uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Graham Greene - Tajny agent

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :539.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Graham Greene - Tajny agent.pdf

uzavrano EBooki G Graham Greene
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

GRAHAM GREENE TAJNY AGENT CZĘSC PIERWSZA ZWIERZYNA Sponad Dover spłynęły mewy. Uniosły się nad morze jak strzępki mgły i wzięły kurs z powrotem nad schowane miasto, a syrena zakwiliła razem z nimi; odpowiedziały inne statki, wszyscy czuwający podnieśli lament, ale czyją opłakiwali śmierć? Przez przejmujący zimnem jesienny wieczór statek .posuwał się ze zmniejszoną szybkością. Przypominał D. karawan, który toczy się powoli i dyskretnie na „miejsce spoczynku”, bo woźnica prowadzi go ostrożnie, żeby nie trząść trumną, jakby parę wstrząsów mogło zrobić różnicę nieboszczykowi. Wśród całunów piszczały razhisteryzowane kobiety. Bar w trzeciej klasie był zapchany; powracająca do kraju drużyna trugby (wszyscy w krawatach w paski) nacierała z hałasem na kieliszki. D. nie zawsze rozumiał, co krzyczą... może był to slang, może jakiś dialekt. Będzie potrzebował trochę czasu, zanim całkowicie przypomni sobie język angielski; mimo że kiedyś znał go bardzo dobrze, teraz pamiętał raczej zwroty literackie. Starał się trzymać na uboczu — mężczyzna w średnim wieku o gęstym wąsie, szramach na podbródku i czole, na którym jak przyzwyczajenie malowała się troska — ale nie było się gdzie odsunąć w tym barze, czyjś łokieć szturchał go w żebra, a czyjeś usta zionęły mu w twarz butelkowanym piwem. Wypełniło go zdumienie na widok tych ludzi; sądząc po buchającej tytoniowym dymem serdeczności nikt by się nie domyślił, że toczy się wojna — nie tylko jakaś tam wojna w kraju, z którego on przyjeżdżał, ale wojna tutaj, pół mili poza falochronem Do- ver. D. przynosił tę wojnę ze sobą. Gdziekolwiek się znalazł, była wojna. Nie potrafił zrozumieć, że ktoś sobie tego nie uświadamia. — Tutaj, tutaj! — wrzasnął jeden z zawodników do barmana, a inny wyrwał mu szklankę z piwem i krzyknął: — Z drogi! — Nacierać! — zawołali wszyscy razem. — Za pozwoleniem. Za pozwoleniem — powtarzał D. wycofując się bokiem. Postawił kołnierz nieprzemakalnego płaszcza i wyszedł na zimny, pełen mgły pokład; w górze lamentowały mewy unosząc się w stronę Dover. Ze spuszczoną głową zaczął wędrówkę tam i z powrotem wzdłuż relingu, żeby nie zmarznąć; pokład był jak mapa poznaczona liniami okopów, niewiarygodnie wysuniętych pozycji śmierci: sprzed oczu startowały mu bombowce, a w głowie góry dygotały od wybuchających pocisków. Nie czuł się wcale bezpieczny na tym angielskim statku, niepostrzeżenie wślizgującym się do Dover. Niebezpieczeństwo zrosło się z nim. Przypominało nie płaszcz, który czasami można zrzucić — było jego skórą. Człowiek nosił je do śmierci, a jedyny ratunek obiecywało przekupstwo. Wierzyło się jednej tylko osobie — sobie samemu. U któregoś z kolegów znaleziono pod koszulą święty medalik, inny należał do organizacji o nieodpowiedniej nazwie. Tam i z powrotem przez zimny, nie osłonięty pokład trzeciej klasy, na rufę i z .powrotem, aż pod drewniane drzwiczki z napisem: „Tylko dla pasażerów pierwszej klasy”. Kiedyś takie zróżnicowanie zabrzmiałoby jak obelga, ale dzisiaj rozdział na klasy podlegał tylu podroedziałom, że utracił wszelkie znaczenie. Podniósł oczy na pokład pierwszej klasy: przebywał tam na zewnątrz, w tym zimnie, jeden tylko człowiek, tek jak on tutaj: z podniesionym kołnierzem stał na dziobie statku patrząc w kierunku Dover. D. odwrócił się i skierował w stronę trufy, i znów, z regularnością dorównującą jego krokom, wystartowały bombowce. Nikt nie mógł wierzyć nikomu — tylko sobie,

a czasami nie był pewien, czy i sobie ostatecznie może wierzyć. Oni nikomu nie wierzyli, tak samo jak tamtemu ze świętym medalikiem; wtedy mieli rację, kto wie zatem, czy i teraz jej nie mają? Należało się do stronnictwa pełnego uprzedzeń; ideologia to sprawa skomplikowana, zakradają się herezje... D. nie był pewien, czy w tej chwili nie jest obserwowany. Nie był pewien, czy nie należałoby go obserwować. W końcu, jeżeli przetrząsnął sumienie, istniały aspekty materializmu ekonomicznego, których nie akceptował... A obserwator... ozy go obserwowano? Przez chwilę przeraziła go wizja bezbrzeżnej nieufności. W wewnętrznej kieszeni (wypukłość powyżej piersi) przechowywał tak zwane pełnomocnictwa, wierzytelności, ale wierzytelność nie oznaczała wiary. Przeszedł powoli z powrotem, na ile pozwalała mu długość łańcucha; dobiegł go przez mgłę ochrypły, ale wyraźny głos młodej kobiety: — Wypiję jeszcze jednego. Chcę jeszcze jednego! Gdzieś stłukło się dużo szkła. Za szalupą ratunkową — jak wszędzie, gdziekolwiek się człowiek znalazł — ktoś płakał; był to dziwny świat. Ostrożnie obszedł dziób sza- lupy i zobaczył wciśnięte w kąt dziecko. Zatrzymał się i popatrzył. Nie znaczyło dla niego nic, było jak pismo, tak dalece nieczytelne, że człowiek nawet nie starał się go odcyfrować. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś będzie dzielił ludzkie uczucia. Łagodnie i grzecznie zwrócił się do dziecka: — Co się stało? — Uderzyłem się w głowę. — Jesteś sam? — zapytał D. — Tatuś mnie tu postawił. — Za to, że uderzyłeś się w głowę? — Powiedział, że to nie powód do płaczu. Dziecko przestało płakać, rozkaszlało się, krztusiła je mgła; z kryjówki między szalupą a relingiem patrzyły obronnie ciemne oczy. D. odwrócił się i odszedł; pomyślał, że nie ¡powinien się odzywać, dziecko pewno ktoś obserwuje, ojciec albo matka. Podszedł do barierki „Tylko dla pasażerów pierwszej klasy” i zajrzał poza nią. Przez mgłę zbliżał się ten drugi, posuwając się na dłuższym końcu swojego łańcucha. D. zobaczył najpierw za- prasowane spodnie, potem futrzany kołnierz, wreszcie twarz. Popatrzyli na siebie nad niskimi drzwiczkami. Zaskoczeni, stali w milczeniu. Nigdy zresztą nie zamienili ze sobą słowa; należeli do innych partii i dzieliło ich bardzo wiele śmierci, spotkali się przelotnie wiele lat temu, raz na jakimś dworcu, raz na lotnisku. D. nie mógł sobie nawet przypomnieć nazwiska tamtego. Tamten odszedł pierwszy; mimo ciepłego płaszcza był chudy jak tyka i wysoki, miał wygląd człowieka nerwowego i zwinnego; poruszał się szybko na nogach jak szczudła, sztywnych, ale w razie potrzeby giętkich. Robił wrażenie, że podjął już jakąś decyzję. D. pomyślał: „Pewno postara się, żeby mnie obrabowano, może zabito. Bez wątpienia ma większą pomoc, więcej pieniędzy i przyjaciół. Listy polecające do parów i ministrów... sam kiedyś nosił jakiś tytuł, dawno (temu, przed republiką... książę? markiz?...” Nie pamiętał dokładnie. To pech, że płyną obaj tym samym statkiem i że musieli się spotkać w ten sposób u bariery oddzielającej dwie klasy, dwaj tajni agenci dążący do tego samego celu. Syrena zawyła znowu i nagle z mgły, jak twarze zza okna, wyjrzały statki, światła, klin falochronu. Ich statek był jednym z tłumu. Maszyny pracowały na półobrotach, a później się zatrzymały. D. usłyszał chlapanie wody o burtę. Widocznie znosiło ich w bok. Ktoś niewidoczny krzyknął, jakby z samego morza. Podsunęli się bokiem i oto znaleźli się już na miejscu — jakie to było proste. D. miał wrażenie, że marynarze rozbierają statek na części, po chwili zawrócili napierających ludzi z walizkami ,W rękach marynarzy rzeczywiście pozostał kawałek relingu. Potem wszyscy przewalili się, unosząc walizki z nalepkami hoteli szwajcarskich i

pensions w Biarritz. D. przepuścił tę nawałę — nie miał nic prócz skórzanej teczki zawierającej szczotkę, grzebień, szczoteczkę do zębów i parę innych drobiazgów. Odzwyczaił się od używania pidżamy, naprawdę nie warto było zawracać sobie głowy, jeżeli zanosiło się na to, że dwakroć w ciągu nocy zakłócą człowiekowi sipokój bomby. Dla sprawdzenia paszportów strumień pasażerów rozdzielał się na dwie grupy: obcokrajowców i obywateli Wielkiej Brytanii. Obcokrajowców nie było wielu. Parę stóp od D. drżał lekko w futrzanym płaszczu ów wysoki mężczyzna z pierwszej klasy; był blady i wydelikacony, nie na swoim mieijscu w tej przewiewnej szopie na nabrzeżu. Załatwiono go jednak szybko — wystarczyło jedno spojrzenie na dokumenty. Jego tożsamość łatwa była do sprawdzenia niby tożsamość jakiegoś antyku. „Muzealny eksponat” — pomyślał D. bez wrogich uczuć. Oni wszyscy tu po tej stronie wydawali mu się eksponatami muzealnymi — wiedli swoje egzystencje w wielkich zimnych domach, jak galerie publiczne obwieszonych starymi, ciemnymi obrazami, z inkrustowanymi sekreterami na korytarzach. D. spostrzegł, że już się nie posuwa. — Więc utrzymuje pan, że ta fotografia jest pańska? — zapytał bardzo uprzejmy mężczyzna z jasnym wąsem. — Oczywiście — powiedział D. Spojrzał na fotografię. Nie przyszło mu do głowy przez... no, powiedzmy, lata całe, zajrzeć do własnego paszportu. Zobaczył twarz jakiegoś nieznajomego — mężczyzny dużo młodszego i najwidoczniej dużo szczęśliwszego niż on; tamten uśmiechał się do obiektywu. — To stara fotografia — wyjaśnił. Musiał zrobić to zdjęcie, nim wzięli go do więzienia, nim zabito mu żonę, i jeszcze przed owym nalotem 23 grudnia, kiedy leżał przysypany w piwnicy przez pięćdziesiąt sześć godzin. Trudno mu było jednak wszystko to tłumaczyć urzędnikowi. — Ile ma lat? — Może dwa lata. —' Ma pan dziś zupełnie siwe włosy. — Doprowdy? — Czy nie zechciałby pan zejść na bok i przepuścić innych? — zaproponował urzędnik. Zachowywał się grzecznie i bez pośpiechu. Dlatego, że byli na wyspie. W kraju wezwano by żołnierzy, natychmiast wywnioskowano by, że jest szpiegiem, przesłuchanie byłoby głośne, gorączkowe i przewlekłe. Urzędnik dotknął łokcia D. — Przepraszam, że .pana zatrzymałem — powiedział.— Czy zechciałby pan wejść tu na chwilę? Otworzył drzwi do jakiegoś pomieszczenia. D. wszedł. Był tam stół, dw|a krzesła i zdjęcie Edwarda VII w roli chrzestnego ojca ekspresu „Aleksandra”; dziwaczne twarze z tamtych czasów uśmiechały się nad wysokimi białymi kołnierzykami, maszynista był w meloniku. — Przepraszam pana za to — mówił uirzędnik. — Zdaje się, że pana paszport jest w zupełnym porządku, jedynie ta fotografia... no... widzi pan, niech pan tylko na siebie popatrzy. Przejrzał się w jedynej szklanej powierzchni, jaka się tam znajdowała; jego odbicie zniekształciły nieco komin lokomotywy i broda króla Edwarda, ale musiał .przyznać, że urzędnik nie jest pozbawiony rozsądku. Rzeczywiście wyglądał dziś ¡inaczej. -— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — wyznał że się tak bardzo zmieniłem. Tamten przyglądał mu się uważnie. D. teraz sobie przypomniał, jaki był dawniej. Zaledwie trzy lata temu. Miał czterdzieści dwa lata, ale był młody. Do studiio fotografa poszła z nim żona; czekał go sześciomiesięczny urlop na uniwersytecie i podróż z nią, oczywiście. Wojna domowa wybuchła dokładnie trzy dni później. Sześć miesięcy

przesiedział w wojskowym więzieniu, żonę rozstrzelano — przez pomyłkę, nie z okrucieństwa — a później.,. — Widzi pan, wojna zmienia ludzi — powiedział. — To było przed wojną. Śmiał się wówczas z jakiegoś żartu — o ananasach; to miały być ach pierwsze od lat wakacje jrazem. Od piętnas tu byli ;po ślubie. Przypomniał sobie staroświecki aparat i fotografa wsadzającego głowę w czaimy rękaw; żonę pamiętał tylko niewyraźnie. To była namiętność, a uczucie, jeśli umarło, trudno przywołać na mowo. — Czy ma pan jiakieś inne dokumenty? — zapytał urzędnik. — Albo może kogoś w Londynie, kto pana zna? Może ambasada? T-Och! Nie! Jestem zwyczajnym obywatelem. Bez żadnego znaczenia. — Nie .podróżuje pan chyba dla przyjemności? *— Nie. Mam parę listów polecających związanych z moimi interesami. — Odpowiedział tamitemu uśmiechem. — Ale orne mogą być sfałszowane. Me potrafił się rozgniewać, ten siwy wąs, głębokie bruzdy wokoło ust — wszystko to było świeże, tak samo szrama na brodzie. Dotknął jej. — U nas jest wojna, proszę pana. Zastanowił się, 00 teraz robi tamten; na pewno nie traci czasu. Prawdopodobnie czeka na niego auto. Będzie w Londynie m|a długo przed nim, mogą wyniknąć kłopoty. Przypuszczalnie miał rozkaz, aby nikogo z przeciwnej strony nie dopuścić do zakupu węgla. Zanim wynaleziono elektryczność, węgiel nazywał się „czarnym diamentem”. Cóż, w jego ojczyźnie ma wartość wyższą niż diamenty, a wkrótce stanie się równą ¡jak one rzadkością. — Pański paszport jest oczywiście w porządku — powiedział urzędnik. —■ Może powie mi pan, gdzie pan ma zamiar zatrzymać się w Londynie... T v, —* Nie mam pojęcia. Urzędnik nagle .przymrużył oko. Stało się to tak prędko, ze D. prawie nie mógł uwierzyć. — Jakiś adres — podsunął urzędnik. — Aha, tak, jest taki hotel, prawda, nazywa się „Ritz”? — Owszem, ale wybrałbym coś nie tak drogiego. — „Bristol”. Wszędzie jest jakiś „Bristol”. — Ale nie w An glii — No, jak pan sądzi, gdzie się zatrzyma ktoś taki jak ja? 1» -rnn-wl.«.,« — „Strand Pałace”? — Dobrze. Urzędnik zwrócił mu paszport z uśmiechem. — Musimy być ostrożni — wyjaśnił. — Przepraszam. Niech się pan spieszy, jeśli chce pan złapać pociąg. „Ostrożni! — pomyślał D. — Więc to się nazywa ostrożnością na wyspie?” Jakże im zazdrościł poczucia bezpieczeństwa. Przez tę zwłokę D. zajął prawie ostatnie miejsce w kolejce do komory celnej. Tamci hałaśliwi młodzi ludzie byli już przypuszczalnie na peronie, gdzie stał pociąg, a jego ziomek D. był przekonany, że ten na pociąg nie czekał. Jakiś dziewczęcy głos oświadczył: — Och! Ja mam mnóstwo do zgłoszenia. Był to ostry głos; słyszał go już poprzednio,., kiedy jego właścicielka domagała się w barze jeszcze jednego kieliszka. Spojrzał na nią bez wielkiego zainteresowania; osiągnął w swoim życiu okres, w którym się wariuje |a kobietami albo zachowuje wobec nich obojętność, a ta, mówiąc bez ogródek, mogłaby być jego córką. — Mam tu butelkę 'brandy, ale zaczętą — mówiła. Przyszło mu do głowy od niechcenia, że nie powinna tyle pić, głos miała zmieniony, nieswój, to nie było w jej typie. Zastanowił

się, dlaczego piła w trzeciej klasie. Była ubrana jak modelka. Mówiła dalej: — Następnie butelka calvadosu, ale ona też jest otwarta.. D. poczuł się zmęczony; chciał, żeby skończyli tz nią i załatwili jego. Była bardzo młoda, jasnowłosa i niepotrzebnie arogancka; wyglądała jak dziecko, które nie dostało nic z upragnionych rzeczy, więc postanawia zdobyć cokolwiek. — Och! Tu ijest więcej brandy. Zgłosiłabym, gdybyście zaczekali, ale widzicie iprzecież, ta też jest zaczęta. — Obawiam się, że będziemy musieli oclić — powiedział urzędnik celny — część tego. — Nie macie prawa. — Może parni przeczytać przepisy. tJtarczka ciągnęła się bez końca, ktoś inny przejrzał teczkę D. D. zapytał o pociąg do Londynu. —Już odszedł. Będzie pan musiał zaczekać na ten o siódmej dziesięć. Była za niespełna kwadrans szósta. — Mój ojciec jest dyrektorem tej linii — mówiła z wściekłością dziewczyna. —• Obawiam się, że linia nie rnia z tym nic wspólnego. — Lord Benditch. — Jeżeli chce pani zabrać ¡ze sobą ite trunki, cło wyniesie dwadzieścia siedem szylingów i sześć pensów. A więc była to córka Benditcha. Stojąc w wyjściu przyglądał się jej. Ciekawe, czy z Benditchem pójdzie równie trudno, ijak ternu celnikowi szło z jego córką. Od Benditcha wiele zależy: jeżeli się zdecyduje sprzedać swój węgiel po cenie, jaką oni są w stanie zapłacić, będą się mogli trzymać do lata; jeżeli nie, wojna skończy się, być może, jeszcze przed nastaniem wiosny. Dziewczyna, zdaje się, miała zdecydowany charakter, jeżeli to mogło stanowić jakiś omen. Kiedy podeszła do drzwi prowadzących na przejmujący zimnem, mglisty pe- ron » wyglądała, jakby ipodbiła cały świat, ściemniło się przedwcześnie; przy kiosku z książkami jaśniało małe światełko; o blaszane ogłoszenie firmy Horlicks oparty był zimny żelazny wózek. Widać było tylko sąsiedni peron; ta węzłowa stacja, łącząca wielki port oceaniczny z, Londynem — jak to ujął D. — mogła być małą prowincjonalną stacyjką, tkwiącą między podmokłymi polami i mijaną przez nie zatrzymujące się pośpieszne pociągi. — Do diabła i — powiedziała dziewczyna — odszedł. — Będzie drugi za półtorej godziny — zauważył D. Czaił, że z każdym słowem wraca mu znajomość języka, wsączała się jak mgła i zapach dymu; każdy inny język brzmiałby tu obco. — Tak mówią — powiedziała dziewczyna. — Przy tej mgle spóźni się całe godziny. — Muszę się dziś wieczorem dostać do miasta. — A kto nie musi? — Dalej od morza mgła pewno jest mniejsza. Ale dziewczyna zostawiła go i niecierpliwym krokiem poszła wzdłuż peronu; zniknęła zupełnie za kioskiem, a następnie, chwilę później, była już i ipowrotem i jadła drożdżowe ciastko. Podała mu drugie, jakby był jakimś zwierzęciem za kratkami. — Chce pan? — Dziękuję. Przyjął je z uroczystą miną i napoczął; taka była angielska gościnność. — Wezmę auto — powiedziała. — Nie mogę czekać godzinę w tej ciemnej dziurze. Dalej od brzegu może być mniejszia mgła (a więc go słyszała). Rzuciła resztki ciastka w stronę toru, przypominało to sztuczkę magiczną: było ciastko i nagle nie ma ciastka. — Chce pan, żebym pana podwiozła? — zapytała. Kiedy się zawahał, dodała: — Jestem zupełnie trzeźwa.

— Dziękuję. Nie to miałem na myśli. Tylko... co będzie szybciej. — Och! Ja będę najszybciej — odpowiedziała, — Więc jadę. Nagle na poziomie ich stóp zamajaczyła dziwacznie jakaś twarz — musieli stać na samym skraju peronu — twarz była zagniewana. — Nie jestem w Zoo, łaskawa pani — powiedział głos. Dziewczyna spojrzała w dół ze zdziwieniem. — Czyż mówiłam, że pan jest w Zoo? — Nie można tak... ciskać ciastkami. — Och — wykrzyknęła niecierpliwie — niech pan nie będzie niemądry! — Napaść — mówił głos. — Mogę łaskawą panią zaskarżyć. To był pocisk. — Żaden pocisk. To było ciastko. U ich stóp wynurzyła się ręka d kolano, twarz podniosła się trochę. Ja pani pokażę... — oświadczył. — To nie pani rzuciła ciastko — powiedział D. — To ja. Może ¡pian mnie zaskarżyć, mieszkam w „Strand Palące”. Nazywam się D. Wziął dziewczynę pod ramię i poprowadził w stronę wyjścia. We mgle rozległ się pełen obrzydzenia głos, niby jęk rannego morskiego zwierzaka: —* Cudzoziemiec. — Proszę pana — odezwała Się dziewczyna — naprawdę nie potrzebuje się pan tak mną opiekować. — Zna pani teraz moje nazwisko. — Och! Ja jestem Cullen, jeżeli chce pan wiedzieć. Róża Cullen. Ohydne imię, ale, widzi pan, mój ojciec ma kręćka na punkcie róż. Wynalazł... czy tak się mówi?... wynalazł markizę pompa dour. Widzi pan, lubi i dziewczynki. Królewskie dziewczynki. Mamy dom. który się nazywa „Dworek Gwyn”. Z autem szczęście im dopisało. Garaż w ipobliżu stacji był porządnie oświetlony, rozjaśniał mgłę na prawie pięćdziesiąt jardów, znalazł się też wóz, stary packard. — Mam interes do załatwienia z lordem Benditchem — powiedział D. — To dziwny zbieg okoliczności. — Nie widzę dlaczego. Kogo spotkam, ma do niego interes. Prowadziła powoli w kierunku, jak przypuszczał, Londynu; wóz skakał na szynach tramwajowych. — Nie zabłądzimy, jeżeli będziemy jechali po szynach tramwajowych. —i Czy zawsze jeździ pani trzecią klasą? — No, lubię sobie sama dobierać towarzystwo — odpowiedziała. —* Nie spotykam w trzeciej klasie interesantów ojca. — Ja też ijechałem trzecią. — Och! Do diabła! Znów port — odpowiedziała robiąc gwałtowny zwrot i zakręciła; mgła napełniała się chrzę- pp-m zderzaków i ludzkim zdenerwowaniem; cofnęli się z powrotem drogą, którą przybyli, i zaczęli wjeżdżać na jakieś wzgórze. — Oczywiście gdybyśmy byli skautami, wiedzielibyśmy. Zawsze zjeżdża się w dół chcąc znaleźć wodę. Na szczycie wzgórza mgła trochę się uniosła, odsłaniając skrawki zimowego, szarego, popołudniowego nieba, żywopłoty jak stalowe igły i wszędzie wokoło spokój. Jakieś jagnię cichutko biegało skacząc po trawie obrzeżającej drogę, a dwieście jardów dalej nagle ukazało się światło. Tak wyglądał pokój. — Chyba jesteście tu bardzo szczęśliwi — powiedział D. — Szczęśliwi? — powtórzyła. — Dlaczego? — Takie... bezpieczeństwo — wyjaśnił. Przypomniał mu się urzędnik, który mrugnął po

przyjacielsku i oznajmił: ,y Musdmy być ostrożni”. — Nie jest to znów takie wielkie bezpieczeństwo — powiedziała tonem niedorosłej, źle wychowanej dziewczynki. — Och, tak — zgodziił się. Wyjaśnił jej z wysiłkiem: — Widzi pani, ja mam za sobą dwa lata wojny. Posuwałbym się taką drogą jak ta bardzo powoli, na odgłos samolotu gotów w każdej chwili zatrzymać auto i zejść do rowu. - - — No, to pewno o coś walczycie? — zapytała. — Nie pamiętam. Niebezpieczeństwo po jakimś cziasie robi z człowiekiem rozmaite rzeczy, między innymi zabija uczucia. Myślę, że nigdy nlie będę już nic czuł oprócz strachu. Nikt z nas nie potrafi już nienawidzić ani kochać. Wie pani? To stwierdzone przez statystykę, że w naszym kraju rodzi się bardzo mało dzieci. — Ale wasza wojna trwa dalej. Musi być jakaś przyczyna. — Trzeba coś czuć, żeby przerwać wojnę. Czasamii myślę, że dlatego itak kurczowo się jej trzymamy, że strach jeszcze pozostał. Gdyby nie on, nic już byśmy nie czuli. Nikt z nas nie mógłby się cieszyć z pokoju. Niby wyspa wyłoniła się przed nimi jakaś mała wioska: stary kościół, parę grobów, zajazd. D. dodał: — Na pani ¡miejscu nie zazdrościłbym nam... mając to. — Myślał o teg beztrosce i spokoju... o tej dziwneg i nierzeczywistej drodze, którą można by iść w każdym kierunku. —' Nie potrzeba iwojny, żeby odebrać wszystkiemu smak. Pieniądze, rodzice, mnóstwo rzeczy zrobi to równie dobrze jak ona. — Ostatecznie jest pani młoda... bardzo ładna — powiedział D. — Och! Do diabła! Zabiera się pan do mnie? — Ależ nie, skądże. Mówiłem pani... Nie jestem zdolny do żadnych uczuć. Poza tym jestem stary. Rozległ się ostry huk, samochód zarzucił bokiem i D. ukrył itwiarz w ramionach. Wóz zatrzymał się. — Dali nam dętkę do niczego — wyjaśniła dziewczyna. Opuścił ręce. —• Przepraszam — .powiedział. — Wciąż go jeszcze czuję. — Ręce mu drżały. — Strach. — Tutaj nie ma się czego bać. — Nie jestem pewny. Nosił wojnę w sobie. „Tylko mi zostawcie trochę czasu — pomyślał — a zarażę wszystko, nawet to. Powinienem nosić kołatkę jak dawni 'trędowaci.” — Niech pan nie będzie sentymentalny — rozkazała dziewczyna. — Nie znoszę melodramatów. — Nacisnęła rozrusznik i podskakując ruszyli dalej. — Niedługo po- winniśmy trafić na jakiś zajazd albo garaż czy coś podobnego. Za zimno, żeby tutaj zmieniać to draństwo. — A chwilę później zauważyła: — Znów mgła. — Chce pani jechać dalej? Z takim kapciem? — Niech się pan nie boi. — Widzi pani — powiedział tonem usprawiedliwienia — mam ważne zadanie. Odwróciła twarz w jego stronę, szczupłą, strapioną, absurdalnie młodą twarz; przypomniało mu się dziecko na nudnym przyjęciu. Nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Dość młoda, aby być jego córką. ___ Co ipan taki tajemniczy? Chce mi pan zaimponować? — Nie. — Stary kawał. Dalszego ciągu jednak nie było. D. zapytał:

— Czy tak często go na pani wy próbowy warno? — Nie da się zliczyć — odpowiedziała. Odczuł to jako fakt niezmiernie smutny, że ktoś taki młody mógł zaznać tyle nieuczciwości. Może dlatego, że sam był w średnim wieku, uważał, że młodość powinna być okresem... no, okresem ufności. Powiedział łagodnie: — Nie jestem nikim tajemniczym. Zwykły człowiek interesu. — 1 jest pan wypchany forsą? — Och, nie! Reprezentuję dosyć biedną firmę. Nagle uśmiechnęła się do niego i pomyślał, bez żadnego wzruszenia: „Można by ją nazwać piękną”. — Czy pan jest żonaty? — W pewnym sensie. — To znaczy rozwiedziony. — Tak. Jak by to powiedzieć? Ona nie żyje. Mgła przed nimi poróżowiała, zwolnili i podskakując wjechali w strefę głosów i tylnych światełek samochodów. Jakiś wysoki głos oznajmił: — Mówiłem Sally, że tu zajedziemy. — Ukazało się szerokie okno; słychać było cichą muzykę, jakiś głos, dźwięczny I głęboki, śpiewał: Wiem, że tylko wtedy cię znałem, Kiedy byłaś sama. — Wróciliśmy na łono cywilizacji —■ oznajmiła ponuro dziewczyna. — Czy możemy zreperować tutaj tę dętkę? — Przypuszczam, że tak. Otworzyła drzwiczki, wysiadła i od razu pochłonęła ją mgła, światła i inni ludzie. Siedział w wozie sam; teraz, kiedy motor był wyłączony, zrobiło się przejmująco zimno. Próbował się zastanowić, jak to rozegrać. Przede wszystkim polecono mu zamieszkać pod pewnym nume- rem na jednej z ulic Bloomsbury. Prawdopodobnie lokal został tak wybrany, aby jego właśni ludzie mogli zawsze mieć go na oku. Pojutrze miał wyznaczone spotkanie z lordem Benditchem; nie są żebrakami, mogą za tein węgiel zapłacić przyzwoitą cenę, a także dodatek spekulacyjny, kiedy wojna się skończy. Wiele kopalni lorda Benditcha stało, była to dla obu stron szansa. Ostrzeżono go, że nie wskazane jest angażowanie w tej sprawie ambasady — ambasador i pierwszy sekretarz są podejrzani, choć podobno drugi sekretarz jest lojalny. Sytuacja była beznadziejnie zagmatwana — zupełnie możliwe, że w rzeczywistości ten drugi sekretarz pracuje dla rebeliantów. Tak czy inaczej, należało całą sprawą pokierować dyskretnie; nikt nie przewidywał komplikacji na statku przewożącym go przez Kanał. Mogła ona zapowiadać wszystko: począwszy od konkurencyjnej ceny za dostawy węgla aż po rabunek, a nawet morderstwo. No cóż, tamten znajdował się gdzieś w tej irtgle, którą D. miał jeszcze przed sobą. Nagle coś skłoniło D. do wyłączenia świateł. Siedząc w ciemnościach wyjął z kieszeni swoje pełnomocnictwa, z wahaniem potrzymał je w ręku, po czym wepchnął w skarpetkę. Drzwiczki samochodu szarpnięte pirzez kogoś otworzyły się i dziewczyna powiedziała: — Dlaczego, u diabła, wyłączył pan światła? Namęczyłam się okropnie, zanim pana znalazłam. — Włączyła je na powrót i oznajmiła: —■ Na razie wszyscy są zajęci... ale przyślą człowieka... — Mamy czekać? —i Jestem głodna. Ostrożnie wysliadł z auta, zastanawiając się, czy ma obowiązek zaproponować jej obiad; wyrzucał sobie każdego zbędnie wydanego pensa. — Czy możemy tu dostać obiad? — zapytał.

— Oczywiście. Czy ma pan dosyć pieniędzy? Wydałam ostatniego sou na ten samochód. —■ Ależ tak, mam. Zje pani ze mną obiad? — To jestt myśl. Poszedł za nią do budynku... do hotelu; nie wiedział, co to jest; tego rodzaju przedsiębiorstwa powstały później, nie było ich za czasów, kiedy jako młody człowiek od- wiedził Anglię, aby przesiadywać nad książkami w British Muséum. Był to stary dom w stylu Tudorów — miał pewność, że w prawdziwym stylu Tudorów — pełen foteli i sof, a tam gdzie człowiek spodziewał się ujrzeć bibliotekę, znajdował się oocktail-bar. Jakiś mężczyzna w monoklu ujął dziewczynę za rękę (lewą) i ścisnął ją, mówiąc: — Róża. Doprawdy, to Róża. Proszę mi wybaczyć, zdaje się, że widzę Monty’ego Grookhama. — I umknął nagle w bok. — Czy pani go tzna? — ziapytał D. — To zarządzający. Nie wiedziałam, że się tutaj przeniósł. Miał kiedyś lokal na Western Avenue. .— Dodała z pogardą: — Wspaniałe, co? Dlaczego nie wraca pan na tę swoją wojnę? Ale to było niepotrzebne. Naprawdę przywiózł ją ze sobą, zaraza już działała. Zobaczył, że po drugiej stronie hallu przy pierwszym stoliku w restauracji siedzi odwrócony do niego plecami ten drugi agent. Ręka zaczęła mu drżeć zupełnie tak samo ijak zawsze przed nalotem: sześć miesięcy więzienia z codzienną perspektywą rostrzelania nie mija bez śladu — nia koniec wychodzi się stamtąd tchórzem. — Czy moglibyśmy zjeść obiad gdzie indziej? — zapytał. — Tu... tutaj jest tyle ludzi. Strach był, oczywiście, absurdalny, ale przyglądając się tym szczupłym, pochyłym plecom w restauracji czuł się tak bezbronny, jakby stał na podwórzu pod ślepym mu- rem i przed plutonem egzekucyjnym. — Nie ma żadnego gdzie indziej. Co się panu tu nie podoba? — Popatrzyła na niego podejrzliwie. — Czy panu przeszkadzają ci ludzie? Teraz ipan coś zaczyna? — Nie, ależ nie — odpowiedział. — Zdawało mi się tylko... — Umyję ręce | iposzukam tu pana. — Tak. :— Wracam zaraz. Kiedy tylko odeszła, prędko rozejrzał się w poszukiwaniu toalety — potrzebna mu była zimna woda, czas do namysłu. Nile był tak opanowany jak na ¡Statku, zaniepokoiła go taka drobnostka jak pęknięcie dętki. Poszedł przez hall w ślad za zarządzającym w monoklu — lokal ¡robił dobry interes mimo, a może dzięki tej mgle. Samochody z Dover li Londynu zjeżdżały ze zbłąkanym szczekaniem klaksonów. Zarządzający rozmawiał ze starszą, siwą damą. Mówił: — Taki wysoki. Mam tutaj jego fotografię... gdyby wielmożna pani chciała zobaczyć. Przy- szedł mi kiedyś na myśl pani mąż... — Przez cały czas nie spuszczał oka z innych twarzy, mówił bez przekonania; jego szczupła śniada twarz, wyrzeźbiona przez parę lat służby według przepisowego wojskowego modelu, pozostawała obojętna ¡jak oblicze jakiegoś wypchanego zwierzęcia w gablocie. — Przepraszam pana na chwilę — powiedział D. —’ Oczywiście byle komu bym go nie sprzedał. — Zarządzający wykręcił się na pięcie i wyprztyknął z siebie uśmiech niiby płomyk z zapalniczki. — Niechże sobie przypomnę. Gdzie myśmy ¡się spotkali? — W ręku trzymał zdjęcie ostrowłosego terriera. — Ładna linia. Uczciwa cena. Zęby... — Chciałem tylko wiedzieć... — Wybacz, stary, widzę tam Tony’ego — i już go nie było. Starsza dama ¡powiedziała prosto z mostu a szorstko:

—1 Na próżno go o coś pytać. Jeżeli szuka pan w.c., jest na dole. Toaleta na pewno nie była w stylu Tudorów: samo szkło i czarny marmur. Zdjął płaszcz, powiesił go na kołku (nikogo poza nim tu na dole nie było) i ¡napełnił umywalkę zimną wodą. Tego właśnie potrzebowały jego nerwy: zimna woda na karku działała na niego jak wstrząs elektryczny. Nerwy miał tak napięte, że kiedy kit oś wszedł, szybko się obejrzał, jakby spodziewał się kogoś znajomego: był to tylko jeden z szoferów. D. zanurzył na chwilę głowę w zimnej wodzie. Woda ściekała mu po twarzy, wziął po omacku ręcznik i otarł oczy. Poczuł się lepiej. Ręce woale mu się nie trzęsły, kiedy odwrócił się i zapytał: — Co pan wyprawia z moją marynarką? — Jak to? — powiedział szofer. — Wiesizałem swoją. Pan mnie chce w coś ubrać. — Wydaje mi się — oświadczył D. — że pan chciał mnie z czegoś rozebrać. — To niech pan wezwie policję — powiedział szofer. — Och! Nie było świadków. — Niech pan wzywa policję albo przeprosi. — Szofer był potężnym mężczyzną, miał ponad sześć stóp wzrostu. Groźnie zbliżył się po szklistej posadzce. — Mam wielką chętkę trzasnąć cię w czaszkę. Cholerny zagranicznik, przyjeżdża tu, odbiera człowiekowi chleb, zdaje mu się, że może robić, co (mu... — Może — powiedział łagodnie D. —• się omyliłem. — Był zmieszany; ostatecznie, możliwe, że to tylko zwykły kieszonkowiec... nic się nie stało. — Może się omyliłeś. Może rozwalę ci tę cholerną czaszkę. To mają być przeprosiny? — Przepraszam, jak tylko pan sobie życzy — powiedział D. Wojna nie zostawia człowiekowi poczucia wstydu... — I nie ma nawet tyle likry, żeby się bić — stwierdził szofer. — Dlaczego miałbym się bić? Pan ¡jest wyższy. I młodszy. — Dam radę, ilu chcesz takim zasranym zagraniczni- koan... —Przypuszczam, że tak. — Kpisz sobie ze mnie? — zapytał szofer. Jedno oko miał zezowate, sprawiało to wrażenie, że mówi, jednym okiem przypatrując się publiczności... „A może — pomyślał D. — ma tu jakąś publiczność...” — Jeżeli tak pan to zrozumiał, przepraszam jeszcze raz. —Też dopiero, mogę cię zmusić, żebyś mi lizał buty... —Wcale bym się nie zdziwił. Czy ten człowiek za dużo wypił, czy też może ktoś kazał mu wszcząć kłótnię? D. stał odwrócony plecami do umywalki. Ze strachu mdliło go trochę. Nienawidził bez pośredniej fizycznej przemocy; kiedy posyłało się komuś kulkę albo dostawało ją samemu, był to proces mechaniczny, kolidujący jedynie z wolą życia czy też obawą przed bólem. Z pięścią jest inaczej: pięść upokarza; zabity wchodzi w upadlający kontakt z bijącym. Ta myśl była mu wstrętna tak samo jak myśl o wolnej miłości. Nic nie mógł poradzić —» tego się bał. — Znów sobie pokpiwasz? — Nie miałem tego zamiaru. — Jego pedantyczna angielszczyzna zdawała się tamtego doprowadzać do furii. — Gadaj po angielsku albo rozwalę ci ten cholerny pysk. — Jestem cudzoziemcem. — Będziesz niczym, kiedy się z tobą załatwię. — Szofer zbliżył się z opuszczonymi gotowymi pięściami jak dwa kawały surowego mięsa; wyglądało na to, że sam podjudza się do bezrozumnej wściekłości. — Dalej — powiedział — szykuj pięści. Nie jesteś przecież tchórz. Dlaczego nie? — zapytał D. — Nie mam zamiaru bić się z panem. Byłbym szczęśliwy, gdyby mi pan pozwolił... Na górze czeka na mnie pewna dama. — Będzie sobie mogła zabrać to, co zostanie, kiedy ja z tobą skończę — mówił szofer.

—— Pokażę ci, czy wolno uczciwych ludzi wyzywać od złodziejów. Robił wrażenie mańkuta, zaczął machać lewą pięścią. D. rozpłaszczył się przy umywalce. Teraz miało nastąpić najgorsze: przez chwilę znalazł się z powrotem na więziennym podwórzu, a dozorca zbliżał się do niego wymachując pałką. Gdyby miał broń, użyłby jej, gotów by był dopuścić się wszystkiego, byle uniknąć fizycznego kontaktu. Zamknął oczy i oparł się plecami o lustro, był bezbronny. Nie znał najprostszych zasad walki na pięści. — Cóż to, stary — usłyszał głos zarządzającego — źle się czujesz? D. wyprostował saę. Szofer stał w głębi, zmieszany, z miną człowieka sprawiedliwego. D. powiedział łagodnie, nie spuszczając z niego oczu. — Dostaję czasami... jak wy to nazywacie?... zawrotów głowy. — Przysłała mnie po ipana panna C uli en. Czy mam poszukać lekarza? — Nie. To doprawdy ¡nic poważnego. Po wyjściu z toalety D. zapytał zarządzającego: — Czy pan zna tego szofera? — Wiesz, stary, nigdy go nie widziałem, ale nie sposób zapamiętać całą obsługę. Dlaczego pytasz? — Zdaje mi się, że przeszukiwał mi kieszenie. Oko za monoklem zakrzepło. — Wykluczone. Miewamy tutaj, no, nie mówię przez snobizm, ale jedynie najlepsze towarzystwo. Musiał się pan omylić. Panna Cullen zaświadczy. — I dodał z udaną obojętnością: — Pan jest dawnym znajomym panny Cullen? — Nie. Nie określiłbym tego w ten sposób. Była na tyle uprzejma, że podwiozła mnie z Dover. — Ach, tak — powiedział lodowato zarządzający. U szczytu schodów zwinnie się odsunął od D. — Znajdzie pan pannę Cullen w restauracji. D. wszedł do środka: jakiś mężczyzna w golfie grał na pianinie, a kobieta śpiewała bardzo gardłowym, głębokim głosem, pełnym melancholii. Sztywno przeszedł obok stolika, przy którym siedział tamten. — Co się dzieje? — zapytała dziewczyna. — Myślałam, że mnie pan zostawił na lodzie. Wygląda pan, jakby pan zobaczył ducha. Nie widział ze swojego miejsca L. — przypomniało mu się teraz to nazwisko. Wyjaśnił szeptem: — Napadnięto mnie... to znaczy, o -mały włos napadnięto by mnie... w toalecie. — Po co pan opowiada takie bajki? — zapytała. —1 Chce się pan wydać taki tajemniczy. Już bym wolała bajeczkę o trzech niedźwiadkach. — Dobrze — odpowiedział. — Przecież musiałem znaleźć jakąś wymówkę. Ale sam pan właściwie w to nie wierzy, prawda? — zapytała troskliwie. — To znaczy, nie cierpi pan na szok nerwowy spowodowany bombardowaniem? — Nie. Sądzę, że nie. Po prostu nie jestem na tyle dobrym znajomym, żeby warto mnie było znać. — Niech pan tylko nie będzie śmieszny! Opowiada pan te swoje melodramałyczne historie. Mówiłam panu, nie lubię melodramatów. — Czasami zdarzają się właśnie melodramaty. Przy pierwszym stoliku od drzwi siedzą twarzą do nas pewien człowiek. Niech pani się jeszcze nie ogląda. Założę się z panią. Teraz na nas patrzy. Już! — Siedzi, i co z tego? — On mnie śledzi — Widzi pan, można to również inaczej wytłumaczyć. Że on mnie się przygląda.

— Dlaczego pani? — Och! To się zdarza często. — Tak, tak, oczywiście — powiedział szybko. — Oczywiście. Pojmuję to. Wyprostował się i przyjrzał dziewczynie: miała pełne smutku usta, przejrzystą cerę. Poczuł niczym nie usprawiedliwioną niechęć do lorda Benditcha; gdyby to on był jej ojcem, nie pozwoliłby córce na taki tryb życia. Kobieta o głębokim głosie śpiewała absurdalną piosenkę o nieodwzajemnionej miłości: To były tylko słowa — nic nie pojęłam. Po prostu sny na jawie, a ja płonęłam. Wierzyłam, że to prawda, mówiłeś „kocham cię”, „Me serce twoim” — a ty tylko pożyczałeś je. Goście odstawiali kieliszki z winem i słuchali, jakby to była poezja. Nawet dziewczyna na chwilę przestała jeść. Irytowała go litość nad sobą zawarta w tej piosence. Na tego rodzaju słabość w jego ojczyźnie nikt nie mógł sobie pozwolić, obojętne, po której stronie frontu. Nie mówię, że kłamiesz — to tylko nowoczesny styl. Nile zamierzam umrzeć — to byłby wiktoriański styl. Przypuszczalnie piosenka wyrażała „ducha epoki”, cokolwiek to ma znaczyć; wolał już chyba celę więzienną, prawo ucieczki, zbombardowany dom, nieprzyjaciela u drzwi. Ze smutkiem patrzył na dziewczynę; w pewnym okresie żyda może by próbował napisać dLa niej wiersz — byłaby to lepsza poezja. To były sny na jawie, zaczynam to pojmować. Zaczynam już rozumieć — to były tylko słowa. — Co to za blaga? Ale w jakiś sposób przemawia. Do stolika podszedł kelner. — Ten dżentelmen przy drzwiach prosił, żebym to oddał wielmożnemu panu — powiedział. — Jak na kogoś, kto przed chwilą zeszedł na ląd, szybko pan zawiera znajomości — oświadczyła dziewczyna.. D. przeczytał kartkę; treść jej była krótka i awięzła, choć nie określała ściśle, czego od niego chcą. — Przypuszczam — rzekł — że, gdybym pani powiedział, że właśnie zaproponowano mi dwa tysiące funtów, nie uwierzyłaby pani. — Dlaczego miałby mi pan o tym mówić? — Racja. — Przywołał kelnera. — Czy może mnie pan poinformować, czy ten dżentelmen ma szofera... takiego wysokiego człowieka z jednym okiem niezupełnie w po- rządku? — Dowiem się, proszę pana. — Świetnie pan to odgrywa — zauważyła dziewczyna. — Pierwszorzędnie. Człowiek- tajemnioa. Pomyślał, że ona znów za dużo pije. — Jeżeli nie będzie pani uważała, nigdy nie dojedzie- my do Londynu — ¡powiedział. Wrócił kelner. — To jego szofer, proszę pana. — Mańkuit? — Och! Niech pan przestanie — wtrąciła dziewczyna. — Niech pan przestanie! — To nie popis — zapewnił ją łagodnie. —■ To nie ma nic wspólnego z panią. Sprawy posuwają się tak szybko... musiałem się upewnić. — Dał kelnerowi napiwek. — Poroszę zwrócić temu panu tę karteczkę. — Będzie odpowiedź, proszę pana? — Nie.

— Dlaczego nie postąpi pan jak dżentelmen i nie odpisze: „Dziękuję za ofertę”? — zapytała dziewczyna. — Nie chciałbym mu dostarczać próbki mojego pisma. Mógłby je podrabiać. — Poddaję się — oświadczyła. — Pan wygrał. — Lepiej niech pani już nie pije. — Śpiewaczka się zamknęła, ostatni dźwięk przeszedł w rozedrgany skowyt niczym w odbiorniku radiowym, kilka par zaczęło tańczyć. — Mamy przed sobą długą drogę — dodał. — Po co się spieszyć? Zawsze możemy noc spędzić tutaj. I— Oczywiście. Pani tak... ale ja muszę się w jakiś sposób dostać do Londynu. — Dlaczego? — Moi pracodawcy — wyjaśnił — nie zrozumieliby tej zwłoki. — Wiedział na pewno, że co do minuty ułożyli dla niego rozkład jazdy, przewidując dokładnie taką sytuację: spotkanie z L. i propozycję przekupstwa. Lata służby nie przekonałyby ichj że mógłby nie przyjąć zapłaty. Ostatecznie, przyznał ze smutkiem, ich można było kupić: przywódcy bez końca sprzedawali lud. Ale jeżeli pozostała człowiekowi już tylko jedna filozofia — poczucie obowiązku — świadomość o powszechnym przekupstwie nie przeszkadzała trzymać się swego... Kołysząc monoklem stanął przed Różą Cullen zarządzający i zaprosił ją do tańca; D. pomyślał z przygnębieniem, że będzie to trwało jak noc długa — nigdy jej stąd nie wyciągnie. W takt smutnej, drętwej melodii posuwali się powoli dookoła sali; zarządzający trzymał dziewczynę mocno, rozpostarłszy swą wielką dłoń na jej plecach, z drugą ręką wetkniętą do kieszeni z dosyć obelżywym, jak wydawało się D., lekceważeniem. Perorował o czymś z przejęciem i co chwila spoglądał w stronę D. Raz, kiedy znaleźli się w zasięgu jego słuchu, D. podchwycił słowo „ostrożna”. Dziewczyna słuchała z uwagą, ale krok miała chwiejny — na pewno jest bardziej pijana, niż przypuszcza^ D. zastanawiał się, czy zmieniono już koło. Jeżeli samochód jest gotowy, może uda mu się namówić iją po tym tańcu... Wstał i wyszedł z restauracji. L. siedział nad kawałkiem cielęciny, nie podniósł oczu, krajał mięso w małe kawałeczki, żołądek ma pewno do niczego. D. nie był już tak zdenerwowany, jakby odrzucenie tamtych pieniędzy zyskało mu pozycję silniejszą niż pozycja przeciwnika. Nie wyglądało (też na to, aby szofer miał teraz zaczynać jakąś nową awanturę. Mgła trochę się ¡podniosła; samochody na podwórzu były widoczne — stało ich kilka — daimler, mercedes, -parę morrisów, ich stary packard i jakaś mała czerwona furgonetka. Koło już zmieniono. Pomyślał: „Gdybyśmy tylko mogli wyruszyć zaraz, kiedy L. je obiad...” — po czym usłyszał głos, który mógł być jedynie głosem L. mówiącym do niego w ich ojczystym języku. — Przepraszam — mówił L. — Gdybyśmy mogli porozmawiać... D. poczuł odrobinę zazdrości patrząc na L., stojącego między samochodami na podwórzu — L. miał wygląd człowieka ustabilizowanego. Ukształtowało go pięćset lat trwania gatunku, ustawiając we właściwym środowisku, dając mu pewność siebie i jednocześnie prześladując występkami przodków i nawykami z przeszłości. — Nie sądzę, żebyśmy mieli wiele tematów do rozmowy — powiedział, ale oddał sprawiedliwość urokowi L.; czuł się tak, jakby spośród całego (towarzystwa jakiś wielki człowiek wyróżnił jego, zaszczycając rozmową. —Wciąż mam wrażenie — przemówił L. — że nie zdaje pan sobie sprawy z sytuacji. — Powiedziawszy to uśmiechnął się przepraszająco, gdyż takie słowa mogły zabrzmieć impertynencko po dwóch latach wojny. — Chcę powiedzieć, że... właściwie należy pan do nas. — Nie czułem ¡tego w więzieniu. Tamten był na swój sposób uczciwym człowiekiem, robił wrażenie szczerego.

— Zapewne przeżył pan okropne rzeczy — przyznał. — Widziałem niektóre z naszych więzień. Ale niech pan pamięta, że się poprawiają; początek wojny to zawsze okres najgorszy. Ostatecznie nie mamy po co opowiadać sobie nawzajem okropności. Widział pan wasze więzienia. I my, i wy, jesteśmy winni. I nadal, jak przypuszczam, tu i tam będziemy winni, zanim jedna strona nie zwycięży. — To bardzo stary argument. Jak długo się nie poddajemy, po prostu odwlekamy koniec wojny. Tak to brzmi. Ale taki argument nie przemawia do człowieka, który stracił żonę... — To był okropny wypadek. Słyszał pan pewno... rozstrzelaliśmy komendanta. Co to ja chciałem powiedzieć... — Miał długi nos jak ci, których się ogląda na starych pociemniałych portretach w galeriach obrazów; szczupły i wyniszczony, powinien nosić równie smukłą jak on sam szablę. — Oto, co chcę panu powiedzieć: Jeśli zwyciężycie, czy na tym waszym święcie znajdzie się miejsce dla ludzi pańskiego pokroju? Nigdy nie będą panu ufać, pan należy do burżuazji — nie sądzę nawet, żeby oni panu dzisiaj ufali. I pan im nie ufa. Czy myśli pan, że znajdzie się wśród tyoh ludzi — tych, którzy zniszczyli Muzeum Narodowe i obrazy Z. — ktoś, kto interesowałby się pana dziełem? — Zabrzmiało to jak uznanie przez Akademię Państwową, kiedy dodał miękkim głosem: — Mówię o manuskrypcie berneńskim. — Nie walczę dla siebie — oświadczył D. Przyszło mu do głowy, że gdyby nie wogna, mógłby być przyjacielem L.; arystokracja od czasu do czasu wydawała ludzi takich, jak to tutaj, wychudzone niespokojne stworzenie interesujące się nauką i sztuką — mecenasów. — Nie podejrzewałem nawet, że mógłby pan walczyć dla siebie — powiedział L. — Pan jęst większym idealistą niż ja. Moje motywy są oczywiście podejrzane. Skon- fiskowano mi majątek. Przypuszczam... — uśmiechnął się jakoś boleśnie dając do zrozumienia, iż wie, że może być w tym towarzystwie zrozumiany. — Przypuszczam, że moje obrazy i moja kolekcja manuskryptów spłonęły. Nie miałem oczywiście nic z pańskiej, dziedziny, ale znajdował się tam wczesny manuskrypt De Civitate Dei Augustyna... — Było to jak kuszenie szatana o zachwycających cechach charakteru i znajomości rzeczy. D. nie znajdował odpowiedzi. L. mówił dalej: — Właściwie nie narzekam. Na wojnie muszą dziać się takie okropności z tym, co człowiek kocha. Z moją kolekcją, z pańską żoną. Zdumiewające, że nie dostrzegł swojej pomyłki. Oczekiwał zgody D. — stał oto z tym swoim długim nosem, zbyt zmysłowymi ustami i wysokim, chudym bezradnym ciałem. Nie miał najmniejszego pojęcia, co to znaczy kochać innego człowieka; ijego dom — ten, który mu spalili — przypominał prawdopodobnie muzeum: stare meble, sznury rozciągnięte pod ścianami jego galerii obrazów w dniach, kiedy otwarta była dla publiczności. Bardzo mo- żliwe, że doceniał manuskrypt berneński, ale nie podejrzewał nawet, że ów manuskrypt nic nie znaczył w porównaniu z ukochaną (kobietą. Wciąż łudząc się, mówił dalej: — Ucierpieliśmy obydwaj. — Trudno było pamiętać, że przez moment mówił jak przyjaciel. — Nie szkoda zniszczyć cywilizacji, jeżeli można tym zapobiec, aby rządy nad ludźmi wpadły w ręce takich... — „Przypuszczam — pomyślał D. —■ że nazywają takich ludźmi cywilizowanymi.” Jakiż to byłby świat? Świat pełen zabytków opatrzonych napisem: .Prosimy nie dotykać” — bez wiary i religii, ale z mnóstwem chórów gregoriańskich i malowniczych ceremonii. Cudowne wizerunki, w określone dni krwawiące albo kiwające głowami, zachowano by jako osobliwości; przesądy to zagadnienie interesujące. Istniałyby wspaniałe księgozbiory, lecz ani jednej nowej książki. D. wolał podejrzliwość, barbarzyństwo, zdrady... nawet chaos. W końcu przecież „mroczne średniowiecze” to „jego okres”. — Właściwie nasza rozmowa nie ma sensu. Nie mamy ze sobą nic wspólnego — nawet manuskryptu. Tego może kosztem cierpienia oszczędziła mu śmierć i wojna: uznanie i naukowe zaszczyty to są rzeczy niebezpieczne — potrafią zabić w człowieku serce.

— Chciałbym, żeby mnie pan wysłuchał — powiedział L. — Byłaby to dla nas obu strata czasu. L. obdarował go uśmiechem. — W każdym razie bardzo się cieszę — oświadczył — że ukończył pan pracę nad manuskryptem berneńskim przed tą... przeklętą... wojną. — Nie wydaije mi się to bardzo ważne. — Ach — westchnął L. — to już jest zdrada. — Uśmiechnął się z rozmarzeniem; w jego przypadku nie wojna zabiła uczucia — zawsze były u niego itylko zewnętrzną ¡powłoką służącą celom kulturalnym. Jego miejsce znajdowało się pośród rzeczy martwych. — Stawiam na panu krzyżyk — powiedział kapryśnie. — Nie będzie mi pan tego miał za złe, zgoda? — Czego? — Tego, co teraz nastąpi. Wysoki i kruchy, ugrzeczniony i nieprawdziwy, umywał ręce — niby mecenas opuszczający wystawę obrazów jakiegoś malarza, którego ostatecznie osądził jako nie dość dobrego — trochę zasmucony, ale z żądłem w zanadrzu. D. odczekał chwilę, po czym wrócił do hallu. Przez podwójne oszklone drzwi restauracji zobaczył, że szczupłe ramiona znów pochylają się nad cielęciną. Dziewczyny nie było przy stoliku. Przyłączyła się do innego towarzystwa, przy jej uchu zapalał się blask mo- nokla; zarządzający dzielił się z nią swoimi sekretami. Słychać było ich śmiech i ostry dziecinny głos, który już kiedyś słyszał w barze trzeciej klasy: „Chcę jeszcze jednego. Wypiję jeszcze jednego”. Utkwiła tu na długo. Jej dobroć to było coś bez znaczenia — dawała człowiekowi ciastko na zimnym peronie, ofiarowywała miejsce w samochodzie i zostawiała w pół drogi; była równie niedorzecz na jak cała jej klasa — ludzie gotowi obdarować napotkanego żebraka funtowym banknotem, natychmiast jednak zapominający o niedoli tych, których stracą z oczu. „Ona rzeczywiście należy do takich jak L. — pomyślał — a ludzie mojej klasy Stoją w tej chwili w ogonku po chleb albo chronią się ¡przed zimnem w nie ogrzewanych pokojach.” Nie czekając zawrócił; to nieprawda, że wojna pozbawia człowieka wszelkich uczuć poza lękiem; nadal odczuwał w pewnym stopniu gniew i rozczarowanie. Wrócił przed dom i otworzył drzwiczki samochodu; zjawił się przed nim mechanik. — Czy wielmożna pani...? — Panna Cullen zostaje tu przez noc — oznajmił D. — Może jej pan powie, że zostawię samochód... jutro... u lorda Benditcha. Ruszył. Jechał ostrożnie, nie za szybko; nie mógł się narażać na to, że policja go zatrzyma i aresztuje za prowadzenie wozu bez praWa jazdy. Przeczytał na drogowskazie: „Londyn 45 mil”. Przy odrobinie 'szczęścia powinien być w mieście dobrze przed północą. Zaczął się zastanawiać, z jakim zadaniem przyjechał L. Bilecik tego nie zdradzał; ograniczał się do zdania: „Czy nie zechciałby pan przyjąć dwóch tysięcy funtów?”, tamten szofer jednak prze- szukał jego marynarkę. Jeżeli szło im o pełnomocnictwa, wiedzieli na pewno, w jakim celu przyjechał do Anglii — bez tych dokumentów nie miałby podstaw do pertraktacji | angielskimi właścicielami kopalń węglowych. Ale z tą sprawą związanych było w kraju tylko pięć osób — wszystko ministrowie resortów. Czy to ten stary liberał, zastanawiał się, wyparł się swoich podczas egzekucji? Czy też tamten młody agresywny minister spraw wewnę- trznych, który może widział dla siebie większe możliwości pod dyktaturą? Mógł to być jednak tak samo jeden, jak drugi: Nigdzie zaufania. Ale na całym świecie jest pełno takich ludzi jak on, nie wierzących w możliwość prze kupstwa — po prostu dlatego, że odbiera ono życiu wszelki sens — jak wtedy, kiedy mężczyzna i kobieta nie mogą sobie powiedzieć o niczym prawdy. Była to nie tyle kwestia

moralności, co zwykły warunek egzystencji. Znak drogowy głosił 40 mil. Ale czy L. znalazł się tu tylko po to, żeby nie dopuścić do kupna, czy też przeciwnicy tak bardzo potrzebują węgla? Mieli w swoich rękach górskie kopalnie, ale może pogłoska, że robotnicy odmówili zejścia do szybów, jest prawdzirwa? Zauważył za sobą światła samochodu, wysunął rękę i pomachał, aby tamci przejeżdżali. Zrównali się z nim, był to daimler; zobaczył teraz kierowcę. Był to ten sam szofer, który usiłował go okraść w toalecie. D. nacisnął gaz, ale daimler nie ustępował z drogi; ryzykownie mknęli obok siebie przez rzadką mgłę. Nie wiedział, o co chodzi — czy chcą go zabić? W Anglii wydawało się to nieprawdopodobne, ale już od dwóch lat zżył się z nieprawdopodobieństwem; człowiek przez pięćdziesiąt sześć godzin pogrzebany pod zbombardowanym domem, o ile się stamtąd w ogóle wydostanie, musi uwierzyć w istnienie przemocy. Wyścigi trwały zaledwie dwie minuty; wskazówka w jego wozie wzniosła się do sześćdziesiątki, wycisnął jeszcze sześćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy, przez chwilę miał sześćdziesiąt pięć, ale staiy packard nie mógł się równać z daimlerem — tamten wóz zawahał się, na ułamek minuty pozwalając mu się wysunąć do przodu, potem jednak, jakby kładąc po sobie uszy, pomknął osiemdziesiąt mdl na godzinę. Znalazł się przed nim, na skraju ściany mgły śmignął w ipoprzek szosy i zablokował mu drogę. Podjechał — to nieprawdopodobne, ale widocznie prawdziwe — chcą go zabić. Siedział na swoim miejscu, czekał na nich z rezygnacją, starając się ustalić, kto jest za to odpowiedzialny — tamci będą się obawiali rozpowszechnienia wiadomości o wypadku, jego śmierć zatem może mieć większą wartość, niż miało kiedykolwiek życie. Był kiedyś autorem akademickiego wydania stare go rycerskiego poematu — to będzie miało ma pewrno wartość większą. — Mamy tego żebraka — usłyszał czyjś głos. Ku zdumieniu D. mie był .to głos ami L., ani jego szofera, stojącego przy drzwiczkach wozu, lecz głos zarządzającego. Ale L. był obecny, zobaczył jego chudą tyczkowatą postać, chwiejącą się na skraju mgły. Czyżby zarządzający był z nimi w zmowie?... Idiotyczna sytuacja. — Czego chcecie? — zapytał. — Czego chcę? Ten wóz należy do panny Cullen. Nie, to jednak jest Anglia — mie będzie przemocy, jest bezpieczny. Winien jest tylko przykre wyjaśnienie. Co też L. spodziewa się na tym zyskać? Czy może mają zamiar zabrać go na policję? Ona go na pewno nie będzie skarżyła. W najgorszym razie oznaczało to parę godzin zwłoki. Powiedział łagodnie: — Zostawiłem dla pammy Cullen wiadomość... że auto będzie czekało ma mią u jej ojca. — Ty zasrany przybłędo — odezwał się zarządzający. — Czy ci się naprawdę zdaje, że możesz się tak po prostu ulotnić z czyimiś rzeczami? Z rzeczami takiej morowej dziewczynki jak parana Cullen? I z jej biżuterią? —Zapomniałem o jej bagażu. Założę się, że nie zapomniałeś o biżuterii. No, wyłaź. — Nic nie mógł zrobić. Wysiadł. Gdzieś za nimi wściekle porykiwały klaksony dwóch czy trzech wozów. — Hej tam, stary — krzyknął zarządzający — już zjedź z drogi. Przyskrzyniłem tego żebraka! Złapał D. za klapy marynarki. ■— To niepotrzebne — powiedział D. — Jestem gotów wytłumaczyć się pannie Cullen... albo policji. Tamte samochody przejechały. Parę jardów dalej majaczyła tpotężna sylwetka szofera. L. stał przy dalmierze irozmawiał z kimś przez szybę. Zdaje ci się, żeś taki cholernie cwany — mówił zarządzający. — Wiesz, że panna Cullen

to morowa dziewczynka, że nie będzie cię skarżyć. — Monokl kołysał mu się wściekle; nacierając twarzą na D. dodał: — Nie wy obrażaj sobie, że to wykorzystasz. — Jedno jego oko było dziwacznie martwoniebieskie, niby oko rybie, i nie odzwierciedlało żadnego uczucia. — Mówił dalej: — Znam ja takich. Tylko patrzy, żeby się gdzieś wkręcić. Od początku miałem na ciebie oko. — Spieszy mi się — powiedział D. — Proszę mnie zaprowadzić do panny Gullen... albo na policję. — Wy, przybłędy — mówił dalej zarządzający — przyjeżdżacie tu, czepiacie się naszych dziewczynek... dostaniesz nauczkę... — Zdaje się, że tamten pański znajomy też jest cudzoziemcem? — Ale ¡to dżentelmen. — Nie rozumiem — mówił D. — co pan ¡proponuje? — Gdyby to ode mnie zależało, zamknąłbym cię, ale Róża, panna Cullen... nie będzie cię skarżyć. — Wypił dużo whisky, można to było wyczuć z jego oddechu. — Potraktowaliśmy cię lepiej, niż sobie zasłużyłeś... załatwimy >to po męsku, dostaniesz baty. —> To znaczy, chcecie mnie napaść? — zapytał z niedowierzaniem. — Jest was trzech. — Och! Wolno ci się bić. Ściągaj płaszcz. Nazwałeś tego faceta złodziejem, ty zasrany złodziejaszku! Należy mu się ¡pokwitowanie. D. odpowiedział z przerażeniem: — Jeżeli chcecie się bić, to czy... obydwaj... nie możemy zrobić tego... pistoletami? — My się tu nie zajmujemy mordowaniem ludzi. — Ani też nie bijecie się sami. — Dobrze wiesz — oznajmił — że mam protezę. — Wyciągnął rękę iz kieszeni i pomachał nią: była obciągnięta rękawiczką, sztywne, standardowe palce wyglądały jak palce wymyślnej lalki. — Nie będę się bił — oświadczył D. — Jak sobie chcesz. Szofer, z odkrytą głową, podsunął się bokiem. Zdjął płaszcz, ale nie zawracał sobie głowy kurtką — obcisłą granatową tandetą. D. powiedział: o itn — Jest ode mnie dwadzieścia lat młodszy. — Tu nie klub sportowy — oświadczył zarządzający. — To kara. — Puścił kołnierz D. i dodał: — Już. Ściągaj płaszcz. Szofer czekał zwiesiwszy ¡pięści. D. powoli zdjął płaszcz, wracało całe obrzydzenie, ijakie czuł na myśl o fizycznej przemocy — świsnęła pałka, widział twarz strażnika... to poniżające. Nagle uświadomił sobie, że od tyłu nadjeżdża jakieś auto; wyskoczył na środek szosy i zamachał rękami. — Na litość boską — zaczął — ci ludzie... Był to mały monris. Za kierownicą siedział jakiś szczupły czerwony mężczyzna, a przy nim kobieta, siwa i władcza. Przyglądała się dziwacznej grupie na szosie z zadowoloną z siebie i potępiającą miną. — To dopiero... to dopiero... — .przemówił mężczyzna. — O co chodzi? —> Pijani — rozstrzygnęła kobieta. — Wszystko w porządku, staruszku — wyjaśnił zarządzający; z powrotem wcisnął monokl w swoje rybie oko. — Jestem kapitan Currie z klubu „Tudor”. Ten facet ukradł wóz. — Czy mamy panu przysłać policję? — ¡zapytała kobieta. — Nie. Właścicielka — morowa dziewczynka, z najlepszego towarzystwa — nie chce wnosić skargi. Damy mu tylko nauczkę. — No, to my nie jesteśmy potrzebni — oświadczył mężczyzna. — Nie mam zamiaru się

mieszać... — Jeden z tych zagranicznSków — wyjaśnił zarządzający. — Z tych mabieraczy. * —i Och! Cudzoziemiec powiedziała kobieta ściągając wargi. — Jedź dalej, kochanie... — Zazgrzytał włączony bieg i wóz ruszył we mgłę. — A teraz — odwrócił się zarządzający —• będziesz się wreszcie bił? — Dodał z pogardą: — Nie masz się czego bać. Dostaniesz TÓwne szanse. — Lepiej zejdźmy na pole —* zaproponował szofer. — Tu za dużo samochodów. — Nie ruszę się stąd — powiedział D. —£ Dobra, jak chcesz. Szofer uderzył go lekko w policzek i D. automatycznie podniósł ręce w obronie. Szofer natychmiast uderzył znów, w usta, .przez cały czas patrząc w inną stronę tym jednym okiem — sprawiało to wrażenie przerażającej nonszalancji, jakby w dziele zniszczenia wystarczała mu zaledwie część uwagi. Spełniał swoje zadanie bez świadomości, systematycznie miażdżąc — szukając nie tyle szybkiego zwycięstwa, ile'krwi i jbólu. Ręce D. były bezużyteczne — nie irobił żadnego wysiłku, aby oddawać ciosy (nadal prześladowało go obrzydzenie i upodlenie, jakie wywoływała w nim zawsze przemoc fizyczna), nie znał skutecznego sposobu obrony. Ciosy szofera były druzgocące; D. pomyślał z rezygnacją: „Wkrótce będą musieli przestać, nie chcą przecież morderstwa”. Upadł pod jednym z uderzeń. — Wstawaj, ty tchórzu, nie udawaj powiedział zarządzający, a kiedy D. się podniósł, wydało mu się, że widzi w rakach L. swo|ją teczkę. „Dzięki Bogu, schowałem dokumenty — pomyślał — żeby mnie me wiem jak tłukli, skarpetek ze mnie nie wytłuką.” Szofer poczekał, aż wstanie, a następnie pchnął go na żywopłot. Odstąpił krok do tyłu i znów zatrzymał się, uśmiechnięty. D. z trudem widział, usta miał .pełne krwi, serce mu waliło. Pomyślał z przyjemną beztroską: „Cholerni głupcy, oni minie jednak zabiją”. To się opłaci. Z tym ostatnim przebłyskiem żywotności wydostał ¡się z żywopłotu i uderzył szofera w brzuch. —■ Co za Świnia! — usłyszał krzyk zarządzającego. —* Bije poniżej pasa! Dalej, wykończ go. Pod uderzeniem pięśdi j twardej jak ¡podkuty but D. znowu upadł. Doznał dziwnego wrażenia, że ktoś liczy: A- ... siedem, osiem, dziewięć. Któryś z nich rozpinał mu marynarkę i przez chwilę wydało mu się, że jest w kraju, przysypany w piwnicy, gdzie leżą zwały gruzu i zdechły kot. Zaraz ¡jednak sobie przypomniał — umysł rejestrował dotknięci^ czyichś palców błądzących w poszukiwaniu czegoś po koszuli. Wzrok mu powrócił i D. zobaczył twarz szofera, bardzo wielką i bardzo blisko. Odczuł pewien tryumf: to on był w rzeczywistości zwycięzcą ¡taj rundy. Uśmiechnął się ironicznie do szofera. — Nic mu nie jest? — zapytał zarządzający. — O, nic mu nie jest, proszę pana — odpowiedział szofer. — No — zarządzający zwrócił się teraz do niego. — Mam nadzieję, że będzie to dla pana nauczka. D. z pewnym trudem wstał; ze zdziwieniem zauważył, że zarządzający jest zmieszany, niby wychowawca, który zaaplikowawszy swemu pupilowi chłostę stwierdził, że sytuacja jest jeszcze bardziej niejasna. Odwrócił się 'plecami do D. i powiedział: — Chodźmy. Zabierajmy się. Ja odprowadzę auto panny Cullen. — Czy zechce pan mnie podwieźć? — zapytał D. — Podwieźć! Jeszcze co, do pioruna! Może pan iść piechotą. — Niech więc pański przyjaciel zwróci mi płaszcz. — Weź go pan sam — odpowiedział zarządzający. D. podszedł do rowu, przy którym leżał rjego płaszcz; nie mógł sobie przypomnieć, by zostawił go tutaj, w pobliżu wozu L. — tak samo teczkę. Nachylił się i kiedy z trudem się

rozprostowywał zobaczył dziewczynę — przez cały czas siedziała z tyłu w daimlerze L. Znów miał uczucie, że 'podejrzenie zaczyna obejmować cały świat — czy ona też jest szpiegiem? To jednak oczywisty absurd, dziewczyna wciąż była pijana, równie jak ten groteskowy kapitan Currie nie miała pojęcia, co to wszystko znaczy. Zamek błyskawiczny u teczki był rozpięty, teczka zawsze się wówczas rozchylała; ten, kto do niej zaglądał, nie zdążył zapiąć jej z powrotem. Podniósł teczkę do szyby samochodu i powiedział: — Widzi pani. Ci ludzie są bardzo skrupulatni. Ale nie znaleźli tego, czego szukali. Popatrzyła na niego iprzez szybą z niesmakiem; uświadomił sobie, że wciąż mocno krwawi. — Niech pan zostawi pannę Cullen w spokoju — wtrącił się zarządzający. — Straciłem tylko iparę zębów — mówił D. łagodnie. — Człowiek w moim wieku musi się z tym liczyć. Może spotkamy się w „Dworku Gwyn”. Miała minę bezradnie zmieszaną patrząc na D. Podniósł rękę do kapelusza — ale kapelusza nie było, pewno mu gdzieś upadł na drodze. — Musi mi pani teraz wybaczyć — dodał. — Mam przed sobą daleki spacer. Ale zapewniam panią, zupełnie poważnie, że powinna się pani strzec tych ludzi. Ruszył w stronę Londynu. W ciemnościach rozlegało się głośne wymyślanie kapitana Cumę, usłyszał epitet: „piekielny”. Miał uczucie, że dzień był bardzo długi, ale ogólnie biorąc pomyślny. Ten dzień nie był niespodzianką; dwa lata przeżył w takiejj atmosferze i gdyby się znalazł na bezludnej wyspie, nie zdziwiłby się, gdyby w jakaś sposób nawet tę pustynię zaraził duchem przemocy. Przejście granicy nie uwalnia od wojny, przechodzi się tylko do innej techniki — znajduje się pięści zamiast bomb, kieszonkowców zamiast ostrzału artyleryjskiego. Naprawdę to jedynie sen daje ucieczkę od gwałtu. Sny D. prawie niezmiennie składały się z pokojowych obrazów przeszłości. Zadośćuczynienie? Spełnienie pragnień? Nie interesował się już własną psychiką. Śnił o salach wykładowych, własnęj żonie, czasami o jedzeniu i winie, bardzo często o kwiatach. Szedł rowem, aby uniknąć samochodów; świat otulało białe milczenie. Tu i ówdzie mijał jakiś ciemny bungalow pośród kurników. Kredowa ściana z boku szosy odbijała reflektory samochodów jak ekran. Zastanawiał się, jakie będzie następne posunięcie L.; nie miał już wiele czasu, a dzień dzisiejszy nie przyniósł mu niczego. Prócz tego, że wiedział na pewno do tej pory o umówionym spotkaniu | Benditchem; niedyskrecją było wspominać o nim córce Benditcha, choć wówczas nie przychodziło mu do głowy, że dziewczyna może się spotkać z L. Zaczęły go absorbować sprawy praktyczne, oprócz zmęczenia i bólu. Godziny mijały szybko; D. posuwał się jak auitomat; dopiero po dłuższym czasie przypomniał sobie o istnieniu własnych nóg, o tym, że przecież ma szansę na podwiezienie. Właśnie w tej samej chwili usłyszał wspinającą się na wzgórze, które minął, ciężarówkę, wyszedł na szosę i zaczął dawać znaki — zmaltretowany mężczyzna w średnim wieku poruszający się z dziwaczną, kulejącą sprężystością. n Wczesne poranne tramwaje jadące w kierunku Kings- way kołysały się mijając łaźnię publiczną przy Theobald’s Road. Ciężarówki ze wschodnich hrabstw wjeżdżały do miasta pędząc w stronę Covent Garden. Przez wielki, bezlistny plac Bloomsbury kroczył do domu jakiś wracający z obcego dachu kot. Miasto wydało się D. zaskakująco bezbronne i dziwnie nie zniszczone, ludzie nie stali w kolejkach, nigdzie śladu wojny — oprócz niego. Niósł swoją zarazę mijając zamknięta sklepy: tytoniowy, tanią księgarenkę. Wiedział, jakiego numeru szuka, ale wsunął rękę do kieszeni, żeby wydobyć adres... notes zniknął. Więc jednak dostali coś za swoje trudy, choć nie było w nim nic ¡poza tym adresem, dla nich bez zna- czenia, przepisem na najbardziej racjonalne przyrządzanie kapusty, który wpadł mu kiedyś w

oko w ipewnej francuskiej gazecie, oraz znalezionym gdzieś cytatem z angielskiego poety włoskiego ipochodzenia, który wyrażał nastrój pokrewny jego nastrojowi na myśl o zmarłej: ...ile dni w roku, Doganiające ją stąpanie twego serca, kroków, Jakże namiętna, jakże bez powrotu Ta luba pogoń dróg, świtów i zmroków. Był w mim również list z pewnego francuskiego kwartalnika, dotyczący Pieśni o Rolandzie i nawiązujący do jego dawnego artykułu. Zastanowił się, co też L. albo jego szofer zrobią z tym cytatem. Zapewne będą doszukiwać się w nim szyfru; tkwiące w istocie ludzkiej zaufanie d podejrzliwość nie maiją granic. Tak, pamiętał ten numer: 35. Zdziwił się trochę, kiedy zobaczył, że to hotel, i to raczej podły hotel. Otwarte drzwi wejściowe byłyby niezawodnym szyldem dla tego rodzaju hotelu w każdym europejskim mieście. Zlustrował badawczym okiem otoczenie. Bardzo słabo pamiętał tę dzielnicę. Osnuwała ją mgiełka sentymentu z okresu przesiadywania przez D. w British Museum, okresu studiów, spokoju i zalotów. Ulica otwierała się u wylotu na szeroki plac — drzewa poczerniałe od mrozu, wymyślne kopuły dużego, niedrogiego hotelu, szyld rosyjskiej łaźni. Wszedł i zadzwonił u szklanych dnzwi. Zegar wybił gdzieś szóstą. Ukazała się ostra, wynędzniała twarzyczka, dziecko pewno czternastoletnie. — Jeśli się nie mylę, czeka tu na mnie pokój — powiedział. — Na nazwisko D. — Och! — powiedziało dziecko. — Spodziewaliśmy się pana wczoraj wieczorem. Nie mogła się uporać z tasiemką fartucha, w kącikach oczu białą mgiełką tkwił jeszcze sen, mógł sobie wyobrazić budzik dzwoniący jeszcze w jej uszach. Powiedział łagodnie: — Daj mi tylko klucz, pójdę na górę. — Ponieważ patrzyła z konsternacją na jego twarz, dodał: — Miałem mały... samochodowy wypadek. — Numer dwadzieścia siedem. Na samej górze. Zaprowadzę pana. — Nie k łopocz się. — Och! To żaden kłopot. Kłopot jest z tymi „na godziny”. Przychodzą i wychodzą trzy razy w ciągu nocy. — Pełna była owej niewinności istoty, która od urodzenia żyje otoczona grzechem. Pierwsze dwie kondygnacje scho dów pokrywał chodnik, wyżej wiodły nagie drewniane stopnie. Otworzyły się jakieś drzwi i wyjrzał zza nich ciężkimi, pełnymi smutku oczami Hindus w ¡jaskrawym szlafroku. Przewodniczka D. nie zatrzymała się; na pięcie wyślizgującej się ze zdeptanego bucika miała dziurę. Gdyby była starsza, można by jej zarzucić niechlujstwo, ale w tym wieku wyglądała tylko żałośnie. — Czy nie było dla mnie żadnych wiadomości? — zapytał. — Był wczoraj (jakiś ipan — odpowiedziała. — Zostawił kartkę. — Otworzyła drzwi z klucza. — Znajdzie ją pan na umywalni. Pokój był mały: żelazne łóżko, stół nakryty serwetą z frędzlą, wyplatane krzesło, na łóżku bawełniana narzuta w niebieski wzorek, czysta, spłowiała i tak wytarta, aż prze2!roczysita. — Przynieść panu gorącej ¡wody? — zapytało ponuro dziecko. — Nie, nie. Nie kłopocz się. — A co pan sobie życzy na śniadanie? Większość lokatorów jada wędzone śledzie albo gotowane jajka. — Nie będę dziś jadł śniadania. Prześpię się trochę. — Chce pan, żebym ipóźniej zajrzała? — Och, nie — odpowiedział. — To tak wysoko. Przywykłem budzić się sam. Możesz się nie kłopotać. — To przyjemnie pracować dla dżentelmena — powiedziała z przejęciem. — Ci tutaj to wszyscy „na godziny”, pan wie, co mam na myśli... albo też Hindusi. — Przyglądała mu się z odcieniem uwielbienia, była w takim wieku, kiedy jednym słowem człowiek mógł ją sobie pozyskać na zawsze. — Nie ma pan bagaży?

— Nie. — To szczęście, że pana polecono. Nie wynajmujemy pokoi ludziom bez bagaży... jeżeli są sami. Czekały na niego dwa listy. Leżały oparte o szklankę do mycia zębów na umywalce. Pierwszy, jaki otworzył, zawierał prospekt i nagłówkiem „Ośrodek Nauki Języka Entrenationo” i wypisanym na maszynie tekstem: „Kurs trzydziestu lekcji entrenationo kosztuje u nas sześć gwinei. Lekcję próbną wyznaczono Panu(i) na godz. 8 45 jutro (16 bm.). Ufamy, że zachęci ona Pana(ią) do przerobienia całego kursu. Gdyby wyznaczona godzina z jakichś względów Panu(i) nie odpowiadała, prosimy o telefon, aby móc ją przesunąć zgodnie z życzeniem”. Drugi list był od sekretarza lorda Benditcha, który akceptował termin ¡wyznaczonego spotkania. — Muszę niedługo znowu wyjść — oświadczył. — Zdrzemnę się tylko. — Może dać panu gorącą butelkę? — iOch, nie, będzie mi dobrze. Kręciła się Niespokojnie przy drzwiach. — Tutaj pan ma automat gazowy. Czy pan wie, jak on działa? Jakże mało zmienił się Londyn. Pamiętał te cykające automaty, chciwe na pensy i zaopatrzone w nieczytelne liczniki; pewnego wieczoru spędzanego razem on pozbył się ze swojej kieszeni, ona z torebki wszystkich pensów, aż nic im nie zostało — noc zrobiła się zimna i ona pożegnała go do rana. Uświadomił sobie nagle, że w Londynie czekają jeszcze, żeby się rzucić na niego, dwa lata bolesnych, szarpiących wspomnień. — O tak — odpowiedział prędko. — Wiem. Dziękuję. Przyjęła zachłannie jego podziękowania — był dżentelmenem. Kiedy po cichu zamknęła drzwi, zdawało się to oznaczać, że — przynajmniej dla niej — już jedna jaskółka czyniła wiosnę w pełni. D. izdijął buty i położył się na łóżku, nie zmywając nawet krwi z twarzy. Przykazał swojej podświadomości, niczym niezawodnemu służącemu, któremu wystarczy słowo, że musi się obudzić piętnaście minut po ósmeij, i natychmiast zasnął. Przyśniło mu się, że brzegiem rzeki idzie obok niego jakiś starszy mężczyzna o pięknych manierach; pytał o jego zdanie w związku z Pieśnią o Rolandzie, od czasu do czasu z wielkim szacunkiem wygłaszał odmienny pogląd. Na drugim brzegu wznosiła się grupa wysokich, chłodnych i pięknych budynków, po- r* — onowiećd 273 dobnych do znanych mu z fotografii Rockefeller Center w Nowym Joaku. Grała też orkiestra. Kiedy się obudził, na jego zegarku była dokładnie ósma piętnaście. Wstał i zmył krew z warg; stracił dwa trzonowe zęby. „Całe szczęście — ipomyślał kwaśno — bo życie jednak postanowiło mnie jeszcze bardziej zrobić niepodobnym do fotografii w paszporcie.” Nie był jednak tak posiniaczony i poraniony, jak przypuszczał. Zeszedł na dół. W hallu czuć było dolatujący ze stołowego zapach ryby, a mała służąca zderzyła się z nim, na oślep pędząc z dwoma gotowanymi jajkami na tacy. — Och! — powiedziała. — Przepraszam. Jakiś 'instynkt kazał mu ¡ją zatrzymać. * — Jak o na imię? — Elza. — Posłuchaj, Elza. Zamknąłem pokój na klucz. Chciałbym, żebyś przypilnowała, żeby nikt tam ¡nie wchodził, kiedy mnie nie ma. — Och! Nikt nie wejdzie. Położył jej łagodnie rękę na ramieniu. — Mógłby ktoś wejść. Zostawiam ci klucz, Elza. Wie- Tzę ci.

— Dopilnuję. Nikogo nie wpuszczę — zaklinała się cichym głosem, podczas gdy jajka taczały się na tacy. Ośrodek emitrenationo znajdował się na drugim piętrze budynku stojącego po południowej stronie Oxford Street, nad sklepem z ¡różańcami, towarzystwem ubezpieczenio- wym i biurami pisma zatytułowanego „Zdrowie Umysłowe”. Stara winda szarpnęła go w górę, nie był pewny, co go tam czeka. Pchnął drzwi z napisem „Informacja” i ujrzał wielki nieprzytulny pokój, a w nim kilka foteli, dwie szafki z kartoteką i kontuar, przy którym siedziała kobieta w średnim wieku i robiła na drutach. — Nazywam się D. — powiedział. — Przychodzę na próbną lekcję. — Bardzo mi miło — odpowiedziała i uśmiechnęła się promiennie. Miała zasuszoną twarz idealistki, nastrzępio- ne włosy i ubrana była w granatowy wełniany sweter ze szkarłatnymi pomponikami. — Mam nadzieję, że wkrótce stanie się pan stałym bywalcem — dodała i zadzwoniła. „Co za ¡kraj” — pomyślał D. z niechętnym i ironicznym podziwem. — Doktor Bellows zazwyczaj lubi zamienić parę słów z nowymi klientami. — Czy to właśnie z nim miał się tu zobaczyć? Małe drzwiczki za kontuarem prowadziły do prywatnego gabinetu. — Nie zechciałby pan wipaść na chwilkę? — zapytała unosząc klapę w kontuarze. Nie, nie mógł przypuszczać, że chodziło o doktora Bel- lowsa. W mikroskopijnej maleńkiej komórce-gabineciku (skóra i orzech włoski oraz zapach wyschłego atramentu) stał doktor Bellows i wyciągał obie ręce. Miał gładko przyczesane siwe włosy, na twarzy wyraz nieśmiałej nadziei. Powiedział coś, co zabrzmiało jak: Mi trej dżojas. Jego gestykulacja i głos .wymowniejsze były od twarzy, jakby skurczonej ona skutek niezliczonych afrontów. — Pierwsze słowa języka entrenationo ¡powinny zawsze być słowami powitania — powiedział. — To miło z pana strony — odpowiedział D. Doktor Bellows zamknął drzwi. — Postarałem się, aby pierwszej lekoji (mam nadzieję, że będę mógł powiedzieć „i następnych”) udzielił panu pański ziomek. Jeśli to możliwe, zawsze trzymamy się tej zasady. Wytwarza nastrój wzajemnego zrozumienia i z czasem zaprowadzi nowy ład na świecie. Przekona się pan, że .pan K. to zdolny nauczyciel. — Jestem tego pewien. — Przede wszystkim jednak — mówił dalej doktor Bellows — lubię w iparu słowach wyjaśnić naszą ideę. — Nie puszczając dłoni D. doktor Bellows podprowadził go grzecznie do skórzanego fotela i dodał: — Zawsze witam nowego klienta z nadzieją, że sprowadza go tu miłość. — Miłość? — Miłość do całego świata. Pragnienie, aby móc z... każdym wymieniać... poglądy. Cała ta nienawiść — mówił dalej doktor Bellows — te wojny, o których czytamy w gazetach, są wynikiem nieporozumienia. Gdybyśmy wszyscy mówili tym samym językiem... — Nagle wydał krótkie, pełne udręki westchnienie, pozbawione cienia sztuczności. — Zawsze marzyłem, żeby temu zaradzić. — Ten niewydarzony narwaniec próbował ziścić swoje marzenie i wiedział, że na nic się to nie zdaje — te jego skórzane foteliki, nieprzytulna poczekalnia i robiąca na drutach kobieta w swetirze. Wyśnił sobie powszechny pokój... a miał dwa piętra po południowej stronie Oxford Street. Było w nim coś ze świętego, choć święci to ludzie, którym się powiodło. — Sądzę, że to bardzo szlachetne dzieło — powiedział D. — Pragnę, żeby każdy, kto tu przychodzi, zdawał sobie sprawę, że nasz stosunek do niego nie opiera się wyłącznie... na interesie. Pragnę, żeby wszyscy czuli się moimi współpracownikami. — Oczywiście.

— Wiem, że niewiele jeszcze zdziałaliśmy... Ale więcej, niż pan przypuszcza. Pozyskaliśmy już Hiszpanów, Niemców, jednego Syjamczyka, jednego z pańskich ziomków... a także Anglików. Oczywiście jednak opieramy się głównie na nich. Nie mogę, niestety, powiedzieć itego o Francji. — To kwestia czasu — powiedział D. Było mu żal tego staruszka. — Pracuję nad tym... trzydzieści lat. Oczywiście wielkim ciosem była dla nas wojna. — Nagle usiadł sztywno i oświadczył: — W tym miesiącu jednak spotkaliśmy się z cudownym oddźwiękiem. Udzieliliśmy pięciu próbnych lekcji. Pan jest szósty. Nie mogę pana dłużej zatrzymywać, pan K. czeka. — Zegar w poczekalni wybił dziewiątą. — La hora sonas — zauważył doktor Bellows ze spłoszonym uśmiechem i wyciągnął rękę. — To znaczy: zegar bije. — Znów przytrzymał rękę D. w swojej, jakby wyczuwał z jego strony więcej sympatii, niż ze strony dotychczasowych uczniów. — Miło mi poznać człowieka inteligentnego... inteligencja ma takie możliwości. Czy mogę liczyć jeszcze kiedyś na interesującą rozmowę z panem? — zapytał. — O tak. Na pewno. Doktor Bellows przytrzymał go jeszcze chwilę w drzwiach. — Może powinienem pana ostrzec. Uczymy metodą bezpośrednią. Ufamy pańskiemu słowu, że nie będzie się pan odzywał inaczej jak w entrenationo. Zamknął się z powrotem w swojej komórce. — Doktor Bellows to niezwykle interesujący człowiek, nieprawda? — odezwała się kobieta w swetrze. — Pełen wielkich nadziei. — Tak trzeba... nie sądzi pan? — wyszła spoza kontuaru i odprowadziła go z ¡powrotem do windy. — Pokoje lekcyjne znajdują się na trzecim piętrze. Proszę tyl- iko nacisnąć guziczek. Pan K. będzie czekał. Winda ruszyła ze szczękiem. Zastanawiał się, jak wygląda pan K. Ba, jeżeli należy do owego spustoszonego świata, z którego on sam przybywał, na pewno nie pasuje do tego otoczenia. Pasował jednak (do budynku, jeżeli nie do ideałów), nieco wytarty i poplamiony atramentem wyglądał jak przeciętny nauczyciel języków w szkole handlowej, otrzymujący zbyt niskie wynagrodzenie. Nosił okulary w stalowej oprawce i oszczędzał na żyletkach. Otworzył drzwi windy i powiedział: — Bona matiina. — Bona matina — powtórzył D. i pan K. poprowadził go korytarzykiem z żywicznych sosnowych desek pomalowanych na włoski orzech; duże pomieszczenie wielkości znajdującej się niżej poczekalni zostało podzielone na cztery części. Nie mógł sdę pozbyć myśli, że może traci cza,«; (mogła zajść jakaś pomyłka), ale, ostatecznie, któż mógł zdobyć jego nazwisko i adres? A jeśli zaaranżował to wszystko L., aby go wy wabić z hotelu na czas przeszukiwania pokoju? To jednak też było nieprawdopodobne, L. nie był w stanie dowiedzieć się jego adresu, póki nie zdobył notatnika. Pan K. wprowadzi} go do czworokątnej kabinki ogrzewanej letnim kaloryferem. Podwójne okno odcinało dopływ powietrza i odgłosy ruchu ulicznego nisko w dole, na Oxford Street. Na jednej ścianie wisiał prosty dziecinny obrazek zwijany jak mapa: przed czymś, co przypominało szwajcarski szalet, siedziała zajęta jedzeniem rodzina, ojciec trzymał strzelbę, a jedna z dam parasolkę; były tam góry, las i wodospad; na stole tłoczyły się dziwacznie ze sobą przemieszane produkty: jabłka, główka kapusty, kurczę, gruszki, pomarańcze i surowe kartofle oraz kawałek mięsa. Dziecko bawiło się skakanką, a niemowlę w wózku piło z butelki. Na drugiej ścianie .znajdowała się tarcza zegarowa z ruchomymi wskazówkami.

— Tablo — powiedział pan K. i zastukał w stół. Usiadł przesadnym ruchem na jednym z krzeseł i dodał: — Essehgo. — D. poszedł za jego przykładem. Pan K. mówił dalej: — El timo es... — przy czym wskazał na zegar — neuvo. — Zaczął wydobywać z kieszeni mnóstwo pudełeczek. Powiedział: — Attentio. — Przepraszam — wtrącił D. — Musiała zajść jakaś pomyłka... Pan K. spiętrzył pudełeczka jedno na drugim, licząc w miarę układania: —‘ Una, da, trea, kwara, vif. — A po cichu dodał: — Przepisy nie pozwalają nam mówić inaczej jak entrenatio- no. Jeżeli mnie złapią, płacę jednego szylinga kary. A więc poza enitrenationo proszę mówić szeptem. — Zamówiono dla mnie lekcję... — To się zgadza. Dostałem instrukcje. — I zapytał głośno: — Que son la? — wskazując na pudełeczka i natychmiast odpowiadając na swoje pytanie: —• La son castes. — Znów zniżył głos i zapytał: — Co pan robił wczoraj wieczorem? —1 Muszę najpierw zobaczyć pańskie upoważnienie. Pan K. wyjął z kieszeni i położył przed D. bilecik. Oznaijmił: Pański statek spóźnił się tylko o dwie godziny, a pana zeszłej nocy mie było w, Londynie. —' Naljpierw spóźniłem się ma pociąg, zaszła zwłoka przy kontroli paszportów, potem jedna pani ofiarowała się mnie podwieźć: pękła dętka i znów mnie to zatrzymało... w pewnym zajeździe. Tam był L. — Czy rozmawiał z ipanem? —■ Przysłał kartkę oferując mi dwa tysiące funtów. W oczach człowieka pojawił się dziwny wyraz... niby zazdrość albo głód. — Co pan zrobił? — zapytał. — Nic, oczywiście. Pain K. zdjął okulary w stalowej oprawie i przetarł szkła. — Czy ta dziewczyna była związana z L.? — Myślę, że chyba nie, to nieprawdopodobne. —* Co się jeszcze stało? — I nagle, wskazując na obrazek, przemówił: — La es un famil. Un fam il gentil bono. Drzwi otworzyły się i zajrzał dokitor Bellows. — Excellente, excellente — powiedział, uśmiechnął się życzliwie i zamknął drzwi z /powrotem. Pan K. szepnął: — Proszę mówić dalej. — Wziąłem jej wóz. Była pijana i miała tam zostać. Zarządzający zajazdu, jakiś kapitan Currie, dogonił mnie swoim wozem. Zostałem pobity przez szofera L. Zapomniałem panu powiedziieć, że usiłował on mnie okraść w toalecie... to znaczy, ten szofer. Przeszukali mój płaszcz, ale oczywiście nic nie znaleźli. Musiałem iść 'piechotą. Zandm mnie ktoś podwiózł, upłynęło wiele czasu. — Czy kapitan Cumie... — Och, nie. Myślę, że dał się po prostu wykorzystać. — Jakaś nieprawdopodobna historia. D. pozwolił sobie na uśmiech. — Wtedy wszystko wydawało się naturalne. Jeżeli mi pan nie dowierza — proszę, oto moja twarz. Jeszcze wczoraj nie byłem aż taki pokiereszowany. — Żeby proponować tyle pieniędzy... Czy powiedzieli... dokładnie... za co? — zapytał człowieczek. — Nie. Nagle przyszło D. do głowy, że pan K. nie wtie, 1 jakim zadaniem on przyjechał do Londynu... byłoby to bardzo w stylu tamtych w kiraju: jego wysłać z poufną misją, a innych,

którym nie zawierzyli tajemnicy tej misji, wyznaczyć, aby go śledzili. W wypadku wojny domowej nieufność przyjmowała fantastyczne rozmiary, powodowała niesłychane komplikacje; nikt by się nie zdziwił, gdyby czasami doprowadzała do zawodów poważnieijszych niż wywołane brakiem zaufania. Potrzeba silnego człowieka, aby znieść nieufność; słabi ludzie stosują się w życiu do roli, którą im niesie los. D. odniósł wrażenie, że pan K. jest człowiekiem słabym. — Czy dużo tu panu płacą? — zapytał. — Dwa szylingi za godzinę. — To niewiele. — Na szczęście nie muszę się z tego utrzymywać. Sądząc jednak po ijego ubraniu, po zmęczonych, umykających w bok oczach nie wydawało się prawdopodobne, by z innego źródła dostawał na utrzymanie dużo więcej. Przyglądając się własnym palcom (paznokcie miał ogryzione niemal do żywego) pan K. zapytał: — Przypuszczam, że pan już... wszystko... zorganizował? — Jeden paznokieć nie spotkał się z jego uznaniem, wgryzł się weń, żeby go dopasować do pozostałych. — Owszem, wszystko. — Czy są w mieście wszyscy ludzie, którzy będą panu potrzebni? — Tak. i Oczywiście strzelał na ślepo, chcąc coś wywęszyć, ale jego usiłowania .pozostały tragicznie nieudolne; tamci na pewno mieli rację nie ufając panu K. przy tej pensji, jaką otrzymywał. — Muszę przesłać raport — mówił pan K. — Doniosę, że przybył pan bezpiecznie, że zwłoka wydaje się spowodowana przez... — To hańba, że posunięć człowieka pilnował ktoś tego kalibru co pan K. — Kiedy pan będzie gotów? — Najdalej za parę dni. — O ile wiem, wyjeżdża ipan z Londynu najpóźniej w poniedziałek wieczorem. — Tak. — Jeżeli się pana zatrzyma, może mi pan dać znać. Jeżeli nie, musi pan wyjechać nie później niż pociągiem o jedenastej trzydzieści. — Taki też mam zamiar. —' No — ciągnął pan K. znużonym głosem — nie może pan stąd wyljść przed dziesiątą. Lepiej wróćmy do lekcji. Stanął przy obrazku na ścianie — mały człowieczek, wychudły a niedożywiony — co ich skłoniło do takiego wyboru? Może gdzieś pod tym przebraniem ukrywał żywą namiętność dla swojej ¡partii? — Un famil tray gentilbono — oznajmił i dodał wskazując na mięso: — Vici el camor. Czas upływał pomału. Raz wydało się D., że słyszy, jak korytarzem przechodzi na gumowych zelówkach doktor Bellows. Niewiele było zaufania nawet w tym ośrodku internacjonalizmu. W poczekalni D. ustalił termin następnego spotkania — na ¡poniedziałek — i zapłacił za cały kurs. — Przypuszczam, że znajduje pan język odrobinę trudnym? — zapytała podstarzała dama. — Och! Czuję, że zrobiłem postępy — odpowiedział D. — Jakże się cieszę! Dla zaawansowanych studentów, proszę pana, doktor Bellows urządza małe soirees. Wysoce interesujące. W sobotnie wieczory... o ósmej. Okazja, żeby poznać ludzi z całego świata, Hiszpanów, Niemców, Syjam- czyków. Okazja do wymiany poglądów. Doktor Bellows nie żąda opłaty, płaci się tylko za kawę i ciasto. —' Z pewnością jest to ciasto bardzo smaczne — powiedział D. z kurtuazyjnym ukłonem. Wyszedł na Oxford Street. Nie musiał się teraz spieszyć. Nie miał nic do roboty przed