uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Graham Greene - Spokojny Amerykanin

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :469.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Spokojny Amerykanin.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 127 osób, 77 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

Graham Greene Spokojny Amerykanin prosiłem, byście mi pozwolili poświęcić Wam tę książkę, nie tylko przez pamięć szczęśliwych wieczorów, jakie spędziłem z Wami w Sąjgonie w ciągu ostatnich pięciu lat, lecz także dlatego, że wręcz bezwstydnie pożyczyłem sobie położenie Waszego mieszkania, by umieścić jedną z postaci tej książki Pożyczyłem też Twoje imię, Phuong, dla wygody czytelników, bo jest proste, piękne i łatwe do wymówienia, czego nie można powiedzieć o większości imion Twych rodaczek. Oboje zauważycie, że poza tym niewiele tu zapożyczeń: na pewno nie ma między nimi nikogo z Wietnamu. Pyle, Granger, Fowler, Vigot, Joe - żadna z tych postaci nie posiada pierwowzoru w Sąjgonie czy Hanoi, a generał Thé nie żyje; powiadają, że dostał kulę w plecy. Poprzestawiałem nawet zdarzenia historyczne. Na przykład wielka bomba pod „Continentalem” poprzedziła bomby rowerowe, a nie odwrotnie. Nie mam skrupułów wprowadzając takie drobne zmiany. Ta książka jest opowieścią, nie sprawozdaniem. Ufam, żejako opowiadanie o kilku fikcyjnych postaciach pomoże Wam spędzić któryś z upalnych sąjgońskich wieczorów. Wasz Graham Greene Nie lubię wzruszeń, pobudzają bowiem wolę, a działanie Jest rzeczą wielce nie- bezpieczną; drżę na myśl o czymś udawanym, o Jakimś fałszerstwie serca, o sposobach nierzetelnych; Jakże skłonni jesteśmy do tych rzeczy, tak strasznie pojmując obowiązek. Oto epoka wynalazków świeżych Do zabijania ciał, zbawiania dusz, Które z intencją najlepszą się szerzy. Po kolacji siedziałem w swoim pokoju przy ulicy Catinat, czekając na Pyle’a. Powiedział mi: „Będę u ciebie najpóźniej o dziesiątej”, więc gdy wybiła północ, nie mogłem dłużej wytrzymać i zszedłem na ulicę. Grupa staiych kobiet w czarnych spodniach przycupnęła na podeście. Mieliśmy luty. pewnie było im za gorąco w łóżkach. W stronę nadbrzeży rzeki jechał rikszarz pedałując powoli. Widziałem lampy płonące tam. gdzie wyładowano nowy transport amerykańskich samolotów. Na długiej ulicy nie było nigdzie śladu Pyle’a. Oczywiście mogli go z jakiegoś powodu zatrzymać w Poselstwie Amerykańskim, mówiłem sobie, ale w takim wypadku na pewno by zadzwonił do restauracji. Zawsze był skrupulatny i uprzejmy w drobiazgach. Zawróciłem do domu i wówczas dojrzałem dziewczynę czekającą w sąsiedniej bramie. Nie widziałem Jej twarzy, tylko białe jedwabne spodnie i długą kwiecistą suknię, ale i tak ją poznałem. Jakże często czekała na mój powrót w tym samym miejscu, o tej samej porze. - Phuong - rzekłem (to imię znaczy Feniks, ale dzisiaj nic nie Jest bajeczne i nic nie odradza się z popiołów). Wiedziałem, zanim zdążyła mi to oznajmić, że czeka na Pyle’a. - Nie ma go tu. - Je sals. Je t’ai uu seul d la fenêtre I - Radziłbym ci zaczekać na górze - powiedziałem. - Wkrótce przyjdzie. - Zostanę tutaj. | Lepiej nie. Może cię zabrać policja. Poszła za mną na górę. Nasunęło mi się parę ironicznych, niemiłych żartów, lecz nie znała ani angielskiego, ani francuskiego na tyle, by zrozumieć ironię, a poza tym - dziwna rzecz - nie miałem ochoty ranić ani jej, ani nawet siebie. Gdy doszliśmy do podestu, wszystkie starowiny obróciły głowy, a ledwieśmy je minęli, gwar

wzniósł się i opadł, jakby śpiewały chórem. - O czym one mówią? - Sądzą, że wracam. W moim pokoju drzewko, które postawiłem tu przed paru tygodniami na chiński Nowy Rok, straciło prawie wszystkie żółte kwiaty. Opadły między klawisze maszyny do pisania. Wy- ciągnąłem je. -Ta es trouble 1 - rzekła Phuong. - To do niego niepodobne. Jest taki punktualny. Zdjąłem krawat i buty i położyłem się na łóżku. Phuong zapaliła piecyk gazowy i nastawiła wodę na herbatę. Było niemal tak, jak pół roku temu. - Mówi, że już niedługo wyjeżdżasz - powiedziała. - Być może. - Bardzo cię lubi. - Niech to sobie daruje - rzekłem. Zauważyłem, że czesze się Inaczej. Nosiła teraz proste włosy rozpuszczone na ramiona. Pamiętałem, że Pyle kiedyś skrytykował jej wymyślną fryzurę, zdaniem Phoung stosowną dla córki mandaryna. Zamknąłem oczy i była znów taka Jak kiedyś: szumem wody w czajniku, brzękiem filiżanki, którąś godziną nocy l obietnicą odpoczynku. - Już niedługo przyjdzie - zapewniła, jakby trzeba było mnie pocieszać, że nie ma Pyle’a. Ciekawe - pomyślałem - o czym też oni mówią, kiedy są razem. Pyle brał wszystko poważnie, męczył mnie odczytami o Dalekim Wschodzie, choć znał go tyle miesięcy, ile ja lat. Innym ulubionym jego tematem była demokracja. Miał zdecydowane i denerwujące opinie o tym, jak wiele robią dla świata Stany Zjednoczone. A znowu Phuong odznaczała się zaskakującą ignorancją. Jeśli się w rozmowie wspomniało o Hitlerze, przerywała, pytając, kto to taki. Wyjaśnić było tym trudniej, że nigdy nie zetknęła się z żadnym Niemcem czy Polakiem i miała bardzo mgliste pojęcie o geografii Europy, choć naturalnie o księżniczce Małgorzacie wiedziała więcej niż ja. Usłyszałem, że stawia tacę w nogach łóżka. - Czy nadal jest w tobie zakochany, Phuong? Gdy się bierze do łóżka Annamitkę, to jakby się brało ptaka: szczebioczą i śpiewają na poduszce. Był czas, kiedy myślałem, że żaden tutejszy głos nie śpiewa tak jak głos Phuong. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem ramienia dziewczyny. Ich kości także są kruche jak kości ptaków. - Powiedz, Phuong? Roześmiała się i usłyszałem, że pociera zapałkę. - Zakochany? Było to może jedno z tych wyrażeń, których nie rozumiała. - Czy mogę ci przygotować fajkę? - spytała. Gdy otworzyłem oczy, zapaliła Już lampkę i przyszykowała tacę. Światło lampki nadawało jej skórze ciemny, bursztynowy ton, gdy ze ściągniętymi w skupieniu brwiami pochylała się nad płomieniem, obracając igłę, by podgrzać kuleczkę opium. - Czy Pyle nadal nie pali? - spytałem. -Nie. - Namów go, bo inaczej nie wróci. Wśród tutejszych kobiet istnieje przesąd, że kochanek, który pall opium, zawsze wraca, nawet z Francji. Możliwe, że opium zmniejsza potencję, ale wolą kochanka wiernego niż kochanka bardzo sprawnego. Teraz ugniatała kuleczkę gorącego ciasta na wklęsłej krawędzi miseczki i czułem już zapach opium. Nie ma na świecie drugiego takiego zapachu. Budzik obok łóżka wskazywał

dwunastą dwadzieścia, ale napięcie słabło. Pyle zmalał. Światło lampki padało na twarz Phuong. Napełniała długą fajkę, pochylona nad nią z takim poważnym skupieniem, z jakim mogłaby doglądać dziecka. Lubiłem tę fajkę: blisko metr prostego bambusa zakończonego po obu stronach kością słoniową. Na dwóch trzecich długości cybucha mieściła się miseczka w kształcie kielicha powoju. Jej wklęsły brzeg wypolerował się i ściemniał przez częste ugniatanie opium. Phuong szybkim przegięciem ręki włożyła igłę w maleńkie wgłębienie, zostawiła tam opium i odwróciła fajkę nad płomieniem, trzymając ją nieruchomo, abym mógł palić. Opiumowy koralik skwierczał łagodnie, gdy wdychałem dym. Wprawny palacz może wchłonąć całą porcję jednym haustem, ale ja musiałem zawsze pociągnąć parę razy. Potem położyłem się na wznak, oparłszy głowę na skórzanej poduszce, a Phuong przygotowywała drugą kuleczkę opium. - Słuchaj - odezwałem się - przecież to jasne jak słońce. Pyle wie, że przed snem wypalam kilka fajek, więc nie chce mi przeszkadzać. Zajdzie tu rankiem. Igła znów się zanurzyła i wypaliłem drugą fajkę. Odkładając ją powiedziałem: - Nie ma się czym niepokoić. Zapewniam cię. Pociągnąłem łyk herbaty i ująłem Phuong pod rękę. - Gdy mnie opuściłaś - mówiłem dalej - na szczęście miałem jeszcze punkt oparcia. Znam dobrą palarnię na ulicy d'Or- may. My, Europejczycy, lubimy robić wiele hałasu o nic. Nie powinnaś żyć z człowiekiem, który nie pali, Phuong. - Ale on się ze mną ożeni. Już niedługo. - Tak, to co innego. - Czy mam cl przygotować jeszcze jedną fajkę? -Tak. Zastanowiłem się, czy zgodziłaby się spać ze mną tej nocy, jeśli Pyle wcale nie przyjdzie, ale wiedziałem, że po wypaleniu czterech fajek już nie będę jej pragnął. Oczywiście byłoby miło czuć udo Phuong obok siebie w łóżku - zawsze spała na wznak. A rano, gdy się zbudzę, mógłbym zacząć dzień od fajki zamiast od obcowania z samym sobą. - Pyle już teraz nie przyjdzie - powiedziałem. - Zostań tu, Phuong. Podała mi fajkę, potrząsając głową. Wypaliłem opium. Niewiele teraz znaczyło, czy Phuong jest, czyjej nie ma. - Dlaczego Pyle nie przyszedł? - spytała. - Skąd mam wiedzieć? - Czy pojechał do generała Thé? - Nie mam pojęcia. - Powiedział mi, że jeśli nie zdąży zjeść z tobą kolacji, to przyjdzie tutaj. - Nie martw się. Przyjdzie. Zrób mi jeszcze jedną fajkę. Gdy pochyliła się nad płomieniem, przyszedł mi na myśl wiersz Baudelaire'a: „Mon enfant, ma soeur" '... Jakże to idzie dalej? Aimer d loisir. Aimer et mourir Au pays qui te ressemble.3 Przy nadbrzeżu drzemały statki, „dont l'humeur est vagabonde3 ". Pomyślałem, że wąchając jej skórę czułbym leciutką woń opium... ta skóra ma barwę płomyczka lampki. Kwiaty z sukni Phuong widziałem nad kanałami na północy. Była wro śnięta w tę ziemię jak roślina, a ja wcale nie pragnąłem wracać do kraju. - Chciałbym być Pyle'em - powiedziałem głośno, a ból był niewielki i znośny. Opium czuwało. Ktoś zastukał do drzwi. 1 Pyle - powiedziała. - Nie. on tak nie stuka. Znowu ktoś zastukał niecierpliwie. Wstała szybko, potrącając żółte drzewko, tak że płatki

znów posypały się na klawisze maszyny. Otworzyła drzwi. - Monsieur Foulair - zabrzmiał rozkazująco czyjś głos. - Jestem Fowler - powiedziałem. Nie zamierzałem wstawać z powodu policjanta. Nie podnosząc głowy widziałem jego szorty barwy khaki. Wyjaśnił ledwo zrozumiałą wietnamską francuszczyzną, że wzywają mnie natychmiast - w tej chwili - jak najszybciej - na Sûreté. - Na francuską czy na wietnamską Sûreté? - Na francuską. W jego ustach słowo to brzmiało „Fransung”. - O co chodzi? Nie wiedział; miał rozkaz mnie sprowadzić. - Toi aussi zwrócił się do Phoung. - Mówcie vous, kiedy zwracacie się do pani - powiedziałem. - Skąd wiedzieliście, że jest tutaj? Powtórzył tylko, że ma taki rozkaz. - Przyjdę rano. - Sur le chung *- odparł. Nie warto było się kłócić z tą schludną, upartą figurką, więc wstałem, włożyłem krawat i buty. Policja miała tu ostatnie słowo. Mogli mi odebrać przepustkę, mogli mnie wykluczyć z konferencji prasowych, mogli nawet - gdyby im się spodobało - od mówić mi wizy powrotnej. To były Jawne, legalne sposoby, ale umiano też obejść się bez nich w kraju, gdzie toczyła się wojna. Znałem pewnego człowieka, który nagle i nlepojęcie utracił kucharza. Dotarł po jego śladzie do Sûreté wietnamskiej, lecz policjanci zapewnili go, że kucharza po przesłuchaniu zwolniono. Rodzina nigdy więcej go nie zobaczyła. Może przystał do komunistów, może go wcielono do jednej z prywatnych armii, które kwitły wokół Sajgonu: Hoa-Hao, kaodaiści, generał Thé? Może siedział we francuskim więzieniu? Może się szczęśliwie dorabiał jako sutener w chińskiej dzielnicy, Cholonie? Może jego serce nie wytrzymało przesłuchania? Powiedziałem: - Nie mam zamiaru iść pieszo. Będziecie musieli zapłacić za rikszę. Należało zachować godność. Dlatego też nie przyjąłem papierosa od francuskiego oficera w Sûreté. Czułem, że po trzech fajkach mam umysł jasny i czujny. Tego rodzaju decyzje przychodziły mi łatwo, nie przesłaniając głównej sprawy: czego ode mnie chcą? Vigota spotykałem kilkakrotnie na różnych przyjęciach. Zauważyłem go, bo wyglądał na niedorzecznie zakochanego w swojej żonie, ordynarnej platynowej blondynce, która go zupełnie ignorowała. Teraz była druga rano. Zmęczony i znękany Vigot siedział w dymie papierosów i w obezwładniającym upale. Czoło osłaniał mu zielony daszek. Dla zabicia czasu czytał Pascala. Otwarty tomik leżał przed nim na biurku. Gdy nie zgodziłem się na przesłuchanie Phuong beze mnie, ustąpił natychmiast, raz tylko westchnął, co mogło wynikać ze znużenia Sajgonem, upałem albo w ogóle losem człowieka. - Bardzo mi przykro, że musiałem pana tu poprosić - powiedział po angielsku. - To nie była prośba, tylko rozkaz. - Och, ci krajowi policjanci... nic nie rozumieją. Oczy miał wciąż utkwione w stronicy .Myśli”, Jakby go w dalszym ciągu pochłaniały te smutne wywody. - Chciałem panu postawić kilka pytań w sprawie Pyle’a. 1 Niech pan się lepiej spyta jego samego... Zwrócił się ostro do Phuong. Przesłuchiwał ją po francusku. - Jak dawno żyjecie z panem Pyle'em? - Miesiąc... zresztą nie wiem - odparła.

- Ile zapłacił? - Nie ma pan prawa pytać jej o to - rzekłem. - Nie jest na sprzedaż. - Żyła z panem, prawda? - spytał porywczo. - Przez dwa lata. - Jestem dziennikarzem, który ma podobno pisać reportaże z waszej wojny... o ile mu na to pozwalacie. Niechże pan nie wymaga, żebym zasilał ponadto waszą kronikę obyczajową. - Co pan wie o Pyle’u? Proszę odpowiadać na moje pytania, panie Fowler. Nie mam ochoty ich stawiać, ale to poważna sprawa. Proszę mi wierzyć: bardzo poważna. - Nie jestem konfidentem. Wszystko, co mógłbym powiedzieć o Pyle’u, sam pan wie. Lat trzydzieści dwa, pracuje w Misji Pomocy Ekonomicznej, narodowość amerykańska. - Miałem wrażenie, że pan się z nim przyjaźni - rzekł Vigot. Jego spojrzenie minęło mnie i pobiegło ku Phuong. Policjant krajowiec wniósł trzy filiżanki czarnej kawy. - Może wolicie herbatę? - spytał Vigot. - Rzeczywiście przyjaźnię się z nim - powiedziałem. - Czemu by nie? Pewnego dnia wrócę do kraju, prawda? Nie mogę zabrać jej ze sobą. Z nim będzie jej doskonale. To rozsądna kombinacja. Zresztą ona twierdzi, że Pyle się z nią ożeni. Gotów tak zrobić. To dobry chłopak, na swój sposób. Poważny. Nie z tych, co rozrabiają jak bydlaki w „Continentalu”. Spokojny Amerykanin - określiłem go zwięźle, jakbym mówił „błękitna jaszczurka" czy „biały słoń”. - Istotnie - rzekł Vigot. Zdawało się, że szuka na biurku słów, które by mu pozwoliły wyrazić się tak samo zwięźle. - Bardzo spokojny Amerykanin. Siedział w tym dusznym pokoiku i czekał, aż któreś z nas się odezwie. Moskit bucząc ruszył do ataku. Patrzyłem na Phu- ong. Opium usprawnia myśl może tylko dlatego, że odpręża nerwy i tłumi wzruszenia. Nic - nawet śmierć - nie wydaje się zbyt ważne. Pomyślałem, że Phuong nie uchwyciła w tonie Vi- gota czegoś nieodwracalnego i pełnego melancholii. Zresztą bardzo słabo znała angielski. Siedząc tak na twardym biurowym krześle, wciąż jeszcze czekała cierpliwie na Pyle'a. Ja w tej właśnie chwili zrezygnowałem z czekania i zauważyłem, że Vi- got zakarbował sobie oba te fakty. - Gdzie go pan spotkał po raz pierwszy? Czy warto tłumaczyć Vigotowi, że to Pyle spotkał mnie? Ujrzałem go pół roku temu, we wrześniu, gdy przechodzi! przez plac w stronę baru „Continentalu". Niby grot drasnął nas wszystkich widok jego niedoświadczonej, tak uderzająco młodej twarzy. Widząc te długie, plączące się nogi, włosy obcięte najeża i spojrzenie nawykłe do przestrzeni campusu, miało się wrażenie, że jest absolutnie nieszkodliwy. Większość stolików na chodniku była zajęta. - Czy można? - spytał grzecznie i poważnie. - Nazywam się Pyle. Dopiero co przyjechałem. - Usadowił na krześle niezgrabne ciało i zamówił piwo. Wpatrzył się w ostry blask przedpołudnia. - Czy to był wybuch granatu? 1 spytał z podnieceniem i nadzieją. - Nie, to pewnie wystrzał z rury wydechowej - powiedziałem i raptem zmartwiło mnie jego rozczarowanie. Tak szybko zapomina się własną młodość. Kiedyś i mnie ciekawiło to, co w braku lepszego słowa nazywa się wiadomościami. Ale granaty Już mi się opatrzyły. Odnotowywano je na ostatniej stronie miejscowego dziennika - wczoraj wieczór tyle to w Sajgonie, tyle to w Cholonie. Prasa europejska nawet o nich nie wspominała. Ulicą sunęły urocze, płaskie figurki - białe jedwabne spodnie, długie obcisłe tuniki w różowo-flołkowy deseń, rozcięte aż do uda. Patrzyłem na nie z ową nostalgią, którą będę czuł - wiedziałem to - gdy już opuszczę te strony na zawsze. - Jakie śliczne, prawda? - spytałem nad piwem, a Pyle spojrzał za nimi przelotnie w ulicę Catinat.

- Tak, racja - rzekł zdawkowo. Należał do ludzi poważnych. - Minister bardzo się trapi tymi granatami. Obawia się grubych nieprzyjemności, gdyby się zdarzył jakiś wypadek... to znaczy komuś z nas. i Komuś z was? Tak, to byłoby chyba groźne. Kongres byłby niezadowolony... Dlaczego człowiek ma ochotę droczyć się z niewinnymi? Ledwie dziesięć dni temu szedł sobie pewno przez park w Bostonie, obładowany książkami o Dalekim Wschodzie i problemach Chin. Nawet nie słyszał tego, co powiedziałem. Postanowił - wkrótce miałem się o tym przekonać - czynić dobro nie jakiejś jednej osobie, lecz krajowi, kontynentowi, światu. No więc teraz był w swoim żywiole, miał do naprawienia cały wszechświat. - Czy jest w kostnicy? - spytałem Vigota. - Skąd pan wie, że nie żyje? Było to głupie policyjne pytanie, niegodne urzędnika, który czytał Pascala, niegodne też człowieka, który tak dziwnie kochał żonę. Nie można kochać bez intuicji. - Jestem niewinny - powiedziałem. Mówiłem sobie, że to prawda. Czyż Fyle nie chodził zawsze własnymi drogami? Szukałem w sobie jakiegoś uczucia, choćby niechęci wobec tych policyjnych podejrzeń, ale nic nie zna- lazłem. Całą odpowiedzialność ponosił Pyle. Cóż może być lepszego dla nas wszystkich niż śmierć? - przekonywało mnie opium. Spojrzałem ukradkiem na Phuong, bo dla niej to było ciężkie. Musiała kochać go po swojemu: przecież mnie lubiła, a jednak opuściła mnie dla Pyle’a. Przywiązała się do młodości, nadziei i powagi, a tymczasem zawiodły ją bardziej niż dojrzałość i zwątpienie. Siedziała tak, patrząc na nas obu, i pomyślałem, że wciąż jeszcze nie rozumie. Należało zabrać ją stąd, nim zda sobie sprawę. Byłem gotów odpowiadać na wszystkie pyta- nia, byle przesłuchanie skończyło się szybko 1 na tyle niejednoznacznie, żebym mógł jej to powiedzieć później w cztery oczy, z dala od wzroku policjanta, od twardych krzeseł biurowych, od nagiej żarówki, wokół której krążyły ćmy. - Jaka pora pana interesuje? - spytałem Vigota. - Między szóstą i dziesiątą. - O szóstej wypiłem szklankę piwa w „Continentalu”. Kelnerzy sobie przypomną. O szóstej czterdzieści pięć zszedłem na nadbrzeże, żeby zobaczyć, jak wyładowują amerykańskie samoloty. Przy wejściu do „Majesticu" spotkałem Wilkinsa z Associated News”. Potem poszedłem do kina, w sąsiednej bramie. Chyba będą tam pamiętać, bo wydawali mi drobne. Stamtąd wziąłem rikszę do „Vieux Moulin”, przyjechałem chyba o pół do dziewiątej i zjadłem samotnie kolację. Był tam Granger, może się pan go spytać. Potem, jakiś kwadrans przed dziesiątą, wróciłem rikszą do domu. Pewno potraficie odnaleźć rikszarza. Oczekiwałem Pyle'a o dziesiątej, ale nie przyszedł. - Dlaczego czekał pan na niego? - Telefonował do mnie. Powiedział, że chce się ze mną zobaczyć w jakiejś ważnej sprawie. - Domyśla się pan, o co mu chodziło? - Nie. Dla Pyle’a wszystko było ważne. - A ta jego dziewczyna? Czy pan wie, co się z nią działo? - Czekała na niego na dworze o północy. Niepokoiła się. Nic nie wie. Czyż pan nie widzi, że wciąż jeszcze na niego czeka? - Tak - odparł. - Chyba pan nie wyobraża sobie, że to Ja zabiłem go z zazdrości albo że to ona... z jakiego właściwie powodu? Miał się z nią żenić. -Tak. - Gdzieście go znaleźli? - Leżał w wodzie pod mostem do Dakow.

„Vieux Moulin" stoi przy tym właśnie moście. Mostu pilnowali uzbrojeni policjanci, a żelazna siatka chroniła restaurację przed granatami. Niebezpiecznie było przechodzić w nocy przez most. bo po zapadnięciu zmroku cala tamta strona rzeki zostawała w rękach Viet Minhu. Musiałem jeść kolację najwyżej 0 pięćdziesiąt kroków od jego ciała. - Cały kłopot w tym - powiedziałem - że ciągle się w coś pakował. - Mówiąc otwarcie - odparł Vigot - wcale się nie martwię. Robił wiele szkody. - Niech nas Pan Bóg strzeże - rzekłem - przed niewinnymi 1 sprawiedliwymi. - Sprawiedliwymi? - No tak, był sprawiedliwy. Po swojemu, nie wedle pańskich norm - pan jest katolikiem. Zresztą tak czy owak był tylko przeklętym jankesem. - Może zechce go pan zidentyfikować. Bardzo mi przykro, ale taka jest zasada, zresztą niezbyt przyjemna. Nie chciało mi się nawet pytać go, dlaczego nie czeka na kogoś z Poselstwa Amerykańskiego, bo znałem powód. Takie metody wydają się nam, ludziom zimnym, trochę przestarzałe. Francuzi wierzą w sumienie, w poczucie winy; zbrodniarza trzeba skonfrontować ze zbrodnią, bo może się wtedy załamie i zdemaskuje. Znowu powiedziałem sobie, że jestem niewinny, gdyśmy schodzili po kamiennych schodach do piwnicy, gdzie mruczała aparatura chłodnicza. Wyciągnęli Pyle’a jak tacę ze sztucznym lodem i spojrzałem na niego. Rany zakrzepły w mroźnym spokoju. Powiedziar łem: - Widzi pan, nie otwierają się w mojej obecności. - Comment?' -Czy nie o to chodziło? Próba czegoś tam? Ale zamroziliście go na sztywno. W średniowieczu nie znali lodówek. 1 Rozpoznaje go pan? 1. Comment? tfranc.l - Słucham? -Oczywiście. Wyglądał tak bardzo nie na miejscu jak jeszcze nigdy. Powinien był siedzieć w domu. Zobaczyłem go w albumie familijnych fotografii, jak jeździ konno po eleganckim ranczo, kąpie się na Long Island, robi sobie zdjęcie z kolegami w mieszkaniu na dwudziestym trzecim piętrze. Jego świat to drapacze i pośpieszne windy, lody śmietankowe, koktajl Martini Dry, mleko do obiadu i kanapki z kurczakiem w „Merchant Limited”. - Nie od tego umarł - powiedział Vigot pokazując ranę na piersi trupa. - Utopił się w błocie. Znaleźliśmy błoto w płucach. -Szybko pracujecie. -Tak trzeba w tym klimacie. Wepchnęli tacę z powrotem, zamknęli uszczelnione gumą drzwi. -Nic pan nie może nam pomóc? - spytał Vigot. -Nic a nic. Wróciłem z Phuong pieszo do mego mieszkania. Nie dbałem już o zachowanie godności. Śmierć niweczy wszelką próżność, nawet próżność rogacza, który nie chce okazać, że cierpi. Wciąż jeszcze nie zdawała sobie sprawy, o co chodzi, a mnie brakło umiejętności, by ją zawiadomić powoli i łagodnie. Byłem dziennikarzem, myślałem tytułami: „Amerykański urzędnik zamordowany w Sajgonie”. Praca w gazecie nie uczy delikatnego przekazywania złych wiadomości. Nawet teraz musiałem pamiętać o mojej gazecie. Spytałem: -Pozwolisz, że zajdziemy na pocztę?

Zostawiłem Phuong na ulicy, wysłałem depeszę. Był to tylko gest. Wiedziałem aż za dobrze, ze korespondenci francuscy są już poinformowani, a jeśli Vigot zagrał fair (co możliwe), to i tak cenzura wstrzyma moją depeszę, póki Francuzi nie wyślą swoich. Mój dziennik dostanie tę wiadomość najpierw z Paryża. Zresztą Pyle nie był taki znów ważny. Nie sposób przeteiegrafo- wać szczegółowych informacji o Jego prawdziwej karierze - napisać, że nim umarł, stal się odpowiedzialny za pięćdziesiąt co najmniej zgonów - bo to by zaszkodziło stosunkom anglo-ame- rykańskim. a minister pełnomocny byłby niezadowolony. Minister bardzo szanował Pyle’a, który pięknie zrobił dyplom z... no. z takiego przedmiotu, z jakiego Amerykanin może zrobić dyplom: z public relations czy z techniki teatru lub nawet ze znajomości Dalekiego Wschodu (przeczytał masę książek). - Gdzie jest Pyle? - spytała Phuong, kiedy wróciłem. - Czego oni chcieli? - Chodź do domu - odparłem. i Czy Pyle przyjdzie? - Tak samo może przyjść tu, jak i gdzie indziej. Stare kobiety nadal plotkowały na podeście, we względnym chłodzie. Ledwo otworzyłem drzwi, zauważyłem, że pokój został przeszukany - nigdy nie zostawiam rzeczy w tak idealnym porządku. - Jeszcze jedną fajkę? - spytała Phuong. -Tak. Zdjąłem krawat i buty. Intermedium się skończyło. Noc była niemal taka sama jak przedtem. Phuong skuliła się na łóżku 1 zapaliła lampkę. „Mon enfant, ma soeur..." skóra barwy bursztynu. „Sa douce langue natale.”' - Phoung - zacząłem. Ugniatała opium w miseczce fajki. - On nie żyje, Phuong. - Wciąż trzymając w ręce igłę, spojrzała na mnie, marszcząc brew jak dziecko, które próbuje się skupić. - Tu dis?2 - Pyle est mort. Assassiné. 3 Odłożyła igłę i kucnęła na piętach, patrząc na mnie. Żadnej sceny, żadnych łez, tylko namysł - długi, skryty namysł kogoś, kto musi zmienić cały bieg swego życia. I Najlepiej zostań tu na noc - powiedziałem. Skinęła głową i biorąc igłę. Jęła podgrzewać opium. Tej nocy ocknąłem się z jednego z tych krótkich, głębokich opiumowych snów, które trwają dziesięć minut, a wydają się całonocnym odpoczynkiem. Moja ręka spoczywała, jak zawsze dawniej w nocy, między jej nogami. Phuong spała, jej oddech był ledwo słyszalny. I znowu po tylu miesiącach nie byłem sam, a jednak pomyślałem nagle z gniewem, przypominając sobie Vigota z tym zielonym daszkiem na posterunku policji i ciche, puste korytarze Poselstwa, czując pod ręką gładką, bezwłosą skórę: czyż jestem jedynym człowiekiem, którego naprawdę obchodził Pyle? Tego ranka, gdy Pyle przybył na plac przed „Continentalem”, miałem już dosyć moich amerykańskich kolegów z prasy - wielkich, hałaśliwych, wiecznie chłopięcych, wciąż kwaśno dowcipkujących na temat Francuzów, którzy bądź co bądź toczyli tę wojnę. Od czasu do czasu, gdy jakieś starcie się skończyło, gdy scenę oczyszczono usuwając z niej zabitych i rannych, wzywano korespondentów do Hanoi, o cztery niemal godziny lotu, przemawiał do nich głównodowodzący, lokowano ich na jedną noc w obozie prasowym - zachwalali tamtejszego barmana jako najlepszego w Indochinach - obwożono ich samolotem nad polem ostatniej bitwy na wysokości tysiąca metrów (granica zasięgu kaemów), po czym odstawiano bezpiecznie do „Continentalu" w Sąjgonie, gdzie zjawiali się hałasując jak wycieczka szkolna. Pyle był spokojny, wyglądał na człowieka skromnego. Tego pierwszego dnia musiałem się

chwilami nachylać, by pochwycić jego słowa. I był poważny, bardzo poważny. Parokrotnie miałem wrażenie, że kurczy się wewnętrznie, słysząc jak dziennikarze amerykańscy hałasują na tarasie piętro wyżej. Ten taras uchodził za mniej narażony na granaty. Ale Pyle nikogo nie krytykował. - Czy pan czytał Yorka Hardinga? - spytał. - Nie. Nie zdaje mi się. Co on takiego napisał? Spojrzał na bar mleczny po drugiej stronie ulicy i powiedział w zadumie: - To wygląda na przyzwoity kiosk z wodą sodową. Wybierał sobie dziwne przedmioty obserwacji w tak niecodziennym otoczeniu. Jakież głębie nostalgii kryły się za tym wyborem? Ale wszak i ja w czasie pierwszej przechadzki po ulicy Catinat zauważyłem głównie sklep z perfumami Guerlaina, wszak pocieszałem się myślą, że ostatecznie od Europy dzieli mnie tylko trzydzieści godzin lotu. Niechętnie odwrócił wzrok od baru mlecznego i powiedział: - York napisał książkę pod tytułum „Dokąd idą czerwone Chiny”. To bardzo głęboka książka. - Nie czytałem. Czy pan go zna? Uroczyście skinął głową i pogrążył się w milczeniu. Lecz chwilę później znów je przerwał, by sprostować wrażenie, jakie mógł wywołać. - Znam go bardzo mało - powiedział. - Chyba spotkałem go tylko dwa razy. Spodobał mi się: uważał, że przyznawanie się do znajomości z tym - jakże mu tam - Yorkiem Hardingiem to przechwałki. Miałem się później przekonać, że Pyle żywił głęboką cześć dla ludzi, o których mówił: to poważny autor. Termin ten nie obejmował powieściopisarzy, poetów i dramaturgów, chyba że zajmowali się tym, co nazywał „tematem aktualnym”, a nawet wtedy lepiej było poznać bezpośrednio materiał rzeczowy. Jak właśnie u Hardinga. - Wie pan - powiedziałem - jeśli się długo mieszka w Jakimś kraju, przestaje się o nim czytać. ,- Oczywiście zawsze pragnę wiedzieć, co mają do powiedzenia miejscowi ludzie - odparł ostrożnie. - A potem pan to sprawdza u Hardinga? -Tak. Może zauważył ironię, bo dodał ze zwykłą uprzejmością: - Byłbym wdzięczny, gdyby pan znalazł chwilę czasu, by mnie zorientować w najważniejszych sprawach. Widzi pan, York był tutaj przeszło dwa lata temu. Podobała mi się jego lojalność wobec Hardinga, kimkolwiek ten Harding był, mile kontrastowała z postawą dziennikarzy, wiecznie kogoś oczerniających, pełnych szczenięcego cynizmu. - Niech pan zamówi drugą butelkę piwa - powiedziałem. - Spróbuję zorientować pana w obecnym stanie rzeczy. Patrzył na mnie w skupieniu, jak dobiy uczeń, a ja zacząłem od objaśnienia sytuacji na północy, w Tonkinie, gdzie wówczas Francuzi zaczepili się o deltę Rzeki Czerwonej, która obejmuje Hanoi i jedyny północny port - Hajfong. To kraina ryżu. Z nadejściem żniw zawsze się tam zaczynała doroczna bitwa o ryż. -Więc tak jest na północy - mówiłem. - Ci nieszczęśni Francuzi mogą się tam utrzymać, jeśli vietminhowcom nie przyjdą na pomoc Chińczycy. Wojna w dżungli, w górach, w bagnie... Pola ryżowe, gdzie brodzi się po szyję w wodzie, a nieprzyjaciel po prostu znika, zakopuje broń, przebiera się za chłopa... Ale w Hanoi, w tej całej wilgoci, można sobie gnić wygodnie. Nie rzucają tam bomb, Bóg wie dlaczego. Jednak, powiedzmy, że to regularna wojna.

- A tu, na południu? - Francuzi panują nad głównymi drogami aż do siódmej wieczór, po tej godzinie tylko na wieżach strażniczych i w miastach... częściowo. Co nie znaczy, żeby pan był bezpieczny, inaczej by nie robili żelaznych siatek przed restauracjami. Jakże często tłumaczyłem te sprawy przyjezdnym. Byłem jak płyta, którą puszczało się zawsze, kiedy zjawiał się jakiś parlamentarzysta czy nowy poseł angielski. Czasami budziłem się w nocy, mówiąc: „A na przykład kaodaiści...", czy Hoa-Hao, czy Binh Xuyen - wszystkie te prywatne armie, które sprzedawały swe usługi za pieniądze albo z zemsty. Obcy uważali, że to malownicze, ale nie ma nic malowniczego w nieufności i zdradzie. -1 Jeszcze - powiedziałem - Jest generał Thé. Był szefem sztabu kaodaistów, ale poszedł do lasu, żeby zwalczać obie strony: Francuzów, komunistów... -York Harding pisze 1 wtrącił Pyle 1 że Wschodowi brak przede wszystkim Trzeciej Siły. Może powinienem był zauważyć ten fanatyczny błysk w oku, wyczulenie na schemat, magiczne działanie cyfr: Piąta Kolumna, Trzecia Siła, Siódmy Dzień. Gdybym sobie zdał sprawę, w jakim kierunku zmierza ów niezmordowany młody mózg, to nam wszystkim - nawet Pyle’owi - oszczędziłoby to wiele kłopotów. Ale zostawiłem go z tym suchym jak szkielet zarysem tła i ruszyłem na codzienną przechadzkę po ulicy Ca- tinat. Będzie musiał poznać na własną rękę prawdziwe tło, które przykuwa człowieka niczym zapach: złoto pól ryżowych pod płaskim, chylącym się ku zachodowi słońcem; sieci rybaków na wątłych tykach, unoszące się nad polami jak komary; filiżanki herbaty u starego opata (łóżko, terminarze reklamowe, wiadra, wyszczerbione filiżanki i wokół krzesła osad rupieci z całego życia); stożkowate jak skorupki ślimaków kapelusze dziewczyn naprawiających drogę po wybuchu miny; złoto, jasna zieleń i wielobarwne stroje południa, a na północy ciemne brązy, czarne ubiory, pierścień wrogich gór i buczenie samolotów. Z początku liczyłem dni pobytu. Jak uczeń liczy dni do wakacji. Sądziłem, że jestem na dobre związany ze szczątkami pewnego skweru w Bloomsbuiy, z autobusem numer 73, który przechodzi przed portykiem Eustonu, z knajpką przy Torrington Place, gdzie zachodziło się z nastaniem wiosny. Teraz hiacynty i tulipany muszą już kwitnąć na skwerze, a mnie to nic nie obchodzi. Pragnąłem słuchać. Jak suche detonacje - mogły to być strzały motoru albo granaty - odmierzają upływ dnia. Pragnąłem nadal patrzeć na te postacie w jedwabnych spodniach, sunące z wdziękiem w czas południa. Pragnąłem Phuong. Mój dom przesunął się o piętnaście tysięcy kilometrów. Zawróciłem przy domu Wysokiego Komisarza, gdzie straż pełnili żołnierze Legli Cudzoziemskiej w białych kepi 1 szkarłatnych epoletach, przeciąłem ulicę pod katedrą 1 wróciłem wzdłuż posępnych murów wietnamskiej Surete, które zdają się cuchnąć uryną i niesprawiedliwością. Lecz 1 to także była część mego domu, tak jak ciemne korytarze na piętrze, których unikało się w dzieciństwie. Na stoiskach przy nadbrzeżu leżały najnowsze numery pism pornograficznych „Tabu” i „Illusion". Marynarze pili piwo na chodniku. Łatwo trafić w taką grupę bombą domowej roboty. Pomyślałem o Phuong, która targuje się teraz o ryby na trzeciej ulicy z lewej, nim pójdzie coś przegryźć o jedenastej do baru mlecznego (w tamtych czasach zawsze wiedziałem, gdzie się obraca). Pyle zwyczajnie i bez trudu wypadł mi z pamięci. Nawet o nim nie wspomniałem, gdyśmy z Phuong zasiedli do obiadu w naszym pokoju przy ulicy Cati- nat. Miała na sobie najlepszą jedwabną suknię w kwiaty, bo właśnie mijały dwa lata 1 co do dnia I odkąd poznaliśmy się w .Grand Monde” w Cholonie. *** Żadne z nas nie wspomniało o nim, gdybyśmy się ocknęli nazajutrz po jego śmierci. Phuong wstała, nim się do reszty rozbudziłem, i zaparzyła herbatę. Nie jest się zazdrosnym o umarłych i tego rana wydawało mi się, że łatwo będzie znów podjąć nasze życie we dwójkę. - Czy zostaniesz dzisiejszej nocy? - spytałem Phuong możliwie najobojętniej, jedząc rogalik.

- Muszę pójść po kuferek. - Może tam jest policja - powiedziałem. - Lepiej pójdę razem z tobą. Ze wszystkiego, cośmy powiedzieli tego dnia, te słowa stosunkowo najbliżej dotyczyły Pyle'a. Pyle mieszkał w nowej willi niedaleko ulicy Duranton - była to przecznica jednej z tych arterii, które Francuzi nieustannie kawałkują na cześć swych generałów, tak że ulica de Gaulle’a staje się po trzecim skrzyżowaniu ulicą Leclerca, a ta prędzej czy później przejdzie pewno raptem w ulicę de Lattre'a. Ktoś ważny musiał przylatywać z Europy, bo wzdłuż drogi do rezydencji Wysokiego Komisarza co dwadzieścia metrów stali policjanci twarzą do chodnika. Na żwirowanym podjeździe do willi Pyle'a stało kilka motocykli. Wietnamski policjant obejrzał moją legitymację dziennikarską- Nie chciał wpuścić Phuong, więc wszedłem sam, by poszukać francuskiego oficera. W łazience Pyle'a Vigot mył ręce mydłem Pyle’a i wycierał je w jego ręcznik. Rękaw tropikalnego ubrania miał splamiony olejkiem - olejkiem Pyle’a, pomyślałem. - Jest coś nowego? - spytałem. - Znaleźliśmy jego wóz w garażu. Miał pusty zbiornik. Musiał wyjechać wczoraj wieczorem rikszą albo cudzym samochodem. Może mu ktoś wypompował benzynę. - Mógł nawet pójść pieszo - powiedziałem. - Pan wie, jacy są ci Amerykanie. - Pański samochód spłonął, nieprawdaż? - ciągnął Vigot z namysłem. - Nie ma pan nowego? - Nie. - To nie takie ważne... - Nie. - Ma pan jakieś zdanie w tej sprawie? - Mam ich aż za dużo. - Proszę mi powiedzieć. - No cóż, mogli go zamordować vietminhowcy. Zamordowali już mnóstwo ludzi w Sąjgonie. Zwłoki znaleziono w rzece pod mostem do Dakow. Wieczorem, gdy wasza policja się wycofuje, to terytorium Viet Minhu. Albo może zabiła go Sûreté wietnamska I zdarzały się już takie rzeczy. Może jej się nie podobali Jego przyjaciele. Może zabili go kaodaiści, bo znal generała Thé. - Ach tak? - Tak mówią. Może zabił go generał Thé, bo znal kaoda- IPMil istów. Może zabili go Hoa-Hao, bo robił oko do konkubin generała. Może zabił go ktoś. kto chciał go okraść... - Albo po prostu przez zazdrość - rzekł Vigot. - Albo może zabiła go Sûreté francuska - ciągnąłem - której nie podobały się jego kontakty. Czy naprawdę szukacie ludzi, którzy go zabili? - Nie - odparł Vigot - piszę tylko raport, to wszystko. Zresztą. jeśli to działania wojenne... na wojnie giną tysiące. - Może mnie pan wykreślić z listy. Nie jestem w to wmieszany. Nie jestem wmieszany - powtórzyłem. To było moje credo. Jeśli już taki jest los człowieka, to niech się biją, niech się kochają, niech mordują, ja się w to nie mieszam, nie jestem engagé. Koledzy dziennikarze zwali siebie korespondentami, ja wolałem tytuł reportera. Po prostu opisywałem to, co widziałem; nie podejmowałem żadnych działań, a nawet opinia jest w pewnym sensie formą działania. - Co pan tu robi?

- Przyszedłem po rzeczy Phuong. Pańska policja jej nie wpuszcza. - Więc chodźmy ich poszukać. - Bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Mieszkanie Pyle’a składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Weszliśmy do sypialni. Wiedziałem, gdzie Phuong może trzymać kuferek; pod łóżkiem. Wyciągnęliśmy go stamtąd - zawierał książki z obrazkami. Wyjąłem z szafy jej szczupłą garderobę - dwie dobre suknie i zapasową parę spodni. Miało się wrażenie, że wiszą tu ledwo parę godzin i nie należą do tego otoczenia, że trafiły tu przelotnie jak motyl do pokoju. W szufladzie znalazłem jej trójkątne majteczki i kolekcję szali. Doprawdy niewiele było do pakowania, mniej niż u nas bierze się na weekend. W saloniku stało zdjęcie Phuong i Pyle’a. Sfotografowali się w ogrodzie botanicznym, przy wielkim kamiennym smoku. Trzymała na smyczy psa Pyle’a. Był to czarny chow-chow I czarnym językiem, zbyt czarnym jak na psa. >w |<*r - Co się stało z psem? - spytałem. - Nie ma go tu. Pyle wziął go ze sobą. - Może wróci i będzie pan mógł zbadać ziemię na Jego łapach. - Nie jestem Lecokiem ani nawet Malgretem | a zresztą mamy wojnę. Przeszedłem przez pokój, by obejrzeć półki, na których stały dwa rzędy książek: biblioteka Pyle’a. „Dokąd idą czerwone Chiny”, „Co zagraża demokracji", „Rola Zachodu”. Myślę, że były to dzieła wszystkie Yorka Hardlnga. Dalej widniało mnóstwo sprawozdań z obrad Kongresu, rozmówki anglo-wietnamskie, historia wojny na Filipinach, Shakespeare w wydaniu „Modern Library”. Na drugiej półce znajdowała się lżejsza lektura: kieszonkowy Thomas Wolfe, jakaś tajemnicza antologia pod tytułem „Triumf życia” 1 wybór poezji amerykańskiej. Był tu też zbiorek problemów szachowych. Niewiele tego, by wytchnąć po całodziennej pracy, ale bądź co bądź miał jeszcze Phoung. Za antologię wsunięta była broszura pod tytułem „Fizjologia małżeństwa". Może studiował sprawy płci tak samo jak przedtem studiował Wschód: na papierze. A kluczem było tu słowo „małżeństwo”. Pyle wierzył, że we wszystko trzeba się angażować. Jego biurko było całkiem puste. - Pięknie pan wszystko wyczyścił - powiedziałem. - Och, musiałem się tym zająć w imieniu Poselstwa Amerykańskiego I odparł Vigot. 1 Wie pan. Jak prędko rozchodzą się wiadomości. Mogliby okraść dom. Kazałem opieczętować wszystkie jego papiery. Powiedział to poważnie, bez cienia uśmiechu. - Czy nie było tam nic kompromitującego? i Nie możemy sobie pozwolić na znajdowanie kompromitujących papierów u sprzymierzeńca - rzekł Vigot. 1. Lecoą I Malgret - bohaterowie popularnych ksiąiek detektywistycznych Emila Gaboriau i George’a Slmenona. - Czy nie miałby pan nic przeciw temu, żebym wziął Jedną z tych książek... na pamiątkę? - Przymykam oczy. Wybrałem .Rolę Zachodu" Hardinga i wsadziłem książkę do kuferka z rzeczami Phuong. - Czy nie mógłby pan powiedzieć mi czegoś po przyjacielsku. całkiem prywatnie? - spytał Vigot. - Mój raport i tak jest zamknięty: zamordowali go komuniści. Może to początek kampanii przeciw pomocy amerykańskiej. Ale między nami mówiąc... Wie pan, co będziemy gadać na sucho, może byśmy poszli o dwa kroki stąd na wermut cassis? - Za wcześnie. - Czy z niczego się panu nie zwierzał, gdyście się widzieli ostatni raz?

- Nie. - Kiedy to było? - Wczoraj rano. Po tym całym hałasie. Przerwał, by ta odpowiedź zdążyła dobrze wryć się w pamięć - moją pamięć, nie jego: wypytywał mnie uczciwie. - Czy nie było pana w domu, gdy zaszedł do pana wczoraj? - Wczoraj wieczorem? Widać nie. Nie myślałem... - Może pan potrzebować wizy wyjazdowej. Pan wie, że potrafimy odwlekać ją bez końca. - Czy pan naprawdę sądzi - spytałem - że chcę wracać do kraju? Vigot spojrzał przez okno w promienny, bezchmurny dzień. Powiedział smutno: - Prawie wszyscy tego chcą. - Mnie się tu podoba. W kraju są... zagadnienia. - Merde - rzekł Vigot. - Przyjechał amerykański attache ekonomiczny. - Powtórzył drwiąco: - Attache ekonomiczny. - No, to ja się wynoszę. Gotów chcieć i mnie opieczętować. - Życzę powodzenia - powiedział Vigot ze znużeniem. - Mnie tu zagada z kretesem. Gdy wyszedłem, attache ekonomiczny stał przy swym pac- kardzte 1 próbował wyjaśnić coś szoferowi. Był to tęgi Jegomość z wielkim tyłkiem, a jego twarz sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie potrzebowała brzytwy. Zawołał: - Fowler, czy mógłby pan wytłumaczyć temu przeklętemu szoferowi... Wytłumaczyłem. - Przecież mówiłem mu całkiem to samo - powiedział - ale wciąż udaje, że nie rozumie po francusku. - Może to kwestia akcentu. - Trzy lata mieszkałem w Paryżu. Mój akcent wystarczy aż nadto dla takiego przeklętego Wietnamczyka. - Głos demokracji - powiedziałem. - Cóż to takiego? - Bodaj że książka Yorka Hardinga. - Nie rozumiem. - Spojrzał podejrzliwie na kuferek, który niosłem. - Co pan tu ma? - spytał. - Białe jedwabne spodnie, dwie jedwabne suknie, majteczki... chyba trzy pary. Wszystko produkcja miejscowa. Amerykańskiej pomocy nie ma. - Był pan na górze? -Tak. - Już pan słyszał? -Tak. - Straszna, straszna rzecz - powiedział. - Pewnie minister bardzo się martwi. -Ja myślę. Jest teraz u Wysokiego Komisarza i poprosił o audiencję u prezydenta. Ujął mnie za ramię i odprowadził kawałek od samochodu. - Pan dobrze znał tego młodego Pyle'a, prawda? Nie mogę się oswoić z tym. że to właśnie Jemu się przytrafiło. Znam jego ojca. Profesor Harold C. Pyle... Słyszał pan o nim? - Nie. - To światowej sławy autorytet w sprawach erozji podmor- sklej. Czy widział pan jakiś miesiąc temu jego portret na okładce .Tlme’a“? - Aha. zdaje ml się, że sobie przypominam. Z tyłu zmurszałe urwiska, a z przodu okulary w złotej oprawie.

- Tak, to właśnie on. Musiałem zredagować telegram do rodziny. Istna męka. Kochałem tego chłopca, jakby był moim rodzonym synem. - To stwarza bliskie pokrewieństwo między panem a jego ojcem. Zwrócił na mnie wilgotne brązowe oczy. - Co się z panem dzieje? - spytał. - Co to za sposób mówienia. kiedy taki świetny chłopak... - Niech pan wybaczy - powiedziałem. - Śmierć rozmaicie działa na ludzi. Może istotnie kochał Pyle’a. - Co pan napisał w tym telegramie? - spytałem. W odpowiedzi przytoczył z powagą cały tekst: - .Komunikuję z głębokim żalem, że wasz syn poległ śmiercią żołnierza w walce o demokrację". Podpisał to nasz minister. - Śmiercią żołnierza - powtórzyłem. - Czy to nie jest trochę nieścisłe... znaczy się, czy nie wprowadzi rodziny w błąd? Misja Pomocy Ekonomicznej to jednak nie to, co armia. Czy rozdają wam „Purple Hearts”?' Powiedział stłumionym, tajemniczo napiętym głosem: - Miał szczególne poruczenia. - No tak, tego wszyscyśmy się domyślali. - Chyba się nie wygadał? - Nie, nie - odparłem l przypomniało mi się zdanie Vigota: »To był bardzo spokojny Amerykanin". - Czy pan ma jakieś podejrzenia - spytał - dlaczego go zabili? I kto mógł to zrobić? 1. .Purple Heft wojskowe. A■ ^„Purpurowe serce", amerykańskie odznaczenie Poczułem nagle gniew. Miałem dość tej całej bandy z Ich prywatnymi zapasami coca- coli, z ich przenośnymi szpitalami, z ich superlimuzynami 1 nie najnowszymi armatami. Powiedziałem: - Tak. Zabili go, bo był zbyt niewinny, aby żyć. Był młody, niedoświadczony i głupi, a mieszał się do wszystkiego. Nie miał zielonego pojęcia, tak jak i wy wszyscy, o co tu właściwie chodzi, a daliście mu pieniądze i książki Yorka Hardinga o Wschodzie i powiedzieliście mu: „Jazda, zdobywaj Wschód dla demokracji". Dostrzegał tylko to, o czym się dowiedział w sali wykładowej, a jego ulubieni autorzy i wykładowcy zrobili z niego durnia. Kiedy widział trupa, nie umiał nawet dostrzec ran. Czerwone niebezpieczeństwo, żołnierz demokracji! - Myślałem, że pan był z nim w przyjaźni - rzekł tonem wyrzutu. - Bo istotnie byłem. Chętnie bym go widział w domu, czytającego dodatki niedzielne czy kibicującego rozgrywkom baseballu. Chętnie bym go widział żyjącego sobie bezpiecznie ze standardową amerykańską dziewczyną, abonentką Klubu Książki. Chrząknął z zakłopotaniem. - Naturalnie - powiedział - zapomniałem o tej nieszczęsnej historii. Byłem w zupełności po pańskiej stronie. Postąpił bardzo źle. Nie będę taił przed panem, że miałem z nim długą rozmowę na temat tej dziewczyny. Rozumie pan, jako znajomy profesorostwa Pyle... - Vigot czeka na pana - przerwałem mu 1 odszedłem. Dopiero teraz zauważył Phuong. Obejrzawszy się dostrzegłem. że patrzy na mnie z bolesnym zakłopotaniem: wieczny starszy brat, który nic nie rozumie. Pyle i Phuong spotkali się po raz pierwszy ze dwa miesiące po jego przyjeździe, również w „Continentalu”. Było to wczesnym wieczorem w porze chwilowego oziębienia, które nastaje tuż po zachodzie słońca. Kości grzechotały na stołach, gdzie Francuzi grali w quatre-vingt-et- un, dziewczęta w białych jedwabnych spodniach wracały do domu, pedałując po ulicy

Catinat. Phuong piła sok pomarańczowy, a ja piwo. Siedzieliśmy w milczeniu, zadowoleni, że jesteśmy razem. W pewnej chwili zbliżył się nieśmiało Pyle, więc ich ze sobą poznałem. Wpatrywał się w kobiety, jakby jeszcze nigdy żadnej nie widział, a potem się rumienił. - Czy zechciałby pan przysiąść się ze swą panią do mego stolika? - spytał. - Jeden z naszych attaché... Był to attaché ekonomiczny. Promieniał ku nam z tarasu szerokim, serdecznym uśmiechem, pełnym zadowolenia z siebie, jak ów człowiek z reklamowych rysunków, który cieszy się powszechną sympatią, bo używa środków odwadniających. Słyszałem nieraz, że mówią doń Joe, ale nie miałem pojęcia, jak brzmi jego nazwisko. Urządził demonstrację z hałaśliwym odsuwaniem krzeseł i wzywaniem kelnera, choć w „Continentalu" z całego tego zamieszania nie mogło wyniknąć dla nas nic więcej niż szklanka piwa, brandy and soda albo wermut cassis. - Nie spodziewałem się pana tutaj, panie Fowler - powiedział. - Czekamy na powrót naszych chłopców z Hanoi. Podobno rozegrała się tam niezgorsza bitwa! Pana nie było z nimi? - Nie chce mi się lecieć tyle godzin na konferencję prasową. Spojrzał na mnie z dezaprobatą. - Nasi chłopcy są strasznie zawzięci - stwierdził. - Co tu gadać, mogliby zarabiać dwa razy tyle w interesach czy w radiu wcale się nie narażając. - Może tam musieliby pracować. - Wietrzą zapach prochu jak konie kawaleryjskie - ciągnął z entuzjazmem, nie zwracając uwagi na moje słowa, które nie mogły mu się spodobać. - Taki Bill Granger - zaraz leci do każdej awantury! - Racja. Właśnie widziałem ostatnio, jak awanturował się w bar ze „Sportingu”. - Wie pan doskonale, że nie to mam na myśli. Dwaj wściekle pedałujący rikszarze nadjechali ulicą Catinat i zahamowali z fantazją przed „Continentalem". W pierwszej rikszy siedział Granger. Druga zawierała jakąś milczącą, szarą kupkę, którą Granger zaczął po chwili wyciągać na chodnik. - Chodźże, Mick - mówił - no. chodź. Potem jął się kłócić z rikszarzem o cenę przejazdu. - Na - powiedział - nie podoba ci się, to nie bierz. - I rzucił pięć razy więcej, niż się należało, na bruk, żeby tamten musiał zbierać. Attaché rzucił nerwowo: - Bądź co bądź chłopcom należy się małe odprężenie. Granger cisnął swe brzemię na krzesło. Wtedy dopiero zauważył Phuong. - Patrzcie - zdziwił się. - Joe, ty stary... Gdzieżeś Ją wygrzebał? Kto by pomyślał, żeś taki kogut! Przepraszam, lecę do kibla. Pilnujcie Micka! - Prosty, żołnierski sposób bycia - powiedziałem. Pyle znów się zarumieni! i rzekł z powagą: - Nie byłbym obojga państwa zapraszał do tego stolika, gdybym się spodziewał... Szara kupka poruszyła się na krześle i nagle głowa upadła na stół, jakby nie była przyczepiona do reszty. Wydobyło się z tego westchnienie - przeciągły, poświstujący sygnał bezmiernej nudy - po czym całość znowu znieruchomiała. - Czy pan go zna? - spytałem Pyle’a. - Nie. Czy to nie jest ktoś z prasy? - Słyszałem, że Bill mówi do niego: Mick - rzekł attache. - Czy to nie nowy korespondent „United Press”? - Nie, tamtego znam. Może to ktoś z waszej Misji Ekonomicznej? Nie może pan przecież znać wszystkich tych ludzi. Są ich cale setki. - Nie zdaje mi się, żeby należał do Misji - odparł attache. - Nie przypominam go sobie.

- Moglibyśmy poszukać jego legitymacji - podsunął Pyle. - Na miłość boską, nie budźcie go. Dość mamy jednego pijaka. Zresztą Granger go zna. Okazało się, że nie. Wrócił z toalety w ponurym nastroju. - Co to właściwie za damulka? - spytał zrzędliwie. - Panna Phuong jest znajomą pana Fowlera - rzekł sztywno Pyle. - Chcielibyśmy wiedzieć, kto... - Gdzie on ją wygrzebał? W tym mieście trzeba uważać. - Dodał posępnie: - Dzięki Bogu mamy penicylinę. - Bill - powiedział attache - chcemy wiedzieć, co to za jeden ten Mick. - Żebym to ja wiedział. - Sam go przywiozłeś. | I Słaba główka u parlefransów. Wkurzył się. - To Francuz? Zdawało mi się, że nazywasz go: Mick. - Jakoś muszę go nazywać - odparł Granger. Pochylił się nad Phuong: - Hej mała, jeszcze jedną oranżadę? Masz randkę dziś wieczór? - Ma randkę co wieczór - powiedziałem. - A co tam słychać z wojną? - zapytał pośpiesznie attache. - Wielkie zwycięstwo na północny zachód od Hanoi. Francuzi odbili dwie wsie. Nigdy nie było mowy o tym, ze im Je odebrano. Ciężkie straty Viet Minhu. Swoich jeszcze nie zdążyli policzyć, ale dadzą nam znać za tydzień lub dwa. - Opowiadają - rzekł attache - że vietminhowcy wtargnęli do Phat Diem, spalili katedrę i wypędzili biskupa. - Nic nam o tym nie mówiono w Hanoi. Bo też to nie jest zwycięstwo. 5 Jeden z naszych zespołów sanitarnych nie mógł się dostać poza Nam Dinh - rzekł Pyle. - Nie zawędrowałeś chyba tak daleko. Bill? i Za kogo ty mnie masz? Jestem korespondentem wojennym, mam ordre de circulation, papier, który pozwala od razu zorientować się, czy nie przekroczyłem dozwolonych granic. Przylatuję na lotnisko w Hanoi. Dają nam wóz do Klubu Prasowego. Organizują nam lot nad dwoma miastami, które odbili, i pokazują trójbarwną flagę. Z tej wysokości wszystkie flagi wyglądają tak samo. Potem mamy konferencję prasową i jakiś pułkownik tłumaczy nam, cośmy przed chwilą oglądali. Potem do spółki z cenzorem piszemy depesze. Potem się popija - najlepszy barman w całych Indochinach. Potem lecimy z powrotem. Pyle marszczył czoło nad piwem. - Sam siebie nie doceniasz, Bill - rzekł attache. - Weź choćby twój reportaż z drogi numer 66... Jakeś ty to nazwał? »Droga do piekła." To przecie warte Pulitzera. Wiesz, o co mi chodzi: ten gość, coś go widział. Jak klęczy z urwaną głową w rowie, i ten drugi, co szedł Jak nieprzytomny... - Myślisz, że naprawdę pętałbym się po tej głupiej drodze? Crane mógł opisać wojnę, choć nigdy Jej nie widział, mogę i Ja. Zresztą wielkie rzeczy, taka zasrana wojna kolonialna. Dajcie no Jeszcze coś wypić. A potem poszukamy dziewczynki. Facet przygruchał sobie cipkę, ja też chcę cipki. '* ■■ ■ * '- Sł Vvj^^ to ¿»tyk .' •* ^'**-* ‘ • ■■ ,v ^’*’.V;i - Myśli pan - zwróciłem slç do Pyle'a - że jest coś z prawdy w tych pogłoskach o Phat Diem? - Nie wiem. Czy to ważne? Chętnie bym pojechał zobaczyć, jeśli to ważne. - Ważne dla Misji Ekonomicznej? - Och, proszę pana - odparł - nie można robić sztywnych podziałów. Medycyna też jest swego rodzaju bronią, prawda? Cl katolicy pewno bardzo cięci na

komunistów, co? - Handlują z komunistami. Biskup kupuje od komunistów krowy i bambus na budulec. Nie powiem, żeby się w sam raz nadawali na Trzecią Siłę Yorka Hardinga - dodałem, żeby się z nim podroc2yć. - Odjazd - krzyczał Granger. - Nie będziemy tu marnować całej nocy. Walę do „Domu Pięciuset Dziewcząt”. - Czy pan nie zechciałby wraz z panną Phuong zjeść ze mną kolacji? - spytał Pyle. - Możecie jeść w „Chalet" - przerwał mu Granger - a ja sobie popieprzę obok. Jazda, Joe. Bądź co bądź jesteś mężczyzną. Zdaje się, że właśnie wówczas - zastanawiając się, co to jest mężczyzna - po raz pierwszy poczułem sympatię do Pyle’a. Siedział bokiem do Grangera, obracając w palcach szklankę, 1 całą postawą zaznaczał stanowczy dystans. - Myślę - odezwał się do Phuong - że pani ma wyżej uszu tej całej gadaniny... to znaczy tego, co mówią o pani ojczyźnie? - Comment? - Co zrobisz z Mickiem? - spytał attaché. - Zostawię go - odparł Granger. - Tak nie można. Nie wiesz nawet, jak się nazywa. - Moglibyśmy wziąć go ze sobą i oddać w opiekę dziewczynkom. Attache wybuchnął głośnym, zaraźliwym śmiechem. Przypominał twarz z telewizora. - Wy młodzi - powiedział - możecie sobie robić, co się wam podoba, ale ja jestem za stary na takie figle. Biorę go do siebie. Mówiłeś, że to Francuz? - W każdym razie gadał po francusku. - Może wsadźcie mi go do wozu... Gdy odjechał, ruszyliśmy drogą do Chalonu, Pyle z Grange- rem w jednej rikszy, za nimi Phuong i ja w drugiej. Granger usiłował wejść do rikszy razem z Phuong, ale Pyle go odciągnął. Gdy tak sunęliśmy długą podmiejską drogą do chińskiej dzielnicy, minął nas szereg francuskich aut pancernych - z każdego sterczała lufa, na każdym tkwił oficer, nieruchomy i milczący jak rzeźba na dziobie statku, pod czarnym, wygwieżdżonym, wklęsłym niebem. Znowu jakaś awantura - pewno z Binh Xuyen, prywatną armią, która panowała w „Grand Monde" i we wszystkich domach gry Cholonu. Oto kraj buntowniczych feudałów, istna Europa z wieków średnich. Ale co tu robią Amerykanie? Kolumb jeszcze nie odkrył ich ziemi. - Lubię tego Pyle’a - powiedziałem do Phuong. - Jest spokojny - odparła. Ów przymiotnik, którym ona pierwsza określiła Pyle’a, przylgnął doń jak szkolne przezwisko, aż w końcu usłyszałem go nawet z ust Vigota, kiedy tak siedział z tym swoim zielonym daszkiem i oznajmił mi, że Pyle nie żyje. Zatrzymałem rikszę przed „Chalet" i powiedziałem do Phuong: - Wejdź i zajmij stolik. Muszę się zaopiekować Pyle’em. To był mój pierwszy odruch: chronić Pyle'a. Wcale nie przyszło mi do głowy, że należało raczej chronić siebie. Niewinność zawsze bezgłośnie domaga się ochrony, tymczasem byłoby o wiele mądrzej strzec się właśnie przed nią. Niewinność jest jak niemy trędowaty, który zgubił dzwonek i błąka się po świe- cie bez żadnych złych zamiarów. Gdy doszedłem do „Domu Pięciuset Dziewcząt", Pyle i Granger znajdowali się już wewnątrz. Zwróciłem się do żandarma stojącego w drzwiach: - Deux Américains? Byt to miody kapral Legii Cudzoziemskiej. Przestał czyścić rewolwer i wskazując kciukiem drzwi za sobą, rzucił po niemiecku jakiś dowcip, którego nie zrozumiałem. Na olbrzymim dziedzińcu dziewczyny leżały setkami na trawie albo przycupnąwszy na

piętach rozmawiały z koleżankami. Sprzed maleńkich pokoików otaczających dziedziniec odsunięto firanki; w jednym z nich, założywszy nogę na nogę, leżała samotnie na łóżku zmęczona dziewczyna. W Cholonie wybuchła awantura, wojsko trzymano w koszarach, więc nie było ruchu: ciała mogły świętować. Tylko kłąb szamoczących się, drapiących, krzyczących dziewczyn wskazywał miejsce, gdzie interes szedł nadal. Przypomniałem sobie starą sajgońską historyjkę o tym jegomościu - była to jakaś ważna figura - który stracił spodnie, wywalczając sobie odwrót pod skrzydła żandarma. Nic tu nie chroniło cywila: jeśli chce uprawiać kłusownictwo na terenach wojskowych, to niechże sobie radzi, jak umie. Znałem pewne sposoby - należało tu dzielić i zwyciężać. Z tłumu dziewczyn, który mnie otoczył, wybrałem jedną i kierowałem ją powoli ku miejscu, gdzie walczyli Pyle i Granger. - Je suis un vieux - powiedziałem. - Trop fatigué. 1 Zachichotała i przycisnęła się do mnie. - Mon ami - dodałem - il est très riche, très vigoureux. -Tues sale2 - oznajmiła. Dostrzegłem Grangera. Był czerwony, triumfował. Kto wie, czy nie uważał tej demonstracji za hołd dla swej męskości. Jedna z dziewczyn trzymała Pyle’a pod ramię i próbowała wyciągnąć go łagodnie z kręgu. Wepchnąłem do środka moją dziewczynę i zawołałem: - Pyle, tędyl r Spojrzał ku mnie ponad ich głowami l powiedział: - To straszne, straszne. Może to była gra sztucznego światła, ale miałem wrażenie, że twarz mu się zapadła. Przyszła mi do głowy całkiem prawdopodobna myśl, że Pyle trwa jeszcze w dziewictwie. - Chodźmy - powiedziałem. - Zostawmy je Grangerowi. Zobaczyłem, że sięga do tylnej kieszeni. Chyba naprawdę zamierzał opróżnić kieszenie z piastrów i banknotów. - Niech się pan nie wygłupia - krzyknąłem ostro - bo się po- bijąl Moja dziewczyna wracała ku mnie, więc znów ją wepchnąłem w krąg, który otaczał Grangera. - Nie, nie - powiedziałem - je suis un Anglais, pauvre, très pauvre.' Chwyciłem Pyle’a za rękaw i wywlokłem go ze ścisku razem z dziewczyną, która wisiała mu u drugiego ramienia jak ryba na haczyku. Dwie czy trzy dziewczyny próbowały nas prze- chwycić, nim dotarliśmy do wyjścia, skąd spozierał ku nam kapral, ale brały się do tego bez zapału. - Co mam zrobić z tą tutaj? - spytał Pyle. - Nie będzie z nią kłopotu... W tymże momencie puściła jego ramię i znów zanurkowała w kłębowisko wokół Grangera. - Czy nic mu się nie stanie? - spytał Pyle z przejęciem. - Ma, czego chciał - cipki. Na ulicy noc wydawała się bardzo spokojna, tylko przejechał jeszcze jeden oddział aut pancernych. Party przed siebie jak ludzie świadomi celu. - Straszne - powiedział Pyle. - Nigdy bym nie uwierzył... - Dodał ze smutkiem: - Takie były ładne. Nie zazdrościł Grangerowi, tylko skarżył się, że Jakieś dobro - a przecież uroda i wdzięk są formami dobra - bywa niszczone i brukane. Pyle dostrzega! cierpienie, gdy je mial przed oczami. (Nie piszę tych słów drwiąco: ostatecznie wielu z nas i tego nie umie.) - Wracajmy do „Chalet" - powiedziałem. - Phuong czeka. - Ach, przepraszam - odparł - zupełnie zapomniałem. Nie powinien pan jej tak

zostawić. - Jej przecież nic nie groziło. - Ja tylko chciałem na wszelki wypadek odprowadzić Gran- gera... - Znów pogrążył się w myślach, lecz gdyśmy wchodzili do „Chalet”, rzekł tonem dziwnie znękanym: - Zapomniałem, ilu jest mężczyzn... *** Phuong zajęła nam stolik przy samym parkiecie. Orkiestra grała jakąś melodię modną w Paryżu pięć lat temu. Tańczyły dwie pary Wietnamczyków - mali, schludni, pełni godności. Daleko nam do tego, by wyglądać tak kulturalnie. (Znałem jedną z tych par: urzędnik Banku Indochińskiego z żoną.) Czuło się. że nigdy nie ubierają się niedbale, nie używają niestosownych słów, nie padają ofiarą nieokiełznanych namiętności. Jeśli wojna przywodziła na myśl średniowiecze, to oni robili wrażenie pary z osiemnastego wieku. Po panu Pham Van Tu można się było spodziewać, że w wolnych chwilach szlifuje klasyczne augustiańskie strofy, ale wiedziałem przypadkowo, że zgłębia poezję Wordswortha i pisze za jego przykładem wiersze o pięknie natuiy. Urlopy spędzał w Dalat, bo mógł sobie tam stosunko- wo najlepiej odtworzyć atmosferę angielskiej Krainy Jezior. Mijając nasz stolik, skłonił się lekko. Pomyślałem, jak też sobie radzi Granger o pięćdziesiąt metrów stąd. Pyle złą francuszczyzną przepraszał Phuong, że kazał jej tak długo czekać. - C'est impardonnable 1 - mówił. - Gdzie pan był? - spytała go. - Odprowadzałem G rangera do domu - odparł. - Do domu? - powiedziałem i roześmiałem się, a Pyle spojrzał na mnie, jakbym był drugim G range rem. Raptem zobaczyłem siebie jego oczami: mężczyznę w średnim wieku o lekko przekrwionych oczach, który zaczyna tyć. kocha bez wdzięku, nie Jest wprawdzie tak hałaśliwy Jak Granger, ale bardziej cyniczny, mniej niewinny. Przez chwilę ujrzałem Phuong taką, jaką widziałem po raz pierwszy w „Grand Monde": osiemnastoletnią, tańczącą w białej sukni balowej obok mego stolika, pod okiem starszej siostry, która postanowiła wydać ją za mąż za przyzwoitego Europejczyka. Jakiś Amerykanin kupił bilet i poprosił ją do tańca. Był trochę pod gazem, nieszkodliwie, zresztą przybył tu chyba niedawno i dziewczęta robiące honory domu w „Grand Monde" brał za prostytutki. Przyciskał ją do siebie o wiele za mocno w czasie pierwszego okrążenia parkietu i nagle wyłoniła się sama z kręgu tańczących, by wrócić do siostry, a on został na parkiecie samotny i zagubiony, nie pojmując, co się właściwie stało 1 dlaczego? Tÿmczasem dziewczyna, której imienia nie znałem, siedziała sobie popijając sok pomarańczowy, spokojna i opanowana. - Peut-on avoir l'honneur?1 - spytał Pyle tym swoim okropnym akcentem i po chwili zobaczyłem, jak tańczą bez słowa w drugim końcu salki. Pyle trzymał Ją w takiej odległości, iż miało się wrażenie, że lada chwila stracą wszelką styczność. Tańczył bardzo źle, a ona była najlepszą tancerką, jaką znałem za jej czasów w „Grand Monde". Starania o nią długo były daremne. Gdybym mógł zaproponować małżeństwo i kontrakt ślubny, wszystko by poszło gładko, a starsza siostra wynosiłaby się cicho i taktownie, ilekroć bylibyśmy razem. Lecz minęły trzy miesiące, nim udało mi się pozostać z nią sam na sam przez chwilę na balkonie „Majesti- cu*. podczas gdy w sąsiednim pokoju jej siostra pytała bez przerwy, kiedy zamierzamy wejść do środka. Na rzece wyłado- wywano w świetle pochodni statek towarowy z Francji, dzwonki riksz dźwięczały jak telefony. Sądząc z tego, co zdołałem powiedzieć. można by mnie wziąć za głupiego młokosa. Wracałem do siebie, na ulicę Catinat, bez cienia nadziei i nawet mi się nie śniło, że po czterech miesiącach będzie leżeć obok mnie, trochę zdyszana, śmiejąc się jakby w zadziwieniu, że nic nie okazało się całkiem takie, jak się spodziewała. - Monsieur Foulair.

Patrzyłem, jak tańczą i nie zauważyłem, że jej siostra kiwa do mnie od innego stolika. Po chwili podeszła, więc poprosiłem ją niechętnie, by usiadła. Nie byliśmy w zbyt dobrych stosunkach od czasu, gdy zasłabła w „Grand Monde” i musiałem odprowadzić Phuong do domu. - Nie widziałam pana okrągły rok - rzekła. - Często wyjeżdżam do Hanoi... - Kto to jest ten pański znajomy? - Niejaki Pyle. - Czym się zajmuje? - Pracuje w amerykańskiej Misji Pomocy Ekonomicznej. Wie pani, jaka to działalność - elektryczne maszyny do szycia dla głodujących szwaczek i tak dalej. - Czy są takie szwaczki? - Nie mam pojęcia. - Ale przecież nie używają maszyn. Zresztą tam, gdzie mieszkają, chyba nie ma prądu. Ta kobieta wszystko brała dosłownie. - Musi pani zapytać Pyle’a - powiedziałem. - Czy on jest żonaty? Spojrzałem na parkiet. - Myślę, że jeszcze nigdy nie zbliżył się do żadnej kobiety tak Jak teraz. - Tańczy bardzo źle - zauważyła. -Tak. - Ale wygląda na miłego, porządnego człowieka. -Tak. - Czy mogę z panem chwilę posiedzieć? Jestem w bardzo nudnym towarzystwie. Muzyka ucichła. Pyle skłonił się sztywno Phuong, odprowadził ją i podsunął jej krzesło. Najwyraźniej spodobały jej się te szarmanckie maniery. Pomyślałem, że Phuong brakuje tego w stosunkach ze mną. - To siostra Phuong - powiedziałem Pyle’owi. - Panna Hei. - Bardzo mi miło panią poznać - powiedział i zarumienił się. - Czy pan jest z Nowego Jorku? - spytała. - Nie, z Bostonu. - To także w Stanach? - Tak. O tak. - Czy pański ojciec był businessmanem? - Nie całkiem. Jest profesorem. - Nauczycielem? - spytała z lekką nutką rozczarowania w głosie. - Hm, widzi pani, jest, jak się to mówi, autorytetem naukowym. Zgłaszają się do niego po radę. - W sprawie zdrowia? Czy jest doktorem? - Nie, nie jest doktorem od zdrowia. Ale Jest jednak doktorem, tyle że nauk technicznych. Wie wszystko o erozji podmorskiej. Słyszała pani o tym? - Nie. Pyle próbował trochę zażartować. - No, to niech już tatuś sam pani wytłumaczy. - Czy jest tutaj? - O nie. - Ale przyj edzie? | Nie. To był tylko dowcip - powiedział Pyle ze skruchą. - Czy pani ma drugą siostrę? - spytałem. - Nie, a dlaczego?

T- Bo zdaje się, że pani bada kwalifikacje matrymonialne pana Pyle’a. - Mam tylko jedną siostrę - rzekła panna Hei i ciężko opuściła rękę na kolano Phuong, jak przewodniczący opuszcza młotek, by przywołać zebranych do porządku. - Bardzo ładna ta pani siostra - stwierdził Pyle. - To najpiękniejsza dziewczyna w całym Sajgonie - odparta Hei, jakby go poprawiając. - Wierzę. - Czas zamówić kolację - wtrąciłem. - Nawet najpiękniejsza dziewczyna w całym Sajgonie musi coś jeść. - Nie jestem głodna - powiedziała Phuong. - Jest delikatna - ciągnęła stanowczo panna Hei. W jej głosie zabrzmiała groźba. - Potrzebuje opieki. Jest bardzo, bardzo uczciwa. - Pan Fowler ma szczęście - rzekł poważnie Pyle. - Moja siostra kocha dzieci - oznajmiła panna Hei. Wybuchnąłem śmiechem. Nagle spostrzegłem wzrok Pyle’a. Patrzył na mnie z pełnym zgorszenia zdumieniem. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę interesuje go, co panna Hei ma do powiedzenia. Zamawiając kolację (Phuong twierdziła, że nie jest głodna, ale wiedziałem, że szybko się upora z solidnym befsztykiem po tatarsku z dwoma surowymi jajkami i tak dalej) słuchałem jednocześnie, jak Pyle omawia z powagą problem dzieci. - Zawsze pragnąłem mieć dużo dzieci - mówił. - Liczna rodzina to wspaniała rzecz. Zapewnia trwałość małżeństwu. A dla dzieci to też dobrze. Ja jestem jedynakiem. To bardzo niekorzystna sytuacja. Nigdy dotąd nie słyszałem, by mówił tak dużo. -W jakim wieku jest pana ojciec? 1 spytała natarczywie panna Hei. I Ma sześćdziesiąt dziewięć lat. - Starzy ludzie uwielbiają wnuki. To bardzo smutne, że mo- 50 ja siostra nie ma rodziców, którzy by się mogli cieszyć Jej dziećmi... gdy już je będzie miała - dorzuciła, spojrzawszy na mnie złowieszczo. - Albo dziećmi pani - rzekł Pyle, co mi się wydało zbędne. - Nasz ojciec pochodził z bardzo dobrej rodziny. Był manda- < iynem w Hue. - Zamówiłem dla wszystkich kolację - powiedziałem. - Dla mnie me trzeba - rzekła panna Hel. - Muszę wracać do mojego towarzystwa. Chętnie bym jeszcze kiedyś porozmawiała z panem Pyle'em. Może dałoby się to zorganizować? - Jak wrócę z północy - odparłem. - Jedzie pan na północ? - Myślę, że już czas przyjrzeć się wojnie. - Ale wszyscy dziennikarze właśnie wrócili - powiedział Pyle. - To dla mnie najlepsza pora. Nie potrzebuję spotykać się z Grangerem. - W takim razie musi pan zjeść kolację z moją siostrą i ze mną, gdy pan Foulair wyjedzie. - Dodała ze zgryźliwą kurtuazją: - Żeby ją pocieszyć. Gdy odeszła, Pyle powiedział: 1 Cóż to za urocza i kulturalna osoba. I tak dobrze mówi po angielsku. - Powiedz mu, że moja siostra pracowała w firmie handlowej w Singapurze - rzekła dumnie Phuong. - Doprawdy? Co to była za firma? Przetłumaczyłem odpowiedź: - importowo-eksportowa. Panna Hei zna stenografię. - Przydałyby się nam takie osoby w Misji Pomocy Ekonomicznej. - Porozmawiam z nią o tym - rzekła Phuong. - Ona by chętnie pracowała dla

Amerykanów. Po kolacji znów tańczyli. Ja też mamle tańczę i nie Jestem tak me zajęty sobą Jak Pyle. A może - przyszło mi na myśl - też byłem taki wówczas, gdy zakochałem się w Phuong? Przecież bywało nieraz, nim nadszedł pamiętny wieczór zasłabnięcia panny Hei, że tańczyłem z Phuong tylko po to, by móc z nią rozmawiać. Pyle nie korzystał z tej okazji, gdy znów okrążali parkiet, tyle że trochę się odprężył i nie trzymał jej już na odległość całego ramienia. Jednak oboje milczeli. Nagle, patrząc na jej stopy, tak lekko i precyzyjnie dostosowujące się do jego dreptania, znów poczułem się zakochany. Ledwo mogłem uwierzyć, że za godzinę, dwie, będzie wracać ze mną do tego obskurnego pokoju, do tego domu ze wspólnymi ustępami, ze staruchami przycupniętymi na podeście. Bodajbym wcale nie był słyszał tych pogłosek o Phat Diem albo niechby dotyczyły jakiegokolwiek innego miasta, nie tego właśnie jedynego miejsca na północy, gdzie znajomość z pewnym francuskim oficerem marynarki pozwoli mi wśliznąć się bez legitymowania i kontroli. Sensacja dziennikarska? Nie, cały świat chciał wtedy czytać tylko i wyłącznie o Korei. Szansa śmierci? Po cóż bym miał pragnąć śmierci, gdy każdej nocy spała przy mnie Phuong? Lecz znałem odpowiedź na to pytanie. Od dzieciństwa nie wierzyłem nigdy w trwałość uczuć, a jednak do niej tęskniłem. Zawsze się bałem utraty szczęścia. Phuong opuści mnie - za miesiąc, za rok. Jeśli nie za rok, to za trzy lata. W moim świecie jedyną wartością absolutną była śmierć. Po stracie życia, nie ma obawy, żadne inne straty się nie liczą. Zazdrościłem tym, którzy potrafią wierzyć w Boga, i nie ufałem im. Czułem, że dodają sobie odwagi bajką o czymś trwałym i niezmiennym. Śmierć jest o wiele pewniejsza niż Bóg. Wraz ze śmiercią kończy się perspektywa znudzenia i obojętności. Nigdy bym nie mógł być pacyfistą. Zabić człowieka to wszakże wyświadczyć mu niepomierne dobrodziejstwo. O tak, ludzie zawsze i wszędzie kochają swych nieprzyjaciół. Przyjaciół chronią, by oddać ich cierpieniu i pustce. - Proszę wybaczyć, że pana pozbawiam panny Phuong - usłyszałem glos Pyle'a. - Och, Ja właściwie nie tańczę, ale lubię patrzeć na nią, gdy tańczy. Zawsze mówiło się o niej właśnie tak, w trzeciej osobie. Jakby była nieobecna. Czasem zdawała się niewidzialna, niczym spokój. Zaczął się pierwszy występ wieczoru: śpiewaczka, żongler, konferansjer, który opowiadał bardzo nieprzyzwoite dowcipy, lecz rzuciwszy okiem na Pyle’a stwierdziłem, że nie rozumie tego żargonu. Uśmiechał się, gdy uśmiechała się Phuong, i śmiał się niepewnie, gdy ja się śmiałem. - Zastanawiam się, gdzie jest teraz Granger - powiedziałem, a Pyle spojrzał na mnie z wyrzutem. Potem nastąpiło clou wieczoru: trupa mężczyzn udających kobiety. Wielu z nich widywałem w dzień, jak chodzą kołysząc się w biodrach po ulicy Catinat, z niebieskawym nalotem zarostu na szczękach, ubrani w stare portki i swetry. Teraz - w de- koltowanych sukniach wieczorowych, ze sztuczną biżuterią, sztucznymi biustami i gardłowymi głosami - wyglądali co najmniej tak samo ponętnie jak większość Europejek w Sajgonie. Grupa młodych oficerów lotnictwa zaczęła gwizdać, a oni w zamian słali im czarowne uśmiechy. Zdziwiłem się, że Pyle protestuje z taką gwałtownością. - Panie Fowler - rzucił - chodźmy stąd. Już się chyba dosyć napatrzyliśmy? To całkiem niestosowne... dla niej! Z wieży katedralnej bitwa wydawała się wręcz malownicza, przypominała panoramę z wojny burskiej w starym „Illustrated London News”. Samolot rzucał zapasy jakiemuś posterunkowi w calcaires ' - owych zżartych przez klimat górach na granicy Annamu, które wyglądają jak stosy pumeksu - a ponieważ wciąż wracał w to samo miejsce, zdawało się, że się stamtąd nie rusza. Spadochron także tkwił stale w jednym punkcie. Dym wybuchów moździerzowych

kamieniał na równinie, rynek płonął blado w świetle słońca. Spadochroniarze posuwali się rzędem wzdłuż kanałów, ale z tej wysokości wyglądali nieruchomo. Nawet ksiądz siedzący w rogu wieży nad brewiarzem nie zmieniał pozycji. Bitwa ogląd Etna stąd była schludna i czy- ściutka. Przypłynąłem przed świtem z Nam Dinh w łodzi desantowej. Nie mogliśmy wylądować w bazie wodnej, bo odciął ją nieprzyjaciel, który otoczył miasto pierścieniem odległym o sześćset metrów, więc przybiliśmy tuż obok płonącego rynku. W blasku ognia byliśmy łatwym celem, ale nie wiadomo czemu nikt nie strzelał. Panowała cisza, tylko od palących się kramów dobiegało skwierczenie i łomot. Słyszałem, jak poruszył się senegal- ski wartownik na brzegu rzeki. 1. calcaires^ pienie. Dobrze znałem Phat Diem przed natarciem: tę Jedną Jedyną ulicę, długą i wąską, obudowaną drewnianymi kramami, przeciętą co sto metrów kanałem, kościołem i mostem. W nocy oświetlały ją tylko świece lub małe lampki oliwne (prąd elektryczny miały wyłącznie kwatery francuskich oficerów), a przez okrągłą dobę panował tu zgiełk. W cieniu i pod osłoną księcia- biskupa Phat Diem było wówczas - na swój dziwny, średniowieczny sposób - najżywotniejszym miastem w całym kraju, a teraz, gdy wylądowałem i szedłem do kwater oficerskich, było miastem najbardziej wymarłym. Gruzy, kawałki szkła, woń palonej farby i gipsu, długa ulica - pusta jak okiem sięgnąć - przypominała mi jedną z arterii londyńskich wcżesnym rankiem, po odwołaniu alarmu. Brakowało tabliczek z napisem: „Uwaga! Niewypał”. Bomba zwaliła fasadę domu oficerskiego, a budynki po drugiej stronie ulicy leżały w gruzach. Płynąc z prądem od Nam Dinh dowiedziałem się od porucznika Peraud, co się tu stało. Był to poważny młody człowiek, mason. W jego oczach te wydarzenia s tamo wiły niejako karę za przesądy bliźnich. Biskup Phat Diem odwiedził kiedyś Europę i przejął się tam kultem Matki Boskiej Fatimskiej, która ukazała się, jak wierzą katolicy, grupce dzieci w Portugalii. Wróciwszy do siebie, zbudował na dziedzińcu katedralnym grotę ku Jej czci, a Jej święto obchodził rokrocznie uroczystą procesją. Od dnia, gdy władze rozproszyły prywatną armię biskupa, trwało napięcie między nim a pułkownikiem, dowódcą francuskiego garnizonu. Tego roku pułkownik - który miał do biskupa słabość, bo dla obu ten kraj był ważniejszy niż katolicyzm - zrobił przyjacielski gest i wraz z wyższymi oficerami poszedł na czele procesji. Nigdy jeszcze nie zgromadziły się w Phat Diem takie tłumy, by oddać hołd Matce Boskiej. Nawet wielu buddystów i którzy stanowili mniej więcej połowę ludności - nie darowało sobie tej uciechy, a ci, co nie wierzyli w żadnego z owych bogów, żywili Jednak wiarę, że te wszystkie chorągwie, kadzielnice i złota monstran cja jakimś sposobem oddalą wojnę od ich domów. Wiódł procesję ostatni szczątek biskupiej armii - orkiestra dęta, za nią jak ministranci szli francuscy oficerowie, nabożni z rozkazu puł- kownika. a za nimi cały pochód sunął przez bramę na katedralny dziedziniec, potem koło białej statuy Serca Jezusowego stojącej na wysepce pośród stawu przed katedrą, wreszcie pod dzwonnicą o rozpostartych orientalnie skrzydłach do wnętrza drewnianej, rzeźbionej świątyni, między gigantyczne pilastry z pojedynczych pni, ku ołtarzowi ze szkarłatnej laki, któiy był bardziej buddyjski niż chrześcijański. Ze wszystkich wiosek między kanałami - z tego holenderskiego krajobrazu, gdzie zamiast tulipanów zielenią się łodygi młodego ryżu i złocą pola dojrzałe do żniw, gdzie w miejsce wiatraków wznoszą się kościoły - płynęły rzesze do Phat Diem. Nikt nie zauważył obecności agentów Viet Minhu, którzy również przyłączyli się do procesji, i tejże nocy - w czasie gdy główny batalion komunistyczny przekraczał przełęcze i wchodził w równinę tonkińską, pod okiem rzuconych w góry bezsilnych placówek

francuskich - tejże właśnie nocy uderzyli w samym Phat Diem. Teraz, po czterech dniach, nieprzyjaciel został odparty przy pomocy spadochroniarzy i otaczał miasto w odległości niecałego kilometra. Była to klęska, więc nie puszczono dziennikarzy i wstrzymano telegramy, bo gazety mają wieścić tylko zwycięstwa. Gdyby władze znały mój zamiar, zatrzymałyby mnie w Hanoi, lecz im dalej odchodzi się od sztabów, tym mniej ry- gorystyczna staje się kontrola, aż gdy na koniec wejdzie się w zasięg ognia nieprzyjacielskiego, to witają człowieka z radością. To, co stanowi groźbę dla sztabu w Hanoi, a kłopot dla pułkownika w Nam Dinh, to dla porucznika w polu staje się dobrym żartem, rozrywką, dowodem zainteresowania ze strony świata: na przeciąg kilku błogosławionych godzin porucznik może się poczuć główną postacią dramatu, a zabitych i rannych ujrzeć w fałszywie bohaterskim świetle. Ksiądz zamknął brewiarz i rzekł: - No, już koniec. 1 Był Europejczykiem, lecz nie Francuzem, bo biskup me zniósłby w swojej diecezji francuskiego księdza. Powiedział, jakby się tłumacząc: - Musiałem tu przyjść, rozumie pan, odpocząć przez chwilę od tych wszystkich biedaków. Zdawało się, że dudnienie moździerzy się zbliża, a może to tylko nieprzyjaciel wreszcie odpowiadał. Trudność - rzecz dziwna i polegała na tym, by go znaleźć. Istniał tu dobry tuzin króciutkich frontów, a między kanałami, wśród zabudowań gospodarskich i pól ryżowych otwierały się niezliczone możliwości zasadzek. Wprost pod nami stała, siedziała i leżała cała ludność Phat Diem. Katolicy, buddyści, poganie, wszyscy zabrali najcenniejszy swój dobytek - piecyk kuchenny, lampę, lustro, szafę, kilka mat, święty obraz - i wynieśli się na dziedziniec katedry. Tu, na północy, po zapadnięciu ciemności chwytał ostry chłód, więc katedra już się wypełniła. Nie było innego schronienia. Nawet na schodach dzwonnicy zajęto każdy stopień, a przez bramę tłoczyli się wciąż nowi ludzie, niosący dzieci i sprzęty. Wierzyli, niezależnie od swej religii. że tu będzie bezpiecznie. Kiedyśmy patrzyli, przez tłum przepychał się młody człowiek z karabinem, w mundurze wietnamskim. Jakiś ksiądz zatrzymał go i odebrał karabin. Kapłan stojący obok mnie wyjaśnił: - Jesteśmy tu neutralni. To terytorium Boga. Pomyślałem: Dziwnie biedną ludność ma Bóg w swoim królestwie, przerażoną, zziębniętą, wygłodniałą („Nie wiem, czy uda się nam wyżywić tych ludzi” I powiedział mi ksiądz), a można by się spodziewać, że Wielki Król lepiej sobie radzi. Lecz chwilę później pomyślałem: Zawsze ta sama historia, gdzie tylko się obrócić. Najszczęśliwszą ludność mają wcale nie najpotężniejsi władcy. Poniżej założono już małe sklepiki. - To wygląda jak ogromne targowisko - zauważyłem - ale nie ma tu ani jednej uśmiechniętej twarzy. -Straszliwie zmarzli zeszłej nocy - rzekł ksiądz. 1 Musimy trzymać bramy klasztoru zamknięte, inaczej by nas stratowali. - A tam w środku jest ciepło? -Nie bardzo. Zresztą nie zmieścilibyśmy nawet jednej dziesiątej tych ludzi - ciągnął. - Wiem, co pan sobie myśli, ale dla kilku spośród nas to sprawa zasadnicza, żeby się trzymać w formie. Prowadzimy jedyny szpital w Phat Diem, a jedyne nasze pielęgniarki to zakonnice. - A chirurg? -Robię, co mogę. - (Dopiero wtedy zobaczyłem na jego sutannie plamy krwi.) - Czy pan tu przyszedł, żeby się ze mną widzieć? - Nie. Chciałem się rozejrzeć. -Pytam, bo wczoraj wieczorem przyszedł tu ktoś do mnie. Chciał się wyspowiadać. Rozumie pan, trochę się przestraszył tego, co zobaczył nad kanałem. Trudno mu to mieć za

złe. - Bardzo tam gorąco. -Spadochroniarze wzięli ich w krzyżowy ogień. Biedacy. Myślałem, że pan może przeżywa to samo, co tamten. -Nie jestem katolikiem. Nie sądzę nawet, żeby można mnie nazwać chrześcijaninem. - Dziwna rzecz, jak strach działa na człowieka. -Na mnie nigdy by tak nie podziałał. Gdybym w ogóle wierzył w Boga, to i tak bym nie dał się nakłonić do spowiedzi. To klękanie w tej waszej skrzyni, obnażanie się przed kimś drugim... Musi mi ksiądz wybaczyć, ale mnie się to wydaje jakieś chorobliwe... nawet tchórzliwe. - Och - rzekł ksiądz niefrasobliwie - myślę, że pan jest dobrym człowiekiem. Nie przypuszczam, by pan musiał czegoś specjalnie żałować. Spojrzałem na kościoły, wznoszące się w równych odstępach między kanałami, aż do brzegu morza. Z drugiej wieży mignęło światło. - Jak widzę, nie wszystkie kościoły zostały neutralne. -To niemożliwe - odparł. - Francuzi zgodzili się zostawić w spokoju tylko dziedziniec katedry. Nie sposób więcej wymagać. To, na co pan patrzy. Jest posterunkiem Legii Cudzoziemskiej. - No, trzeba ruszać. Do widzenia księdzu. - Do widzenia i szczęśliwej drogi. Niech pan uważa na snajperów. Musiałem się przepychać do wyjścia przez tłum, potem szedłem koło stawu i białego posągu z rozpostartymi, cukrowymi ramionami, wreszcie znalazłem się na długiej ulicy. Mój wzrok sięgał bez przeszkód niemal kilometr w obie strony. Na całej tej przestrzeni były poza mną tylko dwie żywe istoty: dwóch żołnierzy w zamaskowanych hełmach, którzy oddalali się pomału skrajem ulicy ze stenami gotowymi do strzału. Mówię „żywe", bo w którejś bramie leżało ciało z głową na jezdni. Słychać było jedynie brzęk much, które się tam gromadziły, i coraz cichszy odgłos żołnierskich butów. Prędko minąłem ciało, odwracając się w przeciwną stronę. Gdy obejrzałem się parę minut później, byłem całkiem sam ze swym cieniem i w zupełnej ciszy rozlegał się tylko odgłos moich kroków. Poczułem się tak, jakbym był celem na poligonie. Przyszło mi na myśl, że gdyby mi się coś stało na tej ulicy, mogłoby upłynąć wiele godzin, zanim by mnie znaleźli. Zdążyłyby się zlecieć muchy. Przekroczywszy dwa kanały, skręciłem ku jednemu z kościołów. Na ziemi siedziało kilkunastu ludzi w ochronnych strojach spadochroniarzy, a dwóch oficerów wpatrywało się w mapę. Gdy podszedłem do nich, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Człowiek uzbrojony w długą antenę walkie-talkie, powiedział: „Możemy już iść" i wszyscy wstali. Spytałem swą lichą francuszczyzną, czy mogę im towarzyszyć. Korzystne w tej wojnie było to, że europejska twarz sama w sobie stanowiła przepustkę - nie sposób podejrzewać Europejczyka, że jest nieprzyjacielskim agentem. - Kim pan jest? - spytał porucznik. \ I l - Piszę artykuły o wojnie. - Amerykanin? - Nie. Anglik. - Przeprowadzamy tu bardzo skromną akcję - powiedział - ale Jeśli pan chce iść z nami... - Zaczął zdejmować stalowy hełm. - Nie, nie - rzekłem - to dla walczących. - Jak pan woli. Przemknęliśmy gęsiego za kościołem i zatrzymaliśmy się chwilę nad brzegiem kanału, by żołnierz z walkie-talkie mógł nawiązać kontakt z patrolami na obu flankach. Pociski z moź- dzierzy przelatywały nad nami i pękały gdzieś niewidocznie. Za kościołem przyłączyło się do