrnych i złotych kranów i kurków. Biblia oznajmiała każdej kobiecie i
każdemu mężczyźnie, który w tym domu zjadał obiad, że pan Eckman jest
chrześcijaninem. Nie było potrzeby napomykać o tym wszystkim gościom, powoływać się
na zażyłość z kapelanem z ambasady, wystarczyło niewinne: „Czy zechcesz umyć ręce,
mój drogi?” po kawie albo koniaku.
O Steinie jednak Myatt nie wiedział nic.
‐ Jaka szkoda, że nie jedziesz do Budy, skoro tak bardzo interesujesz się krykietem. Od
dłuższego czasu próbuję skompletować w ambasadzie dwie jedenastki. ‐ Mężczyzna o
twarzy ponurej, białej i bezosobowej jak jego księżowski kołnierzyk, wypowiedział te
słowa do człowieczka o posturze szczura. Stał on naprzeciwko niego opierając się o ścianę
i tylko potakiwał mu bez przerwy. Głos jego, na małej przestrzeni wyzbyty z wszelkiej
modulacji, słyszalny był na krótkim odcinku korytarza, jednak Myatt akurat mijał tę parę.
Bezosobowe dźwięki znów przypominały mu o Steinie, rozmawiającym z nim za
pośrednictwem przewodu telefonicznego długości dwóch tysięcy mil, zapewniającym o
swej nadziei, iż któregoś dnia wreszcie będzie miał zaszczyt osobiście spotkać się z
panem Carletonem Myattem w Konstantynopolu. Jego głos w słuchawce brzmiał
ugodowo, gościnnie i anonimowo.
Myatt mijał przedziały drugiej klasy, w których nie było miejsc do spania.
Mężczyźni o fioletowych policzkach siedzieli na fotelach w dziwnych pozach.
Kobiety w zakurzonych siateczkach chroniących fryzury, a przypominających trochę
siatki na zakupy, siedziały równie nieporządnie, pamiętając jednak, by mocno naciągać
suknie na kolana.
Wielkie piersi oraz wąskie uda i małe piersi, za to szerokie uda ‐ postacie beznadziejnie
mieszały się. Jakaś wysoka, chuda kobieta obudziła się na moment i narzekała:
‐ To piwo, które mi przyniosłeś, zaszkodziło mi. Ciągle burczy mi w brzuchu.
Naprzeciwko niej siedział mąż i uśmiechał się. Potarł dłonią zarośnięty policzek i pochylił
się ku dziewczynie, która leżała rozciągnięta na pozostałych siedzeniach obok niego. Jej
stopy leżały przy jego drugiej dłoni.
Myatt zatrzymał się przed tym właśnie przedziałem i zapalił papierosa.
Spodobała mu się figura dziewczyny, jej twarz oraz ciemne, zachęcające w swej prostocie
wargi.
W dziewczynie nie było jednak nic prostackiego: jej delikatne rysy, mała czaszka, nos i
uszy nadawały jej fałszywej subtelności, wydawała się tak pociągająca jak wystawy
wiejskich sklepików na Boże Narodzenie, pełne małych lampek, świecidełek i prostych,
kolorowych prezentów.
Myatt zapamiętał, jak dziewczyna spojrzała na niego przez całą długość korytarza i
zastanowił się teraz, kogo mógł jej przypominać. Był jej wdzięczny, że nie okazała swego
niesmaku wobec Żyda, że nie odgadła, jak niepewnie czuje się on w tym miejscu, w
najlepszym ubraniu, jakie tylko można kupić, posiadając duże pieniądze.
Mężczyzna siedzący przy nogach dziewczyny ostrożnie położył dłoń na jej kostce i
powoli zaczął nią sunąć w kierunku kolana. Przez cały czas uważnie patrzył
na swoją żonę. Ale dziewczyna obudziła się i otworzyła oczy.
‐ Jak mi zimno! ‐ usłyszał Myatt, a z tonu głosu wywnioskował, iż dziewczyna zdała sobie
sprawę, że głaszcząca ją ręka została szybko wycofana.
Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła Myatta przez szybę. Była taktowna, była
grzeczna, ale według Myatta brakowało jej subtelności. Ujrzał teraz w jej oczach, jak
waży w sobie plusy i minusy jego towarzystwa. Nie chciała sprzeczki z mężczyzną z
przedziału, wyraz jej twarzy świadczył raczej o pewnej obawie. Szybko jednak zebrała się
na odwagę i podjęła decyzję.
‐ Wyjdę na zewnątrz zapalić ‐ powiedziała głośno, grzebiąc jednocześnie w torebce w
poszukiwaniu papierosa.
Po chwili stała obok Myatta.
‐ Zapałkę?
‐ Dziękuję.
Przesunąwszy się trochę, aby mężczyzna z przedziału ich nie widział, paląc, wpatrywali
się w półmrok za szybą.
‐ Nie podoba mi się pani współpasażer ‐ powiedział Myatt.
‐ Trudno tutaj wybierać. Ale nie jest taki zły. Nazywa się Peters.
Myatt wahał się przez chwilę.
‐ Ja nazywam się Myatt.
‐ A ja Coral. Coral Musker.
‐ Tancerka?
‐ Jasne.
‐ Amerykanka?
‐ Nie. Dlaczego pan tak pomyślał?
‐ To pani akcent. Coś mi przypomniał. Czy była tam pani kiedykolwiek?
‐ Czy byłam? Oczywiście. Sześć wieczorów i dwa popołudnia w tygodniu.
Ogród w Country Ciub na Long Island.
Palm Beach. Bachelor’s Apartment na Riverside Drive.
Cóż, jeżeli nie mówisz po amerykańsku, nie masz szansy wystąpić w angielskiej komedii
muzycznej.
‐ Inteligentna kobieta z pani ‐ powiedział Myatt grobowym głosem, uwalniając się od
myśli o Eckmanie i Steinie.
‐ Poruszajmy się trochę ‐ zaproponowała dziewczyna. ‐ Zimno mi.
‐ Nie może pani spać?
‐ Może zasnę, jak miniemy granicę. Jest za zimno, a poza tym ten facet ciągle głaszcze
mnie po nogach.
‐ Dlaczego nie da mu pani w twarz?
‐ Przed Kolonią? Na co mi kłopoty? Musimy razem dojechać do Budapesztu.
‐ Tam właśnie pani jedzie?
‐ To on tam jedzie. Ja jadę do końca.
‐ Tak jak i ja ‐ powiedział Myatt. ‐ W interesach ‐ dodał.
‐ Cóż, zdaje się, że nikt z nas nie podróżuje dla przyjemności, prawda? ‐
zauważyła dziewczyna, odrobinę zbyt ponurym tonem. ‐ Zauważyłam pana, kiedy pociąg
ruszał.
Myślałam, że pana znam.
‐ Skąd?
‐ Nie wiem. Nie kłopoczę się pamiętaniem imion, które podają mi młodzi mężczyźni.
Zwykle w dokumentach miewają inne.
Myatt wyczuł cierpliwość i odwagę w jej spokojnej akceptacji tych drobnych oszustw.
Przywarła do szyby, niemal sina na twarzy z zimna. Sprawiała wrażenie ciekawskiego
chłopaka, który lustruje zawartość sklepu z dowcipnymi upominkami: skaczącymi
talerzami, śmierdzącymi bombami, królikami, które kwiczą, czy też scyzorykami o wielu
ostrzach ‐ marzeniem każdego dorastającego chłopca. Za szybą była jednak tylko
ciemność, a szkło odbijało jej własne rysy.
‐ Czy myśli pan, że będzie cieplej ‐ zapytała ‐ kiedy znajdziemy się bardziej na południu?
‐ Jakby miała nadzieję, że tam, dokąd zmierza, panuje tropikalny klimat.
‐ Nie jedziemy aż tak daleko, by odczuć wielką różnicę ‐ odparł Myatt. ‐
Widziałem już w Konstantynopolu śnieg w kwietniu. Teraz wzdłuż Bosforu wieją silne
wiatry znad Morza Czarnego.
‐ Mam nadzieję, że przynajmniej garderoby są ciepłe.
Na scenie bywam tak cienko ubrana, że aż skóra cierpnie. ‐ Oderwała twarz od szyby. ‐
Czy jesteśmy w Kolonii? Jak po niemiecku mówi się „kawa”?
Wyraz jej twarzy zaalarmował Myatta. Pobiegł kilkanaście kroków korytarzem i zamknął
jedyne otwarte okno.
‐ Czy dobrze się pani czuje? ‐ zapytał.
Odpowiedziała powoli, z półprzymkniętymi oczami:
‐ Teraz lepiej. Ale robi się duszno. Przynajmniej jednak jest mi dość ciepło.
Proszę dotknąć mojej ręki.
Uniosła dłoń. Myatt przyłożył ją do swojego policzka.
Przeraził się, tak była gorąca.
‐ Niech pani posłucha ‐ powiedział. ‐ Proszę powrócić do swojego przedziału, a ja
poszukam dla pani brandy. Pani jest chora.
‐ To tylko dlatego, że nie potrafię zatrzymać w sobie ciepła ‐ wyjaśniła. ‐ Było mi gorąco,
a teraz znowu jest mi zimno. Nie chcę wracać. Zostanę tutaj.
‐ Powinna pani włożyć mój płaszcz ‐ zaczął Myatt niezdecydowanie, jednak zanim zdążył
skonkretyzować swoją ofertę słowami: „na kilka chwil” albo „zanim się pani nie ogrzeje”,
dziewczyna osunęła się na podłogę.
Ujął jej dłonie i zaczął je rozcierać, bezsilnie obserwując twarz Coral. Nagle ogarnęła go
myśl, że koniecznie musi pomóc tej dziewczynie. Widząc ją na scenie albo stojąc przed
teatrem na oświetlonej ulicy pod drzwiami dla aktorów, spotkanie z nią potraktowałby
jako grę zmysłów, jednak tutaj, bezsilny i wręcz chory z przerażenia w słabo oświetlonym
korytarzu, widząc jej ciało trzęsące się w rytmie drgań pociągu, zdolny był tylko do
współczucia. Dziewczyna nie narzekała z powodu zimna; wyrażała się o nim jedynie jako
o nieuniknionej niedogodności.
W nagłym przebłysku Myatt zrozumiał, z jak wielu podobnych niedogodności składało się
całe życie tej dziewczyny.
Usłyszał miarowe kroki mężczyzny, który wielokrotnie mijał drzwi jego przedziału, i
natychmiast wyszedł mu naprzeciw.
‐ Pan jest lekarzem, prawda? ‐ odezwał się. ‐ Pewna dziewczyna zemdlała.
Mężczyzna przystanął i zapytał niechętnie:
‐ Gdzie ona jest? ‐ W tej samej chwili jednak dostrzegł ją. Zawahał się, co rozzłościło
Żyda.
‐ Wygląda na poważnie chorą ‐ powiedział.
Lekarz westchnął.
‐ W porządku, już idę.
Sprawiał wrażenie, jakby poddawano go właśnie ciężkiej próbie.
Wszelka rezerwa opuściła go jednak natychmiast, gdy uklęknął przy dziewczynie. Zaczął
ją badać ostrożnie, delikatnie, z bezosobową starannością lekarza. Sprawdził jej tętno, a
następnie uniósł powieki.
Dziewczyna powoli powracała do stanu świadomości.
W głowie się jej kręciło i otworzywszy oczy, pomyślała, że to ona właśnie pochyla się nad
nieznajomym o długich, zaniedbanych wąsach. Zrobiło jej się go żal, ponieważ jego twarz
wyrażała obawę, lecz zaraz jej troska zamieniła się w przyjaźń wobec osoby o tak dobrym
spojrzeniu. Wyciągnęła dłoń ku niemu. Jest chory, pomyślała, a potem zaraz odkryła, że
wszystko jest odwrotnie, że to on pochyla się nad nią z troską spowodowaną jej stanem
zdrowia.
‐ Kim pan jest? ‐ zapytała, chcąc sobie przypomnieć, jak to się stało, że ten mężczyzna
udziela jej pomocy. Nigdy, pomyślała, nigdy nie widziałam człowieka, który wyglądałby
na bardziej zmartwionego niż ten facet.
‐ Lekarzem.
Otworzyła szeroko oczy w zdumieniu i nagle wszystko stało się jasne. Leżała na podłodze
w kolejowym wagonie i nieznajomy udzielał jej pomocy.
‐ Zemdlałam? ‐ zapytała.
‐ Było bardzo zimno.
Uświadomiła sobie ciężki, powolny ruch pociągu. Co chwilę jakieś światło zza okna
oświetlało twarz lekarza i stojącego za nim młodego Żyda. Myatt. Roześmiała się w głębi
duszy, w nagłym przypływie zadowolenia. Przez chwilę jakby znajdowała się w innym
świecie. Pociąg gwałtownie zahamował i Żyd zatoczył się na ścianę. Doktor jednak nie
zmienił pozycji. Na ugiętych nogach chwiał się w rytmie wstrząsów pociągu. Jego wzrok
spoczywał wciąż na twarzy Coral, jego palce wciąż badały jej puls. Wpatrywał się w nią z
napięciem, chciał coś powiedzieć, lecz milczał.
Coral zdała sobie sprawę z bezosobowości tego spojrzenia. Gdybym nawet miała
najpiękniejsze nogi świata, pomyślała, teraz nie zauważyłby tego.
‐ Co mi się stało? ‐ zapytała, lecz nie mógł odpowiedzieć, gdyż nagle, z hałasem, do
pociągu zaczęli wchodzić mężczyźni w niebieskich mundurach.
‐ Proszę przygotować paszporty i bagaże do kontroli! ‐ zawołał po angielsku jakiś głos o
fatalnym, cudzoziemskim akcencie.
Myatt popatrzył na Coral i poprosił o torebkę.
‐ Wyciągnę paszport ‐ powiedział.
Podała mu torebkę i przy pomocy lekarza usiadła, oparłszy się o ścianę.
‐ Paszporty proszę ‐ odezwał się żołnierz, który zbliżył się do nich.
Lekarz popatrzył na niego i powoli zaczął opowiadać.
Coral po raz pierwszy zdała sobie sprawę z jego obcego akcentu.
‐ Moje torby znajdują się w wagonie pierwszej klasy, a w tej chwili nie mogę opuścić tej
damy. Jestem lekarzem.
‐ Angielski paszport?
‐ Tak.
‐ W porządku.
Podszedł do nich kolejny funkcjonariusz.
‐ Bagaże?
‐ Nie mam nic do oclenia ‐ odparł lekarz.
Coral Musker uśmiechnęła się.
‐ Czy to naprawdę jest granica? ‐ zapytała. ‐ Zdaje się, że każdy mógłby tu przemycić, co
tylko by zechciał. Wcale nie zajrzeli nam do walizek.
‐ Wszystko można przemycić ‐ zauważył lekarz. ‐ Ale jedynie z angielskim paszportem.
‐ Czy mogę już pójść do swojego przedziału? ‐ zapytała Coral.
‐ Ma pani miejsce sypialne?
‐ Nie.
‐ Czy wysiada pani w Kolonii?
‐ Jadę do końca.
Lekarz dał jej tę samą radę co płatnik, kiedy opuszczała prom.
‐ Powinna pani mieć miejsce sypialne.
Bezużyteczność tej rady zirytowała ją sprawiając, że na chwilę nawet zapomniała o swym
współczuciu dla jego wieku i zatroskanej miny.
‐ Nie stać mnie na taki luksus. Jestem tancerką rewiową ‐ powiedziała.
Lekarz tylko na nią popatrzył z gorzkim wyrzutem.
‐ Co mam robić? ‐ zapytała. ‐ Czy jestem chora?
‐ A co ja mam pani powiedzieć? ‐ odparł lekarz pytaniem. ‐ Gdyby była pani bogata,
powiedziałbym: potrzeba pani sześciu miesięcy wakacji. Najlepiej w północnej Afryce.
Zemdlała pani z powodu ciężkiej podróży, z powodu zimna.
Mógłbym wiele mówić, ale po co? Niedobrze jest z pani sercem. Nadmiernie je pani
męczy od wielu lat.
Odrobinę przerażona, zawołała błagalnym głosem:
‐ Co mam więc robić?!
Rozłożył ręce.
‐ Nic. Niech pani jedzie dalej. Proszę jednak starać się wypocząć. Proszę przebywać w
cieple. Ubiera się pani za lekko.
Rozległ się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął i ruszył.
Światła stacji granicznej odpłynęły, pozostawiając znów ciemność za szybami.
Lekarz odwrócił się, zamierzając odejść.
‐ Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała ‐ zatrzymał się jeszcze ‐ trzeba przejść trzy
wagony do przodu, tam jest mój przedział. Nazywam się John. Doktor John.
‐ A ja Coral Musker ‐ odparła grzecznie.
Doktor John ukłonił się jej sztywno i odszedł. Ujrzała w jego oczach, że już nie myśli o
niej, lecz o czymś zupełnie innym. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak błyskawicznie o
niej nie zapomniał.
‐ Dziewczyna zapomniana przez mężczyzn ‐ mruknęła do siebie, aby dodać sobie odwagi.
Lekarz jednak nie odszedł poza zasięg jej słuchu, gdyż musiał zatrzymać się ponownie.
Stąpając ostrożnie i powoli drgającym korytarzem, uważnie przytrzymując się poręczy,
wyszedł mu naprzeciw mały, blady człowieczek. Coral usłyszała, jak zapytał:
‐ Coś się dzieje? Czy mogę w czymś pomóc?
Był o dobrą stopę niższy od lekarza i Coral roześmiała się głośno, widząc jego
zaciekawioną twarz, uniesioną ku górze.
‐ Proszę mnie nie brać za natręta ‐ powiedział mały człowieczek, chwytając jednocześnie
lekarza za rękaw. ‐ Duchowny z mojego przedziału powiedział, że chyba ktoś zachorował.
Poprosił mnie, bym znalazł tę osobę.
Łagodny głos lekarza zaskoczył Coral.
‐ Powiedział pan „ksiądz”?
‐ Och, nie. Nie wiem, z jakiej on jest sekty i jakiej wiary.
Ale czy to ważne? Czy ktoś umiera?
Doktor John zdał sobie sprawę, że Coral się przestraszyła, i udzielił
negatywnej odpowiedzi, jeszcze zanim strącił ze swego rękawa natarczywą dłoń.
Mały mężczyzna jednak nie dawał za wygraną.
‐ To co się dzieje?
Coral zapomniała o natręcie i drżącym głosem zawołała do jedynej przyjaznej osoby, z
obecności której zdawała sobie sprawę:
‐ Panie doktorze, aż tak chora nie jestem, prawda?
Doktor John przecząco potrząsnął głową i odszedł.
‐ Intryguje mnie jego akcent ‐ zauważył obcy. ‐ Mówi jak cudzoziemiec, a przecież ma
angielskie nazwisko. Chyba pójdę za nim i jeszcze z nim porozmawiam.
Od chwili, gdy się ocknęła, jej umysł funkcjonował bardzo precyzyjnie. Widok
odwróconego świata, w którym to ona pochylała się nad nieszczęsnym, potrzebującym
pomocy lekarzem, sprawił, że stare wyobrażenia stały się jakby nierealne, obce. A jednak
musiała sobie z tym dać radę.
Słowa „niech pan mu nie przeszkadza” wypłynęły z jej ust jednak wówczas, gdy było już
za późno. Nieznajomy ich nie usłyszał.
‐ Jak pani uważa? ‐ odezwał się milczący dotąd Myatt. ‐ Czy z nim jest wszystko w
porządku? Czy ma jakiś sekret?
‐ Wszyscy mamy jakieś sekrety ‐ stwierdziła Coral.
‐ Może ten doktor ucieka przed policją?
‐ To dobry człowiek ‐ powiedziała z absolutnym przekonaniem. Myatt zaakcentował to.
Słowa dziewczyny pozwoliły mu wyrzucić ze swych myśli lekarza.
‐ Powinna się pani położyć ‐ odezwał się. ‐ I spróbować zasnąć.
Wcale nie musiał usłyszeć gwałtownej odpowiedzi: „Jak mam zasnąć przy tej kobiecie i
jej burczącym brzuchu?”
Przypomniał sobie bowiem o panu Petersie, oczekującym w kącie przedziału na powrót
dziewczyny, który zapewne miał zamiar ponowić wstrętne, nie chciane przez nią
pieszczoty.
‐ Musi się pani położyć w moim przedziale.
‐ Co? W pierwszej klasie?
Jej niedowierzanie, ale i tęsknota za takim luksusem, brzmiące w głosie, sprawiły, że
podjął decyzję. Postanowił być wspaniałomyślny jak ktoś, kto daje cenne podarki nie
żądając, nie życząc sobie niczego w zamian. Skąpstwo było tradycyjnym zarzutem
stawianym jego rasie; teraz pokaże chrześcijance, jakże niesłusznym.
Czterdzieści lat na pustyni, z dala od luksusów Egiptu, musiało zaowocować wśród
Żydów surowymi zasadami: starannym odmierzaniem dni i racjonowaniem wody.
Tysiąc lat współżycia z chrześcijanami nauczyło ich, iż jedynie ukryty skarb jest skarbem
bezpiecznym. Świat jednak się zmienia; pustynie kwitną, gdzieniegdzie w zachodniej
Europie Żyd może pokazać, że dzieli pewne cechy Arabów ‐ na przykład książęcą
gościnność gospodarza, który umyje stopy żebraka i jeszcze nakarmi go ze swojego
talerza. Czasami zrezygnuje z wrogości wobec bogatego, aby stać się przyjacielem
biedaka, który w imię Boga poszukuje dachu nad głową.
Stukot pociągu odpłynął ze świadomości Myatta, światło zalało jego oczy, gdy dla własnej
dumy zaczął rozbijać namiot w oazie, budować studnię na pustyni.
Szeroko rozłożył ręce przez Coral.
‐ Tak, właśnie tam musi się pani przespać. Załatwię to z konduktorem. Będzie pani ciepło.
W Kolonii przyniosę pani kawę, na razie jednak proszę spać.
‐ Ale ja nie mogę! A gdzie pan będzie spał?
‐ Znajdę sobie miejsce. Pociąg nie jest pełen.
Po raz drugi Coral poczuła bezosobową czułość, nie przeraziła jej jednak tak jak za
pierwszym razem. Teraz była ciepłą falą, w którą chciała się zanurzyć; niezbyt głęboko,
gdyż bała się stracić grunt pod stopami, wystarczająco jednak, aby bez żadnego wysiłku
ze swej strony popłynąć tam, dokąd pragnęła ‐ do łóżka z poduszką i upragnionego snu.
Myatt nie poszedł szukać konduktora, lecz skulił się na podłodze w korytarzu, położył
ręce na kolanach i tak postanowił spać. Bez płaszcza było mu jednak zimno.
Mimo że okna na korytarzach były pozamykane, zimny strumień powietrza wdarł
się do środka przez szpary w przejściach między wagonami. Odgłosy pędzącego pociągu
nie były tutaj na tyle regularne, by przestały mącić pozorną ciszę.
Pomiędzy Herbesthalem a Kolonią jest wiele tuneli; w każdym z nich odgłos ekspresu był
zwielokrotniony. Myatt zasnął jednak niespokojnym snem. To hałas i nieustanne wstrząsy
wpłynęły na kształt tego, o czym śnił. Korytarz stał się długą, prostą Spaniards Road,
otoczoną po obu stronach wrzosowiskiem. Izaak powoli prowadził bentleya należącego do
Myatta, a ten obserwował twarze dziewcząt, spacerujących parami po jasno oświetlonej
lampami wschodniej stronie. Narażając się na niebezpieczeństwa, oferowały swe ciała
jedynie za drinka w gospodzie, za przejażdżkę szybkim samochodem, za dobrą zabawę.
Po drugiej stronie, w cieniu, na krzesłach, siedziały prostytutki, bezkształtne, zaniedbane i
stare, plecami zwrócone ku piaszczystym stokom, ciernistym krzewom, oczekujące na
głupiego, starego i ślepego mężczyznę, który by zaoferował swoje szylingi za ich usługi.
Izaak zatrzymał bentleya pod jedną z lamp i teraz anonimowe, młode, zwierzęco piękne
twarze dziewczyn przesuwały się trochę wolniej. Izaak chciał wziąć jasnowłosą, o
obfitych kształtach, a Myatt ciemną i chudą; trudno było jednak dokonać wyboru, gdyż na
całej wschodniej stronie drogi tłoczyły się samochody z ich rywalami.
Dziewczyny wsuwały głowy przez otwarte okna samochodów, śmiały się i wydmuchiwały
dym z papierosów. Te z drugiej strony siedziały cierpliwie i obserwowały to.
Myatta zaczęło denerwować niezdecydowanie Izaaka, gdyż w bentleyu było zimno, a
chłodny wiatr nieprzyjemnie smagał policzki. Gdy jednak ujrzał Coral Musker,
natychmiast wyskoczył z samochodu i zaproponował jej papierosa, a potem drinka, w
końcu przejażdżkę. Jak to dobrze, że wszystko jest tak proste z tymi dziewczynami,
pomyślał.
Wszystkie doskonale wiedziały, co oznacza przejażdżka, a jeżeli nie podobał
im się proponujący ją mężczyzna, po prostu mówiły, że muszą już iść do domu.
Coral Musker jednak zgodziła się na przejażdżkę, na jego towarzystwo w ciemnym
samochodzie, zgodziła się pozostawić za sobą i światła, i gospody, i drzewa, odcinające
się ostrymi kształtami na tle oświetlonej ulicy, i krzaki z nieodłącznym zapachem
mokrych liści utrzymujących wodę z porannego deszczu. Jeśli chodzi o Izaaka, też znalazł
sobie towarzystwo: była ciemnowłosa, tęga, lekko ubrana. Miała wielki nos i wystające
przednie zęby. Kiedy jednak usiadła obok Izaaka na przednim siedzeniu samochodu,
odwróciła się do niego i przywoławszy na twarz szeroki uśmiech, powiedziała:
‐ Nie mam przy sobie karty wizytowej. Ale nazywam się Stein.
I nagle Stein zaczął wspinać się po szerokich schodach, przytrzymując się pozłacanej
poręczy, aż stanął u ich szczytu, przygładził małego wąsa i wskazał na kobietę, która
szyła, szyła, szyła i szyła.
Proszę poznać panią Eckman! ‐ zawołał do Myatta.
A Coral Musker w niemym proteście wyskoczyła z samochodu i zaczęła tańczyć w świetle
reflektorów. W pewnej chwili znudzony producent uderzył ją po nogach trzcinową laską
mówiąc, że jest słaba, że przyjechała o miesiąc za późno, że naruszyła warunki kontraktu.
Ona jednak wciąż tańczyła, nie zwracając uwagi na producenta, mimo że przez cały czas
boleśnie uderzał ją po nogach.
Pani Peters odwróciła się i odezwała się do męża:
Och, to piwo. Mój żołądek nie chce się uspokoić. Robi taki hałas, że nie mogę zasnąć.
Pan Opie śnił, że w swej komży, z kijem do krykieta pod pachą i rękawiczką zatkniętą za
pasem, wspina się po wielkich, szerokich schodach, w kierunku ołtarza samego Boga.
Doktor John zasnął w końcu z gorzką tabletką powoli rozpuszczającą się na jego języku.
Nie miał miejsca sypialnego, siedział więc wyprostowany w rogu swojego przedziału i jak
przez mgłę słyszał dobiegające coraz wyraźniej z zewnątrz okrzyki:
Kolonia! Kolonia! Kolonia!
CZĘŚĆ DRUGA
KOLONIA
‐ Ależ skądże, moja droga, nie przeszkadza mi, że jesteś pijana ‐ powiedziała Janet
Pardoe. Zegar na dworcu kolejowym w Kolonii wybił właśnie godzinę pierwszą i kelner
zaczął gasić światła na tarasie Excelsiora. ‐ Pozwól, najdroższa, że poprawię ci krawat ‐
dodała. Ponad stolikiem pochyliła się ku Mabel Warren.
‐ Żyjemy razem już trzy lata. ‐ Panna Warren zaczęła mówić głębokim, melancholijnym
głosem. ‐ Nigdy dotąd nie byłam wobec ciebie szorstka.
Janet Pardoe odrobiną perfum zwilżyła sobie skórę za uszami.
‐ Na miłość boską, kochanie, popatrz na zegarek! Pociąg odjeżdża za pół
godziny. Do tego czasu muszę mieć wszystkie moje bagaże, a ty musisz zdążyć
przeprowadzić wywiad.
Dopij ten dżin i chodźmy.
Mabel Warren podniosła szklaneczkę i wypiła. Następnie wstała z krzesła; jej prostokątną
sylwetką jakby na chwilę zachwiało. Miała na sobie krawat, sztywny kołnierzyk i
tweedowy, sportowy kostium. Jej grube, gęste rzęsy przysłaniały ciemne i zdecydowane
oczy, odrobinę zaczerwienione od niedawnego płaczu.
‐ Wiesz, dlaczego piję ‐ powiedziała z wyrzutem.
‐ Nonsens, moja droga ‐ stwierdziła Janet Pardoe, po raz ostatni zerkając w małe lusterko
na swój makijaż. ‐ Piłaś już od dawna, zanim mnie spotkałaś.
Zastanów się, przecież nie będzie mnie tylko przez tydzień.
‐ Ci mężczyźni ‐ westchnęła panna Warren ponuro i gdy Janet Pardoe podniosła się, aby
przeciąć plac, ścisnęła ją za ramię z niezwykłą siłą. ‐ Obiecaj mi, że będziesz ostrożna.
Gdybym tylko mogła jechać z tobą… Niemal przy samym wejściu na dworzec potknęła
się w kałuży. ‐ Och, no i widzisz, co ci zrobiłam? Co ze mnie za niezdara.
Popryskałam ci taki piękny, nowy kostiumik. ‐ Szeroką, chropowatą dłonią z wielkim
sygnetem na małym palcu zaczęła otrzepywać suknię Janet Pardoe.
‐ Na miłość boską, daj spokój! ‐ zawołała Janet.
Nastrój panny Warren niespodziewanie zmienił się. Wyprostowała się i zagrodziła drogę
przyjaciółce.
‐ Mówisz, że jestem pijana? Tak, jestem pijana. I zamierzam nadal być pijaczką.
‐ Och, przestań.
‐ Albo wypijemy jeszcze po jednym, albo nie wpuszczę cię na peron.
Janet Pardoe dała za wygraną.
‐ Dobrze. Ale tylko po jednym, pamiętaj.
Poprowadziła Mabel Warren przez obszerny, ciemny, lśniący hali do pomieszczenia, w
którym zmęczeni podróżni powoli siorbali kawę.
‐ Chcę dżinu ‐ powiedziała panna Warren i Janet posłusznie zamówiła.
W lustrze na przeciwległej ścianie panna Warren zobaczyła odbicie swojej twarzy ‐
czerwonej, zniszczonej, nieciekawej i obok drugie oblicze, o wiele przyjemniejsze,
ładniejsze: szczupła, śliczna twarz okolona czarnymi włosami. O co mi chodzi? ‐ zadała
sobie pytanie. Z melancholią zauważyła, że to przecież ona wykreowała tę twarz, ona jest
za nią odpowiedzialna, ona, stwierdziła z goryczą, płaci rachunki.
Janet nie ma na sobie niczego, czego bym jej nie kupiła, czego bym nie okupiła własnym
potem, przeprowadzając wywiady z alfonsami, matkami zamordowanych dzieci,
przygotowując materiały dziennikarskie o takich i innych nieszczęściach.
Wiedziała, jak o niej mówią w londyńskim biurze, i była z tego dumna: „Jeśli chcesz
dostać dobry, wzruszający materiał, nadaj temat Szalonej Mabel”.
Obszarem jej działania były tereny po obu stronach Renu.
Nie było miasta ani osiedla pomiędzy Kolonią a Moguncją, gdzie nie wetknęłaby dotąd
nosa, wciskając dramatyczne zdania do ust ponurych mężczyzn, patetyczne wypowiedzi
do ust kobiet, czasami zbyt mocno pogrążonych w żałobie, aby mówić cokolwiek. Nie
było samobójstwa, morderstwa kobiety, gwałtu dokonanego na dziecku, z którego Mabel
nie zrobiłaby pełnego emocji, wzruszającego reportażu.
Była artystką. Uważnie patrzyła, słuchała, a potem pisała.
Pisała tak, że łzy czytelników strumieniami lały się na papier gazety. Teraz jednak
siedziała cicho i sama była znów bliska płaczu, tylko dlatego że Janet Pardoe opuszczała
ją na tydzień.
‐ Z kim masz przeprowadzić wywiad? ‐ zapytała Janet.
Nie interesowało jej to w ogóle, jednak chciała odciągnąć Mabel Warren od ciągłego
rozmyślania o tygodniowej separacji; jej łzy zwróciłyby teraz uwagę wszystkich dookoła.
‐ Powinnaś poprawić fryzurę ‐ dodała.
Panna Warren nie nosiła kapelusza, a jej czarne włosy, ścięte po męsku, znajdowały się w
beznadziejnym nieładzie.
‐ Savory ‐ powiedziała panna Warren.
‐ Kto to taki?
‐ Sprzedał sto tysięcy egzemplarzy The Great Gay Round.
Pół miliona słów. Dwieście postaci. Geniusz cockneya 1.
‐ Co robi w tym pociągu?
‐ Jedzie na wschód, by zbierać materiały do książek. To nie moja specjalność, ale wzięłam
tę robotę wiedząc, że będę cię odprowadzała na pociąg. Poprosili mnie o ćwierć kolumny
tekstu, skrócą go jednak w Londynie do kilku linijek. Facet wybrał
zły okres na tę podróż. W sezonie ogórkowym złapałby pół kolumny pomiędzy syrenami
a wężami morskimi.
1 Cockney ‐ wymowa charakterystyczna dla niewykształconych, rdzennych
londyńczyków, zwłaszcza ze wschodniego Londynu; dialekt wschodniolondyński (przyp.
tłum.).
Na twarzy Janet Pardoe pojawił się błysk zainteresowania, a Mabel pomyślała, że długo
nie zobaczy jej w pidżamie, popijającej kawę; że przez kilka wieczorów nie ujrzy jej, po
powrocie do domu, w negliżu, przyrządzającej koktajl.
‐ Kochanie, co włożysz na siebie dziś w nocy? ‐ zapytała głosem, w którym brzmiało
pożądanie. To zadane prawie szeptem pytanie zabrzmiało obco w ustach panny Warren, z
których przeważnie wydobywał się głęboki, niemal męski głos.
‐ Co masz na myśli?
‐ Pidżamę, kochanie. Chcę w nocy widzieć cię w wyobraźni tak, jak będziesz naprawdę
wyglądała.
‐ Myślę, że nawet się nie rozbiorę. Słuchaj, jest piętnaście po pierwszej. Już musimy iść. Z
każdą minutą tracisz szansę na wywiad.
Te słowa ugodziły w zawodową dumę panny Warren.
‐ Chyba nie sądzisz, że muszę mu zadawać jakieś pytania? ‐ wykrzyknęła. ‐
Wystarczy, że popatrzę na niego i już będę wiedziała, jakie słowa wcisnąć mu w usta. A
on nigdy przeciwko temu nie zaprotestuje. Taki facet dobrze wie, że lepiej, aby pisano o
nim cokolwiek, niż żeby w ogóle o nim nie pisano.
‐ Muszę jednak znaleźć bagażowego z moimi walizkami.
Wszyscy goście powoli opuszczali restaurację. Drzwi otwierały się i zamykały, coraz
wyraźniej dochodziły z peronu krzyki bagażowych i syk pary z lokomotywy. Janet Pardoe
błagalnie spojrzała na pannę Warren.
‐ Musimy iść. Jeżeli jeszcze chcesz dżinu, zostawię cię tutaj.
Ale panna Warren nic nie powiedziała, tym razem zignorowała słowa przyjaciółki. Janet
Pardoe stała się świadkiem jednego z regularnych obrzędów Mabel Warren ‐ dziennikarki,
likwidującej zewnętrzne, widoczne ślady swego pijaństwa. Najpierw dłonią
uporządkowała fryzurę, następnie upudrowaną chusteczką (kompromis wynikający z
przynależności do płci żeńskiej) zakamuflowała jaskrawą czerwień policzków i powiek.
W tym czasie gwałtownie próbowała odzyskać ostrość wzroku, skupiając go po kolei na
różnych przedmiotach: filiżankach, kieliszkach, a potem na własnej postaci w odległym
lustrze. Błądząc wzrokiem po sali, w pewnej chwili popatrzyła na starszego mężczyznę w
płaszczu przeciwdeszczowym, stojącego przy stoliku i otrzepującego się z okruszyn
chleba przed wyruszeniem na peron.
‐ Mój Boże, jestem pijana ‐ westchnęła, zakrywając oczy dłonią. ‐ Źle widzę.
Kto to jest?
‐ Ten facet z wąsami?
‐ Tak.
‐ Nigdy przedtem go nie widziałam.
‐ A ja tak ‐ stwierdziła panna Warren. ‐ Ja go widziałam. Tylko gdzie?
Coś podpowiadało jej, że nie powinna rozstawać się z Janet. Coś zwietrzyła i
pozostawiwszy w szklaneczce spory łyk dżinu, ruszyła za mężczyzną w kierunku drzwi.
Wyszedł właśnie i szybko przemierzał czarny, lśniący hali, kierując się ku szerokim
schodom. Tempo panny Warren opóźniły wahadłowe drzwi. Wypadłszy z nich, zderzyła
się z bagażowym i padła na kolana. Potrząsnęła głową, próbując uwolnić się od
melancholii, życzliwości dla ludzi, stanu zawieszenia, w który wprowadzał ją alkohol.
Bagażowy zatrzymał się, pomógł jej wstać i został przy niej tak długo, aż wreszcie
odzyskała mowę.
‐ Jaki pociąg odjeżdża z piątego peronu? ‐ zapytała.
‐ Wiedeń ‐ odparł bagażowy.
‐ Belgrad?
‐ Tak.
To był zwykły przypadek, że wymieniła Belgrad zamiast Konstantynopola, jednak dźwięk
własnego głosu nagle ją olśnił.
‐ Zajmij dwa miejsca! ‐ zawołała do Janet Pardoe. ‐ Pojadę z tobą do Wiednia.
‐ Masz bilet?
‐ Mam przepustkę dziennikarską. Teraz nagle to ona stała się niecierpliwa. ‐
Pośpiesz się, Janet. Peron piąty.
Jest dwadzieścia osiem po. Zostało tylko pięć minut!
Teraz przytrzymała bagażowego przy sobie w żelaznym uścisku.
‐ Posłuchaj, człowieku ‐ powiedziała. ‐ Chcę, żebyś gdzieś przekazał
wiadomość ode mnie. Kaiser Wilhelmstrasse 33.
‐ Nie mogę wyjść z dworca.
‐ O której godzinie kończysz pracę?
‐ O szóstej.
‐ Niedobrze. Musisz więc po cichu wymknąć się na chwilę. Możesz to zrobić, prawda?
Nikt nie zauważy.
‐ Wyleją mnie z pracy.
‐ Zaryzykuj. Dam ci dwadzieścia marek.
Bagażowy przecząco pokręcił głową.
‐ Mój szef zauważy.
‐ Dam ci jeszcze dwudziestkę dla niego.
‐ Szef na to nie pójdzie, zbyt wiele ma do stracenia.
O wszystkim mógłby dowiedzieć się przełożony szefa.
Panna Warren otworzyła torebkę i zaczęła liczyć pieniądze. Zegar nad jej głową wybił pół
do drugiej. Pociąg odjeżdżał za trzy minuty, jednak w tej chwili panna Warren nie
pozwoliła sobie na okazywanie zniecierpliwienia; każdy objaw emocji mógłby wystraszyć
bagażowego.
‐ Masz osiemdziesiąt marek ‐ powiedziała. ‐ Daj z tego szefowi tyle, ile zechcesz. Nie
będzie cię tutaj tylko dziesięć minut.
‐ To wielkie ryzyko ‐ westchnął bagażowy, ale pozwolił, żeby wcisnęła mu pieniądze do
ręki.
GRAHAM GREENE POCIĄG DO STAMBUŁU PRZEKŁAD PIOTR KUŚ TYTUŁ ORYGINAŁU: STAMBOUL TRAIN Dla Vivien, z całą moją miłością „Wszystko w naturze jest liryczne w swojej esencji; tragiczne w jej przeznaczeniu i komiczne w jej egzystencji” GEORGE SANTAYANA CZĘŚĆ PIERWSZA OSTENDA Płatnik wziął do ręki ostatnią kartę zejścia na ląd i obserwował pasażerów sunących szarym, mokrym nabrzeżem, wśród dzikiej gmatwaniny szyn, balustrad i słupów, omijających opuszczone ciężarówki. Szli z wysoko uniesionymi kołnierzami płaszczy, przygarbieni. Na stolikach w długich wagonach kolejowych paliły się lampki, świecąc wśród deszczu niczym łańcuszek błękitnych paciorków. Wielki żuraw unosił się i opuszczał, a jednak trzask kołowrotu na moment zaginął we wszechogarniającym odgłosie wody, wody lejącej się z ciemnego, zachmurzonego nieba, wody uderzającej o burty pasażerskiego parowca i o nabrzeże. Było pół do piątej po południu. ‐ Wiosenny dzień, mój Boże ‐ powiedział głośno płatnik, próbując odsunąć od siebie wspomnienie ostatnich kilku godzin: mokrego pokładu, zapachu pary i oleju oraz zjełczałego piwa z bufetu, szelestu czarnego jedwabiu towarzyszącego krokom stewardesy, roznoszącej małe miseczki. Wzniósł wzrok do góry, ku stalowym belom żurawia, ku platformie i małej postaci człowieka w niebieskim kombinezonie roboczym, obracającego wielkim kołem, i nagle poczuł zazdrość. Robotnika w górze dzieliło trzydzieści stóp mgły i deszczu od niego, od pasażerów i jasno oświetlonego ekspresu. A ja nie mogę nie patrzeć na te przeklęte gęby, rozmyślał płatnik, przypominając sobie młodego Żyda w grubym futrzanym płaszczu, narzekającego, ponieważ przydzielono mu kabinę z dwiema kojami. ‐ Nie tędy, panienko ‐ odezwał się do ostatniej pasażerki z drugiej klasy. ‐ Budka celnika jest tam. ‐ Jego nastrój poprawił się na chwilę, gdy ujrzał obcą mu twarz młodziutkiej dziewczyny; przez całą drogę na nic nie narzekała. ‐ Czy mam zawołać bagażowego po pani torbę? ‐ Lepiej nie ‐ odparła dziewczyna. ‐ Nie rozumiem, co oni tutaj mówią. Poza tym, nie jest ciężka. ‐ Wykrzywiła usta w uśmiechu ponad kołnierzem taniego, białego płaszcza przeciwdeszczowego. ‐ Chyba że pan zechce ją przenieść, kapitanie. Jej zuchwalstwo sprawiło mu przyjemność. ‐ Ach, gdybym był młodym człowiekiem, nie potrzebowałaby pani teraz bagażowego. ‐ Pokręcił głową na widok młodego Żyda, który właśnie opuszczał budkę odprawy celnej. W szarych zamszowych butach ruszył przez tory. Za nim podążało dwóch objuczonych bagażowych. ‐ Czy daleko pani jedzie?
‐ Do końca ‐ odparła dziewczyna, patrząc niepewnie poprzez rzędy torów na jasno oświetlony wagon restauracyjny i ciemniejsze okna pozostałych wagonów pociągu. ‐ Ma pani miejsce sypialne? ‐ Nie. ‐ To niedobrze ‐ stwierdził płatnik ‐ skoro podróżuje pani tak daleko. Trzy dni w pociągu to nie żarty. A tak przy okazji, co pani będzie robić w Konstantynopolu? Chyba nie jedzie tam pani po to, żeby wyjść za mąż. ‐ Nic mi o tym nie wiadomo. ‐ Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, w którym rozbrzmiewała melancholia tęsknoty i strach przed nieznanym. ‐ Tego nigdy nie można wykluczyć. ‐ Do pracy? ‐ Będę tańczyć. Powiedziała „do widzenia” i odwróciła się od niego. Jej płaszcz zdradzał szczupłą budowę ciała. Trzymała się dumnie, prosto, nawet potykając się podczas marszu przez tory. Lampa sygnałowa zmieniła kolor z czerwonego na zielony. Powietrze rozdarł długi gwizd i znad lokomotywy uniósł się gęsty strumień pary. Twarz dziewczyny ‐ prosta, wyraźna, jej postawa ‐ wyzywająca, a jednak jakby przytłumiona ‐ na chwilę stanęły przed oczyma płatnika. ‐ Niech mnie pani zapamięta! ‐ zawołał za nią. ‐ Zobaczymy się pewnie za miesiąc albo dwa. Wiedział jednak, że on sam pewnie o niej zapomni. Zbyt wiele twarzy zobaczy w ciągu następnych tygodni przez okienko swojego biura. Ludzie będą pytać o kabiny, będą chcieli wymieniać pieniądze, przespać się na koi, a on nie będzie w stanie jej zapamiętać. Poza tym, w tej dziewczynie nie było nic godnego zapamiętania. Kiedy powrócił na pokład, przygotowywano już statek do podróży powrotnej i płatnik poczuł się lepiej stwierdziwszy, że nie ma na nim już obcych. Chciał, żeby zawsze tak było, by mógł rozmawiać jedynie ze sprzątającymi Latynosami, porozumiewającymi się między sobą w specyficznym języku, by zawsze mógł w spokoju wypić szklaneczkę piwa ze stewardesą. Mruknął coś do marynarzy po francusku, a ci odpowiedzieli mu krzywymi uśmiechami. Śpiewali nieprzyzwoitą piosenkę o cocu, co wypełniło jego prostą duszę odrobiną zazdrości. ‐ Trudny rejs ‐ powiedział po angielsku do głównego stewarda. Facet był kiedyś kelnerem w Londynie, a płatnik nigdy nie użył ani jednego francuskiego słowa za dużo. ‐ Czy ten Żyd dał ci suty napiwek? ‐ zapytał. ‐ Nie uwierzy pan. Sześć franków! ‐ Czy cierpiał na chorobę morską?
‐ Nie. Chorował za to ten starszy facet z wąsami, przez cały czas. Poproszę dziesięć franków. Wygrałem zakład. On był Anglikiem. ‐ Bzdura. Nie ten akcent. ‐ Widziałem jego paszport. Richard John. Nauczyciel. ‐ Zabawne ‐ powiedział płatnik. Zabawne, powtórzył w myślach, niechętnie wypłacając stewardowi dziesięć franków i oczyma duszy widząc zmęczonego, szarego człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym, oddalającego się od statku. Mężczyzna poprosił go w trakcie rejsu o wieczorną gazetę. Płatnik odparł mu, że wieczorne wydania jeszcze nie wyszły, nawet w Londynie. Gdy mężczyzna to usłyszał, przystanął w zamyśleniu, bawiąc się długimi, siwymi wąsami. Kiedy płatnik pił piwo ze stewardesą, przed przystąpieniem do rozliczania rejsu, znów pomyślał o nauczycielu i przez chwilę zastanawiał się, czy spotkało go coś dramatycznego, czy coś przykrego i dręczącego. Przecież nie narzekał na nic podczas rejsu, więc szybciej o nim zapomni niż o młodym Żydzie, hałaśliwych turystach od Cooka, chorej kobiecie w purpurowym kostiumie, która zgubiła pierścionek, czy o starszym panu, który za swoją koję przez pomyłkę zapłacił dwukrotnie. O dziewczynie zapomniał już pół godziny temu. Właśnie to zapomnienie połączyło ją z Richardem Johnem ‐ poza równie ciężkimi krokami na pokładzie, tym samym zapachem oleju, który wdychali przez dwie godziny, błyskaniem świateł sygnałowych, zmartwionymi twarzami i brzękiem szklanek. Wiatr ustał na dziesięć sekund i dym, który roznosił się ponad nabrzeżem, znieruchomiał na tę chwilę. Myattowi zdało się, że oto wiszą nad nim szare, wędrujące namioty, gdy z trudem torował sobie drogę w lepkim błocie. Zapomniał, że zamszowe buty są już do niczego i że celnik będzie złośliwy, wyszukawszy w jego bagażu dwie jedwabne pidżamy. Z bezczelności tego człowieka, od jego pogardliwego, krótkiego „Żyd, Żyd” pogrążył się w cieniu tych wielkich namiotów. Teraz przez moment był w domu i nie musiał pamiętać o swoim futrzanym płaszczu, o marynarce z Savile Rów, o swych pieniądzach i pozycji w firmie, aby dodać sobie otuchy. Kiedy jednak dotarł do pociągu, wiatr wzmógł się i namioty rozwiały się, a Myatt znów znalazł się w samym centrum nieprzyjaznego świata. Z ulgą jednak przypomniał sobie, co można kupić za pieniądze. Nie można co prawda nabyć grzeczności, można jednak być szybszym od innych ludzi. Pierwszy przeszedł kontrolę celną i zanim nadejdą kolejni pasażerowie, miał nadzieję, iż załatwi dla siebie w pociągu samodzielny przedział sypialny. Nienawidził rozbierać się w obecności innych. Zdawał sobie sprawę, że wykupienie przedziału będzie go kosztowało drogo, choćby dlatego, że jest Żydem; to nie będzie sprawa uprzejmego pytania i odpowiednio wysokiej łapówki. Przeszedł wzdłuż jasno oświetlonego wagonu restauracyjnego; małe lampki o bladopurpurowym blasku oświetlały stoliki nakryte do obiadu. „Ostenda‐Kolonia-Wiedeń‐ Belgrad‐Istambuł”. Minął tabliczkę nawet jej nie czytając; znał trasę.
Przebiegły mu przed oczyma charakterystyczne fragmenty drogi: iglice minaretów oraz kopuły i budynki poszczególnych miast, z których żadne nie oferowało stałego osiedlenia komuś z jego rasy. Konduktor, jak się spodziewał, był twardy. Pociąg ‐ mówił ‐ jest pełen, a Myatt i tak wiedział, że kłamie. Kwiecień był jeszcze zbyt wczesnym miesiącem na masowe podróże, a zresztą na parowcu na kanale La Manche Myatt zauważył bardzo niewielu podróżnych pierwszej klasy. Kiedy dyskutował z konduktorem, chmara turystów zaczęła przeciskać się korytarzem. Damy w średnim wieku przyciskały do siebie szale i pledy, a stary ksiądz narzekał, że zgubił gdzieś egzemplarz swojego „Wide Worid Magazine”. ‐ Zawsze czytam „Wide Worid”, kiedy podróżuję ‐ mówił. Za nim, spocony i nerwowy z powodu piętrzących się trudności, szedł ich przewodnik, ze znaczkiem agencji w klapie. ‐ Voila ‐ powiedział konduktor, a jego gesty zdawały się świadczyć, że pociąg stał się miejscem, do którego wdziera się niecodzienny, uciążliwy intruz. Myatt był jednak zbyt doświadczony, by się na to nabrać. Grupa turystów kierowała się do wagonu sypialnego do Aten. Kiedy podwoił zaproponowaną wcześniej sumę, konduktor dał za wygraną i otworzył Myattowi drzwi przedziału, przed którym akurat stali, oznaczając go jednocześnie jako zarezerwowany. Myatt wszedł do środka i, znalazłszy się wreszcie sam, westchnął z ulgą. Obserwował teraz przepływające twarze, oddzielony od nich ścianą szkła. Mimo grubego płaszcza, przez cały czas dawał mu się we znaki przenikliwy chłód, teraz więc natychmiast włączył ogrzewanie w przedziale. Jego oddech sprawiał, że para szybko zaczęła pokrywać szyby i już po chwili rozpoznawał jedynie zamazane kontury przechodzących obok ludzi: jasnopurpurowa suknia, kołnierzyk księdza, czyjeś przenikliwe, rozzłoszczone oczy. Tylko raz pokusiło go, by przerwać tę narastającą izolację i otrzeć palcami szkło, aby uważniej przyjrzeć się szczupłej dziewczynie w białym płaszczu przeciwdeszczowym, zmierzającej korytarzem w kierunku przedziałów drugiej klasy. W pewnym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich starszy mężczyzna. Rozejrzał się. Miał siwe wąsy, okulary i na głowie wymiętoszony kapelusz. Myatt powiedział mu po francusku, że przedział jest zajęty. ‐ Jedno miejsce ‐ odparł mężczyzna. ‐ Czy chodzi panu o drugą klasę? ‐ zapytał Myatt, ale mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł. Pan Opie z pełną świadomością otaczającego go luksusu padł na swoje miejsce w rogu przedziału i z ciekawością, ale też z rozczarowaniem, zmierzył wzrokiem małego, bladego człowieczka siedzącego naprzeciwko niego. Mężczyzna wyglądał wyjątkowo nieciekawie. Miał zniszczoną cerę. Nerwy, pomyślał pan Opie, obserwując, jak sąsiad przebiera bezsensownie palcami. Były krótkie, tępo zakończone i
grube. ‐ Zawsze powtarzam ‐ odezwał się pan Opie, zastanawiając się, czy współpasażer zadowolony jest z jego towarzystwa ‐ że, kiedy ma się miejsce sypialne, wcale nie potrzeba podróżować pierwszą klasą. Przedziały w drugiej klasie są równie wygodne. ‐ Tak, to prawda, tak ‐ usłyszał skwapliwą odpowiedź. ‐ Skąd pan wie, że jestem Anglikiem? ‐ Mam swój sposób ‐ odparł pan Opie z uśmiechem. ‐ Zawsze staram się myśleć o ludziach jak najlepiej. ‐ Oczywiście ‐ powiedział blady mężczyzna. ‐ Pan, jako osoba duchowna… Na zewnątrz pojawili się chłopcy z gazetami i pan Opie wychylił się przez okno. ‐ „Le Temps de Londres”. Qu’estce aue c’est que ca? Rien du tout? „Le Matin” et un „Daily Mail”. C‘est bon. Merci. Jego współpasażer odniósł wrażenie, że posługuje się francuszczyzną z podręczników i że czyni to z przyjemnością. ‐ Combien est cela? Trois francs. Oh lala. A do bladolicego człowieczka pan Opie powiedział: ‐ Mogę być pańskim tłumaczem. Może chciałby pan jakąś gazetę? Proszę się nie krępować, jeżeli chce pan kupić „la Vie”. ‐ Nie, nie, dziękuję, niczego nie chcę. Mam książkę. Pan Opie popatrzył na zegarek. ‐ Za trzy minuty ruszamy. Już od kilku minut bała się, że on się odezwie. On albo, co gorsza, wysoka, chuda kobieta ‐ jego żona. Teraz potrzebowała przede wszystkim ciszy. Zastanawiała się, czy gdyby mogła pozwolić sobie na miejsce sypialne, byłaby sama? W pogrążonym w półmroku przedziale nagle rozbłysło światło i pulchny mężczyzna zauważył: ‐ No, już niedługo. W powietrzu unosił się kurz, a liczne światła na zewnątrz przywodziły jej na myśl znajome widoki: elektryczne neony, błyskające i zmieniające swą treść, nad teatrem na głównej ulicy w Nottingham. Ruch za szybą, całe zastępy bagażowych i chłopców z gazetami skojarzyły jej się ze zgiełkiem na gęsim targu i tej myśli się uchwyciła, próbując wzmocnić obraz rynku w swojej wyobraźni: powstawały w niej całe rzędy stoisk, aż wreszcie nabrały takiej realności jak zmywane przez deszcze nabrzeże i zmieniające się lampy sygnałowe za oknem. Właśnie wówczas mężczyzna odezwał się do niej i musiała wyrwać się ze swego skrytego świata i przybrać pozę serdecznej i dzielnej dziewczyny. ‐ Cóż, panienko, czeka nas wspólnie długa podróż. Myślę, że powinniśmy się sobie nawzajem przedstawić. Nazywam się Peters, a to jest moja żona, Amy. ‐ Jestem Coral Musker.
‐ Kup mi kanapkę ‐ odezwała się błagalnie chuda kobieta. ‐ Czuję, że skręca mnie z głodu. ‐ Czy uczyniłaby to pani za mnie, Coral? Nie znam tutejszego języka. „Dlaczego, chciała na niego krzyknąć, sądzisz, że ja go znam? Nigdy dotąd nie byłam w Europie!” Tak wyszkoliła się jednak w przyjmowaniu odpowiedzialności, w jakiejkolwiek formie i kiedykolwiek by ona nie przychodziła, że nie zaprotestowała. Otworzyła drzwi i już chciała pobiec wąskim i mrocznym chodnikiem między torami, aby kupić kanapkę, gdy spojrzała na zegar. ‐ Nie ma już czasu ‐ powiedziała. ‐ Została minuta do odjazdu. Odwracając się, ujrzała na końcu korytarza twarz, której widok sprawił, że powstrzymała oddech w oczekiwaniu. Przypomniała sobie: ostatnie przypudrowanie nosa, ostatnie „dobranoc” do dozorcy, młody Żyd, czekający na zewnątrz w półmroku, czekoladki, samochód za rogiem, gwałtowna, szybka jazda, ukradkowe, niebezpieczne uściski. Ale to nie był nikt, kogo znała. Znów powróciła do nie chcianej, przerażającej przygody, czekającej na nią w obcym kraju. Zapadający zmierzch nie przyniesie jej czułości ani ostrożnych, delikatnych pieszczot. Pociąg jest spóźniony, pomyślał Myatt, wychodząc na korytarz. W kieszeni marynarki znalazł małe pudełeczko z rodzynkami, które zawsze tam nosił. Pudełeczko podzielone było na cztery części i teraz Myatt wybrał rodzynkę zupełnie przypadkowo, nie zastanawiając się, z której części ją bierze. Włożywszy do ust, ocenił ją. Coraz gorsza jakość. Stein i spółka. Kurczą się, schną. Jakaś dziewczyna w białym płaszczu przeciwdeszczowym przystanęła na końcu korytarza, odwróciła się i spojrzała na niego. Miła figurka, pomyślał. Czy ja ją znam? Wybrał kolejną rodzynkę i nie patrząc na nią, wsunął ją do ust. Jedna z naszych ‐ Myatt, Myatt i Page. Jest moja i jest dobra, pomyślał. Wzdłuż pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozległ się przeciągły gwizd lokomotywy. Richard John, z kołnierzem płaszcza postawionym wysoko, wysunął głowę przez okno na korytarz i zobaczył, że zabudowania na zewnątrz powoli zaczynają przesuwać się do tyłu, w kierunku brzegu morza. Pomyślał, że to jest koniec, a zarazem początek. Za oknami przesuwały się twarze. Mężczyzna z motyką na ramieniu kołysał czerwoną lampką. Po chwili ogarnął go biały dym z lokomotywy i mężczyzna zniknął w kłębach pary. Zniknęło też jego światełko. Nagle rozsunęły się chmury i zachodzące słońce oświetliło horyzont, rozbłysło w szybie okna i oślepiło na moment Richarda Johna. Gdybym tylko potrafił spać, pomyślał z tęsknotą, dokładniej zapamiętałbym wszystkie rzeczy, które powinienem zapamiętać. Otworzyły się drzwiczki paleniska i na moment kabinę ogarnął blask i żar pieca. Maszynista otworzył regulator do końca i zaraz zadrżała stalowa podłoga pod jego stopami. To szarpnęła lokomotywa pod ciężarem wagonów. Rozpędziwszy się, maszyna rozpoczęła jednostajną, regularną pracę. Kiedy pociąg przejeżdżał przez Brugię, zgasły ostatnie promienie słońca. Półmrok barwił jeszcze na czerwono wysokie mury, aleje i kanały, w których stojąca woda
błyszczała płynnym światłem. Gdzieś za tym pospolitym widokiem leżało schowane wiekowe miasto, niczym słynny kamień szlachetny, zbyt często oglądany, podziwiany, dyskutowany. Po chwili po obu stronach pociągu pojawiły się liczne ogrody i ogródki, rozproszone jakby bez ładu i składu. Potem zaczęły pojawiać się brzydkie wioski, z kolorowymi dachami domów jako jedynymi wyraźniejszy mi elementami krajobrazu. W półmroku pojawiły się iskry wyrzucane spod lokomotywy niczym stada szkarłatnych chrząszczy, których noc skusiła, aby wyrwać się na wolność. Upadały i gasły przy torach, czasami docierając do krzewów i krzaków, a nawet do zagonów kapusty. Jakaś dziewczyna powożąca furmanką uniosła twarz w kierunku ekspresu i roześmiała się. Na brzegu wąskiego strumyka leżeli kobieta z mężczyzną, czule objęci. Gdy na dworze na dobre zapadł zmrok, pasażerowie pociągu widzieli w szybach już tylko odbicia swoich własnych twarzy i sylwetek. ‐ Premier service, Premier service ‐ głos echem roznosił się po korytarzach wagonów, Myatt siedział już jednak w wagonie restauracyjnym. Nie chciał ryzykować niebezpieczeństwa dzielenia z kimś stolika, konieczności prowadzenia z kimś uprzejmej, nic nie znaczącej rozmowy albo, co również prawdopodobne, usłyszenia nieprzyjemnej odmowy, gdyby zapytał o wolne miejsce przy stoliku częściowo zajętym. Konstantynopol ‐ dla wielu pasażerów cel podróży. Zbliżał się do niego z taką prędkością, z jaką za oknami przesuwały się słupy telegraficzne. U celu podróży nie będzie już miał czasu na myślenie. Samochód czekający na dworcu, minarety przesuwające się za szybą, odrapana klatka schodowa i pan Eckman wstający zza swego biurka. A potem tylko chytre rozmowy, cyfry, liczby i kontrakty staną się całym jego światem. Tutaj, zanim dojedzie do celu, w wagonie restauracyjnym, w przedziale sypialnym, w korytarzach musi zaplanować każde swoje słowo i powtórzyć każdą wypowiedź. Wolałby negocjować z Anglikami albo z Turkami, ale pan Eckman i zawsze przyglądający się wszystkiemu z oddali enigmatyczny Stein byli reprezentantami jego własnej rasy. Byli świetnie wyćwiczeni w poprawnym czytaniu z tonu głosu, potrafili ocenić człowieka, obserwując, z jaką siłą zaciska palce na cygarach. Z kuchenki wynurzyli się kelnerzy roznoszący zupę. Myatt włożył dłoń do kieszeni i znów wyciągnął rodzynkę od Steina, małą i suchą, ale, trzeba przyznać, tanią. Odwieczna wojna między jakością a ilością nigdy nie dobiegnie kresu, pomyślał. Siedząc za swoim biurkiem w Londynie, spotykając przedstawicieli Steina, a nigdy samego Steina, słysząc co najwyżej jego głos w słuchawce, dobiegający z jakiegoś odległego zakątka świata, głos, którego ton nigdy niczego nie zdradzał, prowadząc negocjacje, jednej rzeczy był niemal pewien: Stein był spłukany. Ale do jakiego stopnia? Czy pogrążał się już w głębokim oceanie nicości, czy wciąż jeszcze kurczowo trzymał się brzegu? Czy jego sytuacja była beznadziejna, czy też był tylko chwilową ofiarą załamania gospodarczego? Sprawa byłaby prosta, gdyby agent Myatta i Page’a w Konstantynopolu, nieoceniony pan Eckman, nie był podejrzewany o skomplikowane, ukryte związki ze Steinem oraz o działanie na pograniczu prawa. Zanurzył łyżkę w julienne; zupełnie bez smaku. Preferował bogate odżywianie, wartościowe pokarmy. Popatrzył w szybę. Na zewnątrz, w ciemności, nic nie było widać poza rzadkimi błyskami lamp małych stacyjek albo żarówek oświetlających tunele. W
szybie przeważnie pojawiała się jego twarz i ręce unoszące się nad stolikiem niczym ryba lawirująca wśród wodorostów. Natarczywość tego obrazu odrobinę go zirytowała i już miał zaciągnąć zasłonę, kiedy za swoim odbiciem ujrzał wizerunek niepozornego, starszego mężczyzny, który przed podróżą zajrzał do jego przedziału. Jego ubranie, pozbawione niemal koloru, wyrazu, tak sprane, że prawie przejrzyste, pamiętało doskonałego krawca sprzed wielu lat. Wciąż jednak świadczyło o dawnej świetności. Rozpięty płaszcz ukazywał wysoki, sztywny kołnierzyk. Kamizelka miała całe mnóstwo guzików. Mężczyzna cierpliwie czekał na swój posiłek ‐ tak przynajmniej pomyślał Myatt, pozwalając sobie na chwilowe zapomnienie o Steinie i panu Eckmanie ‐ a jednak zanim podszedł kelner, Myatt zauważył, że mężczyzna po prostu śpi. Jego twarz na chwilę zniknęła mu z pola widzenia, gdy światła jakiejś stacji odmieniły boczne ściany wagonu; z luster znów przemieniły się w szyby, ukazując tłum pasażerów, otoczonych dziećmi i bagażami, oczekujących na jakiś lokalny pociąg. Gdy za okno powróciła ciemność, twarz mężczyzny również powróciła. Nie było wątpliwości, że śpi. Myatt szybko o nim zapomniał. Zamówił do cielęciny wino Chambertin, rocznik 1923, chociaż zdawał sobie sprawę, że kupowanie drogiego, dobrego wina w tych warunkach jest marnowaniem pieniędzy; żaden bukiet zapachów nie jest w stanie przetrwać nieustannych wstrząsów pociągu. Przez cały czas słyszał brzęk szkła. Ekspres tymczasem z pełną prędkością zbliżał się do Kolonii. Już nad pierwszym kieliszkiem Myatt znów pomyślał o Steinie, czekającym na niego w Konstantynopolu. Co weźmie nad nim górę? Przebiegłość czy desperacja? Zacznie sprzedawać, Myatt był pewien, za jakąś tam cenę, ale przecież w grę wchodził bardzo konkretny kupiec. Właśnie w tym miejscu podejrzewano Eckmana o grę na dwie strony: najprawdopodobniej ustalał ceny niekorzystne dla swojej firmy, a motywem jego działania była przypuszczalnie piętnastoprocentowa premia, wypłacana mu przez Steina. Napisał ostatnio, że Moult oferuje Steinowi fantastyczną cenę za jego towary i życzliwość; Myatt nie wierzył mu. Niedawno jadł lunch z młodym Moultem i niby to przypadkowo skierował rozmowę na Steina. Moult nie był Żydem, nie był po żydowsku przebiegły i niewiele wiedział o żydowskich wykrętach i wybiegach stosowanych podczas rozmowy o interesach. Jeżeli zamierzał skłamać, kłamał, myślał, że jego kłamstwo ograniczało się jedynie do słów. Nie miał pojęcia, w jaki sposób niewytrenowana ręka potrafi go zdradzić. W rozmowach z tym Anglikiem Myatt uważał za wystarczający jeden prosty trick: kiedy wprowadzał do rozmowy ważny temat albo rzucał jakieś zasadnicze pytanie, oferował rozmówcy cygaro. Jeżeli mężczyzna kłamał, niezależnie od tego jak szybko padłaby odpowiedź, jego dłoń wahała się przez ćwierć sekundy nad wysuniętym cygarem. Myatt wiedział, co mówili o nim Gentilowie: „Nie podoba się nam ten Żyd. Nigdy nie spogląda rozmówcy w twarz”. Głupcy, triumfował sekretnie. To was myli. Znam o wiele lepsze tricki. Teraz wiedział na przykład, że Moult nie kłamie. Kłamie Stein albo pan Eckman. Nalał sobie kolejny kieliszek. Dziwne, pomyślał. To ja, podróżując z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, wypoczywam, a nie pan Eckman, który może właśnie
zamyka na klucz swoje biurko, zdejmuje kapelusz z wieszaka, schodzi po schodach i jeszcze raz przeżuwa w myślach treść telegramu, który niedawno otrzymał od firmy: „Pan Carleton Myatt przybędzie do Stambułu czternastego. Proszę zaaranżować spotkanie ze Steinem”. W pociągu, niezależnie od jego prędkości, pasażerowie zmuszeni są do odpoczynku. Na małej przestrzeni pomiędzy ścianami wagonów bezużyteczne są jakiekolwiek emocje, bezsensowna jakakolwiek aktywność, poza aktywnością umysłu. A tę aktywność można tu rozwijać bez obawy, że coś ją nagle zakłóci. Świat właśnie zaciskał się nieprzyjemnie wokół Eckmana i Steina, telegramy zakłócały spokój ich myśli i sielankowy nastrój wystawnych przyjęć wydawanych co rusz w innym domu. W pędzącym, dudniącym ekspresie hałas i wstrząsy wydawały się natomiast czymś tak oczywistym, że po krótkim czasie umysł odbierał je jako absolutną ciszę. Wszelka gwałtowność ruchów wyobrażalna była jedynie na zewnątrz pociągu i Myatt nie miał wątpliwości, że w ciągu trzech dni dotrze spokojnie na miejsce, z planami skonkretyzowanymi w ciszy wagonów. Gdy te trzy dni miną, doskonale będzie wiedział, jak postępować wobec Steina i pana Eckmana. Zjadłszy lody i deser, zapłaciwszy rachunek, Myatt pozostał jeszcze przez chwilę przy stoliku, aby zapalić cygaro. Znów popatrzył na nieznajomego i stwierdził, że ten ponownie zapadł w sen, w przerwie pomiędzy kolejnymi daniami ‐ między cielęciną au Talleyrand a puddingiem lodowym. Mężczyzna padł ofiarą tego, co można określić jedynie jako kompletne wyczerpanie. Pod spojrzeniem Myatta niespodziewanie się obudził. ‐ Słucham pana? ‐ zapytał. Myatt zmieszał się. ‐ Nie zamierzałem pana budzić ‐ powiedział przepraszająco. Mężczyzna zmierzył go przenikliwym spojrzeniem. Coś w nagłej jego odmianie, od snu do bardziej naturalnego dla niego niepokoju, coś w drogim, lecz starym ubraniu mężczyzny sprawiło, że Myattowi zrobiło się go żal. Przypomniał sobie ich wcześniejsze spotkanie. ‐ Czy znalazł pan przedział? ‐ zapytał. ‐ Tak. ‐ Pomyślałem, że trudno jest panu wypoczywać ‐ rzekł pod wpływem nagłego impulsu. ‐ Mam w bagażu trochę aspiryny. Może zechciałby pan kilka tabletek? ‐ Mam wszystko, czego mi trzeba ‐ odburknął nieznajomy. ‐ Jestem lekarzem. Z przyzwyczajenia Myatt popatrzył na jego dłonie. Były chude, pod cienką skórą wyraźnie rysowały się kości. Przeprosił go raz jeszcze. ‐ Przykro mi, że pana niepokoiłem. Po prostu wyglądał pan na chorego. Jeżeli jest coś, co mógłbym dla pana zrobić…
‐ Nie, nic. Nic. Jednak kiedy Myatt odszedł kilka kroków, nieznajomy odwrócił się i zawołał za nim: ‐ Godzina! Która dokładnie jest godzina? ‐ Ósma czterdzieści ‐ odparł Myatt. ‐ Nie, czterdzieści dwie. Zobaczył, że mężczyzna starannie reguluje swój zegarek. Kiedy dotarł do przedziału, pociąg akurat zaczął zwalniać. Wzdłuż torów wyrosły wielkie, czarne piece hutnicze Liege niczym średniowieczne zamki. Pojawiły się potężne stalowe dźwigary i, w oddali, puste ulice biegnąc równolegle do torów. Jedna z latarni jasno oświetlała drzwi do kawiarni. Tory rozdzieliły się i pociąg zaczął zwalniać. Po chwili maszynista przeciągłym gwizdem lokomotywy dał znać, że pociąg wjeżdża na stację. Zielone lampy sygnałowe oświetliły na moment każdy z mijających je przedziałów i ekspres potoczył się pod łukowatym sklepieniem dworca. Znów krzyczeli chłopcy z gazetami, znów na peronie pojawił się tłum ludzi. Sztywni, spokojni mężczyźni w czarnych ubraniach i kobiety w czarnych woalkach bez zainteresowania, niczym tłum obcych ludzi na pogrzebie, przyglądali się mijającym ich wagonom pierwszej klasy: Ostenda‐Kolonia‐Wiedeń‐Belgrad‐Istambuł i jeszcze wagon sypialny do Aten. Gdy pociąg przystanął, zaczęli pakować się do tylnych wagonów, które lokomotywa pociągnie jeszcze tylko do Pepinster albo Verviers, nie dalej niż piętnaście mil. Myatt był zmęczony. Poprzedniej nocy aż do pierwszej godziny dyskutował o sprawie Steina ze swoim ojcem, Jacobem Myattem, i jak nigdy dotąd zdał sobie sprawę, jak bardzo interesy wymykają się z tych starczych dłoni o palcach ozdobionych złotymi pierścieniami, zaciskających się na szklance ciepłego mleka. ‐ Nigdy nie zdejmą kożucha ‐ narzekał Jacob Myatt i pozwolił, aby syn wziął łyżeczkę i oczyścił powierzchnię napoju. Pozwalał już synowi na wiele innych rzeczy i Page’owi nie było nic do tego. Jego dyrektorska funkcja była zaledwie dekoracją, nagrodą za dwadzieścia lat wiernej pracy na stanowisku szefa sprzedawców. To ja jestem Myatt, Myatt i Page, stwierdził junior i ani nie zadrżał na myśl o ogromnej odpowiedzialności, która na nim spoczywa. Był pierworodnym synem i prawo natury nakazywało ojcu przekazać właśnie jemu zarząd nad interesami. Tej nocy nie zgodzili się co do Eckmana. Jacob Myatt wierzył, że Stein oszukał agenta, a jego syn twierdził, że agent działa w porozumieniu ze Steinem. ‐ Przekonasz się ‐ twierdził, pewien wiary we własną przebiegłość, jednak Jacob Myatt pozostał przy swoim. ‐ Eckman jest sprytny. Potrzebujemy tam sprytnego człowieka. Przygotowując się do snu przed granicą w Herbesthal, Myatt wiedział, że nadzieje jego ojca są bezpodstawne. Zastanawiał się nad liczbami, które Eckman zaproponował jako punkt wyjścia do negocjacji ze Steinem, nad wartością własnych akcji, wartością sprzedaży, kwotami, które,
jak przypuszczał, oferował Steinowi inny nabywca. To prawda, że Eckman tylko w niewielu słowach wspomniał o Moulcie; zaledwie napomknął to nazwisko i w każdej chwili mógł wszystkiemu zaprzeczyć. Moultowie nigdy dotąd nie przejawiali zainteresowania rodzynkami. Nie wierzę tym liczbom, pomyślał Myatt. Interes Steina jest dla nas wart więcej, nawet jeżeli przez jakiś czas będziemy stosowali dumpingowe ceny nad Bosforem, gdyż musimy zmonopolizować ten rynek. Prawda, że dla każdej innej firmy byłby to zakup więdnącego interesu, upadłego z powodu współzawodnictwa z nami. Cyfry zaczęły wirować mu przed oczyma; ogarniała go mgła snu. Jedynki, siódemki i dziewiątki stawały się małymi, ostrymi ząbkami pana Eckmana. Szóstki, piątki i trójki formowały się, jakby na jakimś magicznym filmie, w ciemne, błyszczące oczy pana Eckmana. Zlecenia w formie kolorowych balonów fruwały po przedziale nadymając się i Myatt śnił, że szuka szpilki, aby poprzekłuwać je jeden po drugim. Zaraz jednak rozbudził go głos kroków kogoś krążącego po korytarzu. Biedaczysko, pomyślał, widząc sylwetkę w brązowym płaszczu kolejny raz mijającą drzwi jego przedziału. Nie czuł jednak współczucia dla Eckmana; w myślach podążał za nim z jego biura do bardzo nowoczesnego mieszkania, do lśniącej ubikacji, srebrnozłotej łazienki i przestronnego, jasnego pokoju obitego boazerią, gdzie jego żona siedziała i szyła, przygotowując podkoszulki, spodnie, czapeczki i skarpetki dla misji anglikańskiej: pan Eckman był chrześcijaninem. Wzdłuż peronu paliły się koksowe piecyki, ich żar nie przenikał jednak ścian wagonów. Na dworze było przenikliwie zimno, kwietniowa noc przypominała starą kartkę bożonarodzeniową. Myatt ubrał futro i wyszedł na korytarz. W Kolonii przewidywany był aż czterdziestopięciominutowy postój: wystarczająco dużo czasu, aby wypić gorącą kawę albo kieliszek brandy. Potem będzie mógł sobie pochodzić po korytarzu jak mężczyzna w brązowym płaszczu. Na zewnątrz nie było nic ciekawego i Myatt doskonale wiedział, czyj duch wraz z nim będzie krążył po korytarzu, w drodze do umywalki i z powrotem: pan Eckman i pan Stein. Pan Eckman, pomyślał, próbując wlać trochę ciepłej wody do zapiaszczonej umywalki, trzymał w domu przy sedesie Biblię na łańcuchu. A przynajmniej tak ostatnio mu powiedziano. Wielką, podniszczoną i bardzo „pasującą” do srebrnych i złotych kranów i kurków. Biblia oznajmiała każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie, który w tym domu zjadał obiad, że pan Eckman jest chrześcijaninem. Nie było potrzeby napomykać o tym wszystkim gościom, powoływać się na zażyłość z kapelanem z ambasady, wystarczyło niewinne: „Czy zechcesz umyć ręce, mój drogi?” po kawie albo koniaku. O Steinie jednak Myatt nie wiedział nic. ‐ Jaka szkoda, że nie jedziesz do Budy, skoro tak bardzo interesujesz się krykietem. Od dłuższego czasu próbuję skompletować w ambasadzie dwie jedenastki. ‐ Mężczyzna o twarzy ponurej, białej i bezosobowej jak jego księżowski kołnierzyk, wypowiedział te słowa do człowieczka o posturze szczura. Stał on naprzeciwko niego opierając się o ścianę
i tylko potakiwał mu bez przerwy. Głos jego, na małej przestrzeni wyzbyty z wszelkiej modulacji, słyszalny był na krótkim odcinku korytarza, jednak Myatt akurat mijał tę parę. Bezosobowe dźwięki znów przypominały mu o Steinie, rozmawiającym z nim za pośrednictwem przewodu telefonicznego długości dwóch tysięcy mil, zapewniającym o swej nadziei, iż któregoś dnia wreszcie będzie miał zaszczyt osobiście spotkać się z panem Carletonem Myattem w Konstantynopolu. Jego głos w słuchawce brzmiał ugodowo, gościnnie i anonimowo. Myatt mijał przedziały drugiej klasy, w których nie było miejsc do spania. Mężczyźni o fioletowych policzkach siedzieli na fotelach w dziwnych pozach. Kobiety w zakurzonych siateczkach chroniących fryzury, a przypominających trochę siatki na zakupy, siedziały równie nieporządnie, pamiętając jednak, by mocno naciągać suknie na kolana. Wielkie piersi oraz wąskie uda i małe piersi, za to szerokie uda ‐ postacie beznadziejnie mieszały się. Jakaś wysoka, chuda kobieta obudziła się na moment i narzekała: ‐ To piwo, które mi przyniosłeś, zaszkodziło mi. Ciągle burczy mi w brzuchu. Naprzeciwko niej siedział mąż i uśmiechał się. Potarł dłonią zarośnięty policzek i pochylił się ku dziewczynie, która leżała rozciągnięta na pozostałych siedzeniach obok niego. Jej stopy leżały przy jego drugiej dłoni. Myatt zatrzymał się przed tym właśnie przedziałem i zapalił papierosa. Spodobała mu się figura dziewczyny, jej twarz oraz ciemne, zachęcające w swej prostocie wargi. W dziewczynie nie było jednak nic prostackiego: jej delikatne rysy, mała czaszka, nos i uszy nadawały jej fałszywej subtelności, wydawała się tak pociągająca jak wystawy wiejskich sklepików na Boże Narodzenie, pełne małych lampek, świecidełek i prostych, kolorowych prezentów. Myatt zapamiętał, jak dziewczyna spojrzała na niego przez całą długość korytarza i zastanowił się teraz, kogo mógł jej przypominać. Był jej wdzięczny, że nie okazała swego niesmaku wobec Żyda, że nie odgadła, jak niepewnie czuje się on w tym miejscu, w najlepszym ubraniu, jakie tylko można kupić, posiadając duże pieniądze. Mężczyzna siedzący przy nogach dziewczyny ostrożnie położył dłoń na jej kostce i powoli zaczął nią sunąć w kierunku kolana. Przez cały czas uważnie patrzył na swoją żonę. Ale dziewczyna obudziła się i otworzyła oczy. ‐ Jak mi zimno! ‐ usłyszał Myatt, a z tonu głosu wywnioskował, iż dziewczyna zdała sobie sprawę, że głaszcząca ją ręka została szybko wycofana. Dziewczyna podniosła wzrok i zobaczyła Myatta przez szybę. Była taktowna, była grzeczna, ale według Myatta brakowało jej subtelności. Ujrzał teraz w jej oczach, jak waży w sobie plusy i minusy jego towarzystwa. Nie chciała sprzeczki z mężczyzną z przedziału, wyraz jej twarzy świadczył raczej o pewnej obawie. Szybko jednak zebrała się na odwagę i podjęła decyzję. ‐ Wyjdę na zewnątrz zapalić ‐ powiedziała głośno, grzebiąc jednocześnie w torebce w
poszukiwaniu papierosa. Po chwili stała obok Myatta. ‐ Zapałkę? ‐ Dziękuję. Przesunąwszy się trochę, aby mężczyzna z przedziału ich nie widział, paląc, wpatrywali się w półmrok za szybą. ‐ Nie podoba mi się pani współpasażer ‐ powiedział Myatt. ‐ Trudno tutaj wybierać. Ale nie jest taki zły. Nazywa się Peters. Myatt wahał się przez chwilę. ‐ Ja nazywam się Myatt. ‐ A ja Coral. Coral Musker. ‐ Tancerka? ‐ Jasne. ‐ Amerykanka? ‐ Nie. Dlaczego pan tak pomyślał? ‐ To pani akcent. Coś mi przypomniał. Czy była tam pani kiedykolwiek? ‐ Czy byłam? Oczywiście. Sześć wieczorów i dwa popołudnia w tygodniu. Ogród w Country Ciub na Long Island. Palm Beach. Bachelor’s Apartment na Riverside Drive. Cóż, jeżeli nie mówisz po amerykańsku, nie masz szansy wystąpić w angielskiej komedii muzycznej. ‐ Inteligentna kobieta z pani ‐ powiedział Myatt grobowym głosem, uwalniając się od myśli o Eckmanie i Steinie. ‐ Poruszajmy się trochę ‐ zaproponowała dziewczyna. ‐ Zimno mi. ‐ Nie może pani spać? ‐ Może zasnę, jak miniemy granicę. Jest za zimno, a poza tym ten facet ciągle głaszcze mnie po nogach. ‐ Dlaczego nie da mu pani w twarz? ‐ Przed Kolonią? Na co mi kłopoty? Musimy razem dojechać do Budapesztu. ‐ Tam właśnie pani jedzie? ‐ To on tam jedzie. Ja jadę do końca. ‐ Tak jak i ja ‐ powiedział Myatt. ‐ W interesach ‐ dodał. ‐ Cóż, zdaje się, że nikt z nas nie podróżuje dla przyjemności, prawda? ‐
zauważyła dziewczyna, odrobinę zbyt ponurym tonem. ‐ Zauważyłam pana, kiedy pociąg ruszał. Myślałam, że pana znam. ‐ Skąd? ‐ Nie wiem. Nie kłopoczę się pamiętaniem imion, które podają mi młodzi mężczyźni. Zwykle w dokumentach miewają inne. Myatt wyczuł cierpliwość i odwagę w jej spokojnej akceptacji tych drobnych oszustw. Przywarła do szyby, niemal sina na twarzy z zimna. Sprawiała wrażenie ciekawskiego chłopaka, który lustruje zawartość sklepu z dowcipnymi upominkami: skaczącymi talerzami, śmierdzącymi bombami, królikami, które kwiczą, czy też scyzorykami o wielu ostrzach ‐ marzeniem każdego dorastającego chłopca. Za szybą była jednak tylko ciemność, a szkło odbijało jej własne rysy. ‐ Czy myśli pan, że będzie cieplej ‐ zapytała ‐ kiedy znajdziemy się bardziej na południu? ‐ Jakby miała nadzieję, że tam, dokąd zmierza, panuje tropikalny klimat. ‐ Nie jedziemy aż tak daleko, by odczuć wielką różnicę ‐ odparł Myatt. ‐ Widziałem już w Konstantynopolu śnieg w kwietniu. Teraz wzdłuż Bosforu wieją silne wiatry znad Morza Czarnego. ‐ Mam nadzieję, że przynajmniej garderoby są ciepłe. Na scenie bywam tak cienko ubrana, że aż skóra cierpnie. ‐ Oderwała twarz od szyby. ‐ Czy jesteśmy w Kolonii? Jak po niemiecku mówi się „kawa”? Wyraz jej twarzy zaalarmował Myatta. Pobiegł kilkanaście kroków korytarzem i zamknął jedyne otwarte okno. ‐ Czy dobrze się pani czuje? ‐ zapytał. Odpowiedziała powoli, z półprzymkniętymi oczami: ‐ Teraz lepiej. Ale robi się duszno. Przynajmniej jednak jest mi dość ciepło. Proszę dotknąć mojej ręki. Uniosła dłoń. Myatt przyłożył ją do swojego policzka. Przeraził się, tak była gorąca. ‐ Niech pani posłucha ‐ powiedział. ‐ Proszę powrócić do swojego przedziału, a ja poszukam dla pani brandy. Pani jest chora. ‐ To tylko dlatego, że nie potrafię zatrzymać w sobie ciepła ‐ wyjaśniła. ‐ Było mi gorąco, a teraz znowu jest mi zimno. Nie chcę wracać. Zostanę tutaj. ‐ Powinna pani włożyć mój płaszcz ‐ zaczął Myatt niezdecydowanie, jednak zanim zdążył skonkretyzować swoją ofertę słowami: „na kilka chwil” albo „zanim się pani nie ogrzeje”, dziewczyna osunęła się na podłogę. Ujął jej dłonie i zaczął je rozcierać, bezsilnie obserwując twarz Coral. Nagle ogarnęła go myśl, że koniecznie musi pomóc tej dziewczynie. Widząc ją na scenie albo stojąc przed
teatrem na oświetlonej ulicy pod drzwiami dla aktorów, spotkanie z nią potraktowałby jako grę zmysłów, jednak tutaj, bezsilny i wręcz chory z przerażenia w słabo oświetlonym korytarzu, widząc jej ciało trzęsące się w rytmie drgań pociągu, zdolny był tylko do współczucia. Dziewczyna nie narzekała z powodu zimna; wyrażała się o nim jedynie jako o nieuniknionej niedogodności. W nagłym przebłysku Myatt zrozumiał, z jak wielu podobnych niedogodności składało się całe życie tej dziewczyny. Usłyszał miarowe kroki mężczyzny, który wielokrotnie mijał drzwi jego przedziału, i natychmiast wyszedł mu naprzeciw. ‐ Pan jest lekarzem, prawda? ‐ odezwał się. ‐ Pewna dziewczyna zemdlała. Mężczyzna przystanął i zapytał niechętnie: ‐ Gdzie ona jest? ‐ W tej samej chwili jednak dostrzegł ją. Zawahał się, co rozzłościło Żyda. ‐ Wygląda na poważnie chorą ‐ powiedział. Lekarz westchnął. ‐ W porządku, już idę. Sprawiał wrażenie, jakby poddawano go właśnie ciężkiej próbie. Wszelka rezerwa opuściła go jednak natychmiast, gdy uklęknął przy dziewczynie. Zaczął ją badać ostrożnie, delikatnie, z bezosobową starannością lekarza. Sprawdził jej tętno, a następnie uniósł powieki. Dziewczyna powoli powracała do stanu świadomości. W głowie się jej kręciło i otworzywszy oczy, pomyślała, że to ona właśnie pochyla się nad nieznajomym o długich, zaniedbanych wąsach. Zrobiło jej się go żal, ponieważ jego twarz wyrażała obawę, lecz zaraz jej troska zamieniła się w przyjaźń wobec osoby o tak dobrym spojrzeniu. Wyciągnęła dłoń ku niemu. Jest chory, pomyślała, a potem zaraz odkryła, że wszystko jest odwrotnie, że to on pochyla się nad nią z troską spowodowaną jej stanem zdrowia. ‐ Kim pan jest? ‐ zapytała, chcąc sobie przypomnieć, jak to się stało, że ten mężczyzna udziela jej pomocy. Nigdy, pomyślała, nigdy nie widziałam człowieka, który wyglądałby na bardziej zmartwionego niż ten facet. ‐ Lekarzem. Otworzyła szeroko oczy w zdumieniu i nagle wszystko stało się jasne. Leżała na podłodze w kolejowym wagonie i nieznajomy udzielał jej pomocy. ‐ Zemdlałam? ‐ zapytała. ‐ Było bardzo zimno. Uświadomiła sobie ciężki, powolny ruch pociągu. Co chwilę jakieś światło zza okna oświetlało twarz lekarza i stojącego za nim młodego Żyda. Myatt. Roześmiała się w głębi duszy, w nagłym przypływie zadowolenia. Przez chwilę jakby znajdowała się w innym
świecie. Pociąg gwałtownie zahamował i Żyd zatoczył się na ścianę. Doktor jednak nie zmienił pozycji. Na ugiętych nogach chwiał się w rytmie wstrząsów pociągu. Jego wzrok spoczywał wciąż na twarzy Coral, jego palce wciąż badały jej puls. Wpatrywał się w nią z napięciem, chciał coś powiedzieć, lecz milczał. Coral zdała sobie sprawę z bezosobowości tego spojrzenia. Gdybym nawet miała najpiękniejsze nogi świata, pomyślała, teraz nie zauważyłby tego. ‐ Co mi się stało? ‐ zapytała, lecz nie mógł odpowiedzieć, gdyż nagle, z hałasem, do pociągu zaczęli wchodzić mężczyźni w niebieskich mundurach. ‐ Proszę przygotować paszporty i bagaże do kontroli! ‐ zawołał po angielsku jakiś głos o fatalnym, cudzoziemskim akcencie. Myatt popatrzył na Coral i poprosił o torebkę. ‐ Wyciągnę paszport ‐ powiedział. Podała mu torebkę i przy pomocy lekarza usiadła, oparłszy się o ścianę. ‐ Paszporty proszę ‐ odezwał się żołnierz, który zbliżył się do nich. Lekarz popatrzył na niego i powoli zaczął opowiadać. Coral po raz pierwszy zdała sobie sprawę z jego obcego akcentu. ‐ Moje torby znajdują się w wagonie pierwszej klasy, a w tej chwili nie mogę opuścić tej damy. Jestem lekarzem. ‐ Angielski paszport? ‐ Tak. ‐ W porządku. Podszedł do nich kolejny funkcjonariusz. ‐ Bagaże? ‐ Nie mam nic do oclenia ‐ odparł lekarz. Coral Musker uśmiechnęła się. ‐ Czy to naprawdę jest granica? ‐ zapytała. ‐ Zdaje się, że każdy mógłby tu przemycić, co tylko by zechciał. Wcale nie zajrzeli nam do walizek. ‐ Wszystko można przemycić ‐ zauważył lekarz. ‐ Ale jedynie z angielskim paszportem. ‐ Czy mogę już pójść do swojego przedziału? ‐ zapytała Coral. ‐ Ma pani miejsce sypialne? ‐ Nie. ‐ Czy wysiada pani w Kolonii? ‐ Jadę do końca. Lekarz dał jej tę samą radę co płatnik, kiedy opuszczała prom. ‐ Powinna pani mieć miejsce sypialne.
Bezużyteczność tej rady zirytowała ją sprawiając, że na chwilę nawet zapomniała o swym współczuciu dla jego wieku i zatroskanej miny. ‐ Nie stać mnie na taki luksus. Jestem tancerką rewiową ‐ powiedziała. Lekarz tylko na nią popatrzył z gorzkim wyrzutem. ‐ Co mam robić? ‐ zapytała. ‐ Czy jestem chora? ‐ A co ja mam pani powiedzieć? ‐ odparł lekarz pytaniem. ‐ Gdyby była pani bogata, powiedziałbym: potrzeba pani sześciu miesięcy wakacji. Najlepiej w północnej Afryce. Zemdlała pani z powodu ciężkiej podróży, z powodu zimna. Mógłbym wiele mówić, ale po co? Niedobrze jest z pani sercem. Nadmiernie je pani męczy od wielu lat. Odrobinę przerażona, zawołała błagalnym głosem: ‐ Co mam więc robić?! Rozłożył ręce. ‐ Nic. Niech pani jedzie dalej. Proszę jednak starać się wypocząć. Proszę przebywać w cieple. Ubiera się pani za lekko. Rozległ się gwizd lokomotywy, pociąg szarpnął i ruszył. Światła stacji granicznej odpłynęły, pozostawiając znów ciemność za szybami. Lekarz odwrócił się, zamierzając odejść. ‐ Jeżeli będzie mnie pani potrzebowała ‐ zatrzymał się jeszcze ‐ trzeba przejść trzy wagony do przodu, tam jest mój przedział. Nazywam się John. Doktor John. ‐ A ja Coral Musker ‐ odparła grzecznie. Doktor John ukłonił się jej sztywno i odszedł. Ujrzała w jego oczach, że już nie myśli o niej, lecz o czymś zupełnie innym. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak błyskawicznie o niej nie zapomniał. ‐ Dziewczyna zapomniana przez mężczyzn ‐ mruknęła do siebie, aby dodać sobie odwagi. Lekarz jednak nie odszedł poza zasięg jej słuchu, gdyż musiał zatrzymać się ponownie. Stąpając ostrożnie i powoli drgającym korytarzem, uważnie przytrzymując się poręczy, wyszedł mu naprzeciw mały, blady człowieczek. Coral usłyszała, jak zapytał: ‐ Coś się dzieje? Czy mogę w czymś pomóc? Był o dobrą stopę niższy od lekarza i Coral roześmiała się głośno, widząc jego zaciekawioną twarz, uniesioną ku górze. ‐ Proszę mnie nie brać za natręta ‐ powiedział mały człowieczek, chwytając jednocześnie lekarza za rękaw. ‐ Duchowny z mojego przedziału powiedział, że chyba ktoś zachorował. Poprosił mnie, bym znalazł tę osobę. Łagodny głos lekarza zaskoczył Coral. ‐ Powiedział pan „ksiądz”?
‐ Och, nie. Nie wiem, z jakiej on jest sekty i jakiej wiary. Ale czy to ważne? Czy ktoś umiera? Doktor John zdał sobie sprawę, że Coral się przestraszyła, i udzielił negatywnej odpowiedzi, jeszcze zanim strącił ze swego rękawa natarczywą dłoń. Mały mężczyzna jednak nie dawał za wygraną. ‐ To co się dzieje? Coral zapomniała o natręcie i drżącym głosem zawołała do jedynej przyjaznej osoby, z obecności której zdawała sobie sprawę: ‐ Panie doktorze, aż tak chora nie jestem, prawda? Doktor John przecząco potrząsnął głową i odszedł. ‐ Intryguje mnie jego akcent ‐ zauważył obcy. ‐ Mówi jak cudzoziemiec, a przecież ma angielskie nazwisko. Chyba pójdę za nim i jeszcze z nim porozmawiam. Od chwili, gdy się ocknęła, jej umysł funkcjonował bardzo precyzyjnie. Widok odwróconego świata, w którym to ona pochylała się nad nieszczęsnym, potrzebującym pomocy lekarzem, sprawił, że stare wyobrażenia stały się jakby nierealne, obce. A jednak musiała sobie z tym dać radę. Słowa „niech pan mu nie przeszkadza” wypłynęły z jej ust jednak wówczas, gdy było już za późno. Nieznajomy ich nie usłyszał. ‐ Jak pani uważa? ‐ odezwał się milczący dotąd Myatt. ‐ Czy z nim jest wszystko w porządku? Czy ma jakiś sekret? ‐ Wszyscy mamy jakieś sekrety ‐ stwierdziła Coral. ‐ Może ten doktor ucieka przed policją? ‐ To dobry człowiek ‐ powiedziała z absolutnym przekonaniem. Myatt zaakcentował to. Słowa dziewczyny pozwoliły mu wyrzucić ze swych myśli lekarza. ‐ Powinna się pani położyć ‐ odezwał się. ‐ I spróbować zasnąć. Wcale nie musiał usłyszeć gwałtownej odpowiedzi: „Jak mam zasnąć przy tej kobiecie i jej burczącym brzuchu?” Przypomniał sobie bowiem o panu Petersie, oczekującym w kącie przedziału na powrót dziewczyny, który zapewne miał zamiar ponowić wstrętne, nie chciane przez nią pieszczoty. ‐ Musi się pani położyć w moim przedziale. ‐ Co? W pierwszej klasie? Jej niedowierzanie, ale i tęsknota za takim luksusem, brzmiące w głosie, sprawiły, że podjął decyzję. Postanowił być wspaniałomyślny jak ktoś, kto daje cenne podarki nie żądając, nie życząc sobie niczego w zamian. Skąpstwo było tradycyjnym zarzutem stawianym jego rasie; teraz pokaże chrześcijance, jakże niesłusznym. Czterdzieści lat na pustyni, z dala od luksusów Egiptu, musiało zaowocować wśród
Żydów surowymi zasadami: starannym odmierzaniem dni i racjonowaniem wody. Tysiąc lat współżycia z chrześcijanami nauczyło ich, iż jedynie ukryty skarb jest skarbem bezpiecznym. Świat jednak się zmienia; pustynie kwitną, gdzieniegdzie w zachodniej Europie Żyd może pokazać, że dzieli pewne cechy Arabów ‐ na przykład książęcą gościnność gospodarza, który umyje stopy żebraka i jeszcze nakarmi go ze swojego talerza. Czasami zrezygnuje z wrogości wobec bogatego, aby stać się przyjacielem biedaka, który w imię Boga poszukuje dachu nad głową. Stukot pociągu odpłynął ze świadomości Myatta, światło zalało jego oczy, gdy dla własnej dumy zaczął rozbijać namiot w oazie, budować studnię na pustyni. Szeroko rozłożył ręce przez Coral. ‐ Tak, właśnie tam musi się pani przespać. Załatwię to z konduktorem. Będzie pani ciepło. W Kolonii przyniosę pani kawę, na razie jednak proszę spać. ‐ Ale ja nie mogę! A gdzie pan będzie spał? ‐ Znajdę sobie miejsce. Pociąg nie jest pełen. Po raz drugi Coral poczuła bezosobową czułość, nie przeraziła jej jednak tak jak za pierwszym razem. Teraz była ciepłą falą, w którą chciała się zanurzyć; niezbyt głęboko, gdyż bała się stracić grunt pod stopami, wystarczająco jednak, aby bez żadnego wysiłku ze swej strony popłynąć tam, dokąd pragnęła ‐ do łóżka z poduszką i upragnionego snu. Myatt nie poszedł szukać konduktora, lecz skulił się na podłodze w korytarzu, położył ręce na kolanach i tak postanowił spać. Bez płaszcza było mu jednak zimno. Mimo że okna na korytarzach były pozamykane, zimny strumień powietrza wdarł się do środka przez szpary w przejściach między wagonami. Odgłosy pędzącego pociągu nie były tutaj na tyle regularne, by przestały mącić pozorną ciszę. Pomiędzy Herbesthalem a Kolonią jest wiele tuneli; w każdym z nich odgłos ekspresu był zwielokrotniony. Myatt zasnął jednak niespokojnym snem. To hałas i nieustanne wstrząsy wpłynęły na kształt tego, o czym śnił. Korytarz stał się długą, prostą Spaniards Road, otoczoną po obu stronach wrzosowiskiem. Izaak powoli prowadził bentleya należącego do Myatta, a ten obserwował twarze dziewcząt, spacerujących parami po jasno oświetlonej lampami wschodniej stronie. Narażając się na niebezpieczeństwa, oferowały swe ciała jedynie za drinka w gospodzie, za przejażdżkę szybkim samochodem, za dobrą zabawę. Po drugiej stronie, w cieniu, na krzesłach, siedziały prostytutki, bezkształtne, zaniedbane i stare, plecami zwrócone ku piaszczystym stokom, ciernistym krzewom, oczekujące na głupiego, starego i ślepego mężczyznę, który by zaoferował swoje szylingi za ich usługi. Izaak zatrzymał bentleya pod jedną z lamp i teraz anonimowe, młode, zwierzęco piękne twarze dziewczyn przesuwały się trochę wolniej. Izaak chciał wziąć jasnowłosą, o obfitych kształtach, a Myatt ciemną i chudą; trudno było jednak dokonać wyboru, gdyż na całej wschodniej stronie drogi tłoczyły się samochody z ich rywalami. Dziewczyny wsuwały głowy przez otwarte okna samochodów, śmiały się i wydmuchiwały dym z papierosów. Te z drugiej strony siedziały cierpliwie i obserwowały to. Myatta zaczęło denerwować niezdecydowanie Izaaka, gdyż w bentleyu było zimno, a
chłodny wiatr nieprzyjemnie smagał policzki. Gdy jednak ujrzał Coral Musker, natychmiast wyskoczył z samochodu i zaproponował jej papierosa, a potem drinka, w końcu przejażdżkę. Jak to dobrze, że wszystko jest tak proste z tymi dziewczynami, pomyślał. Wszystkie doskonale wiedziały, co oznacza przejażdżka, a jeżeli nie podobał im się proponujący ją mężczyzna, po prostu mówiły, że muszą już iść do domu. Coral Musker jednak zgodziła się na przejażdżkę, na jego towarzystwo w ciemnym samochodzie, zgodziła się pozostawić za sobą i światła, i gospody, i drzewa, odcinające się ostrymi kształtami na tle oświetlonej ulicy, i krzaki z nieodłącznym zapachem mokrych liści utrzymujących wodę z porannego deszczu. Jeśli chodzi o Izaaka, też znalazł sobie towarzystwo: była ciemnowłosa, tęga, lekko ubrana. Miała wielki nos i wystające przednie zęby. Kiedy jednak usiadła obok Izaaka na przednim siedzeniu samochodu, odwróciła się do niego i przywoławszy na twarz szeroki uśmiech, powiedziała: ‐ Nie mam przy sobie karty wizytowej. Ale nazywam się Stein. I nagle Stein zaczął wspinać się po szerokich schodach, przytrzymując się pozłacanej poręczy, aż stanął u ich szczytu, przygładził małego wąsa i wskazał na kobietę, która szyła, szyła, szyła i szyła. Proszę poznać panią Eckman! ‐ zawołał do Myatta. A Coral Musker w niemym proteście wyskoczyła z samochodu i zaczęła tańczyć w świetle reflektorów. W pewnej chwili znudzony producent uderzył ją po nogach trzcinową laską mówiąc, że jest słaba, że przyjechała o miesiąc za późno, że naruszyła warunki kontraktu. Ona jednak wciąż tańczyła, nie zwracając uwagi na producenta, mimo że przez cały czas boleśnie uderzał ją po nogach. Pani Peters odwróciła się i odezwała się do męża: Och, to piwo. Mój żołądek nie chce się uspokoić. Robi taki hałas, że nie mogę zasnąć. Pan Opie śnił, że w swej komży, z kijem do krykieta pod pachą i rękawiczką zatkniętą za pasem, wspina się po wielkich, szerokich schodach, w kierunku ołtarza samego Boga. Doktor John zasnął w końcu z gorzką tabletką powoli rozpuszczającą się na jego języku. Nie miał miejsca sypialnego, siedział więc wyprostowany w rogu swojego przedziału i jak przez mgłę słyszał dobiegające coraz wyraźniej z zewnątrz okrzyki: Kolonia! Kolonia! Kolonia! CZĘŚĆ DRUGA KOLONIA ‐ Ależ skądże, moja droga, nie przeszkadza mi, że jesteś pijana ‐ powiedziała Janet Pardoe. Zegar na dworcu kolejowym w Kolonii wybił właśnie godzinę pierwszą i kelner zaczął gasić światła na tarasie Excelsiora. ‐ Pozwól, najdroższa, że poprawię ci krawat ‐ dodała. Ponad stolikiem pochyliła się ku Mabel Warren. ‐ Żyjemy razem już trzy lata. ‐ Panna Warren zaczęła mówić głębokim, melancholijnym głosem. ‐ Nigdy dotąd nie byłam wobec ciebie szorstka.
Janet Pardoe odrobiną perfum zwilżyła sobie skórę za uszami. ‐ Na miłość boską, kochanie, popatrz na zegarek! Pociąg odjeżdża za pół godziny. Do tego czasu muszę mieć wszystkie moje bagaże, a ty musisz zdążyć przeprowadzić wywiad. Dopij ten dżin i chodźmy. Mabel Warren podniosła szklaneczkę i wypiła. Następnie wstała z krzesła; jej prostokątną sylwetką jakby na chwilę zachwiało. Miała na sobie krawat, sztywny kołnierzyk i tweedowy, sportowy kostium. Jej grube, gęste rzęsy przysłaniały ciemne i zdecydowane oczy, odrobinę zaczerwienione od niedawnego płaczu. ‐ Wiesz, dlaczego piję ‐ powiedziała z wyrzutem. ‐ Nonsens, moja droga ‐ stwierdziła Janet Pardoe, po raz ostatni zerkając w małe lusterko na swój makijaż. ‐ Piłaś już od dawna, zanim mnie spotkałaś. Zastanów się, przecież nie będzie mnie tylko przez tydzień. ‐ Ci mężczyźni ‐ westchnęła panna Warren ponuro i gdy Janet Pardoe podniosła się, aby przeciąć plac, ścisnęła ją za ramię z niezwykłą siłą. ‐ Obiecaj mi, że będziesz ostrożna. Gdybym tylko mogła jechać z tobą… Niemal przy samym wejściu na dworzec potknęła się w kałuży. ‐ Och, no i widzisz, co ci zrobiłam? Co ze mnie za niezdara. Popryskałam ci taki piękny, nowy kostiumik. ‐ Szeroką, chropowatą dłonią z wielkim sygnetem na małym palcu zaczęła otrzepywać suknię Janet Pardoe. ‐ Na miłość boską, daj spokój! ‐ zawołała Janet. Nastrój panny Warren niespodziewanie zmienił się. Wyprostowała się i zagrodziła drogę przyjaciółce. ‐ Mówisz, że jestem pijana? Tak, jestem pijana. I zamierzam nadal być pijaczką. ‐ Och, przestań. ‐ Albo wypijemy jeszcze po jednym, albo nie wpuszczę cię na peron. Janet Pardoe dała za wygraną. ‐ Dobrze. Ale tylko po jednym, pamiętaj. Poprowadziła Mabel Warren przez obszerny, ciemny, lśniący hali do pomieszczenia, w którym zmęczeni podróżni powoli siorbali kawę. ‐ Chcę dżinu ‐ powiedziała panna Warren i Janet posłusznie zamówiła. W lustrze na przeciwległej ścianie panna Warren zobaczyła odbicie swojej twarzy ‐ czerwonej, zniszczonej, nieciekawej i obok drugie oblicze, o wiele przyjemniejsze, ładniejsze: szczupła, śliczna twarz okolona czarnymi włosami. O co mi chodzi? ‐ zadała sobie pytanie. Z melancholią zauważyła, że to przecież ona wykreowała tę twarz, ona jest za nią odpowiedzialna, ona, stwierdziła z goryczą, płaci rachunki. Janet nie ma na sobie niczego, czego bym jej nie kupiła, czego bym nie okupiła własnym potem, przeprowadzając wywiady z alfonsami, matkami zamordowanych dzieci,
przygotowując materiały dziennikarskie o takich i innych nieszczęściach. Wiedziała, jak o niej mówią w londyńskim biurze, i była z tego dumna: „Jeśli chcesz dostać dobry, wzruszający materiał, nadaj temat Szalonej Mabel”. Obszarem jej działania były tereny po obu stronach Renu. Nie było miasta ani osiedla pomiędzy Kolonią a Moguncją, gdzie nie wetknęłaby dotąd nosa, wciskając dramatyczne zdania do ust ponurych mężczyzn, patetyczne wypowiedzi do ust kobiet, czasami zbyt mocno pogrążonych w żałobie, aby mówić cokolwiek. Nie było samobójstwa, morderstwa kobiety, gwałtu dokonanego na dziecku, z którego Mabel nie zrobiłaby pełnego emocji, wzruszającego reportażu. Była artystką. Uważnie patrzyła, słuchała, a potem pisała. Pisała tak, że łzy czytelników strumieniami lały się na papier gazety. Teraz jednak siedziała cicho i sama była znów bliska płaczu, tylko dlatego że Janet Pardoe opuszczała ją na tydzień. ‐ Z kim masz przeprowadzić wywiad? ‐ zapytała Janet. Nie interesowało jej to w ogóle, jednak chciała odciągnąć Mabel Warren od ciągłego rozmyślania o tygodniowej separacji; jej łzy zwróciłyby teraz uwagę wszystkich dookoła. ‐ Powinnaś poprawić fryzurę ‐ dodała. Panna Warren nie nosiła kapelusza, a jej czarne włosy, ścięte po męsku, znajdowały się w beznadziejnym nieładzie. ‐ Savory ‐ powiedziała panna Warren. ‐ Kto to taki? ‐ Sprzedał sto tysięcy egzemplarzy The Great Gay Round. Pół miliona słów. Dwieście postaci. Geniusz cockneya 1. ‐ Co robi w tym pociągu? ‐ Jedzie na wschód, by zbierać materiały do książek. To nie moja specjalność, ale wzięłam tę robotę wiedząc, że będę cię odprowadzała na pociąg. Poprosili mnie o ćwierć kolumny tekstu, skrócą go jednak w Londynie do kilku linijek. Facet wybrał zły okres na tę podróż. W sezonie ogórkowym złapałby pół kolumny pomiędzy syrenami a wężami morskimi. 1 Cockney ‐ wymowa charakterystyczna dla niewykształconych, rdzennych londyńczyków, zwłaszcza ze wschodniego Londynu; dialekt wschodniolondyński (przyp. tłum.). Na twarzy Janet Pardoe pojawił się błysk zainteresowania, a Mabel pomyślała, że długo nie zobaczy jej w pidżamie, popijającej kawę; że przez kilka wieczorów nie ujrzy jej, po powrocie do domu, w negliżu, przyrządzającej koktajl. ‐ Kochanie, co włożysz na siebie dziś w nocy? ‐ zapytała głosem, w którym brzmiało pożądanie. To zadane prawie szeptem pytanie zabrzmiało obco w ustach panny Warren, z których przeważnie wydobywał się głęboki, niemal męski głos.
‐ Co masz na myśli? ‐ Pidżamę, kochanie. Chcę w nocy widzieć cię w wyobraźni tak, jak będziesz naprawdę wyglądała. ‐ Myślę, że nawet się nie rozbiorę. Słuchaj, jest piętnaście po pierwszej. Już musimy iść. Z każdą minutą tracisz szansę na wywiad. Te słowa ugodziły w zawodową dumę panny Warren. ‐ Chyba nie sądzisz, że muszę mu zadawać jakieś pytania? ‐ wykrzyknęła. ‐ Wystarczy, że popatrzę na niego i już będę wiedziała, jakie słowa wcisnąć mu w usta. A on nigdy przeciwko temu nie zaprotestuje. Taki facet dobrze wie, że lepiej, aby pisano o nim cokolwiek, niż żeby w ogóle o nim nie pisano. ‐ Muszę jednak znaleźć bagażowego z moimi walizkami. Wszyscy goście powoli opuszczali restaurację. Drzwi otwierały się i zamykały, coraz wyraźniej dochodziły z peronu krzyki bagażowych i syk pary z lokomotywy. Janet Pardoe błagalnie spojrzała na pannę Warren. ‐ Musimy iść. Jeżeli jeszcze chcesz dżinu, zostawię cię tutaj. Ale panna Warren nic nie powiedziała, tym razem zignorowała słowa przyjaciółki. Janet Pardoe stała się świadkiem jednego z regularnych obrzędów Mabel Warren ‐ dziennikarki, likwidującej zewnętrzne, widoczne ślady swego pijaństwa. Najpierw dłonią uporządkowała fryzurę, następnie upudrowaną chusteczką (kompromis wynikający z przynależności do płci żeńskiej) zakamuflowała jaskrawą czerwień policzków i powiek. W tym czasie gwałtownie próbowała odzyskać ostrość wzroku, skupiając go po kolei na różnych przedmiotach: filiżankach, kieliszkach, a potem na własnej postaci w odległym lustrze. Błądząc wzrokiem po sali, w pewnej chwili popatrzyła na starszego mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym, stojącego przy stoliku i otrzepującego się z okruszyn chleba przed wyruszeniem na peron. ‐ Mój Boże, jestem pijana ‐ westchnęła, zakrywając oczy dłonią. ‐ Źle widzę. Kto to jest? ‐ Ten facet z wąsami? ‐ Tak. ‐ Nigdy przedtem go nie widziałam. ‐ A ja tak ‐ stwierdziła panna Warren. ‐ Ja go widziałam. Tylko gdzie? Coś podpowiadało jej, że nie powinna rozstawać się z Janet. Coś zwietrzyła i pozostawiwszy w szklaneczce spory łyk dżinu, ruszyła za mężczyzną w kierunku drzwi. Wyszedł właśnie i szybko przemierzał czarny, lśniący hali, kierując się ku szerokim schodom. Tempo panny Warren opóźniły wahadłowe drzwi. Wypadłszy z nich, zderzyła się z bagażowym i padła na kolana. Potrząsnęła głową, próbując uwolnić się od melancholii, życzliwości dla ludzi, stanu zawieszenia, w który wprowadzał ją alkohol. Bagażowy zatrzymał się, pomógł jej wstać i został przy niej tak długo, aż wreszcie odzyskała mowę.
‐ Jaki pociąg odjeżdża z piątego peronu? ‐ zapytała. ‐ Wiedeń ‐ odparł bagażowy. ‐ Belgrad? ‐ Tak. To był zwykły przypadek, że wymieniła Belgrad zamiast Konstantynopola, jednak dźwięk własnego głosu nagle ją olśnił. ‐ Zajmij dwa miejsca! ‐ zawołała do Janet Pardoe. ‐ Pojadę z tobą do Wiednia. ‐ Masz bilet? ‐ Mam przepustkę dziennikarską. Teraz nagle to ona stała się niecierpliwa. ‐ Pośpiesz się, Janet. Peron piąty. Jest dwadzieścia osiem po. Zostało tylko pięć minut! Teraz przytrzymała bagażowego przy sobie w żelaznym uścisku. ‐ Posłuchaj, człowieku ‐ powiedziała. ‐ Chcę, żebyś gdzieś przekazał wiadomość ode mnie. Kaiser Wilhelmstrasse 33. ‐ Nie mogę wyjść z dworca. ‐ O której godzinie kończysz pracę? ‐ O szóstej. ‐ Niedobrze. Musisz więc po cichu wymknąć się na chwilę. Możesz to zrobić, prawda? Nikt nie zauważy. ‐ Wyleją mnie z pracy. ‐ Zaryzykuj. Dam ci dwadzieścia marek. Bagażowy przecząco pokręcił głową. ‐ Mój szef zauważy. ‐ Dam ci jeszcze dwudziestkę dla niego. ‐ Szef na to nie pójdzie, zbyt wiele ma do stracenia. O wszystkim mógłby dowiedzieć się przełożony szefa. Panna Warren otworzyła torebkę i zaczęła liczyć pieniądze. Zegar nad jej głową wybił pół do drugiej. Pociąg odjeżdżał za trzy minuty, jednak w tej chwili panna Warren nie pozwoliła sobie na okazywanie zniecierpliwienia; każdy objaw emocji mógłby wystraszyć bagażowego. ‐ Masz osiemdziesiąt marek ‐ powiedziała. ‐ Daj z tego szefowi tyle, ile zechcesz. Nie będzie cię tutaj tylko dziesięć minut. ‐ To wielkie ryzyko ‐ westchnął bagażowy, ale pozwolił, żeby wcisnęła mu pieniądze do ręki.