Krystyna Boglar
Kieszeń pełna elfów
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Książka nagrodzona w
konkursie
jubileuszowym z okazji 65_lecia
Instytutu Wydawniczego
“Nasza
Księgarnia”
Tłoczono w nakładzie 10 egz.
pismem punktowym dla
niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z wydawnictwa
“Nasza Księgarnia”,
Warszawa 1989
Pisał R. Duń
Korekty dokonały:
K. Markiewicz
i K. Kruk
Krystyna Boglar debiutowała
w
roku 1966 opowiadaniami w
“Świerszczyku” i “Płomyczku”, pierwszą książkę wydała w roku
1969. Pisze dla czytelników
najmłodszych, dla dzieci
starszych i dla młodzieży. Na
jej dorobek pisarski,
urozmaicony zarówno pod
względem
tematyki, jak i gatunków
literackich, składa się ponad
dwadzieścia pozycji
książkowych,
m.in. “Klementyna lubi kolor
czerwony”, “Gdzie jest zegar
mistrza Kukułki?”, “Mgła nad
Doliną Wiatrów”, “Nie głaskać
kota pod włos”, “Każdy pies ma
dwa końce”, “Żeby konfitury
nie
latały za muchą”, “Kolor trawy
o
świcie”, “Longplay z
Kowalskim”,
“Stonoga”, “Brent”,
kilkadziesiąt słuchowisk
radiowych, scenariusze do
filmów
fabularnych, scenariusz do
serialu telewizyjnego “Rodzina
Leśniewskich”, wieloodcinkowy
komiks dla przedszkolaków
“Gucio
i Cezar”, z którego nakręcono
serię filmów animowanych i
który
przerobiony został na sztukę, z
dużym powodzeniem graną w
teatrze “Lalka”.
Autorka za twórczość dla
dzieci i młodzieży otrzymała
nagrodę Prezesa Rady
Ministrów.
Wiele jej książek przełożonych
zostało na język czeski,
słowacki, węgierski, estoński,
francuski.
Utwory Krystyny Boglar
odznaczają się żywą akcją,
wyraziście zarysowanymi
sylwetkami bohaterów,
bogactwem
realiów współczesnej
codzienności. Umiejętność
obserwacji świata dzieci,
autentyczne zainteresowanie ich
problemami i odczuciami,
oryginalne, nieco przekorne
poczucie humoru - wszystko to
sprawia, że Krystyna Boglar
stała się autorką niezwykle
popularną.
- Wiesz - powiedziała Kama,
gdy koła wózka zazgrzytały o
żwir - minęłyśmy szczęśliwie
Pierwszy Zakręt!
Busia siedziała nieruchomo jak
mały posążek z chińskiej
porcelany. Wodniste niebieskie
oczka nie wyrażały niczego.
Tylko z uchylonych na
szpareczkę
warg wyrwało się śpiewne
gęganie:
- Gę… gooo, ua.
Kama przystanęła. Obejrzała
się przez ramię.
- Czy to ma znaczyć, że chcesz
rogala? Musisz zrozumieć,
Busiu,
że znalazłyśmy się w wielkim
niebezpieczeństwie. Później, na
Wielkiej Łące, dostaniesz
wszystko, czego będziesz
chciała. Ale teraz nie. Zrozum i
nie gniewaj się.
Za węgłem rozległy się głośne
kroki. Potem szuranie łańcucha
i
stąpanie ciężkiego cielska.
Miało się wrażenie, że powoli
przesuwa się wielka góra albo
wieża zamczyska.
Dziewczynka uśmiechnęła się:
zwierzę było przychylne, jego
opiekun - niekoniecznie.
Kama zastygła w bezruchu, z
palcem na ustach. Jej wzrok
wbity w Busię hipnotyzował.
Oznaczał jedno: “Bardzo cię
proszę, nie gęgaj. Nie wydawaj
żadnego dźwięku. Milcz”.
- Bum… olaa! - zamlaskała
Busia niezadowolona z postoju.
Łagodny turkot kół wózeczka
sprawiał jej przyjemność.
Nieruchome trwanie - wyraźną
przykrość, którą usiłowała
zamanifestować na swój sposób.
Niewidzialna góra dzwoniąc
łańcuchem przesunęła się gdzieś
dalej. Umilkły również kroki.
Kama odetchnęła z ulgą. Teraz
należało wziąć z rozpędu Drugi
Zakręt. Pochyliła się nad
drewnianymi szczebelkami,
poprawiając jasiek w różowe
kropki, który wysunął się spod
pleców Busi. Dziecko włożyło
palec do ust i ssało go
cmokając.
- Wiesz, że to brzydko? - Kama
uniosła małą i oparła wygodniej.
- Oblizywanie palców jest… -
zająknęła się nie mogąc znaleźć
właściwego słowa - no… jest
nie w porządku - dokończyła.
Ryk, jaki się rozległ od
zachodniej strony, przyprawiłby
każdego o dreszcz. Kama
zaśmiała
się tylko cichutko i pociągnęła
za drewniany dyszel. Małe kółka
zazgrzytały po żwirze. Dziwny
krajobraz przesuwał się jak
klatki fotoplastikonu: metalowe
pręty ogrodzenia, płaty
wydętego
jak balon brezentu. Drugi
Zakręt
został pokonany.
- Uff! - sapnęła Kama
zatrzymując się nie opodal
ogromnego zbiornika z wodą. -
Dobra nasza! Jeszcze tylko
Dzielnica Wielkich Kaloszy!
Zwierzę, które szło,
zostawiało dziwne ślady stóp
jakby obutych w wydłużone,
łódkowate kapcie. Inne
wgłębienia, odciśnięte w mokrej
ziemi, to już były ślady
prawdziwych kaloszy numer
czterdziesty piąty. Dalej, za
płachtami szaroburej zieleni, za
placykiem pełnym kolorowych
plakatów, za ogrodzeniem z
zielonych żerdzi i drewnianą
budą, była prawdziwa Wolność.
- Tam jest zupełnie inaczej! -
mówiła Kama szeptem. - Jest
słońce, trawa… no… nie taka
znów miękka, jak myślisz. Jej
listki są może szorstkie, ale
pachną… mówię ci, pachną! I
pełno w niej nieznanych
kwiatów!
Malutkich i dużych. Białych i
żółtych. A czasem nawet trafi
się niebieski! Jest tam mokro i
sucho… to znaczy… są miejsca
wilgotne, ale my…
- Stuk, stuk! Stuk, stuk! - To
odgłos młotka, do którego
dołączył się za chwilę
przeciągły ośli ryk: - I…
haaaa, i… haaa!
Kama przykuca obok wózka.
W
razie niebezpieczeństwa
czyhającego na każdym kroku
chwyci małą na ręce i ucieknie z
dawna precyzyjnie obmyśloną
Drogą Ewakuacyjną. Tak ją
nazywała w myślach od czasu,
gdy
powzięła postanowienie.
Dzisiejsza wędrówka to trudny
egzamin. A czym jest dobrze
zdany egzamin, wiedziała od
dziecka. Można śmiało
powiedzieć, że od urodzenia,
czyli od dziewięciu długich lat.
Osioł znów zaniósł się
nieprzyjemnym chichotem,
który
brzmiał jak śmiech przez łzy. I
to śmiech skrzywdzonej istoty.
- Bodajbyś pękł! - zezłościła
się Kama i nie bacząc na
czyhające zewsząd
niebezpieczeństwo szarpnęła
dyszel.
Grześ ostrożnie przeskakiwał
kałuże. Po ostatnim deszczu było
grząsko i pachniało piołunem.
Nie miał nic do roboty. W
każdym
razie nikt nie czekał na pomoc z
jego strony. Małe,
czerwono_białe miasteczko
pozostało w tyle poza kępami
wierzb i topoli. Tylko
strzelista wieża kościelna
wystawała nad horyzont bodąc
obłoki błyskiem odbitego
światła. Ciekawiło go to, co
zjawiło się pod miastem dwa dni
temu. Wszystkie małe i duże
dzieci popędziły obejrzeć cuda,
o których informował plakat na
rynku. Ale na razie nic się
szczególnego nie działo, jeśli
nie liczyć olbrzymiego namiotu,
wozów i uwijających się ludzi.
Grześ nie pobiegł razem z
innymi. Nie lubił tłoku i
wrzasku towarzyszącego
podobnym
zbiegowiskom. Szedł, a raczej
skakał z kępy na kępę,
obchodząc
szczelnie od strony łąki
ogrodzony teren.
Gdzieś pośrodku
rumiankowego
poletka przystanął. Ktoś
poruszał się pomiędzy
miotełkami
rzadkiego owsa. Błękitna
sukienka migała to tu, to tam.
Podszedł bliżej, przystanął
niewidoczny, bacznie
obserwując
dziwne zjawisko.
- Pani elfów złotowłosa@ miała
swój królewski dwór.@ O
poranku,
ranną rosą@ odwiedzała gęsty
bór…@
Śpiew świergotliwy jak rój
pasikoników rozlegał się wśród
szorstkich traw. Grześ czekał.
Ale cienki głosik nie podjął
piosenki. Chłopiec rozchylił pęk
wyrośniętego owsa na skraju
miedzy. Jego oczom ukazał się
niezwykły widok: obok
drewnianego wózka na niskich
kołach przykucnęła
dziewczynka
najwyżej dziewięcioletnia plotąc
z traw i rumianku wianuszek.
Jasne, proste włosy opadały jej
na czoło i policzki. W wózku,
oparte o poduszkę, siedziało
dziecko gaworząc coś po
swojemu.
Grześ ociągając się wyszedł z
ukrycia.
- Pa! - powiedziała
dziewczynka wkładając wianek
na
głowę młodszej. - Jestem Kama.
A
ty?
Grześ stał i jakby kij
połknął. U nich, w miasteczku,
na powitanie mówi się “cześć”.
rzadziej “dobry”. To taki
swojski skrót od “dzień dobry”.
Ale… pa?
- Pa - wymruczał wreszcie, bo
był dziś w dobrym humorze i nie
chciał nikomu sprawiać
przykrości.
Kama obrzuciła go uważnym
spojrzeniem.
- Jesteś stamtąd? -
podbródkiem wskazała
niedalekie
zarysy czerwonych dachów.
- Aha. A ty… od nich?
Kama przekrzywiła głowę.
- Jestem królową elfów.
Grześ otworzył usta.
- Co?
Dziewczynka w drewnianym
wózku
zaniosła się dziwnym jękiem.
Kama natychmiast pochyliła się
nad nią.
- Jestem, Busiu, jestem.
Dziecko umilkło.
- Co to… elfów? - spytał
chłopiec. Nigdy nie słyszał o
czymś podobnym.
Kama wyjęła z wózka butelkę z
mlekiem. Z szeleszczącego
papieru wyłuskała posypany
cukrem rogal.
- Elfy? - zaczęła odrywać małe
kęsy i wkładać je do ust Busi. -
To istoty niewidzialne. Piękne.
Mają kształty ludzkie i wąskie
skrzydła.
- Gadanie! Skrzydła mają
anioły! - Grześ przykucnął w
pewnej odległości.
Busia zakrztusiła się i
wypluła bułkę.
- Nie!- Kama cierpliwie otarła
dziecku buzię. - Anioły to
jedno, a elfy drugie! Elfy są
małe, cieniutkie i prawie
przezroczyste. Fruwają nad
łąkami i strumieniami.
- Gadanie! Robisz ze mnie
balona? - wymruczał Grześ.
Kama dała dziecku pić. Busia
łykała chłodne mleko łyżeczka
za
łyżeczką.
- Nic podobnego! Elfy są
dobrymi duszkami. Lubią
wszystko, co piękne: kwiaty,
wodę, wiatr. Nie każdy może je
zobaczyć.
- A ty… możesz? - Grześ
usiadł w trawie krzyżując nogi.
- Pewnie! Przecież jestem ich
królową!
- Bujasz! - Grześ poczuł
niechęć. Nie lubił spraw,
których nie rozumiał. Sklep,
dom, szkoła - to były pojęcia
jasne i swojskie. Ale… elfy? -
Dlaczego takie duże dziecko
trzeba karmić łyżką? - spytał,
by zmienić temat.
- Bo tak! - ucięła ostro. -
Możesz sobie już iść.
Przeszkadzasz nam.
Chłopiec nie bardzo wiedział,
jak się zachować. Nigdy dotąd
nikt nie wyprosił go tak
bezceremonialnie.
- Łąka jest dla wszystkich! -
wypalił wreszcie czując, że uszy
mu płoną.
- NIeprawda! - Kama
poderwała
się z miejsca. - Nieprawda! Łąka
jest dla elfów! Hej,
przybywajcie ze wschodu,
zachodu, południa! - wołała
rozpostarłszy ramiona i kręciła
się w kółko jak bąk.
Jakby na zawołanie powiał
silny wiatr.
Grześ wycofywał się ostrożnie
w kierunku poletka obsianego
owsem. Na nosie i brwiach
osadzały mu się krople potu.
Jeszcze na piaszczystej drodze,
koło brzeziny, czuł zimny
powiew, choć słońce paliło z
wysoka.
- Wariatka? - mruczał
oglądając się przez ramię. -
Królowa elfów! - wzruszył
ramionami. - Elfów?
- Widzisz, Busiu, zjadłaś! -
cieszyła się Kama, ostrożnie
zamykając butelkę. - A oni
mówią, że nie potrafisz! Oni nic
o tobie nie wiedzą!
- Gęę…. puuu… - zagadała
Busia kręcąc głową.
- Rozumiem - przytaknęła
Kama.
- Trzeba cię wysadzić. Nie
martw
się, damy sobie radę. W końcu
każdy był dzieckiem i brudził
pieluchy. Ale jesteś ciężka! Za
ciężka dla królowej elfów.
Od strony lasu szedł
krasnoludek. Miał starą,
pomarszczoną twarz, mądre,
brązowe oczy i kraciastą czapkę.
Szerokie ramiona okrywała
pelerynka, zaś krótkie, krzywe
nogi tkwiły w zbyt obszernych
spodniach.
- Tak myślałem, że was tu
znajdę - powiedział niemiłym
dla
ucha, skrzekliwym głosem.
Kama zmieniała Busi pieluchę.
Robiła to cierpliwie i sprawnie.
- Królowa elfów nie zostawiła
wiadomości, panie Kajetanie,
dokąd się udaje. Przywiozłam ją
na Wielką Łąkę i nikt nas nie
widział.
- Oprócz mnie - odparł
krasnoludek zwany Kajetanem.
-
Ja was widziałem. Tylko tyle
chciałem powiedzieć.
- Nie chcę oddać Busi do tego
okropnego domu, gdzie nikt jej
nie zrozumie!
- Bo ty jesteś Królewną
Śnieżką, tak? Dobrą, łagodną,
która nikogo nie potrafi i nie
pozwoli skrzywdzić. A ja kto?
Gapcio, jeden z jej
krasnoludków?
- Przykro mi - odparła Kama
nachylona nad dzieckiem. -
Bardzo mi przykro, że nie mam
was siedmiu. Tak jak w bajce.
Stary Kajetan usiadł, zabawnie
podwijając krzywe, pałąkowate
nóżki.
- To nie bajka, Kama -
zachrypiał. - To smutna
rzeczywistość. Jesteś jeszcze
małą dziewczynką i niewiele
rozumiesz ze spraw tego świata.
Ja jestem stary i przeżyłem
niejedno upokorzenie. My
jesteśmy inni: ja i to
nieszczęsne dziecko. Każdy na
swój sposób. Dobrze o tym
wiesz.
- Nie przeszkadza mi, że
jesteście inni. Czym się w końcu
różnisz? Wzrostem?
- Sześćdziesiąt osiem
centymetrów nad poziomem
morza -
odparł zgryźliwie pan Kajetan
pocierając szczeciniasty
policzek. - I sześćdziesiąt lat
życia. Jeszcze zostało mi osiem.
Tak wywróżyła Cyganka. Tyle
lat,
ile wzrostu!
Kama poprawiła Busi
poduszkę.
Stanęła smukła i giętka ponad
kępami rumianku. Szeroko
rozłożyła ramiona, jakby chcąc
zagarnąć i przytulić do piersi
to wszystko, co ją otaczało:
łąkę, wieżę kościoła, wózek z
drewnianymi szczebelkami i
siedzącego w trawie starego
karła.
- Osiem lat to cały wiek! -
wyszeptała. - Można objechać
kulę ziemską dookoła! Nawet
tym
wózkiem! Można obejrzeć
wszystkie łąki, obwąchać milion
kwiatów i napoić tysiące takich
dzieci jak ona! Rozumiesz, panie
Kajetanie?
Stary, mały człowiek
przymknął
obwisłe, zaczerwienione
powieki.
- Ty też jesteś inna… choć
nic ci do nas. Martwię się o
ciebie, Kama. Bardzo się
martwię.
- A o Busię? - wykrzyknęła
dziewczynka. - Co z nią?
- Dobrze wiesz, że jej rodzice
wyjeżdżają do Australii. Już się
zaangażowali. Na cztery
miesiące. Kama, przecież jesteś
dzieckiem cyrku. Jak ja.
Rozumiesz, co oznacza dla nich
ten kontrakt!
- A Busia? - głos Kamy
podobny
był ostrzu noża przeciąganego
po
szlifierce. - O niej nie
pomyślałeś? Dziś chcą ją
odesłać…
- Pójdzie do Domu Specjalnej
Troski. Jest taki dla dzieci
nie… dla… no…
- Skończ, powiedz wprost! -
oczy dziewczynki rzucały
błyskawice.
- Nie wstydź się! Dla dzieci
nienormalnych! To chciałeś
powiedzieć?
- Prawdę mówiąc, tak.
- I to ty? Właśnie ty mówisz w
ten sposób?
Kama z desperacją chwyciła
dyszel wózka. Zaskrzypiały
kółka. W miękkiej trawie
odcisnęły się ledwie uchwytne
wzrokiem dwie smugi, dwa
gościńce dla małych elfów
jeszcze nie umiejących latać.
- A w tym ciemnozłotym
borze@
stary dąb pochylił pień.@ Nie
wie nikt, co stać się może@ w
tak słoneczny, piękny dzień!@
Niosła się piosenka ponad
trawy i rumianki. Szurały koła
wózka. Główka dziecka kiwała
się
w przód i w tył. Stary karzeł
wstał z ziemi i otrzepał
spodnie. W jego brązowych
oczach
malowało się cierpienie. Ból i
rozpacz całego świata.
- A może to właśnie ty masz
rację, królowo elfów… -
wychrypiał.
Odchodził tam, skąd przyszedł.
Do blasku świateł, muzyki. Do
Wielkiej Ułudy.
Bo czymże innym jest cyrk?
Małe miasteczko grzało swe
czerwone dachówki w blasku
południowego słońca. Leniwe,
ociężałe koty leżały zwinięte w
precelek na ciepłych płytach
przy studni. Za oknami o
białych
firankach wyrastały z doniczek
setki różowych pelargonii.
Wyglądało to tak, jak gdyby
wszyscy mieszkańcy zapragnęli
żyć wyłącznie wśród nikłego
zapachu tych właśnie, a nie
innych kwiatów.
- Pelargoniowe miasteczko -
powiedziała Kama do Busi, gdy
z
cichym skrzypieniem wózka
wtoczyły się na senny rynek. -
Wiesz, mogłabym tu zamieszkać
na
stałe. Razem z elfami.
Busia zagęgała coś po
swojemu. Z otwartej piekarni
wyciekała fala zmieszanych
zapachów. Była tam woń kwasu,
chlebowego zaczynu i słodki
aromat wanilii. Kama
pociągnęła
nosem.
- Chyba dobrze trafiłyśmy,
Busiu. Wiem, że lubisz
najbardziej rogale z cukrem, ale
w trudnych chwilach zjesz ze
mną
to, co uda się nam tu kupić,
prawda?
Dziecko kiwało głową w przód i
w tył, niczym chiński posążek z
apteki, który Kama widziała w
zeszłym roku.
Z otwartych drzwi piekarni
wyjrzała kobieta z prawym
policzkiem obwiązanym
chustką.
Na widok Kamy i drewnianego
wózeczka cień zdumienia
przebiegł po jej lewym policzku.
- Co to za cudaki? - spytała
niegłośno, chyba samą siebie.
Kama zmarszczyła brwi.
- NIe jesteśmy żadnymi
cudakami, proszę pani. To ten
wózek robi takie dziwne
wrażenie. Jest obwieszony
kwiatami z papieru tylko
dlatego, że Rudek występuje z
nim na arenie. Rudek, proszę
pani, to jest osioł. Bardzo
mądry osioł. Busia bardzo lubi
kolorowe przedmioty, choć nikt
poza mną tego nie zauważył.
Czy
dostaniemy rogala z cukrem?
Kobieta z jękiem chwyciła
się za obwiązany policzek.
- Tak panią ząb boli? -
zmartwiła się Kama. - Trzeba
płukać szałwią… wywarem z
szałwii.
Kobieta wybałuszyła oczy.
- Z czego? - wykrztusiła z
trudem?
- Szałwia to zioło. Chyba
macie tu, w tym pelargoniowym
miasteczku, jakąś aptekę? -
ciągnęła dziewczynka
niestrudzenie. - I sklep
spożywczy? Potrzebne mi mleko
i
rogal dla małej.
Za cierpiącą kobietą stanął
piekarz w przybrudzonym
fartuchu.
- Zamknij drzwi i nie
wpuszczaj tu żadnych
cygańskich
dzieci. Jeszcze nas okradną!
Kama ostrożnie puściła dyszel
wózka. Podeszła dwa kroki i
stanęła z przekrzywioną na bok
głową.
- Nie jestem Cyganką, tylko
królową elfów. A pan pewnie nie
lubi ludzi, prawda? A czy lubi
pan siebie? Ludzie, którzy nie
lubią innych, przeważnie nie
lubią także siebie. I cierpią na
wątrobę. Tak mówi Bums, nasz
klown. Cały świat zjeździł i zna
się na tym. Naprawdę.
Piekarz przestał kręcić
palcami młynka i dotknął
miejsca, gdzie zapewne tkwiła
wątroba.
- Nie bądź przemądrzała -
mruknął.
- Nie jestem przemądrzała -
zaprotestowała Kama. - Tylko
od
niemowlęcia stale jeżdżę po
świecie. O wielu rzeczach
słyszałam od mądrych ludzi.
Głupców staram się omijać.
Zresztą, mam pięćdziesiąt
złotych. O, proszę… - wyjęła z
wózka starą portmonetkę. -
Widzi
pan? Nie chcemy niczego za
darmo. Busia dawno już
powinna
dostać swoją porcję jedzenia.
Kobieta uśmiechnęła się lewą
połową twarzy.
- Wejdź!
Kama przecząco pokręciła
głową.
- NIe mogę zostawić dziecka
ani na chwileczkę. Odpowiadam
za
jej bezpieczeństwo. Busia ma
cztery lata, ale nie chodzi i
nie mówi. Jej rodzice to
najlepsi w kraju akrobaci.
Słynne Duo Kobo. Słyszeli
państwo? Teraz podpisali
kontrakt do Australii. Na cztery
miesiące.
- I to… nieszczęsne
stworzenie w wózku pojedzie z
nimi? Taki szmat drogi? -
zdumiał się piekarz masując
ukradkiem wątrobę.
Krystyna Boglar Kieszeń pełna elfów Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1990 Książka nagrodzona w konkursie jubileuszowym z okazji 65_lecia Instytutu Wydawniczego “Nasza Księgarnia” Tłoczono w nakładzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Przedruk z wydawnictwa “Nasza Księgarnia”, Warszawa 1989 Pisał R. Duń Korekty dokonały: K. Markiewicz i K. Kruk Krystyna Boglar debiutowała w roku 1966 opowiadaniami w “Świerszczyku” i “Płomyczku”, pierwszą książkę wydała w roku 1969. Pisze dla czytelników najmłodszych, dla dzieci starszych i dla młodzieży. Na jej dorobek pisarski,
urozmaicony zarówno pod względem tematyki, jak i gatunków literackich, składa się ponad dwadzieścia pozycji książkowych, m.in. “Klementyna lubi kolor czerwony”, “Gdzie jest zegar mistrza Kukułki?”, “Mgła nad Doliną Wiatrów”, “Nie głaskać kota pod włos”, “Każdy pies ma dwa końce”, “Żeby konfitury nie latały za muchą”, “Kolor trawy o świcie”, “Longplay z Kowalskim”, “Stonoga”, “Brent”, kilkadziesiąt słuchowisk radiowych, scenariusze do filmów fabularnych, scenariusz do serialu telewizyjnego “Rodzina Leśniewskich”, wieloodcinkowy komiks dla przedszkolaków “Gucio i Cezar”, z którego nakręcono serię filmów animowanych i który przerobiony został na sztukę, z dużym powodzeniem graną w teatrze “Lalka”.
Autorka za twórczość dla dzieci i młodzieży otrzymała nagrodę Prezesa Rady Ministrów. Wiele jej książek przełożonych zostało na język czeski, słowacki, węgierski, estoński, francuski. Utwory Krystyny Boglar odznaczają się żywą akcją, wyraziście zarysowanymi sylwetkami bohaterów, bogactwem realiów współczesnej codzienności. Umiejętność obserwacji świata dzieci, autentyczne zainteresowanie ich problemami i odczuciami, oryginalne, nieco przekorne poczucie humoru - wszystko to sprawia, że Krystyna Boglar stała się autorką niezwykle popularną. - Wiesz - powiedziała Kama, gdy koła wózka zazgrzytały o żwir - minęłyśmy szczęśliwie Pierwszy Zakręt! Busia siedziała nieruchomo jak mały posążek z chińskiej porcelany. Wodniste niebieskie oczka nie wyrażały niczego. Tylko z uchylonych na
szpareczkę warg wyrwało się śpiewne gęganie: - Gę… gooo, ua. Kama przystanęła. Obejrzała się przez ramię. - Czy to ma znaczyć, że chcesz rogala? Musisz zrozumieć, Busiu, że znalazłyśmy się w wielkim niebezpieczeństwie. Później, na Wielkiej Łące, dostaniesz wszystko, czego będziesz chciała. Ale teraz nie. Zrozum i nie gniewaj się. Za węgłem rozległy się głośne kroki. Potem szuranie łańcucha i stąpanie ciężkiego cielska. Miało się wrażenie, że powoli przesuwa się wielka góra albo wieża zamczyska. Dziewczynka uśmiechnęła się: zwierzę było przychylne, jego opiekun - niekoniecznie. Kama zastygła w bezruchu, z palcem na ustach. Jej wzrok wbity w Busię hipnotyzował. Oznaczał jedno: “Bardzo cię proszę, nie gęgaj. Nie wydawaj żadnego dźwięku. Milcz”. - Bum… olaa! - zamlaskała
Busia niezadowolona z postoju. Łagodny turkot kół wózeczka sprawiał jej przyjemność. Nieruchome trwanie - wyraźną przykrość, którą usiłowała zamanifestować na swój sposób. Niewidzialna góra dzwoniąc łańcuchem przesunęła się gdzieś dalej. Umilkły również kroki. Kama odetchnęła z ulgą. Teraz należało wziąć z rozpędu Drugi Zakręt. Pochyliła się nad drewnianymi szczebelkami, poprawiając jasiek w różowe kropki, który wysunął się spod pleców Busi. Dziecko włożyło palec do ust i ssało go cmokając. - Wiesz, że to brzydko? - Kama uniosła małą i oparła wygodniej. - Oblizywanie palców jest… - zająknęła się nie mogąc znaleźć właściwego słowa - no… jest nie w porządku - dokończyła. Ryk, jaki się rozległ od zachodniej strony, przyprawiłby każdego o dreszcz. Kama zaśmiała się tylko cichutko i pociągnęła za drewniany dyszel. Małe kółka zazgrzytały po żwirze. Dziwny krajobraz przesuwał się jak
klatki fotoplastikonu: metalowe pręty ogrodzenia, płaty wydętego jak balon brezentu. Drugi Zakręt został pokonany. - Uff! - sapnęła Kama zatrzymując się nie opodal ogromnego zbiornika z wodą. - Dobra nasza! Jeszcze tylko Dzielnica Wielkich Kaloszy! Zwierzę, które szło, zostawiało dziwne ślady stóp jakby obutych w wydłużone, łódkowate kapcie. Inne wgłębienia, odciśnięte w mokrej ziemi, to już były ślady prawdziwych kaloszy numer czterdziesty piąty. Dalej, za płachtami szaroburej zieleni, za placykiem pełnym kolorowych plakatów, za ogrodzeniem z zielonych żerdzi i drewnianą budą, była prawdziwa Wolność. - Tam jest zupełnie inaczej! - mówiła Kama szeptem. - Jest słońce, trawa… no… nie taka znów miękka, jak myślisz. Jej listki są może szorstkie, ale pachną… mówię ci, pachną! I pełno w niej nieznanych kwiatów!
Malutkich i dużych. Białych i żółtych. A czasem nawet trafi się niebieski! Jest tam mokro i sucho… to znaczy… są miejsca wilgotne, ale my… - Stuk, stuk! Stuk, stuk! - To odgłos młotka, do którego dołączył się za chwilę przeciągły ośli ryk: - I… haaaa, i… haaa! Kama przykuca obok wózka.
W razie niebezpieczeństwa czyhającego na każdym kroku chwyci małą na ręce i ucieknie z dawna precyzyjnie obmyśloną Drogą Ewakuacyjną. Tak ją nazywała w myślach od czasu, gdy powzięła postanowienie. Dzisiejsza wędrówka to trudny egzamin. A czym jest dobrze zdany egzamin, wiedziała od dziecka. Można śmiało powiedzieć, że od urodzenia, czyli od dziewięciu długich lat. Osioł znów zaniósł się nieprzyjemnym chichotem, który brzmiał jak śmiech przez łzy. I to śmiech skrzywdzonej istoty. - Bodajbyś pękł! - zezłościła się Kama i nie bacząc na czyhające zewsząd niebezpieczeństwo szarpnęła dyszel. Grześ ostrożnie przeskakiwał kałuże. Po ostatnim deszczu było grząsko i pachniało piołunem. Nie miał nic do roboty. W każdym razie nikt nie czekał na pomoc z
jego strony. Małe, czerwono_białe miasteczko pozostało w tyle poza kępami wierzb i topoli. Tylko strzelista wieża kościelna wystawała nad horyzont bodąc obłoki błyskiem odbitego światła. Ciekawiło go to, co zjawiło się pod miastem dwa dni temu. Wszystkie małe i duże dzieci popędziły obejrzeć cuda, o których informował plakat na rynku. Ale na razie nic się szczególnego nie działo, jeśli nie liczyć olbrzymiego namiotu, wozów i uwijających się ludzi. Grześ nie pobiegł razem z innymi. Nie lubił tłoku i wrzasku towarzyszącego podobnym zbiegowiskom. Szedł, a raczej skakał z kępy na kępę, obchodząc szczelnie od strony łąki ogrodzony teren. Gdzieś pośrodku rumiankowego poletka przystanął. Ktoś poruszał się pomiędzy miotełkami rzadkiego owsa. Błękitna sukienka migała to tu, to tam.
Podszedł bliżej, przystanął niewidoczny, bacznie obserwując dziwne zjawisko. - Pani elfów złotowłosa@ miała swój królewski dwór.@ O poranku, ranną rosą@ odwiedzała gęsty bór…@ Śpiew świergotliwy jak rój pasikoników rozlegał się wśród szorstkich traw. Grześ czekał. Ale cienki głosik nie podjął piosenki. Chłopiec rozchylił pęk wyrośniętego owsa na skraju miedzy. Jego oczom ukazał się niezwykły widok: obok drewnianego wózka na niskich kołach przykucnęła dziewczynka najwyżej dziewięcioletnia plotąc z traw i rumianku wianuszek. Jasne, proste włosy opadały jej na czoło i policzki. W wózku, oparte o poduszkę, siedziało dziecko gaworząc coś po swojemu. Grześ ociągając się wyszedł z ukrycia. - Pa! - powiedziała dziewczynka wkładając wianek na
głowę młodszej. - Jestem Kama.
A ty? Grześ stał i jakby kij połknął. U nich, w miasteczku, na powitanie mówi się “cześć”. rzadziej “dobry”. To taki swojski skrót od “dzień dobry”. Ale… pa? - Pa - wymruczał wreszcie, bo był dziś w dobrym humorze i nie chciał nikomu sprawiać przykrości. Kama obrzuciła go uważnym spojrzeniem. - Jesteś stamtąd? - podbródkiem wskazała niedalekie zarysy czerwonych dachów. - Aha. A ty… od nich? Kama przekrzywiła głowę. - Jestem królową elfów. Grześ otworzył usta. - Co? Dziewczynka w drewnianym wózku zaniosła się dziwnym jękiem. Kama natychmiast pochyliła się nad nią. - Jestem, Busiu, jestem. Dziecko umilkło. - Co to… elfów? - spytał
chłopiec. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Kama wyjęła z wózka butelkę z mlekiem. Z szeleszczącego papieru wyłuskała posypany cukrem rogal. - Elfy? - zaczęła odrywać małe kęsy i wkładać je do ust Busi. - To istoty niewidzialne. Piękne. Mają kształty ludzkie i wąskie skrzydła. - Gadanie! Skrzydła mają anioły! - Grześ przykucnął w pewnej odległości. Busia zakrztusiła się i wypluła bułkę. - Nie!- Kama cierpliwie otarła dziecku buzię. - Anioły to jedno, a elfy drugie! Elfy są małe, cieniutkie i prawie przezroczyste. Fruwają nad łąkami i strumieniami. - Gadanie! Robisz ze mnie balona? - wymruczał Grześ. Kama dała dziecku pić. Busia łykała chłodne mleko łyżeczka za łyżeczką. - Nic podobnego! Elfy są dobrymi duszkami. Lubią wszystko, co piękne: kwiaty, wodę, wiatr. Nie każdy może je
zobaczyć. - A ty… możesz? - Grześ usiadł w trawie krzyżując nogi. - Pewnie! Przecież jestem ich królową! - Bujasz! - Grześ poczuł niechęć. Nie lubił spraw, których nie rozumiał. Sklep, dom, szkoła - to były pojęcia jasne i swojskie. Ale… elfy? - Dlaczego takie duże dziecko trzeba karmić łyżką? - spytał, by zmienić temat. - Bo tak! - ucięła ostro. - Możesz sobie już iść. Przeszkadzasz nam. Chłopiec nie bardzo wiedział, jak się zachować. Nigdy dotąd nikt nie wyprosił go tak bezceremonialnie. - Łąka jest dla wszystkich! - wypalił wreszcie czując, że uszy mu płoną. - NIeprawda! - Kama poderwała się z miejsca. - Nieprawda! Łąka jest dla elfów! Hej, przybywajcie ze wschodu, zachodu, południa! - wołała rozpostarłszy ramiona i kręciła się w kółko jak bąk. Jakby na zawołanie powiał
silny wiatr. Grześ wycofywał się ostrożnie w kierunku poletka obsianego owsem. Na nosie i brwiach osadzały mu się krople potu. Jeszcze na piaszczystej drodze, koło brzeziny, czuł zimny powiew, choć słońce paliło z wysoka. - Wariatka? - mruczał oglądając się przez ramię. - Królowa elfów! - wzruszył ramionami. - Elfów? - Widzisz, Busiu, zjadłaś! - cieszyła się Kama, ostrożnie zamykając butelkę. - A oni mówią, że nie potrafisz! Oni nic o tobie nie wiedzą! - Gęę…. puuu… - zagadała Busia kręcąc głową. - Rozumiem - przytaknęła Kama. - Trzeba cię wysadzić. Nie martw się, damy sobie radę. W końcu każdy był dzieckiem i brudził pieluchy. Ale jesteś ciężka! Za ciężka dla królowej elfów. Od strony lasu szedł krasnoludek. Miał starą, pomarszczoną twarz, mądre, brązowe oczy i kraciastą czapkę.
Szerokie ramiona okrywała pelerynka, zaś krótkie, krzywe nogi tkwiły w zbyt obszernych spodniach. - Tak myślałem, że was tu znajdę - powiedział niemiłym dla ucha, skrzekliwym głosem. Kama zmieniała Busi pieluchę. Robiła to cierpliwie i sprawnie. - Królowa elfów nie zostawiła wiadomości, panie Kajetanie, dokąd się udaje. Przywiozłam ją na Wielką Łąkę i nikt nas nie widział. - Oprócz mnie - odparł krasnoludek zwany Kajetanem. - Ja was widziałem. Tylko tyle chciałem powiedzieć. - Nie chcę oddać Busi do tego okropnego domu, gdzie nikt jej nie zrozumie! - Bo ty jesteś Królewną Śnieżką, tak? Dobrą, łagodną, która nikogo nie potrafi i nie pozwoli skrzywdzić. A ja kto? Gapcio, jeden z jej krasnoludków? - Przykro mi - odparła Kama nachylona nad dzieckiem. - Bardzo mi przykro, że nie mam
was siedmiu. Tak jak w bajce. Stary Kajetan usiadł, zabawnie podwijając krzywe, pałąkowate nóżki. - To nie bajka, Kama - zachrypiał. - To smutna rzeczywistość. Jesteś jeszcze małą dziewczynką i niewiele rozumiesz ze spraw tego świata. Ja jestem stary i przeżyłem niejedno upokorzenie. My jesteśmy inni: ja i to nieszczęsne dziecko. Każdy na swój sposób. Dobrze o tym wiesz. - Nie przeszkadza mi, że jesteście inni. Czym się w końcu różnisz? Wzrostem? - Sześćdziesiąt osiem centymetrów nad poziomem morza - odparł zgryźliwie pan Kajetan pocierając szczeciniasty policzek. - I sześćdziesiąt lat życia. Jeszcze zostało mi osiem. Tak wywróżyła Cyganka. Tyle lat, ile wzrostu! Kama poprawiła Busi poduszkę. Stanęła smukła i giętka ponad kępami rumianku. Szeroko
rozłożyła ramiona, jakby chcąc zagarnąć i przytulić do piersi to wszystko, co ją otaczało: łąkę, wieżę kościoła, wózek z drewnianymi szczebelkami i siedzącego w trawie starego karła. - Osiem lat to cały wiek! - wyszeptała. - Można objechać kulę ziemską dookoła! Nawet tym wózkiem! Można obejrzeć wszystkie łąki, obwąchać milion kwiatów i napoić tysiące takich dzieci jak ona! Rozumiesz, panie Kajetanie? Stary, mały człowiek przymknął obwisłe, zaczerwienione powieki. - Ty też jesteś inna… choć nic ci do nas. Martwię się o ciebie, Kama. Bardzo się martwię. - A o Busię? - wykrzyknęła dziewczynka. - Co z nią? - Dobrze wiesz, że jej rodzice wyjeżdżają do Australii. Już się zaangażowali. Na cztery miesiące. Kama, przecież jesteś dzieckiem cyrku. Jak ja. Rozumiesz, co oznacza dla nich
ten kontrakt! - A Busia? - głos Kamy podobny był ostrzu noża przeciąganego po szlifierce. - O niej nie pomyślałeś? Dziś chcą ją odesłać… - Pójdzie do Domu Specjalnej Troski. Jest taki dla dzieci nie… dla… no… - Skończ, powiedz wprost! - oczy dziewczynki rzucały błyskawice. - Nie wstydź się! Dla dzieci nienormalnych! To chciałeś powiedzieć? - Prawdę mówiąc, tak. - I to ty? Właśnie ty mówisz w ten sposób? Kama z desperacją chwyciła dyszel wózka. Zaskrzypiały kółka. W miękkiej trawie odcisnęły się ledwie uchwytne wzrokiem dwie smugi, dwa gościńce dla małych elfów jeszcze nie umiejących latać. - A w tym ciemnozłotym borze@ stary dąb pochylił pień.@ Nie wie nikt, co stać się może@ w tak słoneczny, piękny dzień!@
Niosła się piosenka ponad trawy i rumianki. Szurały koła wózka. Główka dziecka kiwała się w przód i w tył. Stary karzeł wstał z ziemi i otrzepał spodnie. W jego brązowych oczach malowało się cierpienie. Ból i rozpacz całego świata. - A może to właśnie ty masz rację, królowo elfów… - wychrypiał. Odchodził tam, skąd przyszedł. Do blasku świateł, muzyki. Do Wielkiej Ułudy. Bo czymże innym jest cyrk? Małe miasteczko grzało swe czerwone dachówki w blasku południowego słońca. Leniwe, ociężałe koty leżały zwinięte w precelek na ciepłych płytach przy studni. Za oknami o białych firankach wyrastały z doniczek setki różowych pelargonii. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy mieszkańcy zapragnęli żyć wyłącznie wśród nikłego zapachu tych właśnie, a nie innych kwiatów. - Pelargoniowe miasteczko -
powiedziała Kama do Busi, gdy z cichym skrzypieniem wózka wtoczyły się na senny rynek. - Wiesz, mogłabym tu zamieszkać na stałe. Razem z elfami. Busia zagęgała coś po swojemu. Z otwartej piekarni wyciekała fala zmieszanych zapachów. Była tam woń kwasu, chlebowego zaczynu i słodki aromat wanilii. Kama pociągnęła nosem. - Chyba dobrze trafiłyśmy, Busiu. Wiem, że lubisz najbardziej rogale z cukrem, ale w trudnych chwilach zjesz ze mną to, co uda się nam tu kupić, prawda? Dziecko kiwało głową w przód i w tył, niczym chiński posążek z apteki, który Kama widziała w zeszłym roku. Z otwartych drzwi piekarni wyjrzała kobieta z prawym policzkiem obwiązanym chustką. Na widok Kamy i drewnianego wózeczka cień zdumienia
przebiegł po jej lewym policzku. - Co to za cudaki? - spytała niegłośno, chyba samą siebie. Kama zmarszczyła brwi. - NIe jesteśmy żadnymi cudakami, proszę pani. To ten wózek robi takie dziwne wrażenie. Jest obwieszony kwiatami z papieru tylko dlatego, że Rudek występuje z nim na arenie. Rudek, proszę pani, to jest osioł. Bardzo mądry osioł. Busia bardzo lubi kolorowe przedmioty, choć nikt poza mną tego nie zauważył. Czy dostaniemy rogala z cukrem? Kobieta z jękiem chwyciła się za obwiązany policzek. - Tak panią ząb boli? - zmartwiła się Kama. - Trzeba płukać szałwią… wywarem z szałwii. Kobieta wybałuszyła oczy. - Z czego? - wykrztusiła z trudem? - Szałwia to zioło. Chyba macie tu, w tym pelargoniowym miasteczku, jakąś aptekę? - ciągnęła dziewczynka niestrudzenie. - I sklep spożywczy? Potrzebne mi mleko
i rogal dla małej. Za cierpiącą kobietą stanął piekarz w przybrudzonym fartuchu. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj tu żadnych cygańskich dzieci. Jeszcze nas okradną! Kama ostrożnie puściła dyszel wózka. Podeszła dwa kroki i stanęła z przekrzywioną na bok głową. - Nie jestem Cyganką, tylko królową elfów. A pan pewnie nie lubi ludzi, prawda? A czy lubi pan siebie? Ludzie, którzy nie lubią innych, przeważnie nie lubią także siebie. I cierpią na wątrobę. Tak mówi Bums, nasz klown. Cały świat zjeździł i zna się na tym. Naprawdę. Piekarz przestał kręcić palcami młynka i dotknął miejsca, gdzie zapewne tkwiła wątroba. - Nie bądź przemądrzała - mruknął. - Nie jestem przemądrzała - zaprotestowała Kama. - Tylko od niemowlęcia stale jeżdżę po
świecie. O wielu rzeczach słyszałam od mądrych ludzi. Głupców staram się omijać. Zresztą, mam pięćdziesiąt złotych. O, proszę… - wyjęła z wózka starą portmonetkę. - Widzi pan? Nie chcemy niczego za darmo. Busia dawno już powinna dostać swoją porcję jedzenia. Kobieta uśmiechnęła się lewą połową twarzy. - Wejdź! Kama przecząco pokręciła głową. - NIe mogę zostawić dziecka ani na chwileczkę. Odpowiadam za jej bezpieczeństwo. Busia ma cztery lata, ale nie chodzi i nie mówi. Jej rodzice to najlepsi w kraju akrobaci. Słynne Duo Kobo. Słyszeli państwo? Teraz podpisali kontrakt do Australii. Na cztery miesiące. - I to… nieszczęsne stworzenie w wózku pojedzie z nimi? Taki szmat drogi? - zdumiał się piekarz masując ukradkiem wątrobę.