KRYSTYNA BOGLAR
KOLOR
TRAWY
O ŚWICIE
WARSZAWA 1982
WINDA
Staruszka była drobna, krucha, o lekko zaokrąglonych plecach, wąskich zaciśniętych
dłoniach, na których ciemne żyły tworzyły wypukłe nieregularne linie. Te dłonie, a także
jasnoniebieskie oczy w oprawie zaczerwienionych powiek były tak płochliwe i bezbronne
w zderzeniu z ludzkim tumultem, wypełniającym obszerny hol nowego wieżowca, że
postronny obserwator mógłby mieć uzasadnione obawy, czy aby starsza pani nie zostanie
zgnieciona, wessana i pochłonięta przez głośną przewalającą się ciżbę ludzi, mebli, waliz,
psów i tobołów.
Staruszka przycupnęła na jednym z foteli pokrytych czarną dermą, ustawionych
wzdłuż przeszklonej ściany budynku. Siedziała tam nieruchomo w narzuconej na plecy
chustce i tylko nerwowe drżenie rąk wskazywało na to, iż jej życie toczy się nadal wbrew
martwocie twarzy i kurczowo zaciśniętym ustom.
Był to jeden z tych marcowych dni, kiedy słońce ukryte za zimową jeszcze mgłą
przebija się z trudem i niewiele daje ciepła. Nowy piętnastopiętrowy budynek z sześcioma
szybkobieżnymi windami został oddany do użytku mieszkańców już kilka tygodni temu,
ale po to, by zapełnić wszystkie czterysta dwadzieścia mieszkań, wnieść co najmniej
czterysta dwadzieścia tapczanów, wersalek, odpowiednią ilość stołów, krzeseł i regałów
nie wystarczy tak krótki okres. Toteż tłum nowych lokatorów i ich rzeczy gęstniał, windy z
wielkim trudem i wysiłkiem wynosiły to wszystko sapiąc i pojękując.
5
Staruszka siedziała bez ruchu. Tylko jej lawendowe oczy wyblakłe od długiego
patrzenia na świat ożywały, gdy do windy wsiadała kolejna grupka osób. Taki wybierała
moment, by zdążyć wsiąść do kabiny dźwigu jako jego ostatnia pasażerka. Podrywała się
nagle, otulała chustką i drobnym szybkim kroczkiem zmierzała do upragnionego celu.
Ludzie rozstępowali się, odsuwali paczki, stoliki, lampy* aby drobna starsza pani mogła
zmieścić się w kabinie obliczonej na sześć osób.
- Państwo też na górę? - pytała z jakąś zaciętą zachłannością w głosie, który
załamywał się czasem do szeptu. *» To dobrze, dobrze, nie lubię jeździć sama. Taki duży
dom, tyle pięter...
Starszy pan przyciskając do boku skórzaną teczkę uśmiechał się wyrozumiale.
- Człowiek jeszcze się nie przyzwyczaił do mieszkania w wieżowcu! Który guzik
nacisnąć? Bo ja na czwarte.
Młoda kobieta wtulona w kąt, objuczona paczkami wychyliła głowę.
- Poproszę ósme.
Jej sąsiad, wysoki silny mężczyzna podtrzymujący z należytą uwagą stylowy
żyrandol, zahuczał basem:
- Dziesiąte dla mnie.
Blondynka w dżinsach, starając się nie napierać zbytnio na staruszkę, poprosiła
miękko:
- Ja na piętnaste... przepraszam, że sama nie...
W oczach babci zapłonął ognik. Uniosła pomarszczoną jak jabłuszko twarz i
rozciągnęła w uśmiechu wąskie wargi.
- O, pani tak wysoko? I co? Ładnie tam? Pewnie można zobaczyć z okna kawał
świata! Zielone drzewa, dachy... Mój mąż - ciągnęła niestrudzenie - lubił wychodzić na
strych i patrzeć stamtąd na podwórze. (>n juz nic żyje...
Winda zatrzymała sic. /a wv< («ні/ці a ir/asnęły drzwi.
- To było mule miasto /k<> i nu-wysokic domy. Nie to, co tu... - Głos blbd l >' lii
б
Trzask. To znów drzwi i kolejny pasażer opuszcza wnętrze windy. Staruszka zasępiła
się. Wpatrzona w ładną blondynkę, z którą zostały same, zaszeleściła jeszcze jak liść, który
padając trafia na inne:
- A my jedziemy dalej. Aż pod dach! Nowy dom, nowi ludzie. Nikt nie zna nikogo.
Winda zatrzymała się z lekkim stuknięciem. Dziewczyna w dżinsach usłużnie
przytrzymała drzwi. \
- Proszę. To już ostatnie piętro.
W błękitnych oczach staruszki zamigotało coś na kształt popłochu. Jeszcze nie umiała
nad tym zapanować. Jeszcze wszystko było zbyt świeże.
- Nie, nie... ja nie wysiadam... ja tylko tak... proszę, niech pani już puści drzwi. Zjadę
sobie na parter... tak... dziękuję... - mówiła szybko, bezładnie, jak ktoś, kto się
usprawiedliwia, chociaż nie ma ku temu żadnych powodów. Jak ktoś, kto tego robić nie
chce i nie umie. - Człowiek sam - dodała cicho, jakby do siebie - chciałabym
porozmawiać... tak...
Marek stoi pod drzwiami swojego mieszkania z palcem na przycisku dzwonka. Cichy
odgłos gongu odzywa się raz po raz. „Nie słyszą czy co?" - złości się chłopak w duchu.
Wreszcie usłyszał drobne kroki. W drzwiach stanęła matka. Włosy miała w nieładzie,
jeden kosmyk zwisał nad uchem. W przybrudzonym fartuchu i starych spodniach
wyglądała jak Kopciuszek, o którym zapomniały wszystkie wróżki świata. Rozcierając
bezwiednie smugę kurzu na policzku spojrzała na Marka surowo.
- Dlaczego tak alarmujesz? Co się stało?
Marek zerknął do wnętrza i zobaczył swego starszego brata Andrzeja, który sapiąc
przenosił stos książek z wielkiej drewnianej skrzyni stojącej w przedpokoju.
- Mamo - zagadał szybko, jakby chcąc z góry odsunąć wszelkie wyrzuty, że nie
pomaga bratu - mamo, daj mi
7
kluczyk od skrzynki. Tam jest jakiś list. Widziałem listonosza i...
Matka westchnęła ciężko.
- Jesteś zgrzany, aż ci się włosy nad czołem zlepiły. Andrzej przystanął na środku
przedpokoju. Dla lepszej
równowagi oparł stos książek o wieszak.
- Pewnie, że się spocił! Cały dzień bez przerwy jeździ na wrotkach w holu na dole.
Markowi krew uderzyła do głowy. To była prawda, ale czy każdą prawdę trzeba
natychmiast ogłaszać? I to mamie?
- Skarżypyta! - syknął przez zęby. -1 co z tego? Nie mogę jeździć na dworze, skoro
desze?, leje! Dopiero teraz się rozjaśnia!
Matka dmuchnęła w swój niesforny kosmyk opadający na oczy. Była zmęczona, jak
bywa zmordowany człowiek miotający się bezładnie wśród stosów rzeczy, które go
otaczają, rozrastają się, rlieledwie pączkują.
- Jakie to szczęście, że zaraz przyjdzie ojciec i mi pomoże. Ustawiam to wszystko i
ustawiam, ale końca nie widać. Gdzie ja położyłam ten kluczyk od skrzynki?
- Może w kuchni, mamo. - Andrzej dźwignął pokornie swój ciężar i ruszył do pokoju.
- Żaden przedmiot nie ma tu jeszcze, swojego miejsca - narzekała pani Stefaniakowa
grzebiąc bez przekonania w kuchennej szufladzie. Jej głos był matowy, przytłumiony.
- Pomieszkamy, to się przyzwyczaimy - mruknął Marek, któremu nagle zrobiło się żal
matki. Wszedł za nią do jasnej kuchenki i uśmiechnął się na widok barwnych plam na
białej tapecie. „Cała mama! - pomyślał ciepło. - Mieszkanie w proszku, ale talerze z
Włocławka wiszą już na kuchennej ścianie." , - Strasznie dużo ludzi się tu dziś wprowadza
- powiedziała pani Stefaniakowa otwierając kolejną szufladkę. - Poznałeś już może jakichś
nowych kolegów? - dorzuciła ot tak, byle coś powiedzieć. Kluczyka i tu nie było.
8
- Sama smarkateria! - wzruszył ramionami Andrzej, który przyszedł za nimi i stał
teraz w kuchennych drzwiach obserwując zmagania matki.
Marek odwrócił się gniewnie.
- Ty co? Strugasz dorosłego! A kto wczoraj cały dzień jeździł windą w górę i w dół? I
to -w towarzystwie takiej jednej...
- Zgłupiałeś? - wrzasnął Andrzej wściekle. - Winda jak winda. A co do...
Pani Stefaniakowa z trzaskiem zamknęła szufladę. Znów dmuchnęła w kosmyk nad
lewym okiem.
- Jeszcze popsujecie - powiedziała bezradnie rozkładając ręce. - Winda to drogie
urządzenie... szwedzkie automaty... O, jest kluczyk! - Jej twarz rozjaśniła się. - Tylko
dlaczego schowałam go do puszki po herbacie?
- Żeby było trudniej znaleźć! - roześmiał się Marek. - To ja pędzę na dół!
I już go nie było.
Ale w,takim wysokościowcu łatwiej jest powiedzieć: „pędzę na dół", niż się tam
istotnie znaleźć. Marek przestepował z nogi na nogę nie mogąc się doczekać windy, która
warczała tylko i zgrzytała gdzieś w głębi szybu. Wreszcie przystanęła na dwunastym
piętrze. Chłopiec szarpnął drzwi, ale nie wszedł. Wnętrze kabiny szczelnie wypełniał duży
wózek z niemowlęciem. W kącie szamotała się jedenastoletnia najwyżej dziewczynka o
śmiesznej okrągłej buzi i jasnej grzywce.
- Przytrzymaj mi'drzwi.- jęknęła. - Muszę wytaszczyć wózek. •,
Marek cofnął się odruchowo. Dziecko zapłakało. Dziewczynka szarpała rączkę
pojazdu, ale bez powodzenia. Wózek dwoma kołami wciąż tkwił w windzie. Obejrzała się
na stojącego bez ruchu chłopca i warknęła wściekle:
- No, pomóż, gamoniu!
- Ty co? - obraził się Marek i ani drgnął.
9
- Do ciebie mówię! - Nieznajoma otarła czoło i dodała głosem, z którego zupełnie
wyparowała złość, a pozostało tylko zwykłe ludzkie zmęczenie: - Nie potrafisz wyciągnąć
tego wózka?
Marek wreszcie zrobił to, czego od niego oczekiwano. Po męsku chwycił za tylne koło
i uniósł je w górę, nie bacząc na wrzaskliwy protest niemowlaka,
- Uważaj! Wyrzucisz dziecko! - przestraszyła się dziewczynka i dodała uspokajająco:
- Cicho, Gogusiu, cicho! Zaraz będziemy w domu.
Marek teraz dopiero popatrzył na jasnowłosą.
- To.,. twój brat? Ten... Goguś? - spytał, byle coś powiedzieć.
- Niemowlak jest dziewczynką - odparła zapytana marszcząc piegowaty nos w
kształcie kartofelka. - Nazywamy ją tak, bo mówi tylko go, go, gu... Mieszkasz tu? Pod
którym?
Chłopiec ściągnął brwi. „Ciekawska jak one wszystkie" -pomyślał i wszedł wreszcie
do windy.
Dziewczynka z wózkiem zmieszała się. Pochylona nad niemowlakiem bezsensownie
poprawiała mu kocyk.
Marek sam nie wiedział, dlaczego wychylił w ostatniej chwili głowę i rzucił:
- Cześć! Ty... ja mieszkam pod dwudziestym ósmym! I drzwi windy zatrzasnęły się
automatycznie.
W holu znów panowało istne pandemonium. Pomiędzy półkami, stołami, krzesłami
przeciskali się ludzie taszcząc kosze z porcelaną, obrazy i inne szczelnie opakowane
skarby. Starszy pan trzymając w objęciach dużą puchową poduszkę próbował przecisnąć
się pomiędzy palmą a wersalką ustawioną na sztorc. Wśród tego wszystkiego błąkał się
listonosz usiłując odszukać kogoś, kto by znał adresata.
- Gdzie tu może być dozorca? - spytał chwytając Marka za rękaw.
- W kiosku - odpowiedział chłopiec wskazując dłonią 10
kierunek. - U nas jest dozorczyni, która na razie równocześnie sprzedaje bilety
tramwajowe, papierosy... no, takie różne. Pójdę z panem, pokażę. - Marek nagle poczuł się
współgospodarzem bloku. ■
Przy kiosku ustawiła się kolejka kupujących, wśród których
chłopiec dojrzał ojca.
- Cześć, tato! Przepuść pana listonosza, bo chce się czegoś
dowiedzieć.
Listonosz wsunął łysiejącą głowę w okienko i coś zaszeptał.
- Nie wie pan, gdzie zanieść list? - zdziwiła się korpulentna dozorczyni-kioskarka. -
Ja też jeszcze niewiele wiem. Wszyscy tu jesteśmy nowi. O, widzi pan? Wprowadzają się.
Ileż to ludzie mają gratów!
- Mam parę przekazów i rentę dla jakiejś staruszki, ale tam w mieszkaniu drzwi
zamknięte. Dzwoniłem... - tłumaczył ocierając czoło wielką przybrudzoną chustką.
- Skaranie boskie z tymi ludźmi - pokręciła głową kioskarka. - Zamiast w domu
siedzieć, to po kominach latają!
- No właśnie - przytaknął zrezygnowany listonosz. - Ja tam mogę zostawić
zawiadomienie, ale będzie musiała starowina na pocztę po odbiór pieniędzy latać. Taka
sprawa...
Ludzie stojący w kolejce zaczęli się niecierpliwić. Listonosz chcąc nie chcąc zabrał się
do wypisywania kwitów.
- Chodź już, tato. - Marek szarpał ojca za połę płaszcza. -Tam w skrzynce jest jakiś
list, no i mama czeka.
Pan Stefaniak przyspieszył kroku. Winda właśnie zjeżdżała na parter.
-No, mamy szczęście.
Przy windzie i w kabinie było ciemno. Żarówki przepaliły się czy też ktoś je zabrał,
dość że dopiero w ostatniej chwili pan Stefaniak spostrzegł drobną staruszkę, która
dreptała pospiesznie, chcąc widocznie zabrać się na górę.
Marek uśmiechnął się w duchu. „Ta sama" - pomyślał zaglądając w jej niebieskie oczy
okolone siatką zmarszczek.
11
- Proszę pani, na które piętro?
- Ja? - przestraszyła się staruszka. - Wszystko jedno. Może tam gdzie i państwo jadą?
Pan Stefaniak wcisnął guzik i spojrzał na babcię otuloną w chustkę z długimi
frędzlami.
- Bardzo proszę - powiedział łagodnie - ale nie rozumiem...
Staruszka przechyliła głoWę. Wyglądała teraz jak ptak przycupnięty na gałązce.
- Ja tak... widzi pan... samej nudno tam... w tej kawalerce, co mi ją córka załatwiła...
- Pani mieszka sama? - stropił się pan Stefaniak. Staruszka skinęła głową i mówiła
dalej szybko i niewyraźnie, jakby bojąc się, że nie zdoła wszystkiego opowiedzieć.
- Tak. Mąż umarł i córka zamieniła mieszkanie. Duże było. Mnie niewiele potrzeba,
ale tam byli ludzie... wie pan, sąsiedzi. Dobrzy tacy... Ciasto upiekli, to przynieśli i mówią:
Niech babcia spróbuje! Babcią mnie nazywali... Potem... Co, już dojechaliśmy? To ja na
dół... sama...
Pan Stefaniak westchnął głęboko, kiedy drzwi windy zatrzasnęły się za jego plecami.
Przystanął.
- Tato - Marek trącił ojca w ramię - ta starsza pani ciągle jeździ windą. Jak tylko
zobaczy, że ktoś wchodzi, to zaraz...
- Jak to: zobaczy? Skąd zobaczy?-Pan Stefaniak spojrzał na syna ze zdumieniem.
- Siedzi w holu. Tam, na tych fotelach, które postawili obok stolików. Widziałeś?
Takie ładne mebelki kryte czarną ofermą...
- Czym? - Pan Stefaniak zatrzymał się w pół kroku. Marek zmieszał się.
- No, tą... taką... sztuczną skórą...
- Dermą - powiedział ojciec łagodnie. - To się nazywa derma. A ofermą jesteś ty!
Marek nie obraził się. Przekomarzanie się z ojcem należało
12
do reguł gry, którą prowadzili od dawna. Ojciec zabrzęczał kluczami, ale zanim zdążył
wsunąć je do zamka, drzwi otworzyły się szeroko. Pani Stefaniakowa czuwała.
- Nareszcie! - W jej głosie brzmiała bezgraniczna ulga. -Nareszcie ktoś mi pomoże
umieścić stare mieszkanie w nowym! Tylko... obiad jeszcze w lesie! Idź teraz do łazienki...
- Gdzie tu właściwie jest łazienka? - jęknął komicznie ojciec przeskakując przez
zwinięty chodnik. - Jeszcze się nie nauczyłem!
Andrzej wychylił głowę z pokoju.
- Tato powinien mieć ilustrowany przewodnik po nowym mieszkaniu!
- Narysujemy mu plan sytuacyjny - zgodził się Marek podając matce list.
- Znów jakiś rachunek do zapłacenia. - Westchnęła. -Marek, Andrzej, nakrywać mi do
stołu!
- A... gdzie jest stół? - zafrasował się Andrzej robiąc oko do brata.
( Matka usiadła na krzesełku. Dmuchnęła w kosmyk włosów nad okiem i cień
Uśmiechu przebiegł przez jej zmęczoną twarz.
- Faktycznie. Stołu jeszcze nie ma. Stary nie zmieściłby się w tym metrażu. Trudno.
Będziemy jedli w kuchni. No, jazda!
Z łazienki dochodziło buczenie rur, na korytarzu wył kaloryfer, zgrzytały windy. Dom
dudnił, oddychał i pulsował życiem. Tak jak trzeba.
Następny dzień zdarzył się, szary i mglisty. Wielkie szyby przestronnego holu
zroszone były drobniutkimi kroplami. Za oknami rozciągał się świat mokry,
nieprzychylny. Tuż przy windzie grupka oczekujących wymieniała uwagi. Młody człowiek
w rogowych okularach niecierpliwił się wyraźnie.
- Gdzie ta winda? Godzinę trzeba czekać!
- Przed chwilą wieźli nią meble - odparł mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu.
-1 kwiaty. W donicach. - Rozłożył
13
dłonie, by pokazać ogromne rozmiary tych фпіс. - Panie, komu dziś potrzebne takie
palmy?
Winda spłynęła w dół. Z fotelika poderwała się drobna postać otulona w szal. Dopadła
drzwi w ostatniej chwili i zasapana odezwała się cienkim głosem:
- Panowie na górę? To ja też. Zimno dziś. Szal założyłam, bo ш w holu wieje. Córka
mi go podarowała w zeszłym roku na Gwiazdkę. Teraz się przyda. Zimny ten dom jakiś,
nieprzytul-ny, prawda?
- Uhuni - burknął pan w deszczowcu.
- Ściany białe, czyste - ciągnęła staruszka niestrudzenie wodząc wzrokiem po
obecnych - ale tak jakoś... nieswojo. Pan na które piętro? Wysoko?
- Nisko. Na czwarte - odparł niechętnie młody człowiek w rogowych okularach.
- Ciemna winda to jak piwnica - zaszemrała babcia. - Ja zawsze bałam się schodzić do
piwnicy. Mąż to robił. Ale teraz... Pan już wysiada?
Młody człowiek nie odpowiedział. Pchnął barkiem drzwi, , które za moment
wróciły na swoje miejsce. Dźwig drgnął i ruszył w górę.
- I tylko pan mi został - uśmiechnęła się staruszka kącikiem warg. Człowiek w
przeciwdeszczowym płaszczu odwró-
-cił wzrok. - Opowiem panu o naszym ogrodzie - ciągnęła sznurując usta. - Zawsze w
jesieni był aż czerwony od kwitnących georginii. Ja tak lubię' georginie... a pan? -
Rzadziutkie rzęsy trzepotały w napięciu.
- Uhum - odburknął mężczyzna przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.
- Drzewo tam było takie piękne. W lecie cień, a w cieniu ławeczka. Córka pracuje,
wyszła za mąż i teraz... Pan już wysiada? - Mężczyzna zrobił gest, jakby ją chciał
przepuścić przodem. Staruszka cofnęła się, skuliła. - Nie, ja zostaję. Zjadę na parter... tylko
że tam ciemno...
14
__________ *
Woda z szumem spływała do wanny. Niklowe krany lśniły. W powietrzu unosił się
kłąb pary i nikły zapach talku. Niemowlak gaworzył zadowolony. Ewa przygładziła
szczotką miękkie włoski dziecka. Rozejrzała się po łazience i zawołała:
- Mamo, przynieś ręcznik. Gogusia już wykąpana. Możesz ją wziąć.
W ciepłych matczynych objęciach niemowlę natychmiast usnęło. Matka spojrzała z
wdzięcznością na starszą córkę.
- Mamy pecha, że ta cała przeprowadzka wypadła pod nieobecność ojca... zupełnie
straciłam głowę.
Ewa uśmiechnęła się. W wieku jedenastu lat poczuła się nagle zupełnie dorosła.
- Głowę musisz odnaleźć, bo tato wróci z rejsu dopiero za parę miesięcy. Jakoś sobie
damy radę.
Matka nisko pochylona układała niemowlę do łóżeczka. Kiedy uniosła głowę, w jej
wzroku malowała się prośba i jednocześnie przeprosiny.
- Nie wiem, co zrobię w przyszłym tygodniu. Wypada mi praca po południu. Nie
lubię tych zmian, bo wtedy w sklepie największy ruch.
Ewa nic nie odpowiedziała. Dobrze rozumiała, co to dla niej znaczy. Opieka nad
maleństwem do ósmej wieczór. Rozejrzała się po łazience. „Trzeba umyć wannę" -
pomyślała ponuro.
- Gdzie jest proszek do szorowania? Matka odwróciła głowę od stosu pieluszek.
- Ojej, zapomniałam kupić! Wiesz co: zjedź windą na parter i kup w kiosku, dobrze?
Dziewczynka ucieszyła się. Może znów spotkalcogoś interesującego? Ten wielki
nowy dom pełen ludzi i ich spraw był fascynujący. . ?,..
- To może kupię od razu zapałki, bo też się skończyły.
- I gazetę! - dorzuciła matka z głębi kuchni.
Ewa schowała portmonetkę do kieszeni spodni i zatrzasnęła
15
drzwi za sobą. Na korytarzu pachniało mokrym wapnem i lakierem. Wszystko tutaj -
zapachy, odgłosy, zakamarki, szorstki dotyk niedokładnie położonego tynku - było nowe i
podniecające. Stojąc przy windzie wpatrywała się w mrugające światełko. Z głębi
korytarza dobiegło jej uszu wesołe pogwizdywanie. Ktoś szedł, a raczej podskakiwał.
- Cześć - powiedziała na widok znajomego chłopca. -Znowu się spotykamy. Ciągłe
jeździsz na wrotkach?
Chłopiec spojrzał na swoje nogi.
- No. Przyrosły mi do butów. Masz coś przeciwko temu? -dodał zadziornie.
Ewa wzruszyła ramionami. '}■■.
- Nic. W której jesteś klasie?
- W czwartej, a bo co?
- Bo ja w piątej - dorzuciła z ledwie wyczuwalną wyższością w głosie.
Chłopak spojrzał na nią spod oka.
- Ale mój brat, Andrzej, chodzi już do szóstej! -zaraporto-wał, jakby ta wiadomość
mogła w czymkolwiek zmienić sytuację. - O, winda już jest! Właź!
W kabinie było jasno. Na ścianie wisiało lustro i ono przede wszystkim zaprzątnęło
uwagę Ewy.
- Przedtem mieszkaliśmy na parterze i nie trzeba było taszczyć wózka do windy -
powiedziała przyglądając się swemu odbiciu z upodobaniem. - Dlaczego się
zatrzymaliśmy? - zaniepokoiła się nagle.
- Ponieważ ktoś wsiądzie po drodze - burknął Marek widząc w drzwiach jakiegoś
chłopaka w okularach.
- Dobry - powiedział uprzejmie przybyły stając bokiem.
- Bardzo dobry! - popisał się Marek i dorzucił zaczepnie: -Ty, okularnik, mieszkasz
tu?
Nowo przybyły spojrzał na niego z wyraźną ironią.
- Ja się o takie głupoty nie obrażam. Przywykłem.
- Mam na imię Ewa - odezwała się szybko dziewczynka,
16
і hcąc zażegnać wiszący w powietrzu konflikt między rówieśnikami. - Już cię
widziałam. Stałeś wczoraj koło takiej olbrzymiej skrzyni w holu.
- Zgadza się. Jestem Tomek - przedstawił się. - W tej skrzyni była zapakowana cała
biblioteka tatusia.
- I po co to komu tyle książek? - odezwał się Marek dość głupio, ale chciał za wszelką
cenę włączyć się do rozmowy. -U nas nawet nie ma miejsca na postawienie dużego stołu!
Winda z lekkim stuknięciem zatrzymała się na parterze. Dzieci wyszły i natychmiast
utonęły w ludzkiej fali szturmującej dźwig.
- Spójrzcie! - szepnął Marek. - Ta staruszka znów pędzi do windy.
- Która? - zdziwił się Tomek. - Ta w czarnej wełnianej chustce?
Ewa dała mu sójkę w bok. Staruszka mogła usłyszeć. Była tuż, tuż.
- Właściwie dlaczego miałaby nie jeździć?
Marek poruszał się na wrotkach nieco chwiejnie. Łatwiej na nich pędzić z szybkością
ponaddźwiękową niż dreptać u boku Ewy i Tomka.
- Ona tu całymi dniami przesiaduje w holu - wyjaśniał, z trudem chwytając
równowagę - a jak tylko parę osób ustawi się pod drzwiami windy, zaraz podbiega i jedzie
z nimi.
- Może to lubi - stwierdziła Ewa oglądając się za starszą panią, znikającą właśnie w
drzwiach.
W tym samym momencie do holu wpadł wielki biały pies w czarne łaty, który z
rozwianymi uszami i ogonem rzucał się przyjaźnie od jednego do drugiego człowieka
szczekając przy tym, aż brzęczały szyby.
- Ale wielki! - zachwycił się Tomek. - Gdzie to takiego zmieścić? Chyba że...
- W szafie! - roześmiała się dziewczynka. - Hej, ty, puść! -wrzasnęła nagle, bo
właśnie pies rzucił się na nią z impetem.
2 - kolor trawy
17
Poczuła na policzku ciepły jęzor i wielką łapę na ramieniu. -Aleś ty piękny!
f
Pies przy warował nagle i spoglądał na dziewczynkę oczyma, w których błyszczała
chęć zabawy za wszelką cenę.
Marek podjechał bliżej.
- Zostaw ją - przemówił surowo do zwierzaka, którego to nic a nic nie obchodziło.
Nagle ktoś zagwizdał i pies puścił się galopem przez długi hol. Na śliskiej nawierzchni
śmiesznie rozjeżdżały mu się łapy.
- Żyjesz? - spytał Marek ze śmiechem w glosie.
- Żyję - powiedziała dziewczynka wesoło. - Może byś w końcu wyjawił, jak ci na
imię, co?
Chłopak zaczerwienił się.
- Prze... przepraszam - wyjąkał - zapomniałem, Marek jestem.
- Całkiem niezłe imię. - Ewa doprowadzała do porządku przekręconą bluzkę. - Gdzie
jest Okularnik? To jest... chciałam powiedzieć... Tomek?
- Tam - rzucił Marek zataczając na wrotkach elegancki łuk. - Koło tej pani z pudłem.
Co ona dźwiga?
Ewa spojrzała we wskazanym kierunku. Istotnie. Tomek właśnie wspinał się na palce,
by pocałować w policzek wysoką panią w eleganckim płaszczu, dźwigającą dużych
rozmiarów futerał.
- Wiem - odrzekła dziewczynka. - To jest taki futerał na instrument muzyczny. Takie
wielkie skrzypce...
- Jakie tam skrzypce! - roześmiał się Marek biorąc rozpęd. -To jest ten... no... puzon!
I odjechał zgrabnie wyminąwszy dziecko bawiące się piłką.
Ewa spojrzała za nim, potem na Tomka pomagającego dźwigać futerał i chcąc nie
chcąc poszła w stronę kiosku. „Kupię proszek, zapałki i jeszcze ich dogonię" - pomyślała.
Ale rzeczywistość była brutalna. Pod kioskiem ustawiła się długa kolejka czekających
na popołudniową prasę. „Trudno
18
P westchnęła dziewczynka. - Spotkamy się jeszcze przy windzie. W każdym razie...
mam taką nadzieję."
Tomek trzymając oburącz ogromnych rozmiarów futerał rozglądał się żałośnie po
holu. „Gdzie oni przepadli? - myślał.
Ten chłopak i ta dziewczyna? Dobrze by było mieć tu jakichś kolegów."
Marek pojawił się tak nagle, że zaskoczony Okularnik wykonał pół obrotu dookoła
własnej osi.
- Mamo! - wykrzyknął uradowany. - On też tu mieszka. Poznaliśmy się dzisiaj w
windzie.
- Marek jestem - wymamrotał chłopak i wykonał coś na kształt ukłonu.
Elegancka ptfni uśmiechnęła się serdecznie. Wyciągnęła wąską szczupłą dłoń i
powiedziała niskim melodyjnym głosem:
- Witaj. Czyżby winda była w tym domu miejscem spotkań, takim salonem
towarzyskim?
Marek uścisnął podaną dłoń. Wrotki i śliska wykładzina holu nieco utrudniały mu
zachowanie pełnej równowagi. Przez moment myślał nawet, że nagle odjedzie w tył
pociągając za sobą mamę Tomka i futerał.
- No... tak tu się ludzie poznają - przytaknął. - Ewę też spotkałem przy windzie, i
psa...
- O, to duży sukces! -1 spodobałeś się temu psu? Tomek roześmiał się głośno.
- Myślę, że Ewa bardziej mu się spodobała! O mały włos jej nie zjadł!
Futerał niebezpiecznie zachybotał. Marek przytomnie podparł go ramieniem.
- Ja właśnie... tego... chciałem zapytać, co jest w tym pudle, bo chyba nie puzon?
x
- Fortepian też nie! - prychnął Tomek. Matka zmarszczyła cienkie brwi.
19
- Synku, jak możesz?! -powiedziała z wyrzutem. -To była nie najlepsza odpowiedź.
Marek po prostu nie wie, co tu jest w środku.
Ale Marek daleki był od obrazy. Ciekawość brała górę.
- To co to jest? Kapelusz? Kije do hokeja? Teraz Tomek spojrzał z sympatią na
kolegę.
- Nie zgadłeś. Tam jest wiolonczela! Moja mama jest muzykiem. Gra w orkiestrze
symfonicznej.
Marek pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wraca pani z tego... koncertu?
- Z próby - uśmiechnęła się pani wyjmując z torebki klucze od mieszkania. - O, jest
winda! Tomeczku, przytrzymaj drzwi! Jedziesz z nami, Marku? .
Marek niebezpiecznie zachybotał w tył, potem w przód.
- Nie, proszę pani. Pojeżdżę na wrotkach. I popatrzę, jak się ludzie wprowadzają!
Gdyby Tomek chciał do mnie przyjść, to mieszkam na dwunastym piętrze mieszkania
dwadzieścia osiem.
- Fajnie! - odkrzyknął Tomek, ale nic więcej nie mógł powiedzieć, ponieważ winda
zapełniała się szybko pasażerami.
W pewnym momencie matka stanowczym gestem odsunęła go od drzwi.
- Tomeczku, przepuść starszą panią. Widzisz przecież, że też chce wsiąść.
Staruszka przywarła do ściany, jakby chcąc zająć jak najmniej miejsca. Otwarcie, jak
dziecko, kolejno przyglądała się jadącym.
- Pani z instrumentem? - odezwała się nagle cienkim głosem. - Dobrze, że się
zmieścił do windy!
Matka Tomka uśmiechnęła się ciepło.
- Jakoś się zmieścił.
- Lubię muzykę - kontynuowała staruszka bezbarwnym głosem, który chwilami
przypominał dźwięk wyłuskiwanego
20
P Krachu. - Najbardziej fortepian. Córka miała takie radio /. głośnikami i adapter.
Dużo było w domu muzyki. I zięć lubi, choć on woli piosenki. Tak, ale teraz... to prawda,
radio mam, a jakże. Córka mi kupiła. „Żeby się mama nie nudziła" -powiada. Ale radio to
nie to, co żywy człowiek! Słucham sobie, słucham i myślę... Państwo już wysiadacie?
Szkoda... to ja na dół...
I Drzwi windy zamknęły się. - Mamo - powiedział Tomek stawiając wiolonczelę pod
drzwiami - ona tak ciągle jeździ. Marek mi mówił. To jest babcia-podróżniczka. -
Widocznie nie ma co robić, biedaczka - pokiwała głową matka walcząc z opornym
kluczem, który ani rusz nie chciał się przekręcić w zamku. - Nie to co ja! Próby, koncerty,
zakupy, gotowanie, sprzątanie...
- Wiem, wiem - Tomek ustawił futerał w przedpokoju i wreszcie rozprostował
ramiona. - Pomogę ci zrobić obiad. Co będzie?
- Ziemniaki, marchewka - mówiła matka poprzez szum wody w głębi łazienki. -
Mięso to samo co wczoraj - dodała zakręcając kran.
- A co na deser? - Tomek nieustępliwie tkwił w drzwiach. Matka wytarła ręce i
przygładziła włosy.
- Widzisz - zastanowiła się na moment. - Nie pomyślałam o tym. Zrobiłabym jakiś
krem, bo jest mleko... Szkoda, że nie kupiłam budyniu!
Tomek jednym skokiem znalazł się przy wyjściu.
- To ja jeszcze zjadę do sklepu! Tego spożywczego w sąsiednim bloku! Bardzo lubię
budyń czekoladowy.
Matka wyjęła portmonetkę.
- Tylko żebym nie musiała schodzić po ciebie tak jak wczoraj...
- Nie musisz chodzić piechotą,, jest winda! A budyń... -Łobuzerski uśmiech rozjaśnił
szczupłą twarz.
21
- No, już dobrze. Nie filozofuj. - Chciała się jak najszybciej przebrać i choć na
moment usiąść spokojnie w fotelu. -Jedź sobie po ten deser. Tu są pieniądze. Tylko zaraz
wracaj! -dorzuciła jeszcze, choć drzwi za Tomkiem dawno się zamknęły.
Na podwórku wokół wozu meblowego stała grupka ciekawskich. Z wyłożonego
miękką wykładziną wnętrza wyładowywano nowiutki komplet pachnący klejem i świeżym
drewnem. Jakaś szuflada, widać niedokładnie zamknięta, wysunęła się raptem, grożąc
upadkiem. Tomek błyskawicznie popchnął ją ręką. —
\
- Uratowałeś ludzkie mienie! - zaśmiał się Marek hamując nagle tuż obok ciężarówki.
- Chwała ci za to!
Tomek wzruszył ramionami. Nie lubił takich odzywek. Ruszył naprzód.
- Ty, Okularnik! Zaczekaj, dokąd pędzisz? - Marek był szybszy. Zatoczył na
wrotkach popisową ósemkę i zatrzymał się na wprost Tomka.
- Idę do sklepu po budyń czekoladowy, lubisz? Oczy Marka rozbłysły.
- Jasne. Ale Andrzej nie lubi... fujara!
- To twój brat?
Marek kiwnął głową. Potem szturchnął Tomka w bok.
- Zobacz, ta babcia-podróżniczka wyszła wreszcie na słońce. Pewnie ją zaciekawili
ludzie wnoszący meble. Podchodzi do nich, zagaduje, ale nikt nie ma czasu wysłuchiwać
jej opowieści... - Marek urwał nagle, gdyż poczuł, jak ktoś go znienacka chwycił mocno
wpół.
Tomek przystanął zdziwiony. Ten drugi chłopak był bardzo do Marka podobny, tyle
że nieco starszy.
- Mama wysyła nas po klej do tapet. - Chłopiec wymawiał poszczególne słowa lekko
przeciągając zgłoski.
- To jest właśnie mój brat, Andrzej - wymruczał Marek,
22
/skutecznie pragnąc uwolnić się z żelaznego chwytu. -wiczy judo. Pójdziesz z nami?
To niedaleko! Tomek skwapliwie skinął głową. ,
Wokół wozu meblowego trwał ruch. Dwóch robotników w przybrudzonych
kombinezonach -usiłowało zdjąć z platformy ciężką i nieporęczną wersalkę.
- Chwyć niżej! - powiedział jeden z nich sapiąc z wysiłku. Obaj mieli spocone,
purpurowe twarze.
Nagle z boku przydreptała staruszka w wełnianym, robionym na drutach serdaczku.
Zatrzymała się zaciekawiona i unosząc w górę twarz zapytała:
- To panowie meble nosicie? U mnie też kiedyś takie były -siwy koczek zachybotał -
dawno temu... jak żył mąż. Stare były solidniejsze niż te dzisiejsze. Ledwie się nogą trąci,
a już się stolik rozsypuje...
- Uważaj na oparcie! - wykrzyknął ostrzegawczo jeden z robotników chwytając z
trudem równowagę.
- Niech się starsza pani odsunie - sapnął ze złością drugi ruszając chwiejnie, zgięty
pod ogromnym ciężarem - bo nie możemy przejść! To nie czas na pogaduszki!
Stara kobieta cofnęła się o krok. Jej wąskie blade wargi zacisnęły się w niteczkę.
- Pewnie, pewnie - szepnęła jakby do siebie - przeprowadzka to straszna rzecz! Mnie
szybko meble przewieźli. Bo też co ja mam za meble... Córka... - mamrotała bezgłośnie
pod nosem. Opuszczone wzdłuż ciała ręce i lekko przygarbione plecy zrobiły ją jeszcze
mniejszą, niż była w istocie.
Z domu wyszła dozorczyni i osłoniwszy dłonią oczy przypatrywała się stercie
podartych tekturowych opakowań. Zauważywszy staruszkę, zbliżyła się.
- Niech się pani odsunie, kochaneńka! Jeszcze kto nie zauważy i popchnie. Rety! -
Plasnęła dłońmi na widok góry śmieci, która rosła na wprost wejścia. - Co tu za bałagan!
23
• ■ .
- /
I kiedy mój maż to wszystko uprzątnie! A starsza pani czego w domu nie siedzi, tylko
ludziom na drodze stoi? - wrzasnęła nagle.
Staruszka popatrzyła w górę. Z białej, jak pergamin wysuszonej twarzy uśmiechały się
dziecinne, niebieskie oczy.
- Trochę źle słyszę. Proszę jeszcze raz powiedzieć. - Miała malutkie, prawie
przezroczyste uszy.
Zaperzona kobieta złagodniała.
- Na ławeczce proszę usiąść - powiedziała z westchnieniem.
Staruszka nie ruszyła się z miejsca. Ciągle się uśmiechała jakby do siebie, do
własnych myśli.
- Ja... tylko tak. Porozmawiać chciałam. Listonosza też wypatruję...
- Przecież był - dozorczyni mówiła teraz nieco głośniej, przekrzykując hałas, jaki
czynili robotnicy. -1 nawet szukał jednej, co na rentę czeka. Nie pani to przypadkiem?
Staruszka wsunęła głowę w ramiona. Wyglądała teraz jak wystraszone pisklę, nad
którego głową krąży myszołów.
- Ojej, zupełnie zapomniałam, że to dziś renta! Zupełnie. . Czekam na list... tak mi
nijako w pustym mieszkaniu... zawsze córka była, zięć, mąż, a teraz.
- Zająć się czymś trzeba - powiedziała dozorczyni zbierając z ziemi rozrzucone
papiery - radia posłuchać, sweter wnukowi na drutach zrobić...
.
Babcia wyciągnęła przed siebie pomarszczone dłonie i przyj; rżała się im tak, jakby
należały do kogoś innego.
- Na drutach, mówi pani? Nie, nie mam wnuka. I na drutach robić nie umiem. Z
ludźmi trzeba... - Szarpnęła się raptem w stronę drzwi wiodących do holu. - O, windą jadą!
To ja też... - Podreptała wpatrzona w ziemię.
Dozorczyni pokiwała głową odprowadzając wzrokiem znikającą postać w serdaku.
„Biedna ona - pomyślała - ale cóż robić? Człowiek w pewnym wieku zawsze sam zostaje."
24
Dzikie, radosne szczekanie rozległo się tuż za rogiem domu i nagle pojawił pies biały
w czarne łaty, wielki jak cielak. Z impetem godnym szczeniaka wpadł pomiędzy
poskładane papiery i zaczął je tarmosić warcząc i pojękując z rozkoszy.
- Jazda stąd! - wrzasnęła dozorczyni. •* Tyle się naharowa-lam, żeby to poskładać, a
ten mi śmieci roznosi!
Pies przywarował, łypnął czarnym, figlarnym okiem, skoczył i... już go nie było.
Dozorczyni z westchnieniem zabrała się do przerwanej pracy.
Zegar głośno tykał. W kuchni na lśniącej nowością płytce szumiał czajnik plując
strumieniem pary. Ewa wstała od stołu i przykręciła gaz.
- Mamo, czy Gogusia już śpi? - spytała półgłosem w ciasną" przestrzeń przedpokoju.
- Usnęła wreszcie - odszepnęła matka wchodząc do kuchni. - Dziecko też musi się
przyzwyczaić do nowych warunków. Dasz mi herbaty? Przyniosłam ci jabłka.
Na talerzu lśniły czerwienią piękne jabłka. Dziewczynka z przyjemnością zatopiła
zęby w chrzęszczącym miąższu.
- Och, żeby tato był zawsze z nami! Połowę domowych kłopotów miałybyśmy z
głowy!
Matka piła herbatę. Teraz dopiero mijało obezwładniające zmęczenie. Ustępowało
niechętnie, opornie uzewnętrzniając się już tylko w drżeniu rąk.
- Nic na to nie poradzimy - powiedziała głuchym głosem. Łyżeczka lekko szczęknęła
o spodek. - Taki jest los pisany wszystkim żonom marynarzy. Zanim wyszłam za mąż,
wiedziałam, jak będzie.
Herbata parowała, znużone powieki opadały. Sen krążył w pobliżu gotów natychmiast
pochwycić ofiarę, odpłynąć z nią w krainę, gdzie wszystko jest bajką, mgławicą... - Matka
otrząsnęła się nagle.
25
- Jakoś przetrwamy.
Ewa uniosła wzrok. Żal jej było matkiy'zal samej siebie. Niemowlak przysparzał
mnóstwa kłopotów. A tu szkoła, lekcje...
- Kiedy przyjmą Gogusię do tego obiecanego żłobka? Bo ja... - Urwała nagle.
Matka odstawiła szklankę i oparła głowę na dłoniach.
- Wiem. Dziecko ci przeszkadza w nauce. Obiecali mi, że niedługo zwolni się
miejsce. Ale teraz... teraz nie mam gdzie zostawić Gogusi. Do dawnych sąsiadów przecież
nie będę jej woziła. Za daleko. To drugi koniec miasta.
- Wiem.
- Jakoś się pomęczymy. Ja pozamieniam dyżury, ty się zajmiesz nią zaraz po szkole.
Z wózkiem dajesz sobie radę? Bo ta winda...
Ewa wzruszyła ramionami.
- Zawsze ktoś mi drzwi przytrzyma. Jak nie, to będę jeździła w górę i w dół jak ta
staruszka.
Matka szeroko otworzyła oczy.
- Jaka staruszka?
- Taka jedna. - Ewa wstawiła szklanki do zlewozmywaka i puściła strumień wody. -
Nudzi jej się, więc przez cały dzień opowiada różnym ludziom w windzie swój życiorys.
Matka przetarła dłonią twarz i ciężko wstała ze stołka.
- Jedni za mało mają czasu, inni za dużo. Tak już jest. Która godzina? - Spojrzała z
przestrachem na budzik. - Ojej, późno! Kierowniczka będzie się gniewała, że przychodzę
ostamia! Zabierz potem małą na spacer.
- Dobrze. .
Była to pora, kiedy czerwona tarcza słońca zeszła już nad dachy wieżowców, jakby
tędy zamierzała lunatycznie powędrować w inny, lepszy świat.
Podwórko trzęsło się od hałasu. Nadjeżdżały samochody
26
'V
ustawiając się na nie istniejących jeszcze parkingach, wrzeszczały dzieci, biało-czarna
piłka wylatywała ponad mizerne drzewka i z głuchym dudnieniem odbijała się od betonu.
- Andrzej, podaj do mnie! - rozległ się głos Marka i piłka wspaniałym wykopem
godnym argentyńskiego napastnika lądowała w zaimprowizowanej bramce, za którą służył
obciągnięty nylonową siatką trzepak.
- Trochę bardziej w lewo, bo trafisz w szybę! - zawołał Andrzej. - No, dawaj tu! W
prawo!
Następny gol powitały głośne oklaski. To Tomek-Okular-nik manifestował swój
zachwyt.
- Ale przydałoby się narysować prawdziwe boisko.
- Patykiem po asfalcie? - roześmiał się Andrzej. - No... jest to jakiś pomysł.
Gdybyśmy mieli kredę...
- Zobacz! Ewa wyszła na podwórko! - wykrzyknął Marek dostrzegłszy znajomą blond
grzywkę, spod której ledwie widać było oczy.
Andrzej skrzywił się z niesmakiem.
- Jaka Ewa? Żadnych mi tu dziewczyn na boisko nie sprowadzaj!
- W niczym nam nie będzie przeszkadzać - obruszył się Tomek - przecież widzisz, że
taszczy wózek z dzieckiem!
Marek dryblował zręcznie z piłką jakby przyklejoną do podeszwy adidasów.
- Ten niemowlak to jej siostra. Jakoś się tak śmiesznie nazywa. Jak kura czy gęś...
- Sam jesteś gęś! - Andrzej usiłował odebrać bratu piłkę. Przepychali się teraz,
potrącali, każdy chciał być lepszy, zręczniejszy. I to wcale nie z powodu oklasków Tomka.
Przyczyna stała gdzie indziej. Pod rachitycznym drzewkiem, gdzie ustawiała wózek ź
dzieckiem, nie tracąc z oczu walki dwu zawodników.
Wreszcie Andrzej odebrał Markowi piłkę. Stał teraz z roziskrzonym wzrokiem,
wyzywający, zwycięski.
27
- No, co z tym boiskiem? Kto ma w domu kredę?.
- Ja nie mam. - Tomek rozłożył ręce.
Ewa zostawiła wózek i zbliżyła się do chłopców.
- No, jak ta twoja... Gęgusia? - spytał Marek, chociaż w gruncie rzeczy nic a nic go
niemowlak nie obchodził. Andrzej przerzucał piłkę z nogi na nogę, udając, że wcale nie
dostrzega dziewczynki.
- Nie żadna Gęgusia, tylko Gogusia. Jest różnica, no nie? -Ewa zmarszczyła brwi.
- Żadnej! - Andrzej parsknął śmiechem. Dziewczynka zbliżyła się do Marka i
wskazując palcem
spytała:
- Kim jest ten człowiek pierwotny? Marek rozpromienił się.
- To mój brat, Andrzej.
- Chcieliśmy narysować boisko - wtrącił szybko Tomek czując wiszącą w powietrzu
awanturę - ale nie mamy kredy... no, a bez kredy nie ma..:
- Trzeba mieć trochę pomyślunku - powiedziała Ewa dmuchając w grzywkę.
- Za pomyślunek kredy nie kupisz. - Marek odebrał bratu piłkę i wycelował w
bramkę. Strzał. - Tu nie ma sklepów, a do śródmieścia za daleko!
Ewa odprowadziła wzrokiem biało-czarną piłkę, która kręciła się w siatce jak bąk.
- Тед niski budynek, tam, za tymi wieżowcami, to jest szkoła. A gdzie jest szkoła...
- Powinna być i kreda! ■- ucieszył się Okularnik. - Kto pójdzie?
Andrzej schylił się i wyjął piłkę z trzepakowej bramki.
- Ja tam nigdzie nie idę! Jeszcze czego! Będę prosił jakiegoś obcego woźnego o
kawałek kredy? Przepędzi!
- Fakt - zgodził się Marek. - To nie jest nasza szkoła. Co o tym myślisz, Tomek?
28
Okularnik zgarbił się, zmalał.
- Jakoś... głupio-wybąkał. Jiwa roześmiała się głośno. Jasna grzywka znów zakryła
Tomek zamrugał oczyma. Taka propozycja była do przyjęcia. Wózek stoi sobie koło
drzewka. Żaden wielki problem. Nie trzeba przecież wcale się do niego zbliżać. Ot, tylko
tyle, żeby go mieć w zasięgu wzroku.
- To co mamy robić z tą Gęgusia, bo nie wiem?
- Nic z nią nie trzeba robić. Tylko pilnować! - wyjaśniła dziewczynka i dodała ze
śmiechem: - Pieluszki byś jej i tak nie umiał zmienić! No, idę. Czekajcie tu na mnie!
Chłopcy odprowadzali ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za węgłem najbliższego
bloku.
- Pieluszkowcy! - prychnął Andrzej z pogardą.
- Ty, do kogo mówisz? - wrzasnął Marek i rzucił się z pięściami na brata. - Przyłożę
ci.
- Ty, kurczaku, mnie? - Andrzej rzucił piłkę i schwycił Marka za pasek od spodni.
Tomek porwał się chcąc rozdzielić zwaśnionych.
- Przestańcie, no, przestańcie! Powariowaliście? Marek, Andrzej!
Na nic się to jednak nie zdało. Obaj bracia leżeli na betonowej nawierzchni okładając
się kułakami.
Nagle czyjś ostry głos rozległ się tuż nad walczącymi.
- Co się tu właściwie dzieje? Marsz do domu! Na górę, ale już!
Marek pierwszy dosłyszał głos ojca i usiłował wydostać się z morderczego uścisku.
- Tato, on mnie przezywa!
29
- Ale to nie ja zacząłem! -odkrzyknął Andrzej przysiadając na piętach.
Pan Stefaniak nie zamierzał jednak rozstrzygać sporu na podwórku.
- Powiedziałem już! Do domu!
Tomek niechętnie przyglądał się tej scenie. Żal mu było kolegów^ których tak
niedawno poznał.
- Proszę pana - podniósł wzrok na rozgniewanego mężczyznę - myśmy chcieli
rozegrać mecz. Postanowiliśmy nawet narysować boisko, o tu...
- Ale zamiast grać, tłuczecie się! - odparł pan Stefaniak ostro. - Zobacz, Andrzej,
podarłeś rękaw od koszuli! No, już z tobą matka porozmawia na ten temat! Marek, do
domu, powiedziałem!
Obaj chłopcy podnieśli się z ziemi. Żaden z nich nie spojrzał nawet w stronę Tomka.
Odeszli ze spuszczonymi głowami, nie obejrzawszy się nawet za siebie. Ich uszy płonęły
żywą czerwienią. Za nimi szedł ojciec z piłką pod pachą.
Tomek zasępił się. W tym samym momencie na podwórko wpadł szalejąc biały pies w
wielkie czarne łaty. Z rozwianymi uszami i wesołą mordą wpadł z impetem na drepcącą
staruszkę, o mało jej nie przewracając.
- Głupi zwierzak! - wrzasnął Tomek usiłując odpędzić psa. - Mogłeś panią
przewrócić!
Staruszka oddychała szybko. Jej oczy rozszerzyły się jak u przerażonego ptaka.
- To co... pies? Ogromny... tak, już dobrze, dobrze... -mamrotała.
- Tomeeek! - rozległo się głośne wołanie.
Chłopiec obejrzał się zdziwiony. W drzwiach prowadzących do holu stała matka.
- Czy ja cię zawsze muszę szukać? - spytała z wyrzutem. -Miałeś wyjść tylko po
budyń do sklepu, a tymczasem minęły już trzy godziny!
30
- Ale ja... - Tomek spojrzał na matkę z ukosa.
- Żadne „ja", tylko proszę iść do domu. Budyń kupiłeś? Chłopiec w milczeniu
potrząsnął głową. Pies przygalopował
o niego i naszczekiwał wesoło, jakby prosząc o zabawę.
- Widzisz. - Matka pogłaskała plamiasty grzbiet zwierza-. - Widzisz. Nawet do sklepu
nie można cię posłać. Idziemy
o domu!
Tomek posłusznie ruszył naprzód. Zawiedziony pies po-iegł galopem w stronę
drzewa. Przez chwilę je obwąchiwał, rącał mordą, unosił to jedną, to drugą nogę, aż
wreszcie .ainteresował się stojącym bez ruchu wózkiem. Wspiął się wierna łapami o jego
krawędź i wsadził pysk pod nastawiony aszek. Rozległ się głośny płacz dziecka.
Ewa stała przed szarym budynkiem z czerwoną lśniącą bliczką nad drzwiami. Ruszyła
klamką. Zamknięte. „Wró-ić bez kredy? - pomyślała. - Nigdy. Bracia będą się śmiać!
Szczególnie ten starszy. I Okularnik też." Uderzyła pięścią w drzwi. Z głębi budynku
dobiegły czyjeś ciężkie kroki. Ewa cofnęła się, gotowa natychmiast zwiać, jeśli zdarzy się
coś niedobrego.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Ukazała się w nich wąsata twarz i nieuprzejmy głos
zaskrzeczał:
- Dlaczego się dobijasz? Czego chcesz? Dziewczynka ukłoniła się.
- Ja... bardzo przepraszam, ale... czy nie mógłby mi pan pożyczyć kawałka kredy?
Wąsy podjechały w górę.
- Czego?
- No... kredy. Zwykłej szkolnej kredy... - mamrotała dziewczynka przestępując z nogi
na nogę. - Takiej, jaką się pisze na tablicy.
- I tablicę też byś chciała? - zaskrzeczały wąsy. Nie. - Dziewczynka jakby nieco
bardziej ośmielona
31
uśmiechnęła się promiennie. - Po co mi tablica!? Tylko kawałek kredy.
- Nie ma! - wrzasnął starzec. Przypominał teraz groźnego lwa morskiego. Jego wąsy
ruszały się, zupełnie jakby żyły własnym niezależnym życiem. - Nic nie ma. Ani tablicy,
ani ławek, ani kredy! Szkoły też nie ma! - Nagle złagodniał. -Budynek jeszcze nie oddany
do użytku. Komisja nie przyjęła... usterki - dokończył żałośnie.
- Prze... przepraszam - wyszeptała dziewczynka. -To ja już...
Ale woźny nie usłyszał ostatnich słów. Drzwi szkoły, która jeszcze szkołą nie była,
zatrzasnęły się z łoskotem.
Dziewczynka stała przez chwilę pod szarym budynkiem z czerwoną błyszczącą tablicą
nad wejściem. Grzebała sandałem w kupce żwiru zmieszanego z resztkami połamanych
chodnikowych płyt, aż wreszcie gestem zniecierpliwienia kopnęła leżący na drodze
kamyk. „I co ja teraz powiem temu zarozumialcowi? - myślała, a łzy złości stanęły jej w
oczach. -Do licha! Do licha!"
Wracała ociągając się i przystając koło każdego z wieżowców, jakby ich ściany miast
tynku pokrywała warstwa szkolnej kredy, którą należało tylko odłupać jednym mocnym
kopnię-.ciem. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się koło trzepaka, ciągle jeszcze
obciągniętego resztką nylonowej siatki. Rozejrzała się dookoła. Chłopców nigdzie nie
było. Ruszyła w kierunku drzewka, pod którym zostawiła niemowlaka.
Ale wózka tam nie było.
Dziewczynka przestraszyła się. „Dokąd oni poszli z Gogu-sią? Gdzie ją zawieźli?"
Zimny pot zrosił jej czoło. Szarpnęła się i popędziła do holu. Wśród mnóstwa ludzi nie
zauważyła ani chłopców, ani dziecka.
- Proszę pana! - krzyknęła w stronę ludzi dźwigających fotele. - Czy pan nie widział
gdzieś chłopców? No... tych, którzy grali w piłkę?
32
Г Mężczyzna w zabrudzonym kombinezonie z resztką papie-ГОїа w kąciku ust
skrzywił się z wysiłku.
- Jakich chłopców? Nie przeszkadzaj! Przecież widzisz, że i icżary nosimy!
- Trzech chłopców. Z wózkiem. To bardzo ważne! - Ewa I >yla bliska płaczu.
- Odsuń się, mała! - stęknął drugi z mężczyzn unosząc ponad głową blat od stolika. -
Nie zawadzaj!
Dziewczynka wybiegła przed dom. Nikogo. Okrążyła blok dookoła, ale ślad po
kolegach zaginął. „A może oni mi zrobili . ціирі kawał? - pomyślała przystając. Serce
waliło jej jak oszalałe, w gardle narastała suchość. - Może schowali się Kdzieś i teraz
zaśmiewają się w kułak? Już ja im pokażę!" Kozpacz wyparowała. Jej miejsce zajęła
zimna wściekłość.
- Mareeek! Tomeeek! - wrzasnęła, aż echo poszło wzdłuż osiedlowej uliczki.
-
- Czego się tak wydzierasz? - skarciła ją dozorczyni wydrapując wodę ze zbyt
pełnego wiadra. Mokra ścierka owinię-
Jiu na szczotce do zamiatania majtała się siejąc kroplami burej cieczy. - Skaranie z
takimi dzieciakami! Albo psy szaleją i szczekają, albo dzieciarnia wrzeszczy!
- Prószę pani, czy nie widziała pani wózka? - spytała Ewa pokornie.
- Jakiego wózka? - Kobieta zbierała szmatą rozlaną wodę. - To ty się jeszcze lalkami
bawisz?
- Wózka z dzieckiem - pojękiwała Ewa. - Taką malutką dziewczynkę. To moja
siostra...
Dozorczyni ujęła się pod boki. Jej szeroka, płaska twarz poczerwieniała.
- Jak to? Zgubiłaś dziecko? Żarty sobie stroisz, smarkata jedna!
Ewa patrzyła przerażona na wykrzywioną twarz. Czuła, że musi przekonać tę kobietę
o prawdziwości swoich słów. Ktoś przecież musi jej pomóc. Natychmiast.
ł kolor irawy...
33
- Zostawiłam wózek pod drzewkiem - mówiła szybko miętosząc brzeg bluzki. —
Tam, na podwórku. Chłopcy mieli go popilnować, bo ja... ja pobiegłam do tej nowej
szkoły! Tam, za tymi blokami i...
Dozorczyni oparła dłonie na wydatnym brzuchu. Zmarszczyła brwi.
- Chłopcy? Jacy chłopcy?
- Koledzy. Tu mieszkają, w tym domu.
Kobieta przypatrywała się Ewie spod oka. Widać ta lustracja wypadła dla dziewczynki
pozytywnie, bo głos jej złagodniał.
- Jak się nazywają?
- Marek i Andrzej - odparła szybko Ewa. - A ten trzeci -Tomek.
- Co mi po imionach! - Dozorczyni wzruszyła ramionami. - Podaj nazwiska. Co? Nie
znasz?
Ewa przecząco pokręciła głową. W jej oczach znów zalśniły łzy.
- I obcym chłopakom powierzyłaś wózek z dzieckiem? Gdzie twoja matka?
Ciałem dziewczynki wstrząsnął szloch.
- W pracy... w sklepie - mówiła przez łzy. - Ma dzisiaj zmianę popołudniową. No, co
ja mam teraz zrobić, proszę pani?
Dozorczyni wrzuciła brudną szmatę do wiadra.
- Nie rycz. I takim smarkatym oddaje się dziecko pod opiekę! Skaranie... Gdzie ci
chłopcy mieszkają? Na którym piętrze?
Ewa kułakiem wytarła mokre policzki. Zaświtał cień nadziei.
- Marek i Andrzej na dwunastym piętrze! Pod... pod dwudziestym ósmym! Idę tam!
Dozorczyni chwyciła dziewczynkę za rękę.
- Zaczekaj - powiedziała stanowczo. - Pojadę z tobą. Może
34
11 Bebe będzie z ich rodzicami porozmawiać! Ja to lepiej zrobię. Kubeł zabrzęczał w
jej mocnych rękach. - Zaraz...
- Ja... ja bardzo przepraszam -wyjąkała Ewa. -1 dziękuję.
I )zwonek zabrzmiał donośnie. Stojącym za drzwiami wydawało się, że ten dźwięk
rozsadza mury. Stukot kroków i trzask /*mka. Ewa wstrzymała oddech. W drzwiach stał
wysoki lcżczyzna w rogowych okularach.
- Proszę, słucham?
- Pan ma dwóch synów? - spytała obcesowo dozorczyni.
- Marka i Andrzeja! - dorzuciła szybko Ewa widząc zmar-/.czone brwi mężczyzny.
- Tak. Czy coś się stało? Bo chłopcy są w domu.
- A dziecko? - wykrzyknęła Ewa postępując krok do rzodu.
- Jakie dziecko? - Zdumienie było tak wielkie, że pan tefaniak aż się wychylił za próg.
Zza jego pleców ukazała się głowa jego żony.
- Z kim rozmawiasz? O, pani dozorczyni? Co...
- Tej małej zginęło dziecko w wózku - relacjonowała dozorczyni podnosząc głos.
- Moja siostrzyczka, Gogusia, bo ja... - zaczęła Ewa zaglądając do przedpokoju, jakby
stamtąd właśnie powinien się za moment wytoczyć wózek z roześmianym niemowlakiem.
Rozmowa ciągłe toczyła się w otwartych drzwiach. Państwo tefaniakowie spoglądali
po sobie nic nie pojmując.
- Ale co my mamy z tym wspólnego?
Dozorczyni wzięła oddech i odsunąwszy na bok dziewczynkę, powiedziała głośno i
dobitnie:
. - Mała mówi, że zostawiła na chwilę wózek pod opieką pańskich synów! Na
podwórzu. A sama poszła do tej nowej szkoły, соЧо pan wie...
- Zaraz zawołam chłopców - powiedział pan Stefaniak ze
35
zmarszczką na czole, która niczego dobrego nie wróżyła. -Jeśli to jakiś głupi kawał, to
ja im... Marek! Andrzej! - huknął w głąb mieszkania.
Pani Stefaniakowa zamknęła oczy i wcisnęła głowę w ramiona.
Obaj chłopcy wysunęli się ze swego pokoju. Mieli dłonie oblepione plasteliną i
bezbrzeżne zdziwienie w oczach.
- Co się stało? Tato nas wołał? Cześć, Ewa!
- Gdzie Gogusia? Co z nią zrobiliście? Powiedzcie natychmiast, gdzie schowaliście
dziecko!'- W głosie Ewy brzmiały piskliwe tony. Oczy natychmiast wypełniły się łzami.
Chłopcy stali z otwartymi ustami. Andrzej bezmyślnie przekładał rozmiękłą plastelinę
z jednej ręki do drugiej.
- Do diabła! - wrzasnął pan Stefaniak podchodząc do synów."- Może mi wreszcie
wyjaśnicie, co nowego zbroiliście?
- Tato - Andrzej odzyskał mowę. Oczy miał pociemniałe z przerażenia - to... to było
wtedy, kiedy tłukliśmy się z Markiem na podwórzu...
- Bo on zaczął, i właśnie... - dorzucił dziecinnie Marek i spuścił wzrok.
Pani Stefaniakowa cofnęła się w głąb mieszkania. Cichym łagodnym głosem spytała:
- Mieliście się zaopiekować dzieckiem w wózku, tak?
- Tttak - kiwnął głową Marek. Uszy mu płonęły czystą czerwienią. - Ale tato...
Ojciec odwrócił się rozkładając ręce.
- Nic mi nie mówili o pilnowaniu wózka. Przecież bym ich nie zabrał na górę...
Pani Stefaniakowa położyła dłoń na głowie starszego syna. Jego ramiona lekko drżały.
- To teraz nie jest ważne. Sami tam byliście, powiedz? Marek podniósł głowę. Jego
jasny wzrok spotkał się ze
spojrzeniem matki.
- Był też Tomek. No, ten Okularnik!
36
- Jak się nazywa? - Pytanie, które zadał ojciec, było logiczne tylko pozornie.
- Nie wiem - wybąkał Marek.
- Ja też nie wiem. Tomek i już - mówił Andrzej szybko. -Taki szczupły w okularach...
Ewa płakała bezgłośnie. Wielkie przezroczyste łzy kapały jej na bluzkę. Dozorczyni
znów podniosła głos.
- To może któryś z was wie chociaż, gdzie mieszka? Na którym piętrze?
Dzieci przecząco pokręciły głowami.
- Skaranie z tymi smarkaczami! I jak tu szukać wózka? Kiedy twoja matka wraca z
pracy? - zwróciła się do dziewczynki.
- Po... po siódmej - zaszlochała Ewa. - Jak zamkną sklep! Pan Stefaniak spojrzał na
zegarek.
- Teraz jest piąta. Do siódmej musimy znaleźć dziecko. Jeśli nie, trzeba będzie dać
znać na milicję.
- Tato! Po co na milicję? - zdumiał się Marek. - Przecież w Polsce nie porywa się
dzieci!
Matka zmarszczyła brwi.
- Nie mędrkuj! Jeśli... jeśli mając dziewięć lat nie zrozumiałeś wagi tej sprawy... to
powinieneś chodzić do przedszkola!
Andrzej przestał ugniatać plastelinę. Spojrzał na swoje zabrudzone ręce i szepnął:
- Faktycznie, to nasza wina, ale przecież wózek nie jest szpilką! Znajdzie się! Może
ktoś przestawił... tam byli robotnicy, nosili meble... taki wielki pies skakał...
Pani Stefaniakowa ze zgrozą spojrzała na starszego syna. W jej umyśle nie mógł
pomieścić się fakt, że obaj chłopcy rozumują w gruncie rzeczy zupełnie jak maluchy.
Sytuację rozładował jej mąż.
- Myć ręce, ubierać się! Wszyscy! Idziemy na poszukiwania.
37
Dozorczyni spojrzała na niego z aprobatą. Wreszcie znalazł się ktoś, kto zdejmie ten
ciężar z jej barków.
- Trzeba by... - zaczęła, ale pan Stefaniak miał już gotowy plan działania.
- Jak masz na imię? - zwrócił się do zapłakanej dziewczynki.
- Ewa.
- Więc słuchaj uważnie, Ewa. Musicie z panią dozorczynią koniecznie odszukać tego
Tomka... >Marek wpadł do przedpokoju powiewając mokrym ręcznikiem.
- Tato, jego matka jest muzykiem. Nosi taki wielki futerał z tą... no... wiolonczelą!
Dozorczyni klepnęła się po udzie. Jej pucołowata twarz pełna była myślowego
wysiłku.
- Zaraz... zaraz... - mruczała szarpiąc brzeg szarego fartucha. - Taką pamiętam.
Zostawiała wczoraj u mnie klucze. Z kartką. Wiem! Mieszka na czwartym piętrze, tylko
numeru mieszkania nie pamiętam.
- To już głupstwo - powiedział pan Stefaniak spoglądając na zegarek. - Na każdym
piętrze jest tylko dwadzieścia osiem mieszkań. Znajdziecie. Marysiu, jesteś już gotowa?
Pani Stefaniakowa w pośpiechu zapinała kurtkę. Marek i Andrzej stali już w
pogotowiu. Żaden z nich nie spojrzał Ewie w oczy. Dziewczynka przestała już płakać, ale
smugi wilgoci znaczyły dalej jej pobladłą twarzyczkę. Dozorczyni niecierpliwiła się.
- To już chodźmy.
- Mój plan jest taki. - Pan Stefaniak zamykał drzwi na klucz. - Moja żona i Andrzej
obejdą całe osiedle od lewej strony. Wszystkie alejki, krzaki, zarośla. Ja z Markiem
zrobimy to samo z prawej strony. Oczywiście, o ile dziecko nie znajdzie się u tego Tomka.
Pani dozorczyni z Ewą zaraz zjadą na czwarte piętro. My wszyscy poczekamy w holu na
parterze.
38
Jrłli dziecka nie znajdziecie lub jeśli u Tomka nikogo nie bfdzie w domu, zjedziecie
zaraz windą do nas na parter.
| Г.ІІС?
Hwa kiwnęła głową i już jej nie było. Za nią szparko podążała korpulentna
dozorczyni.
W pierwszym z brzegu mieszkaniu nie było nikogo. Dzwo-ni-k długo dźwięczał w
pustej przestrzeni. Drugie drzwi oiwarły się nieomal natychmiast.
- Przepraszam panią, czy tu mieszka Tomek? - Ewa DOC iągała nosem ze
zdenerwowania.
- Nie, to pomyłka - odparła starsza siwa pani w jedwabnym szlafroku.
Dozorczyni z dezaprobatą przyglądała się haftowanym papugom rozpościerającym
barwne skrzydła na tle czarnej tkaniny.
- To może pani wie, gdzie tu mieszka lokatorka, która nosi laki wielki futerał z
muzycznym tym... no...
Papugi na szlafroku zachybotały.
- Tak, wiem. Mieszka pod siódmym.
Ewa nawet nie podziękowała. Zakręciła na pięcie i już biegła w głąb korytarza.
Dozorczyni mrucząc coś pod nosem podążała za nią. Zanim obie stanęły przed drzwiami
oznaczonymi siódemką, od strony windy zatupotały czyjeś kroki. Dziewczynka odwróciła
się. Twarz jej pojaśniała.
- Tomek! Szukamy cię!
- Ewa? - w głosie Okularnika brzmiało niekłamane zadowolenie. - Przyszłaś do mnie
z wizytą?
- Gdzie dziecko? - huknęła dozorczyni robiąc krok do przodu.
- Jakie... dziecko? - Tomek zdjął szkła i mrużąc oczy krótkowidza przecierał okulary
chustką.
- Więc Gogusi nie ma u ciebie? - Ewa zacisnęła pięści w bezsilnej złości. „I co teraz?
Co teraz?" - myślała wciskając «łowę w ramiona.
39
..•■.. .1
: . '
і
Tomek wolno nakładał szkła. Minę miał osłupiałą.
- Nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem. Dlaczego miałaby być u mnie?
Ewa tupnęła nogą.
- Kto miał pilnować wózka? Przecież się zobowiązałeś! I Andrzej, i Marek!
„Okularnik" pomału odzyskiwał poczucie rzeczywistości. Cień rumieńca wypełzł mu
na policzki.
- Zu... zupełnie zapomniałem. Marka i Andrzeja zabrał ojciec... a potem ja... Czy
dziecko zginęło?
- Coś w tym rodzaju! - zagrzmiała dozorczyni. - No, jazda na dół do holu! Tamci
czekają. Duże te chłopaki, a rozsądku za grosz! - wzdychała naciskając guzik windy. - Eee,
za długo czekać! Prędzej będzie schodami!
W holu panował względny spokój. Była to pora, kiedy ludzie siedzą przed
telewizorami lub ucinają sobie poobiednią drzemkę. W fotelach z czarnej dermy siedziała
cała rodzina Stefaniaków. Na widok wkraczającej trójki zerwał się Andrzej.
- No i co? Wyjaśniło się?
- Raczej zaciemniło! - parsknęła dozorczyni. - Ten też nie lepszy! Nic nie wie,
niczego nie pamięta! Bezmyślne jakieś dzieciaki!
- Dlaczego nie pilnowałeś wózka po naszym odejściu? -Marek stanął przed Tomkiem
w rozkroku.
Pan Stefaniak nie wytrzymał i chwycił rodzonego syna za ucho.
- Do siebie miej pretensje! Ty też miałeś pilnować dziecka! Idziemy! Trzeba
przeszukać dokładnie całe osiedle. W obrębie czterech ulic.
Pani Stefaniakowa skinęła na Andrzeja. ;- Spory teren. Dużo alejek i zarośli.
- Trudno, moja droga - odparł sucho mąż. - Skoro mamy nieodpowiedzialnych
synów...
40
Tato - w głosie Marka brzmiała prośba - już nic nie mów! Simii przecież wiemy...
Teren wokół bloków porastały z rzadka cienkie i rachityczne drzewka. Klomby
kwiatów, alejki i gęsta zieleń znajdowały ме jeszcze na rajzbretach projektantów osiedla.
Uliczki, których zarysów mógłby się domyślać jedynie wspaniały fantasta, pokrywały
kupy gruzu, sterczące metalowe pręty, jakieś resztki rur, potłuczonych kafli i zeschnięte
grudy błota.
- Tato - powiedział Marek - tutaj jest sporo różnych wózków. I dzieci. Widzisz?
- I co z tego? - spytał ojciec rozglądając się dookoła. -Przecież poznasz dziecko i
właściwy wózek... Jaki on był?
- Jak to: jaki? Zwyczajny... - Marek wspiął się na kopiec kamieni.
- Wiem, że wózek to nie lokomotywa, ale miał jakiś określony kolor, mam nadzieję...
- Chyba... chyba zielony: - Marek miał nieszczęśliwą minę i pełno piasku w butach.
- Chyba czy na pewno? - nie ustępował ojciec sunąc naprzód długim krokiem. - Jak
dziecko było ubrane?
Marek zatrzymał się i podniósł dłonie w górę.
- O rany, tato, nie wiem! Nie interesuję się niemowlakami! Pan Stefaniak miał
nieprzepartą ochotę trzepnąć go w ucho.
Pohamował się z trudem.
- Nawet tymi, które ci zostawiano pod opieką? Z całym zaufaniem? Milczysz? No
pewnie, sam bym milczał...
Rozgniatany butami gruz chrzęści nieprzyjemnie.
Wśród gęstych krzaków pokrytych grubym kożuchem białego pyłu szeleściły papiery.
Pani Stefaniakowa rozglądała się na wszystkie strony.
- Mamo, jeszcze tam! Tam nie byliśmy...
- Wiem, nie wrzeszcz tak! - W głosie matki drgały nutki niepokoju. - Andrzej, jaki to
był wózek?
41
- No... na kołach.
Pani Stefaniakowa odwróciła się i spojrzała ostro na syna.
- Słuchaj no, mój drogi, ja nie mam ochoty do żartów! Andrzej skulił się, przygarbił.
Oczy miał pełne smutku.
- Przecież ja nie żartuję. Tylko... nie pamiętam. Był chyba niebieski... albo nie,
granatowy...
Matka przyjrzała mu się uważnie. Chciała pocieszyć go jakoś. Słowa już zawisły jej
na wargach, ale po namyśle nie powiedziała nic. Odwróciła się tylko i poszła przed siebie,
bacznie rozglądając się wokoło.
Ewa biegła przez wykop pozostały po budowlanych, nie bacząc na to, że ostre kamyki
ranią jej stopy w ażurowych sandałkach.
- Nigdzie nie ma! - rozpaczała głośno. - I co ja teraz zrobię? Przeszukaliśmy cały
teren... Tomek, zajrzyj jeszcze w tamte krzaki!
Chłopiec poprawił okulary, które zjeżdżały mu ze spoconego nosa. Był zmęczony tą
bezsensowną gonitwą. Przez krótki moment nawet przestał wierzyć w to, że wózek z
dzieckiem w ogóle kiedykolwiek istniał.
W bok od gruzowiska, na wątłym placyku pokrytym szarą od kurzu trawą, przystanęła
jakaś grupka osób. Stamtąd też dochodziły odgłosy śmiechu i gaworzenia dzieci. Tomek
przeskoczył betonowy krąg i krzyknął do Ewy przez ramię:
- Jaki to był wózek? Zupełnie nie zwróciłem na niego uwagi.
- Jasnobeżowy - wysapała Ewa rzucając się w ślad za nim. -I kocyk też był beżowy...
- Tutaj takiego nie ma - odparł cicho Tomek. - Są dwie babcie z wózkami, ale w
innych kolorach.
- Chodź, Tomek - powiedziała dziewczynka zrezygnowanym głosem. - Wracamy.
W holu czekał już pan Stefaniak z Markiem. Wystarczyło
42
i /ucić na nich okiem, żeby wiedzieć, że ekspedycja poszukiwawcza nie dała żadnych
rezultatów.
- I co teraz? Która godzina? - spytał Marek.
- Pięć po szóstej - odparł Tomek z głębi fotelika. Hwa podparła głowę na ręku.
- Co powie mama... - Szloch wstrząsnął jej szczupłym i liłem.
- Zaraz zatelefonujemy na milicję. Coś poradzą... tylko zaczekamy jeszcze na żonę i
Andrzeja - powiedział pan Stefaniak zapalając fajkę.
- Idą! - wykrzyknął Marek, który stał z nosem przylepionym do ogromnej szyby w
holu. - Sami - dodał po chwili.
Pani Stefaniakowa usiadła ciężko w fotelu. Spojrzała na męża i odwróciła wzrok.
- Nic. Przeszukaliśmy dokładnie. Żadnego porzuconego wózka. Jeśli jakieś były, to
siedziały obok nich mamy lub ojcowie. Ja... zupełnie nie rozumiem, dlaczego chłopcy
okazali się tacy nieodpowiedzialni! Zawsze się starałam...
- Już dobrze, Marysiu - powiedział pan Stefaniak wstając.
- Później się nad tym zastanowimy. Teraz mamy ważniejszą rzecz na głowie! Marek,
Andrzej i Tomek jeszcze raz, na wszelki wypadek, przebiegną osiedle.
Chłopcy zerwali się i bez słowa zniknęli za drzewami. Ewa uniosła w górę zapłakaną
twarzyczkę.
- Komu potrzebne cudze dziecko? Gdzie ona jest, Gogusia malutka...
Pani Stefaniakowa objęła dziewczynkę. Chciała ją pocieszyć, uspokoić.
Nagle głośne wołanie rozległo się od strony kiosku. To potykając się biegła
dozorczyni. W ręku trzymała dużą kartę wydartą z notatnika.
- Co się... - Pan Stefaniak zerwał się z miejsca.
- Jest! Jest dziecko! - Dozorczyni z trudem łapała oddech.
- Jedna pani się zaopiekowała porzuconym wózkiem. Zosta-
43
wiła kartkę w kiosku, ale ja dopiero teraz ją zobaczyłam... Przedtem tłum ludzi...
gazety, papierosy...
- Dobrze, dobrze - pan Stefaniak uspokajał wzburzoną kobietę. - Gdzie jest wózek?
- Ta pani mieszka na drugim piętrze pod piętnastym. Nazywa się Mądraszkowa!
- Co za ulga! - Pani Stefaniakowa dopiero teraz poczuła, jak opuszcza ją straszne
napięcie.
Ewa trzymała w ręku kartkę i przez łzy wpatrywała się w niewyraźne litery, które się
rozpływały, zacierały.
- Jest Gogusia... jest!
- Czekaj, pojadę z tobą. - Dozorczyni znów wzięła sprawę w swoje mocne dłonie. -
Pod kioskiem mogą zaczekać.
Pan Stefaniak wytrząsał popiół z fajki pukając trzonkiem o metalowy brzeg
popielniczki. U Wracamy do domu, Marysiu.
- Chłopcy przetrząsają jeszcze osiedle... - wyszeptała Stefaniakowa.
- I bardzo dobrze! - rozgniewał się jej mąż. Dopiero teraz zimna złość ogarnęła go bez
reszty. Stał pukając fajką, a palce kurczyły mu się i rozkurczały na przemian. - Niech się,
gamonie, nauczą, że opieka nad czymś lub nad kimś to rzecz święta! Teraz są kłębkami
strachu... to też swoista kara...
- To ja już... ja przepraszam - niecierpliwiła się Ewa.
- Nie ma za co, kochanie. - Pani Stefaniakowa własną chusteczką otarła resztki łez z
jej policzków. - W takiej sytuacji zawsze powinniśmy sobie pomagać. No, biegnij już po
małą...
Pokój był mały, jasny, o dwóch oknach, na których zaciągnięto żółte zasłony. W
całym umeblowaniu jeden tylko szczegół wydawał się obcy i dziwny: duży beżowy wózek
na wysokich kołach.
Staruszka siedziała na tapczanie bez ruchu wpatrzona w ró-
44
łi»wi( buzię śpiącego dziecka. Jej wąskie wargi kurczyły się Iwzglośnie. Dziecko
poruszyło się. Staruszka zerwała się i pochyliła nad wózkiem. Jej oczy, jak z holenderskiej
porcelany , pełne były ciepła i spokoju.
Nie płacz - mruczała wyrównując kocyk - tak... babcia mubiła kaszkę... mama pewnie
zaraz się znajdzie... tak, |nii/iicili biedactwo...
I )zwonek u drzwi zabrzmiał ostro naciśnięty nerwowym pilcem. Staruszka drgnęła.
Serce jej zatrzepotało, ale już • Ік-ptała w kierunku drzwi.
- Pani Mądraszkowa? - W głosie dozorczyni brzmiała оцготпа ulga i jednocześnie
zdziwienie. - To pani?
Niemowlę zapłakało żałośnie z głębi pokoju. Ewa jednym икокіет znalazła się przy
wózku.
- Gogusia! Jest nasze dziecko! Staruszka uśmiechnęła się figlarnie.
- A jakże, jakże. Nakarmiona, przewinięta, ot, słyszysz, )iik teraz gaworzy? Pies
byłby przewrócił wózek... tam, na I Htdwórzu! Taki wielki, łaciaty... - mówiła szybko,
trwożliwie mrugając zaczerwienionymi powiekami. - Dziecko rozpłakało itic ze strachu i
musiałam je długo uspokajać... Nikt nie przychodził, więc ja... - Umilkła nagle
przestraszona. Jej pożyłowane dłonie zaczęły drżeć.
Dozorczyni westchnęła głośno.
- Podziękuj, mała, pani Mądraszkowej. I zabierz dzieciaka do domu.
Ewa chwyciła wózek i z trudem wymijając meble pchała go do maleńkiego
przedpokoju.
Staruszka skrzywiła usta. Wyglądała teraz smutno i samotnie. Stała na środku pokoju
z pochyloną głową.
- Trzeba sobie znaleźć coś do roboty - powiedziała miękko dozorczyni - koniecznie...
Drzwi lekko trzasnęły. W nagłej ciszy szept, jaki wydobył się z pomarszczonych ust,
był ledwie dosłyszalny:
45
- Szkoda... znowu będę sama... Chyba zjadę windą do holu... Chyba...
W kuchni brzęczały garnki. Z kranu lała się ciepła woda. Ewa siedziała przy
kwadratowym stole z głową opartą na rękach. Matka rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie.
- Mam nadzieję - odezwała się po chwili milczenia - że podziękowałaś tej starszej
pani za opiekę nad małą?
Oczy dziewczynki były mroczne.
- Nie pamiętam... byłam taka zdenerwowana... - Matka podeszła do stołu i nie
zważając na mokre dłonie pogłaskała dziewczynkę po policzku. - Mamo - Ewa przytuliła
się mocno do ciepłego ciała, które było samym spokojem, ukojeniem. -Ja już nigdy... ja...
- Cicho, cicho, córeczko. Już wszystko dobrze. Jeszcze usilniej się będę starała o
miejsce w żłobku, ale na razie...
- Co: na razie? - Ewa przyjrzała się pochylonej twarzy matki.
- Wiesz, o czym pomyślałam? Porozmawiam z tą staruszką. Może podejmie się
opieki nad Gogusią... choć na krótki czas... bo ten żłobek...
Oczy dziewczynki pojaśniały.
- To ja cię do niej zaprowadzę, chcesz?
Następnego dnia Ewa siedziała w łóżku z miną głęboko nieszczęśliwą. Nękał ją silny
katar, ból głowy i klasyczne „łamanie w kościach".
- Grypa - zawyrokowała matka odkładając termometr. -Do szkoły nie pójdziesz.
Wezwę lekarza.
- A co z Gogusią? - zmartwiła się dziewczynka. Coś załaskotało ją w nosie, więc
kichnęła jak z procy.
- Zostanie przez kilka dni u pani Mądraszkowej. To nadzwyczajna kobieta, zgodziła
się już. - Matka ostrożnie wlewała na łyżkę gęsty syrop. - Wypij.
46
Ewa skrzywiła się, ale posłusznie łyknęła gorzkawy płyn. Zadzwonił dzwonek. Matka
przymknęła drzwi do ookoju wy i poszła otworzyć. W progu stał szczupły chłopak
okularach.
- Jestem Tomek - powiedział lekko zażenowany. - Czy... /V...
- Ewa jest chora. Ma grypę. Nie możesz do niej wejść.
- Tak, rozumiem - wybąkał Tomek mrużąc oczy krótko-idza. - Mam dla niej list... od
chłopaków...
Matka uśmiechnęła się domyślnie.
- Pewnie od braci Stefaniaków? Tomek skinął głową.
- Ja... ja też chciałem... tego... wytłumaczyć, przeprosić...
- Nic się w końcu nie stało - powiedziała matka poważnie. Ale... mogło. Daj ten list
mnie, oddam córce.
Tomek wyciągnął zza pleców pomiętą kopertę. Szurnął ogą, co miało oznaczać ukłon,
zmierzwił i tak nastroszone łosy i wycofał się na korytarz.
„Cześć, Ewka! - czytała dziewczynka wspierając się na
duszkach. - Czatowaliśmy na ciebie przy windzie, ale jakoś ie wyszłaś. To było z
naszej strony głupie, co zrobiliśmy, bardzo żałujemy. Od rodziców nam się dostało tak, że
jak eraz widzimy wózek z dzieckiem, to wiejemy na drugą stronę licy! Przyjdź do nas na
podwórko, to pogramy w piłkę, ndrzej wreszcie znalazł kredę. Tomek niesie ten list, bo my
akoś nie mamy odwagi. Zresztą graliśmy w „marynarza" wypadło na niego. No, to cześć!
Marek i Andrzej"
Dziewczynka rozpogodziła się. Wytarła nos i spojrzała na atkę figlarnie.
- Bab okrobny katar - stwierdziła. - A boża dym wszyzdzy drowi.
A w tydzień później jechała windą do pani Mądraszkowej debrać Gogusię. Na zawsze.
Staruszka była dziś w szczególnie dobrym nastroju. Drepta-
47
ła wokół wózka pogadując do śmiejącego się niemowlaka i karmiąc go z butelki.
Przybycie Ewy trochę ją zaskoczyło.
- Przyszłaś po dziecko? - spytała szeroko otwierając porcelanowe oczy. - Tak
wcześnie? Dlaczego?
- Mama kazała ~ odparła Ewa odsuwając z czoła niesforną grzywkę, która jej spadała
na koniec nosa. - Dziś przychodzi do nas lekarka. Mama chce, żeby zbadała małą, zanim...
-zawahała się - zanim przyjmą ją do żłobka.
- Tak, tak - zamruczała stara pani bezradnie rozkładając dłonie. - Co to ja chciałam...
aha, tu jest jej piesek... taki z gumy. Kupiłam małej w kiosku... brzydki, wiem, ale innego
nie było... Weź go także. Szkoda, że już idziecie, szkoda...
Pokój jakby zmalał, przygasła słoneczna smuga. A może to tylko chmury napłynęły,
przysłoniły dzień? Może, ale Ewa wyczuła, że staje się coś niedobrego. Coś smutnego, od
czego nie ma odwołania.
Boisko było jak trzeba. I to wyrysowane nie kredą, lecz niezmywalną farbą na świeżo
położonym asfalcie. Bramka też była, już nie z trzepaka, ale prawdziwa. Z siatką. Tylko
piłka ta sama, w biało-czarne łaty.
- Cześć, Ewka! - wykrzyknął Tomek ładując gola z narożnika. - Szukałem cię
wszędzie! Byłem nawet u pani Mądrasz-kowej, bo myślałem, że poszłaś po małą. Ale tam
zamknięte na głucho. Poszła pewnie z Gogusią na spacer.
- Nie poszła - odparła ponuro Ewa przysiadając na betonowym kręgu. Czuła się
winna. Tylko czemu?
- Więc gdzie jest? - zainteresował się Marek ciężko oddychając po szybkim biegu. -
Czy coś się stało znowu? Masz taką... niewyraźną minę.
Ewa spróbowała uśmiechnąć się, ale jakoś jej to nie wyszło. Potarła palcami
podbródek.
- Gogusia jest od trzech dni w żłobku. Tam ma dobrą i fachową opiekę... no,
rozumiecie?
48
Andrzej stanął z boku przekrzywiając głowę.
- Babcina opieka nie wystarczyła...
- No właśnie. - Ewa westchnęła. - Pani Mądraszkowa •ii i asznie się zmartwiła.
Siedziała na krześle zupełnie osowiała. Jtikby... jakbyśmy ją z czegoś okradły...
- Nie przesadzaj! - W głosie Marka nie było jednak tej i harakterystycznej dla niego
pewności.
- Teraz rozumiem - powiedział Andrzej - dlaczego tak mnie zdziwił widok babci
biegnącej za innymi do windy...
- To ona... znowu? - przeraził się Tomek. - Znowu jeździ i opowiada ludziom swój
życiorys?
Marek ze złością walnął piłką o beton, aż echo poszło między blokami.
- To nie do wytrzymania! Coś trzeba zrobić! Ewa podniosła głowę.
- Powinna się kimś zaopiekować... robi to znakomicie. Tylko...
- Tylko co? - podchwycił Andrzej. - Nie mamy innego niemowlaka, o to ci chodziło?
Ewa westchnęła. Tak. O to jej chodziło.
- A może by... - zaczął Tomek.
- Masz jakiś pomysł, Okularniku? - Marek przysiadł na piętach.
- Można by dać ogłoszenie... - Tomek poprawił okulary. Bezmyślnie tarł szkła
przybrudzoną chusteczką.
Ewa spojrzała na niego zdziwiona.
- Do gazety?
KRYSTYNA BOGLAR KOLOR TRAWY O ŚWICIE WARSZAWA 1982
WINDA Staruszka była drobna, krucha, o lekko zaokrąglonych plecach, wąskich zaciśniętych dłoniach, na których ciemne żyły tworzyły wypukłe nieregularne linie. Te dłonie, a także jasnoniebieskie oczy w oprawie zaczerwienionych powiek były tak płochliwe i bezbronne w zderzeniu z ludzkim tumultem, wypełniającym obszerny hol nowego wieżowca, że postronny obserwator mógłby mieć uzasadnione obawy, czy aby starsza pani nie zostanie zgnieciona, wessana i pochłonięta przez głośną przewalającą się ciżbę ludzi, mebli, waliz, psów i tobołów. Staruszka przycupnęła na jednym z foteli pokrytych czarną dermą, ustawionych wzdłuż przeszklonej ściany budynku. Siedziała tam nieruchomo w narzuconej na plecy chustce i tylko nerwowe drżenie rąk wskazywało na to, iż jej życie toczy się nadal wbrew martwocie twarzy i kurczowo zaciśniętym ustom. Był to jeden z tych marcowych dni, kiedy słońce ukryte za zimową jeszcze mgłą przebija się z trudem i niewiele daje ciepła. Nowy piętnastopiętrowy budynek z sześcioma szybkobieżnymi windami został oddany do użytku mieszkańców już kilka tygodni temu, ale po to, by zapełnić wszystkie czterysta dwadzieścia mieszkań, wnieść co najmniej czterysta dwadzieścia tapczanów, wersalek, odpowiednią ilość stołów, krzeseł i regałów nie wystarczy tak krótki okres. Toteż tłum nowych lokatorów i ich rzeczy gęstniał, windy z wielkim trudem i wysiłkiem wynosiły to wszystko sapiąc i pojękując. 5 Staruszka siedziała bez ruchu. Tylko jej lawendowe oczy wyblakłe od długiego patrzenia na świat ożywały, gdy do windy wsiadała kolejna grupka osób. Taki wybierała moment, by zdążyć wsiąść do kabiny dźwigu jako jego ostatnia pasażerka. Podrywała się nagle, otulała chustką i drobnym szybkim kroczkiem zmierzała do upragnionego celu. Ludzie rozstępowali się, odsuwali paczki, stoliki, lampy* aby drobna starsza pani mogła zmieścić się w kabinie obliczonej na sześć osób. - Państwo też na górę? - pytała z jakąś zaciętą zachłannością w głosie, który załamywał się czasem do szeptu. *» To dobrze, dobrze, nie lubię jeździć sama. Taki duży dom, tyle pięter... Starszy pan przyciskając do boku skórzaną teczkę uśmiechał się wyrozumiale. - Człowiek jeszcze się nie przyzwyczaił do mieszkania w wieżowcu! Który guzik nacisnąć? Bo ja na czwarte. Młoda kobieta wtulona w kąt, objuczona paczkami wychyliła głowę. - Poproszę ósme. Jej sąsiad, wysoki silny mężczyzna podtrzymujący z należytą uwagą stylowy żyrandol, zahuczał basem: - Dziesiąte dla mnie. Blondynka w dżinsach, starając się nie napierać zbytnio na staruszkę, poprosiła miękko: - Ja na piętnaste... przepraszam, że sama nie... W oczach babci zapłonął ognik. Uniosła pomarszczoną jak jabłuszko twarz i rozciągnęła w uśmiechu wąskie wargi. - O, pani tak wysoko? I co? Ładnie tam? Pewnie można zobaczyć z okna kawał świata! Zielone drzewa, dachy... Mój mąż - ciągnęła niestrudzenie - lubił wychodzić na strych i patrzeć stamtąd na podwórze. (>n juz nic żyje... Winda zatrzymała sic. /a wv< («ні/ці a ir/asnęły drzwi. - To było mule miasto /k<> i nu-wysokic domy. Nie to, co tu... - Głos blbd l >' lii б
Trzask. To znów drzwi i kolejny pasażer opuszcza wnętrze windy. Staruszka zasępiła się. Wpatrzona w ładną blondynkę, z którą zostały same, zaszeleściła jeszcze jak liść, który padając trafia na inne: - A my jedziemy dalej. Aż pod dach! Nowy dom, nowi ludzie. Nikt nie zna nikogo. Winda zatrzymała się z lekkim stuknięciem. Dziewczyna w dżinsach usłużnie przytrzymała drzwi. \ - Proszę. To już ostatnie piętro. W błękitnych oczach staruszki zamigotało coś na kształt popłochu. Jeszcze nie umiała nad tym zapanować. Jeszcze wszystko było zbyt świeże. - Nie, nie... ja nie wysiadam... ja tylko tak... proszę, niech pani już puści drzwi. Zjadę sobie na parter... tak... dziękuję... - mówiła szybko, bezładnie, jak ktoś, kto się usprawiedliwia, chociaż nie ma ku temu żadnych powodów. Jak ktoś, kto tego robić nie chce i nie umie. - Człowiek sam - dodała cicho, jakby do siebie - chciałabym porozmawiać... tak... Marek stoi pod drzwiami swojego mieszkania z palcem na przycisku dzwonka. Cichy odgłos gongu odzywa się raz po raz. „Nie słyszą czy co?" - złości się chłopak w duchu. Wreszcie usłyszał drobne kroki. W drzwiach stanęła matka. Włosy miała w nieładzie, jeden kosmyk zwisał nad uchem. W przybrudzonym fartuchu i starych spodniach wyglądała jak Kopciuszek, o którym zapomniały wszystkie wróżki świata. Rozcierając bezwiednie smugę kurzu na policzku spojrzała na Marka surowo. - Dlaczego tak alarmujesz? Co się stało? Marek zerknął do wnętrza i zobaczył swego starszego brata Andrzeja, który sapiąc przenosił stos książek z wielkiej drewnianej skrzyni stojącej w przedpokoju. - Mamo - zagadał szybko, jakby chcąc z góry odsunąć wszelkie wyrzuty, że nie pomaga bratu - mamo, daj mi 7 kluczyk od skrzynki. Tam jest jakiś list. Widziałem listonosza i... Matka westchnęła ciężko. - Jesteś zgrzany, aż ci się włosy nad czołem zlepiły. Andrzej przystanął na środku przedpokoju. Dla lepszej równowagi oparł stos książek o wieszak. - Pewnie, że się spocił! Cały dzień bez przerwy jeździ na wrotkach w holu na dole. Markowi krew uderzyła do głowy. To była prawda, ale czy każdą prawdę trzeba natychmiast ogłaszać? I to mamie? - Skarżypyta! - syknął przez zęby. -1 co z tego? Nie mogę jeździć na dworze, skoro desze?, leje! Dopiero teraz się rozjaśnia! Matka dmuchnęła w swój niesforny kosmyk opadający na oczy. Była zmęczona, jak bywa zmordowany człowiek miotający się bezładnie wśród stosów rzeczy, które go otaczają, rozrastają się, rlieledwie pączkują. - Jakie to szczęście, że zaraz przyjdzie ojciec i mi pomoże. Ustawiam to wszystko i ustawiam, ale końca nie widać. Gdzie ja położyłam ten kluczyk od skrzynki? - Może w kuchni, mamo. - Andrzej dźwignął pokornie swój ciężar i ruszył do pokoju. - Żaden przedmiot nie ma tu jeszcze, swojego miejsca - narzekała pani Stefaniakowa grzebiąc bez przekonania w kuchennej szufladzie. Jej głos był matowy, przytłumiony. - Pomieszkamy, to się przyzwyczaimy - mruknął Marek, któremu nagle zrobiło się żal matki. Wszedł za nią do jasnej kuchenki i uśmiechnął się na widok barwnych plam na białej tapecie. „Cała mama! - pomyślał ciepło. - Mieszkanie w proszku, ale talerze z Włocławka wiszą już na kuchennej ścianie." , - Strasznie dużo ludzi się tu dziś wprowadza - powiedziała pani Stefaniakowa otwierając kolejną szufladkę. - Poznałeś już może jakichś nowych kolegów? - dorzuciła ot tak, byle coś powiedzieć. Kluczyka i tu nie było.
8 - Sama smarkateria! - wzruszył ramionami Andrzej, który przyszedł za nimi i stał teraz w kuchennych drzwiach obserwując zmagania matki. Marek odwrócił się gniewnie. - Ty co? Strugasz dorosłego! A kto wczoraj cały dzień jeździł windą w górę i w dół? I to -w towarzystwie takiej jednej... - Zgłupiałeś? - wrzasnął Andrzej wściekle. - Winda jak winda. A co do... Pani Stefaniakowa z trzaskiem zamknęła szufladę. Znów dmuchnęła w kosmyk nad lewym okiem. - Jeszcze popsujecie - powiedziała bezradnie rozkładając ręce. - Winda to drogie urządzenie... szwedzkie automaty... O, jest kluczyk! - Jej twarz rozjaśniła się. - Tylko dlaczego schowałam go do puszki po herbacie? - Żeby było trudniej znaleźć! - roześmiał się Marek. - To ja pędzę na dół! I już go nie było. Ale w,takim wysokościowcu łatwiej jest powiedzieć: „pędzę na dół", niż się tam istotnie znaleźć. Marek przestepował z nogi na nogę nie mogąc się doczekać windy, która warczała tylko i zgrzytała gdzieś w głębi szybu. Wreszcie przystanęła na dwunastym piętrze. Chłopiec szarpnął drzwi, ale nie wszedł. Wnętrze kabiny szczelnie wypełniał duży wózek z niemowlęciem. W kącie szamotała się jedenastoletnia najwyżej dziewczynka o śmiesznej okrągłej buzi i jasnej grzywce. - Przytrzymaj mi'drzwi.- jęknęła. - Muszę wytaszczyć wózek. •, Marek cofnął się odruchowo. Dziecko zapłakało. Dziewczynka szarpała rączkę pojazdu, ale bez powodzenia. Wózek dwoma kołami wciąż tkwił w windzie. Obejrzała się na stojącego bez ruchu chłopca i warknęła wściekle: - No, pomóż, gamoniu! - Ty co? - obraził się Marek i ani drgnął. 9 - Do ciebie mówię! - Nieznajoma otarła czoło i dodała głosem, z którego zupełnie wyparowała złość, a pozostało tylko zwykłe ludzkie zmęczenie: - Nie potrafisz wyciągnąć tego wózka? Marek wreszcie zrobił to, czego od niego oczekiwano. Po męsku chwycił za tylne koło i uniósł je w górę, nie bacząc na wrzaskliwy protest niemowlaka, - Uważaj! Wyrzucisz dziecko! - przestraszyła się dziewczynka i dodała uspokajająco: - Cicho, Gogusiu, cicho! Zaraz będziemy w domu. Marek teraz dopiero popatrzył na jasnowłosą. - To.,. twój brat? Ten... Goguś? - spytał, byle coś powiedzieć. - Niemowlak jest dziewczynką - odparła zapytana marszcząc piegowaty nos w kształcie kartofelka. - Nazywamy ją tak, bo mówi tylko go, go, gu... Mieszkasz tu? Pod którym? Chłopiec ściągnął brwi. „Ciekawska jak one wszystkie" -pomyślał i wszedł wreszcie do windy. Dziewczynka z wózkiem zmieszała się. Pochylona nad niemowlakiem bezsensownie poprawiała mu kocyk. Marek sam nie wiedział, dlaczego wychylił w ostatniej chwili głowę i rzucił: - Cześć! Ty... ja mieszkam pod dwudziestym ósmym! I drzwi windy zatrzasnęły się automatycznie. W holu znów panowało istne pandemonium. Pomiędzy półkami, stołami, krzesłami przeciskali się ludzie taszcząc kosze z porcelaną, obrazy i inne szczelnie opakowane skarby. Starszy pan trzymając w objęciach dużą puchową poduszkę próbował przecisnąć
się pomiędzy palmą a wersalką ustawioną na sztorc. Wśród tego wszystkiego błąkał się listonosz usiłując odszukać kogoś, kto by znał adresata. - Gdzie tu może być dozorca? - spytał chwytając Marka za rękaw. - W kiosku - odpowiedział chłopiec wskazując dłonią 10 kierunek. - U nas jest dozorczyni, która na razie równocześnie sprzedaje bilety tramwajowe, papierosy... no, takie różne. Pójdę z panem, pokażę. - Marek nagle poczuł się współgospodarzem bloku. ■ Przy kiosku ustawiła się kolejka kupujących, wśród których chłopiec dojrzał ojca. - Cześć, tato! Przepuść pana listonosza, bo chce się czegoś dowiedzieć. Listonosz wsunął łysiejącą głowę w okienko i coś zaszeptał. - Nie wie pan, gdzie zanieść list? - zdziwiła się korpulentna dozorczyni-kioskarka. - Ja też jeszcze niewiele wiem. Wszyscy tu jesteśmy nowi. O, widzi pan? Wprowadzają się. Ileż to ludzie mają gratów! - Mam parę przekazów i rentę dla jakiejś staruszki, ale tam w mieszkaniu drzwi zamknięte. Dzwoniłem... - tłumaczył ocierając czoło wielką przybrudzoną chustką. - Skaranie boskie z tymi ludźmi - pokręciła głową kioskarka. - Zamiast w domu siedzieć, to po kominach latają! - No właśnie - przytaknął zrezygnowany listonosz. - Ja tam mogę zostawić zawiadomienie, ale będzie musiała starowina na pocztę po odbiór pieniędzy latać. Taka sprawa... Ludzie stojący w kolejce zaczęli się niecierpliwić. Listonosz chcąc nie chcąc zabrał się do wypisywania kwitów. - Chodź już, tato. - Marek szarpał ojca za połę płaszcza. -Tam w skrzynce jest jakiś list, no i mama czeka. Pan Stefaniak przyspieszył kroku. Winda właśnie zjeżdżała na parter. -No, mamy szczęście. Przy windzie i w kabinie było ciemno. Żarówki przepaliły się czy też ktoś je zabrał, dość że dopiero w ostatniej chwili pan Stefaniak spostrzegł drobną staruszkę, która dreptała pospiesznie, chcąc widocznie zabrać się na górę. Marek uśmiechnął się w duchu. „Ta sama" - pomyślał zaglądając w jej niebieskie oczy okolone siatką zmarszczek. 11 - Proszę pani, na które piętro? - Ja? - przestraszyła się staruszka. - Wszystko jedno. Może tam gdzie i państwo jadą? Pan Stefaniak wcisnął guzik i spojrzał na babcię otuloną w chustkę z długimi frędzlami. - Bardzo proszę - powiedział łagodnie - ale nie rozumiem... Staruszka przechyliła głoWę. Wyglądała teraz jak ptak przycupnięty na gałązce. - Ja tak... widzi pan... samej nudno tam... w tej kawalerce, co mi ją córka załatwiła... - Pani mieszka sama? - stropił się pan Stefaniak. Staruszka skinęła głową i mówiła dalej szybko i niewyraźnie, jakby bojąc się, że nie zdoła wszystkiego opowiedzieć. - Tak. Mąż umarł i córka zamieniła mieszkanie. Duże było. Mnie niewiele potrzeba, ale tam byli ludzie... wie pan, sąsiedzi. Dobrzy tacy... Ciasto upiekli, to przynieśli i mówią: Niech babcia spróbuje! Babcią mnie nazywali... Potem... Co, już dojechaliśmy? To ja na dół... sama... Pan Stefaniak westchnął głęboko, kiedy drzwi windy zatrzasnęły się za jego plecami. Przystanął.
- Tato - Marek trącił ojca w ramię - ta starsza pani ciągle jeździ windą. Jak tylko zobaczy, że ktoś wchodzi, to zaraz... - Jak to: zobaczy? Skąd zobaczy?-Pan Stefaniak spojrzał na syna ze zdumieniem. - Siedzi w holu. Tam, na tych fotelach, które postawili obok stolików. Widziałeś? Takie ładne mebelki kryte czarną ofermą... - Czym? - Pan Stefaniak zatrzymał się w pół kroku. Marek zmieszał się. - No, tą... taką... sztuczną skórą... - Dermą - powiedział ojciec łagodnie. - To się nazywa derma. A ofermą jesteś ty! Marek nie obraził się. Przekomarzanie się z ojcem należało 12 do reguł gry, którą prowadzili od dawna. Ojciec zabrzęczał kluczami, ale zanim zdążył wsunąć je do zamka, drzwi otworzyły się szeroko. Pani Stefaniakowa czuwała. - Nareszcie! - W jej głosie brzmiała bezgraniczna ulga. -Nareszcie ktoś mi pomoże umieścić stare mieszkanie w nowym! Tylko... obiad jeszcze w lesie! Idź teraz do łazienki... - Gdzie tu właściwie jest łazienka? - jęknął komicznie ojciec przeskakując przez zwinięty chodnik. - Jeszcze się nie nauczyłem! Andrzej wychylił głowę z pokoju. - Tato powinien mieć ilustrowany przewodnik po nowym mieszkaniu! - Narysujemy mu plan sytuacyjny - zgodził się Marek podając matce list. - Znów jakiś rachunek do zapłacenia. - Westchnęła. -Marek, Andrzej, nakrywać mi do stołu! - A... gdzie jest stół? - zafrasował się Andrzej robiąc oko do brata. ( Matka usiadła na krzesełku. Dmuchnęła w kosmyk włosów nad okiem i cień Uśmiechu przebiegł przez jej zmęczoną twarz. - Faktycznie. Stołu jeszcze nie ma. Stary nie zmieściłby się w tym metrażu. Trudno. Będziemy jedli w kuchni. No, jazda! Z łazienki dochodziło buczenie rur, na korytarzu wył kaloryfer, zgrzytały windy. Dom dudnił, oddychał i pulsował życiem. Tak jak trzeba. Następny dzień zdarzył się, szary i mglisty. Wielkie szyby przestronnego holu zroszone były drobniutkimi kroplami. Za oknami rozciągał się świat mokry, nieprzychylny. Tuż przy windzie grupka oczekujących wymieniała uwagi. Młody człowiek w rogowych okularach niecierpliwił się wyraźnie. - Gdzie ta winda? Godzinę trzeba czekać! - Przed chwilą wieźli nią meble - odparł mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu. -1 kwiaty. W donicach. - Rozłożył 13 dłonie, by pokazać ogromne rozmiary tych фпіс. - Panie, komu dziś potrzebne takie palmy? Winda spłynęła w dół. Z fotelika poderwała się drobna postać otulona w szal. Dopadła drzwi w ostatniej chwili i zasapana odezwała się cienkim głosem: - Panowie na górę? To ja też. Zimno dziś. Szal założyłam, bo ш w holu wieje. Córka mi go podarowała w zeszłym roku na Gwiazdkę. Teraz się przyda. Zimny ten dom jakiś, nieprzytul-ny, prawda? - Uhuni - burknął pan w deszczowcu. - Ściany białe, czyste - ciągnęła staruszka niestrudzenie wodząc wzrokiem po obecnych - ale tak jakoś... nieswojo. Pan na które piętro? Wysoko? - Nisko. Na czwarte - odparł niechętnie młody człowiek w rogowych okularach. - Ciemna winda to jak piwnica - zaszemrała babcia. - Ja zawsze bałam się schodzić do piwnicy. Mąż to robił. Ale teraz... Pan już wysiada?
Młody człowiek nie odpowiedział. Pchnął barkiem drzwi, , które za moment wróciły na swoje miejsce. Dźwig drgnął i ruszył w górę. - I tylko pan mi został - uśmiechnęła się staruszka kącikiem warg. Człowiek w przeciwdeszczowym płaszczu odwró- -cił wzrok. - Opowiem panu o naszym ogrodzie - ciągnęła sznurując usta. - Zawsze w jesieni był aż czerwony od kwitnących georginii. Ja tak lubię' georginie... a pan? - Rzadziutkie rzęsy trzepotały w napięciu. - Uhum - odburknął mężczyzna przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. - Drzewo tam było takie piękne. W lecie cień, a w cieniu ławeczka. Córka pracuje, wyszła za mąż i teraz... Pan już wysiada? - Mężczyzna zrobił gest, jakby ją chciał przepuścić przodem. Staruszka cofnęła się, skuliła. - Nie, ja zostaję. Zjadę na parter... tylko że tam ciemno... 14 __________ * Woda z szumem spływała do wanny. Niklowe krany lśniły. W powietrzu unosił się kłąb pary i nikły zapach talku. Niemowlak gaworzył zadowolony. Ewa przygładziła szczotką miękkie włoski dziecka. Rozejrzała się po łazience i zawołała: - Mamo, przynieś ręcznik. Gogusia już wykąpana. Możesz ją wziąć. W ciepłych matczynych objęciach niemowlę natychmiast usnęło. Matka spojrzała z wdzięcznością na starszą córkę. - Mamy pecha, że ta cała przeprowadzka wypadła pod nieobecność ojca... zupełnie straciłam głowę. Ewa uśmiechnęła się. W wieku jedenastu lat poczuła się nagle zupełnie dorosła. - Głowę musisz odnaleźć, bo tato wróci z rejsu dopiero za parę miesięcy. Jakoś sobie damy radę. Matka nisko pochylona układała niemowlę do łóżeczka. Kiedy uniosła głowę, w jej wzroku malowała się prośba i jednocześnie przeprosiny. - Nie wiem, co zrobię w przyszłym tygodniu. Wypada mi praca po południu. Nie lubię tych zmian, bo wtedy w sklepie największy ruch. Ewa nic nie odpowiedziała. Dobrze rozumiała, co to dla niej znaczy. Opieka nad maleństwem do ósmej wieczór. Rozejrzała się po łazience. „Trzeba umyć wannę" - pomyślała ponuro. - Gdzie jest proszek do szorowania? Matka odwróciła głowę od stosu pieluszek. - Ojej, zapomniałam kupić! Wiesz co: zjedź windą na parter i kup w kiosku, dobrze? Dziewczynka ucieszyła się. Może znów spotkalcogoś interesującego? Ten wielki nowy dom pełen ludzi i ich spraw był fascynujący. . ?,.. - To może kupię od razu zapałki, bo też się skończyły. - I gazetę! - dorzuciła matka z głębi kuchni. Ewa schowała portmonetkę do kieszeni spodni i zatrzasnęła 15 drzwi za sobą. Na korytarzu pachniało mokrym wapnem i lakierem. Wszystko tutaj - zapachy, odgłosy, zakamarki, szorstki dotyk niedokładnie położonego tynku - było nowe i podniecające. Stojąc przy windzie wpatrywała się w mrugające światełko. Z głębi korytarza dobiegło jej uszu wesołe pogwizdywanie. Ktoś szedł, a raczej podskakiwał. - Cześć - powiedziała na widok znajomego chłopca. -Znowu się spotykamy. Ciągłe jeździsz na wrotkach? Chłopiec spojrzał na swoje nogi. - No. Przyrosły mi do butów. Masz coś przeciwko temu? -dodał zadziornie. Ewa wzruszyła ramionami. '}■■. - Nic. W której jesteś klasie?
- W czwartej, a bo co? - Bo ja w piątej - dorzuciła z ledwie wyczuwalną wyższością w głosie. Chłopak spojrzał na nią spod oka. - Ale mój brat, Andrzej, chodzi już do szóstej! -zaraporto-wał, jakby ta wiadomość mogła w czymkolwiek zmienić sytuację. - O, winda już jest! Właź! W kabinie było jasno. Na ścianie wisiało lustro i ono przede wszystkim zaprzątnęło uwagę Ewy. - Przedtem mieszkaliśmy na parterze i nie trzeba było taszczyć wózka do windy - powiedziała przyglądając się swemu odbiciu z upodobaniem. - Dlaczego się zatrzymaliśmy? - zaniepokoiła się nagle. - Ponieważ ktoś wsiądzie po drodze - burknął Marek widząc w drzwiach jakiegoś chłopaka w okularach. - Dobry - powiedział uprzejmie przybyły stając bokiem. - Bardzo dobry! - popisał się Marek i dorzucił zaczepnie: -Ty, okularnik, mieszkasz tu? Nowo przybyły spojrzał na niego z wyraźną ironią. - Ja się o takie głupoty nie obrażam. Przywykłem. - Mam na imię Ewa - odezwała się szybko dziewczynka, 16 і hcąc zażegnać wiszący w powietrzu konflikt między rówieśnikami. - Już cię widziałam. Stałeś wczoraj koło takiej olbrzymiej skrzyni w holu. - Zgadza się. Jestem Tomek - przedstawił się. - W tej skrzyni była zapakowana cała biblioteka tatusia. - I po co to komu tyle książek? - odezwał się Marek dość głupio, ale chciał za wszelką cenę włączyć się do rozmowy. -U nas nawet nie ma miejsca na postawienie dużego stołu! Winda z lekkim stuknięciem zatrzymała się na parterze. Dzieci wyszły i natychmiast utonęły w ludzkiej fali szturmującej dźwig. - Spójrzcie! - szepnął Marek. - Ta staruszka znów pędzi do windy. - Która? - zdziwił się Tomek. - Ta w czarnej wełnianej chustce? Ewa dała mu sójkę w bok. Staruszka mogła usłyszeć. Była tuż, tuż. - Właściwie dlaczego miałaby nie jeździć? Marek poruszał się na wrotkach nieco chwiejnie. Łatwiej na nich pędzić z szybkością ponaddźwiękową niż dreptać u boku Ewy i Tomka. - Ona tu całymi dniami przesiaduje w holu - wyjaśniał, z trudem chwytając równowagę - a jak tylko parę osób ustawi się pod drzwiami windy, zaraz podbiega i jedzie z nimi. - Może to lubi - stwierdziła Ewa oglądając się za starszą panią, znikającą właśnie w drzwiach. W tym samym momencie do holu wpadł wielki biały pies w czarne łaty, który z rozwianymi uszami i ogonem rzucał się przyjaźnie od jednego do drugiego człowieka szczekając przy tym, aż brzęczały szyby. - Ale wielki! - zachwycił się Tomek. - Gdzie to takiego zmieścić? Chyba że... - W szafie! - roześmiała się dziewczynka. - Hej, ty, puść! -wrzasnęła nagle, bo właśnie pies rzucił się na nią z impetem. 2 - kolor trawy 17 Poczuła na policzku ciepły jęzor i wielką łapę na ramieniu. -Aleś ty piękny! f Pies przy warował nagle i spoglądał na dziewczynkę oczyma, w których błyszczała chęć zabawy za wszelką cenę.
Marek podjechał bliżej. - Zostaw ją - przemówił surowo do zwierzaka, którego to nic a nic nie obchodziło. Nagle ktoś zagwizdał i pies puścił się galopem przez długi hol. Na śliskiej nawierzchni śmiesznie rozjeżdżały mu się łapy. - Żyjesz? - spytał Marek ze śmiechem w glosie. - Żyję - powiedziała dziewczynka wesoło. - Może byś w końcu wyjawił, jak ci na imię, co? Chłopak zaczerwienił się. - Prze... przepraszam - wyjąkał - zapomniałem, Marek jestem. - Całkiem niezłe imię. - Ewa doprowadzała do porządku przekręconą bluzkę. - Gdzie jest Okularnik? To jest... chciałam powiedzieć... Tomek? - Tam - rzucił Marek zataczając na wrotkach elegancki łuk. - Koło tej pani z pudłem. Co ona dźwiga? Ewa spojrzała we wskazanym kierunku. Istotnie. Tomek właśnie wspinał się na palce, by pocałować w policzek wysoką panią w eleganckim płaszczu, dźwigającą dużych rozmiarów futerał. - Wiem - odrzekła dziewczynka. - To jest taki futerał na instrument muzyczny. Takie wielkie skrzypce... - Jakie tam skrzypce! - roześmiał się Marek biorąc rozpęd. -To jest ten... no... puzon! I odjechał zgrabnie wyminąwszy dziecko bawiące się piłką. Ewa spojrzała za nim, potem na Tomka pomagającego dźwigać futerał i chcąc nie chcąc poszła w stronę kiosku. „Kupię proszek, zapałki i jeszcze ich dogonię" - pomyślała. Ale rzeczywistość była brutalna. Pod kioskiem ustawiła się długa kolejka czekających na popołudniową prasę. „Trudno 18 P westchnęła dziewczynka. - Spotkamy się jeszcze przy windzie. W każdym razie... mam taką nadzieję." Tomek trzymając oburącz ogromnych rozmiarów futerał rozglądał się żałośnie po holu. „Gdzie oni przepadli? - myślał. Ten chłopak i ta dziewczyna? Dobrze by było mieć tu jakichś kolegów." Marek pojawił się tak nagle, że zaskoczony Okularnik wykonał pół obrotu dookoła własnej osi. - Mamo! - wykrzyknął uradowany. - On też tu mieszka. Poznaliśmy się dzisiaj w windzie. - Marek jestem - wymamrotał chłopak i wykonał coś na kształt ukłonu. Elegancka ptfni uśmiechnęła się serdecznie. Wyciągnęła wąską szczupłą dłoń i powiedziała niskim melodyjnym głosem: - Witaj. Czyżby winda była w tym domu miejscem spotkań, takim salonem towarzyskim? Marek uścisnął podaną dłoń. Wrotki i śliska wykładzina holu nieco utrudniały mu zachowanie pełnej równowagi. Przez moment myślał nawet, że nagle odjedzie w tył pociągając za sobą mamę Tomka i futerał. - No... tak tu się ludzie poznają - przytaknął. - Ewę też spotkałem przy windzie, i psa... - O, to duży sukces! -1 spodobałeś się temu psu? Tomek roześmiał się głośno. - Myślę, że Ewa bardziej mu się spodobała! O mały włos jej nie zjadł! Futerał niebezpiecznie zachybotał. Marek przytomnie podparł go ramieniem. - Ja właśnie... tego... chciałem zapytać, co jest w tym pudle, bo chyba nie puzon? x - Fortepian też nie! - prychnął Tomek. Matka zmarszczyła cienkie brwi.
19 - Synku, jak możesz?! -powiedziała z wyrzutem. -To była nie najlepsza odpowiedź. Marek po prostu nie wie, co tu jest w środku. Ale Marek daleki był od obrazy. Ciekawość brała górę. - To co to jest? Kapelusz? Kije do hokeja? Teraz Tomek spojrzał z sympatią na kolegę. - Nie zgadłeś. Tam jest wiolonczela! Moja mama jest muzykiem. Gra w orkiestrze symfonicznej. Marek pokiwał głową ze zrozumieniem. - Wraca pani z tego... koncertu? - Z próby - uśmiechnęła się pani wyjmując z torebki klucze od mieszkania. - O, jest winda! Tomeczku, przytrzymaj drzwi! Jedziesz z nami, Marku? . Marek niebezpiecznie zachybotał w tył, potem w przód. - Nie, proszę pani. Pojeżdżę na wrotkach. I popatrzę, jak się ludzie wprowadzają! Gdyby Tomek chciał do mnie przyjść, to mieszkam na dwunastym piętrze mieszkania dwadzieścia osiem. - Fajnie! - odkrzyknął Tomek, ale nic więcej nie mógł powiedzieć, ponieważ winda zapełniała się szybko pasażerami. W pewnym momencie matka stanowczym gestem odsunęła go od drzwi. - Tomeczku, przepuść starszą panią. Widzisz przecież, że też chce wsiąść. Staruszka przywarła do ściany, jakby chcąc zająć jak najmniej miejsca. Otwarcie, jak dziecko, kolejno przyglądała się jadącym. - Pani z instrumentem? - odezwała się nagle cienkim głosem. - Dobrze, że się zmieścił do windy! Matka Tomka uśmiechnęła się ciepło. - Jakoś się zmieścił. - Lubię muzykę - kontynuowała staruszka bezbarwnym głosem, który chwilami przypominał dźwięk wyłuskiwanego 20 P Krachu. - Najbardziej fortepian. Córka miała takie radio /. głośnikami i adapter. Dużo było w domu muzyki. I zięć lubi, choć on woli piosenki. Tak, ale teraz... to prawda, radio mam, a jakże. Córka mi kupiła. „Żeby się mama nie nudziła" -powiada. Ale radio to nie to, co żywy człowiek! Słucham sobie, słucham i myślę... Państwo już wysiadacie? Szkoda... to ja na dół... I Drzwi windy zamknęły się. - Mamo - powiedział Tomek stawiając wiolonczelę pod drzwiami - ona tak ciągle jeździ. Marek mi mówił. To jest babcia-podróżniczka. - Widocznie nie ma co robić, biedaczka - pokiwała głową matka walcząc z opornym kluczem, który ani rusz nie chciał się przekręcić w zamku. - Nie to co ja! Próby, koncerty, zakupy, gotowanie, sprzątanie... - Wiem, wiem - Tomek ustawił futerał w przedpokoju i wreszcie rozprostował ramiona. - Pomogę ci zrobić obiad. Co będzie? - Ziemniaki, marchewka - mówiła matka poprzez szum wody w głębi łazienki. - Mięso to samo co wczoraj - dodała zakręcając kran. - A co na deser? - Tomek nieustępliwie tkwił w drzwiach. Matka wytarła ręce i przygładziła włosy. - Widzisz - zastanowiła się na moment. - Nie pomyślałam o tym. Zrobiłabym jakiś krem, bo jest mleko... Szkoda, że nie kupiłam budyniu! Tomek jednym skokiem znalazł się przy wyjściu. - To ja jeszcze zjadę do sklepu! Tego spożywczego w sąsiednim bloku! Bardzo lubię budyń czekoladowy.
Matka wyjęła portmonetkę. - Tylko żebym nie musiała schodzić po ciebie tak jak wczoraj... - Nie musisz chodzić piechotą,, jest winda! A budyń... -Łobuzerski uśmiech rozjaśnił szczupłą twarz. 21 - No, już dobrze. Nie filozofuj. - Chciała się jak najszybciej przebrać i choć na moment usiąść spokojnie w fotelu. -Jedź sobie po ten deser. Tu są pieniądze. Tylko zaraz wracaj! -dorzuciła jeszcze, choć drzwi za Tomkiem dawno się zamknęły. Na podwórku wokół wozu meblowego stała grupka ciekawskich. Z wyłożonego miękką wykładziną wnętrza wyładowywano nowiutki komplet pachnący klejem i świeżym drewnem. Jakaś szuflada, widać niedokładnie zamknięta, wysunęła się raptem, grożąc upadkiem. Tomek błyskawicznie popchnął ją ręką. — \ - Uratowałeś ludzkie mienie! - zaśmiał się Marek hamując nagle tuż obok ciężarówki. - Chwała ci za to! Tomek wzruszył ramionami. Nie lubił takich odzywek. Ruszył naprzód. - Ty, Okularnik! Zaczekaj, dokąd pędzisz? - Marek był szybszy. Zatoczył na wrotkach popisową ósemkę i zatrzymał się na wprost Tomka. - Idę do sklepu po budyń czekoladowy, lubisz? Oczy Marka rozbłysły. - Jasne. Ale Andrzej nie lubi... fujara! - To twój brat? Marek kiwnął głową. Potem szturchnął Tomka w bok. - Zobacz, ta babcia-podróżniczka wyszła wreszcie na słońce. Pewnie ją zaciekawili ludzie wnoszący meble. Podchodzi do nich, zagaduje, ale nikt nie ma czasu wysłuchiwać jej opowieści... - Marek urwał nagle, gdyż poczuł, jak ktoś go znienacka chwycił mocno wpół. Tomek przystanął zdziwiony. Ten drugi chłopak był bardzo do Marka podobny, tyle że nieco starszy. - Mama wysyła nas po klej do tapet. - Chłopiec wymawiał poszczególne słowa lekko przeciągając zgłoski. - To jest właśnie mój brat, Andrzej - wymruczał Marek, 22 /skutecznie pragnąc uwolnić się z żelaznego chwytu. -wiczy judo. Pójdziesz z nami? To niedaleko! Tomek skwapliwie skinął głową. , Wokół wozu meblowego trwał ruch. Dwóch robotników w przybrudzonych kombinezonach -usiłowało zdjąć z platformy ciężką i nieporęczną wersalkę. - Chwyć niżej! - powiedział jeden z nich sapiąc z wysiłku. Obaj mieli spocone, purpurowe twarze. Nagle z boku przydreptała staruszka w wełnianym, robionym na drutach serdaczku. Zatrzymała się zaciekawiona i unosząc w górę twarz zapytała: - To panowie meble nosicie? U mnie też kiedyś takie były -siwy koczek zachybotał - dawno temu... jak żył mąż. Stare były solidniejsze niż te dzisiejsze. Ledwie się nogą trąci, a już się stolik rozsypuje... - Uważaj na oparcie! - wykrzyknął ostrzegawczo jeden z robotników chwytając z trudem równowagę. - Niech się starsza pani odsunie - sapnął ze złością drugi ruszając chwiejnie, zgięty pod ogromnym ciężarem - bo nie możemy przejść! To nie czas na pogaduszki! Stara kobieta cofnęła się o krok. Jej wąskie blade wargi zacisnęły się w niteczkę. - Pewnie, pewnie - szepnęła jakby do siebie - przeprowadzka to straszna rzecz! Mnie szybko meble przewieźli. Bo też co ja mam za meble... Córka... - mamrotała bezgłośnie
pod nosem. Opuszczone wzdłuż ciała ręce i lekko przygarbione plecy zrobiły ją jeszcze mniejszą, niż była w istocie. Z domu wyszła dozorczyni i osłoniwszy dłonią oczy przypatrywała się stercie podartych tekturowych opakowań. Zauważywszy staruszkę, zbliżyła się. - Niech się pani odsunie, kochaneńka! Jeszcze kto nie zauważy i popchnie. Rety! - Plasnęła dłońmi na widok góry śmieci, która rosła na wprost wejścia. - Co tu za bałagan! 23 • ■ . - / I kiedy mój maż to wszystko uprzątnie! A starsza pani czego w domu nie siedzi, tylko ludziom na drodze stoi? - wrzasnęła nagle. Staruszka popatrzyła w górę. Z białej, jak pergamin wysuszonej twarzy uśmiechały się dziecinne, niebieskie oczy. - Trochę źle słyszę. Proszę jeszcze raz powiedzieć. - Miała malutkie, prawie przezroczyste uszy. Zaperzona kobieta złagodniała. - Na ławeczce proszę usiąść - powiedziała z westchnieniem. Staruszka nie ruszyła się z miejsca. Ciągle się uśmiechała jakby do siebie, do własnych myśli. - Ja... tylko tak. Porozmawiać chciałam. Listonosza też wypatruję... - Przecież był - dozorczyni mówiła teraz nieco głośniej, przekrzykując hałas, jaki czynili robotnicy. -1 nawet szukał jednej, co na rentę czeka. Nie pani to przypadkiem? Staruszka wsunęła głowę w ramiona. Wyglądała teraz jak wystraszone pisklę, nad którego głową krąży myszołów. - Ojej, zupełnie zapomniałam, że to dziś renta! Zupełnie. . Czekam na list... tak mi nijako w pustym mieszkaniu... zawsze córka była, zięć, mąż, a teraz. - Zająć się czymś trzeba - powiedziała dozorczyni zbierając z ziemi rozrzucone papiery - radia posłuchać, sweter wnukowi na drutach zrobić... . Babcia wyciągnęła przed siebie pomarszczone dłonie i przyj; rżała się im tak, jakby należały do kogoś innego. - Na drutach, mówi pani? Nie, nie mam wnuka. I na drutach robić nie umiem. Z ludźmi trzeba... - Szarpnęła się raptem w stronę drzwi wiodących do holu. - O, windą jadą! To ja też... - Podreptała wpatrzona w ziemię. Dozorczyni pokiwała głową odprowadzając wzrokiem znikającą postać w serdaku. „Biedna ona - pomyślała - ale cóż robić? Człowiek w pewnym wieku zawsze sam zostaje." 24 Dzikie, radosne szczekanie rozległo się tuż za rogiem domu i nagle pojawił pies biały w czarne łaty, wielki jak cielak. Z impetem godnym szczeniaka wpadł pomiędzy poskładane papiery i zaczął je tarmosić warcząc i pojękując z rozkoszy. - Jazda stąd! - wrzasnęła dozorczyni. •* Tyle się naharowa-lam, żeby to poskładać, a ten mi śmieci roznosi! Pies przywarował, łypnął czarnym, figlarnym okiem, skoczył i... już go nie było. Dozorczyni z westchnieniem zabrała się do przerwanej pracy. Zegar głośno tykał. W kuchni na lśniącej nowością płytce szumiał czajnik plując strumieniem pary. Ewa wstała od stołu i przykręciła gaz. - Mamo, czy Gogusia już śpi? - spytała półgłosem w ciasną" przestrzeń przedpokoju. - Usnęła wreszcie - odszepnęła matka wchodząc do kuchni. - Dziecko też musi się przyzwyczaić do nowych warunków. Dasz mi herbaty? Przyniosłam ci jabłka.
Na talerzu lśniły czerwienią piękne jabłka. Dziewczynka z przyjemnością zatopiła zęby w chrzęszczącym miąższu. - Och, żeby tato był zawsze z nami! Połowę domowych kłopotów miałybyśmy z głowy! Matka piła herbatę. Teraz dopiero mijało obezwładniające zmęczenie. Ustępowało niechętnie, opornie uzewnętrzniając się już tylko w drżeniu rąk. - Nic na to nie poradzimy - powiedziała głuchym głosem. Łyżeczka lekko szczęknęła o spodek. - Taki jest los pisany wszystkim żonom marynarzy. Zanim wyszłam za mąż, wiedziałam, jak będzie. Herbata parowała, znużone powieki opadały. Sen krążył w pobliżu gotów natychmiast pochwycić ofiarę, odpłynąć z nią w krainę, gdzie wszystko jest bajką, mgławicą... - Matka otrząsnęła się nagle. 25 - Jakoś przetrwamy. Ewa uniosła wzrok. Żal jej było matkiy'zal samej siebie. Niemowlak przysparzał mnóstwa kłopotów. A tu szkoła, lekcje... - Kiedy przyjmą Gogusię do tego obiecanego żłobka? Bo ja... - Urwała nagle. Matka odstawiła szklankę i oparła głowę na dłoniach. - Wiem. Dziecko ci przeszkadza w nauce. Obiecali mi, że niedługo zwolni się miejsce. Ale teraz... teraz nie mam gdzie zostawić Gogusi. Do dawnych sąsiadów przecież nie będę jej woziła. Za daleko. To drugi koniec miasta. - Wiem. - Jakoś się pomęczymy. Ja pozamieniam dyżury, ty się zajmiesz nią zaraz po szkole. Z wózkiem dajesz sobie radę? Bo ta winda... Ewa wzruszyła ramionami. - Zawsze ktoś mi drzwi przytrzyma. Jak nie, to będę jeździła w górę i w dół jak ta staruszka. Matka szeroko otworzyła oczy. - Jaka staruszka? - Taka jedna. - Ewa wstawiła szklanki do zlewozmywaka i puściła strumień wody. - Nudzi jej się, więc przez cały dzień opowiada różnym ludziom w windzie swój życiorys. Matka przetarła dłonią twarz i ciężko wstała ze stołka. - Jedni za mało mają czasu, inni za dużo. Tak już jest. Która godzina? - Spojrzała z przestrachem na budzik. - Ojej, późno! Kierowniczka będzie się gniewała, że przychodzę ostamia! Zabierz potem małą na spacer. - Dobrze. . Była to pora, kiedy czerwona tarcza słońca zeszła już nad dachy wieżowców, jakby tędy zamierzała lunatycznie powędrować w inny, lepszy świat. Podwórko trzęsło się od hałasu. Nadjeżdżały samochody 26 'V ustawiając się na nie istniejących jeszcze parkingach, wrzeszczały dzieci, biało-czarna piłka wylatywała ponad mizerne drzewka i z głuchym dudnieniem odbijała się od betonu. - Andrzej, podaj do mnie! - rozległ się głos Marka i piłka wspaniałym wykopem godnym argentyńskiego napastnika lądowała w zaimprowizowanej bramce, za którą służył obciągnięty nylonową siatką trzepak. - Trochę bardziej w lewo, bo trafisz w szybę! - zawołał Andrzej. - No, dawaj tu! W prawo! Następny gol powitały głośne oklaski. To Tomek-Okular-nik manifestował swój zachwyt.
- Ale przydałoby się narysować prawdziwe boisko. - Patykiem po asfalcie? - roześmiał się Andrzej. - No... jest to jakiś pomysł. Gdybyśmy mieli kredę... - Zobacz! Ewa wyszła na podwórko! - wykrzyknął Marek dostrzegłszy znajomą blond grzywkę, spod której ledwie widać było oczy. Andrzej skrzywił się z niesmakiem. - Jaka Ewa? Żadnych mi tu dziewczyn na boisko nie sprowadzaj! - W niczym nam nie będzie przeszkadzać - obruszył się Tomek - przecież widzisz, że taszczy wózek z dzieckiem! Marek dryblował zręcznie z piłką jakby przyklejoną do podeszwy adidasów. - Ten niemowlak to jej siostra. Jakoś się tak śmiesznie nazywa. Jak kura czy gęś... - Sam jesteś gęś! - Andrzej usiłował odebrać bratu piłkę. Przepychali się teraz, potrącali, każdy chciał być lepszy, zręczniejszy. I to wcale nie z powodu oklasków Tomka. Przyczyna stała gdzie indziej. Pod rachitycznym drzewkiem, gdzie ustawiała wózek ź dzieckiem, nie tracąc z oczu walki dwu zawodników. Wreszcie Andrzej odebrał Markowi piłkę. Stał teraz z roziskrzonym wzrokiem, wyzywający, zwycięski. 27 - No, co z tym boiskiem? Kto ma w domu kredę?. - Ja nie mam. - Tomek rozłożył ręce. Ewa zostawiła wózek i zbliżyła się do chłopców. - No, jak ta twoja... Gęgusia? - spytał Marek, chociaż w gruncie rzeczy nic a nic go niemowlak nie obchodził. Andrzej przerzucał piłkę z nogi na nogę, udając, że wcale nie dostrzega dziewczynki. - Nie żadna Gęgusia, tylko Gogusia. Jest różnica, no nie? -Ewa zmarszczyła brwi. - Żadnej! - Andrzej parsknął śmiechem. Dziewczynka zbliżyła się do Marka i wskazując palcem spytała: - Kim jest ten człowiek pierwotny? Marek rozpromienił się. - To mój brat, Andrzej. - Chcieliśmy narysować boisko - wtrącił szybko Tomek czując wiszącą w powietrzu awanturę - ale nie mamy kredy... no, a bez kredy nie ma..: - Trzeba mieć trochę pomyślunku - powiedziała Ewa dmuchając w grzywkę. - Za pomyślunek kredy nie kupisz. - Marek odebrał bratu piłkę i wycelował w bramkę. Strzał. - Tu nie ma sklepów, a do śródmieścia za daleko! Ewa odprowadziła wzrokiem biało-czarną piłkę, która kręciła się w siatce jak bąk. - Тед niski budynek, tam, za tymi wieżowcami, to jest szkoła. A gdzie jest szkoła... - Powinna być i kreda! ■- ucieszył się Okularnik. - Kto pójdzie? Andrzej schylił się i wyjął piłkę z trzepakowej bramki. - Ja tam nigdzie nie idę! Jeszcze czego! Będę prosił jakiegoś obcego woźnego o kawałek kredy? Przepędzi! - Fakt - zgodził się Marek. - To nie jest nasza szkoła. Co o tym myślisz, Tomek? 28 Okularnik zgarbił się, zmalał. - Jakoś... głupio-wybąkał. Jiwa roześmiała się głośno. Jasna grzywka znów zakryła
Tomek zamrugał oczyma. Taka propozycja była do przyjęcia. Wózek stoi sobie koło drzewka. Żaden wielki problem. Nie trzeba przecież wcale się do niego zbliżać. Ot, tylko tyle, żeby go mieć w zasięgu wzroku. - To co mamy robić z tą Gęgusia, bo nie wiem? - Nic z nią nie trzeba robić. Tylko pilnować! - wyjaśniła dziewczynka i dodała ze śmiechem: - Pieluszki byś jej i tak nie umiał zmienić! No, idę. Czekajcie tu na mnie! Chłopcy odprowadzali ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za węgłem najbliższego bloku. - Pieluszkowcy! - prychnął Andrzej z pogardą. - Ty, do kogo mówisz? - wrzasnął Marek i rzucił się z pięściami na brata. - Przyłożę ci. - Ty, kurczaku, mnie? - Andrzej rzucił piłkę i schwycił Marka za pasek od spodni. Tomek porwał się chcąc rozdzielić zwaśnionych. - Przestańcie, no, przestańcie! Powariowaliście? Marek, Andrzej! Na nic się to jednak nie zdało. Obaj bracia leżeli na betonowej nawierzchni okładając się kułakami. Nagle czyjś ostry głos rozległ się tuż nad walczącymi. - Co się tu właściwie dzieje? Marsz do domu! Na górę, ale już! Marek pierwszy dosłyszał głos ojca i usiłował wydostać się z morderczego uścisku. - Tato, on mnie przezywa! 29 - Ale to nie ja zacząłem! -odkrzyknął Andrzej przysiadając na piętach. Pan Stefaniak nie zamierzał jednak rozstrzygać sporu na podwórku. - Powiedziałem już! Do domu! Tomek niechętnie przyglądał się tej scenie. Żal mu było kolegów^ których tak niedawno poznał. - Proszę pana - podniósł wzrok na rozgniewanego mężczyznę - myśmy chcieli rozegrać mecz. Postanowiliśmy nawet narysować boisko, o tu... - Ale zamiast grać, tłuczecie się! - odparł pan Stefaniak ostro. - Zobacz, Andrzej, podarłeś rękaw od koszuli! No, już z tobą matka porozmawia na ten temat! Marek, do domu, powiedziałem! Obaj chłopcy podnieśli się z ziemi. Żaden z nich nie spojrzał nawet w stronę Tomka. Odeszli ze spuszczonymi głowami, nie obejrzawszy się nawet za siebie. Ich uszy płonęły żywą czerwienią. Za nimi szedł ojciec z piłką pod pachą. Tomek zasępił się. W tym samym momencie na podwórko wpadł szalejąc biały pies w wielkie czarne łaty. Z rozwianymi uszami i wesołą mordą wpadł z impetem na drepcącą staruszkę, o mało jej nie przewracając. - Głupi zwierzak! - wrzasnął Tomek usiłując odpędzić psa. - Mogłeś panią przewrócić! Staruszka oddychała szybko. Jej oczy rozszerzyły się jak u przerażonego ptaka. - To co... pies? Ogromny... tak, już dobrze, dobrze... -mamrotała. - Tomeeek! - rozległo się głośne wołanie. Chłopiec obejrzał się zdziwiony. W drzwiach prowadzących do holu stała matka. - Czy ja cię zawsze muszę szukać? - spytała z wyrzutem. -Miałeś wyjść tylko po budyń do sklepu, a tymczasem minęły już trzy godziny! 30 - Ale ja... - Tomek spojrzał na matkę z ukosa. - Żadne „ja", tylko proszę iść do domu. Budyń kupiłeś? Chłopiec w milczeniu potrząsnął głową. Pies przygalopował o niego i naszczekiwał wesoło, jakby prosząc o zabawę.
- Widzisz. - Matka pogłaskała plamiasty grzbiet zwierza-. - Widzisz. Nawet do sklepu nie można cię posłać. Idziemy o domu! Tomek posłusznie ruszył naprzód. Zawiedziony pies po-iegł galopem w stronę drzewa. Przez chwilę je obwąchiwał, rącał mordą, unosił to jedną, to drugą nogę, aż wreszcie .ainteresował się stojącym bez ruchu wózkiem. Wspiął się wierna łapami o jego krawędź i wsadził pysk pod nastawiony aszek. Rozległ się głośny płacz dziecka. Ewa stała przed szarym budynkiem z czerwoną lśniącą bliczką nad drzwiami. Ruszyła klamką. Zamknięte. „Wró-ić bez kredy? - pomyślała. - Nigdy. Bracia będą się śmiać! Szczególnie ten starszy. I Okularnik też." Uderzyła pięścią w drzwi. Z głębi budynku dobiegły czyjeś ciężkie kroki. Ewa cofnęła się, gotowa natychmiast zwiać, jeśli zdarzy się coś niedobrego. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Ukazała się w nich wąsata twarz i nieuprzejmy głos zaskrzeczał: - Dlaczego się dobijasz? Czego chcesz? Dziewczynka ukłoniła się. - Ja... bardzo przepraszam, ale... czy nie mógłby mi pan pożyczyć kawałka kredy? Wąsy podjechały w górę. - Czego? - No... kredy. Zwykłej szkolnej kredy... - mamrotała dziewczynka przestępując z nogi na nogę. - Takiej, jaką się pisze na tablicy. - I tablicę też byś chciała? - zaskrzeczały wąsy. Nie. - Dziewczynka jakby nieco bardziej ośmielona 31 uśmiechnęła się promiennie. - Po co mi tablica!? Tylko kawałek kredy. - Nie ma! - wrzasnął starzec. Przypominał teraz groźnego lwa morskiego. Jego wąsy ruszały się, zupełnie jakby żyły własnym niezależnym życiem. - Nic nie ma. Ani tablicy, ani ławek, ani kredy! Szkoły też nie ma! - Nagle złagodniał. -Budynek jeszcze nie oddany do użytku. Komisja nie przyjęła... usterki - dokończył żałośnie. - Prze... przepraszam - wyszeptała dziewczynka. -To ja już... Ale woźny nie usłyszał ostatnich słów. Drzwi szkoły, która jeszcze szkołą nie była, zatrzasnęły się z łoskotem. Dziewczynka stała przez chwilę pod szarym budynkiem z czerwoną błyszczącą tablicą nad wejściem. Grzebała sandałem w kupce żwiru zmieszanego z resztkami połamanych chodnikowych płyt, aż wreszcie gestem zniecierpliwienia kopnęła leżący na drodze kamyk. „I co ja teraz powiem temu zarozumialcowi? - myślała, a łzy złości stanęły jej w oczach. -Do licha! Do licha!" Wracała ociągając się i przystając koło każdego z wieżowców, jakby ich ściany miast tynku pokrywała warstwa szkolnej kredy, którą należało tylko odłupać jednym mocnym kopnię-.ciem. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się koło trzepaka, ciągle jeszcze obciągniętego resztką nylonowej siatki. Rozejrzała się dookoła. Chłopców nigdzie nie było. Ruszyła w kierunku drzewka, pod którym zostawiła niemowlaka. Ale wózka tam nie było. Dziewczynka przestraszyła się. „Dokąd oni poszli z Gogu-sią? Gdzie ją zawieźli?" Zimny pot zrosił jej czoło. Szarpnęła się i popędziła do holu. Wśród mnóstwa ludzi nie zauważyła ani chłopców, ani dziecka. - Proszę pana! - krzyknęła w stronę ludzi dźwigających fotele. - Czy pan nie widział gdzieś chłopców? No... tych, którzy grali w piłkę? 32 Г Mężczyzna w zabrudzonym kombinezonie z resztką papie-ГОїа w kąciku ust skrzywił się z wysiłku.
- Jakich chłopców? Nie przeszkadzaj! Przecież widzisz, że i icżary nosimy! - Trzech chłopców. Z wózkiem. To bardzo ważne! - Ewa I >yla bliska płaczu. - Odsuń się, mała! - stęknął drugi z mężczyzn unosząc ponad głową blat od stolika. - Nie zawadzaj! Dziewczynka wybiegła przed dom. Nikogo. Okrążyła blok dookoła, ale ślad po kolegach zaginął. „A może oni mi zrobili . ціирі kawał? - pomyślała przystając. Serce waliło jej jak oszalałe, w gardle narastała suchość. - Może schowali się Kdzieś i teraz zaśmiewają się w kułak? Już ja im pokażę!" Kozpacz wyparowała. Jej miejsce zajęła zimna wściekłość. - Mareeek! Tomeeek! - wrzasnęła, aż echo poszło wzdłuż osiedlowej uliczki. - - Czego się tak wydzierasz? - skarciła ją dozorczyni wydrapując wodę ze zbyt pełnego wiadra. Mokra ścierka owinię- Jiu na szczotce do zamiatania majtała się siejąc kroplami burej cieczy. - Skaranie z takimi dzieciakami! Albo psy szaleją i szczekają, albo dzieciarnia wrzeszczy! - Prószę pani, czy nie widziała pani wózka? - spytała Ewa pokornie. - Jakiego wózka? - Kobieta zbierała szmatą rozlaną wodę. - To ty się jeszcze lalkami bawisz? - Wózka z dzieckiem - pojękiwała Ewa. - Taką malutką dziewczynkę. To moja siostra... Dozorczyni ujęła się pod boki. Jej szeroka, płaska twarz poczerwieniała. - Jak to? Zgubiłaś dziecko? Żarty sobie stroisz, smarkata jedna! Ewa patrzyła przerażona na wykrzywioną twarz. Czuła, że musi przekonać tę kobietę o prawdziwości swoich słów. Ktoś przecież musi jej pomóc. Natychmiast. ł kolor irawy... 33 - Zostawiłam wózek pod drzewkiem - mówiła szybko miętosząc brzeg bluzki. — Tam, na podwórku. Chłopcy mieli go popilnować, bo ja... ja pobiegłam do tej nowej szkoły! Tam, za tymi blokami i... Dozorczyni oparła dłonie na wydatnym brzuchu. Zmarszczyła brwi. - Chłopcy? Jacy chłopcy? - Koledzy. Tu mieszkają, w tym domu. Kobieta przypatrywała się Ewie spod oka. Widać ta lustracja wypadła dla dziewczynki pozytywnie, bo głos jej złagodniał. - Jak się nazywają? - Marek i Andrzej - odparła szybko Ewa. - A ten trzeci -Tomek. - Co mi po imionach! - Dozorczyni wzruszyła ramionami. - Podaj nazwiska. Co? Nie znasz? Ewa przecząco pokręciła głową. W jej oczach znów zalśniły łzy. - I obcym chłopakom powierzyłaś wózek z dzieckiem? Gdzie twoja matka? Ciałem dziewczynki wstrząsnął szloch. - W pracy... w sklepie - mówiła przez łzy. - Ma dzisiaj zmianę popołudniową. No, co ja mam teraz zrobić, proszę pani? Dozorczyni wrzuciła brudną szmatę do wiadra. - Nie rycz. I takim smarkatym oddaje się dziecko pod opiekę! Skaranie... Gdzie ci chłopcy mieszkają? Na którym piętrze? Ewa kułakiem wytarła mokre policzki. Zaświtał cień nadziei. - Marek i Andrzej na dwunastym piętrze! Pod... pod dwudziestym ósmym! Idę tam! Dozorczyni chwyciła dziewczynkę za rękę.
- Zaczekaj - powiedziała stanowczo. - Pojadę z tobą. Może 34 11 Bebe będzie z ich rodzicami porozmawiać! Ja to lepiej zrobię. Kubeł zabrzęczał w jej mocnych rękach. - Zaraz... - Ja... ja bardzo przepraszam -wyjąkała Ewa. -1 dziękuję. I )zwonek zabrzmiał donośnie. Stojącym za drzwiami wydawało się, że ten dźwięk rozsadza mury. Stukot kroków i trzask /*mka. Ewa wstrzymała oddech. W drzwiach stał wysoki lcżczyzna w rogowych okularach. - Proszę, słucham? - Pan ma dwóch synów? - spytała obcesowo dozorczyni. - Marka i Andrzeja! - dorzuciła szybko Ewa widząc zmar-/.czone brwi mężczyzny. - Tak. Czy coś się stało? Bo chłopcy są w domu. - A dziecko? - wykrzyknęła Ewa postępując krok do rzodu. - Jakie dziecko? - Zdumienie było tak wielkie, że pan tefaniak aż się wychylił za próg. Zza jego pleców ukazała się głowa jego żony. - Z kim rozmawiasz? O, pani dozorczyni? Co... - Tej małej zginęło dziecko w wózku - relacjonowała dozorczyni podnosząc głos. - Moja siostrzyczka, Gogusia, bo ja... - zaczęła Ewa zaglądając do przedpokoju, jakby stamtąd właśnie powinien się za moment wytoczyć wózek z roześmianym niemowlakiem. Rozmowa ciągłe toczyła się w otwartych drzwiach. Państwo tefaniakowie spoglądali po sobie nic nie pojmując. - Ale co my mamy z tym wspólnego? Dozorczyni wzięła oddech i odsunąwszy na bok dziewczynkę, powiedziała głośno i dobitnie: . - Mała mówi, że zostawiła na chwilę wózek pod opieką pańskich synów! Na podwórzu. A sama poszła do tej nowej szkoły, соЧо pan wie... - Zaraz zawołam chłopców - powiedział pan Stefaniak ze 35 zmarszczką na czole, która niczego dobrego nie wróżyła. -Jeśli to jakiś głupi kawał, to ja im... Marek! Andrzej! - huknął w głąb mieszkania. Pani Stefaniakowa zamknęła oczy i wcisnęła głowę w ramiona. Obaj chłopcy wysunęli się ze swego pokoju. Mieli dłonie oblepione plasteliną i bezbrzeżne zdziwienie w oczach. - Co się stało? Tato nas wołał? Cześć, Ewa! - Gdzie Gogusia? Co z nią zrobiliście? Powiedzcie natychmiast, gdzie schowaliście dziecko!'- W głosie Ewy brzmiały piskliwe tony. Oczy natychmiast wypełniły się łzami. Chłopcy stali z otwartymi ustami. Andrzej bezmyślnie przekładał rozmiękłą plastelinę z jednej ręki do drugiej. - Do diabła! - wrzasnął pan Stefaniak podchodząc do synów."- Może mi wreszcie wyjaśnicie, co nowego zbroiliście? - Tato - Andrzej odzyskał mowę. Oczy miał pociemniałe z przerażenia - to... to było wtedy, kiedy tłukliśmy się z Markiem na podwórzu... - Bo on zaczął, i właśnie... - dorzucił dziecinnie Marek i spuścił wzrok. Pani Stefaniakowa cofnęła się w głąb mieszkania. Cichym łagodnym głosem spytała: - Mieliście się zaopiekować dzieckiem w wózku, tak? - Tttak - kiwnął głową Marek. Uszy mu płonęły czystą czerwienią. - Ale tato... Ojciec odwrócił się rozkładając ręce. - Nic mi nie mówili o pilnowaniu wózka. Przecież bym ich nie zabrał na górę... Pani Stefaniakowa położyła dłoń na głowie starszego syna. Jego ramiona lekko drżały.
- To teraz nie jest ważne. Sami tam byliście, powiedz? Marek podniósł głowę. Jego jasny wzrok spotkał się ze spojrzeniem matki. - Był też Tomek. No, ten Okularnik! 36 - Jak się nazywa? - Pytanie, które zadał ojciec, było logiczne tylko pozornie. - Nie wiem - wybąkał Marek. - Ja też nie wiem. Tomek i już - mówił Andrzej szybko. -Taki szczupły w okularach... Ewa płakała bezgłośnie. Wielkie przezroczyste łzy kapały jej na bluzkę. Dozorczyni znów podniosła głos. - To może któryś z was wie chociaż, gdzie mieszka? Na którym piętrze? Dzieci przecząco pokręciły głowami. - Skaranie z tymi smarkaczami! I jak tu szukać wózka? Kiedy twoja matka wraca z pracy? - zwróciła się do dziewczynki. - Po... po siódmej - zaszlochała Ewa. - Jak zamkną sklep! Pan Stefaniak spojrzał na zegarek. - Teraz jest piąta. Do siódmej musimy znaleźć dziecko. Jeśli nie, trzeba będzie dać znać na milicję. - Tato! Po co na milicję? - zdumiał się Marek. - Przecież w Polsce nie porywa się dzieci! Matka zmarszczyła brwi. - Nie mędrkuj! Jeśli... jeśli mając dziewięć lat nie zrozumiałeś wagi tej sprawy... to powinieneś chodzić do przedszkola! Andrzej przestał ugniatać plastelinę. Spojrzał na swoje zabrudzone ręce i szepnął: - Faktycznie, to nasza wina, ale przecież wózek nie jest szpilką! Znajdzie się! Może ktoś przestawił... tam byli robotnicy, nosili meble... taki wielki pies skakał... Pani Stefaniakowa ze zgrozą spojrzała na starszego syna. W jej umyśle nie mógł pomieścić się fakt, że obaj chłopcy rozumują w gruncie rzeczy zupełnie jak maluchy. Sytuację rozładował jej mąż. - Myć ręce, ubierać się! Wszyscy! Idziemy na poszukiwania. 37 Dozorczyni spojrzała na niego z aprobatą. Wreszcie znalazł się ktoś, kto zdejmie ten ciężar z jej barków. - Trzeba by... - zaczęła, ale pan Stefaniak miał już gotowy plan działania. - Jak masz na imię? - zwrócił się do zapłakanej dziewczynki. - Ewa. - Więc słuchaj uważnie, Ewa. Musicie z panią dozorczynią koniecznie odszukać tego Tomka... >Marek wpadł do przedpokoju powiewając mokrym ręcznikiem. - Tato, jego matka jest muzykiem. Nosi taki wielki futerał z tą... no... wiolonczelą! Dozorczyni klepnęła się po udzie. Jej pucołowata twarz pełna była myślowego wysiłku. - Zaraz... zaraz... - mruczała szarpiąc brzeg szarego fartucha. - Taką pamiętam. Zostawiała wczoraj u mnie klucze. Z kartką. Wiem! Mieszka na czwartym piętrze, tylko numeru mieszkania nie pamiętam. - To już głupstwo - powiedział pan Stefaniak spoglądając na zegarek. - Na każdym piętrze jest tylko dwadzieścia osiem mieszkań. Znajdziecie. Marysiu, jesteś już gotowa? Pani Stefaniakowa w pośpiechu zapinała kurtkę. Marek i Andrzej stali już w pogotowiu. Żaden z nich nie spojrzał Ewie w oczy. Dziewczynka przestała już płakać, ale smugi wilgoci znaczyły dalej jej pobladłą twarzyczkę. Dozorczyni niecierpliwiła się.
- To już chodźmy. - Mój plan jest taki. - Pan Stefaniak zamykał drzwi na klucz. - Moja żona i Andrzej obejdą całe osiedle od lewej strony. Wszystkie alejki, krzaki, zarośla. Ja z Markiem zrobimy to samo z prawej strony. Oczywiście, o ile dziecko nie znajdzie się u tego Tomka. Pani dozorczyni z Ewą zaraz zjadą na czwarte piętro. My wszyscy poczekamy w holu na parterze. 38 Jrłli dziecka nie znajdziecie lub jeśli u Tomka nikogo nie bfdzie w domu, zjedziecie zaraz windą do nas na parter. | Г.ІІС? Hwa kiwnęła głową i już jej nie było. Za nią szparko podążała korpulentna dozorczyni. W pierwszym z brzegu mieszkaniu nie było nikogo. Dzwo-ni-k długo dźwięczał w pustej przestrzeni. Drugie drzwi oiwarły się nieomal natychmiast. - Przepraszam panią, czy tu mieszka Tomek? - Ewa DOC iągała nosem ze zdenerwowania. - Nie, to pomyłka - odparła starsza siwa pani w jedwabnym szlafroku. Dozorczyni z dezaprobatą przyglądała się haftowanym papugom rozpościerającym barwne skrzydła na tle czarnej tkaniny. - To może pani wie, gdzie tu mieszka lokatorka, która nosi laki wielki futerał z muzycznym tym... no... Papugi na szlafroku zachybotały. - Tak, wiem. Mieszka pod siódmym. Ewa nawet nie podziękowała. Zakręciła na pięcie i już biegła w głąb korytarza. Dozorczyni mrucząc coś pod nosem podążała za nią. Zanim obie stanęły przed drzwiami oznaczonymi siódemką, od strony windy zatupotały czyjeś kroki. Dziewczynka odwróciła się. Twarz jej pojaśniała. - Tomek! Szukamy cię! - Ewa? - w głosie Okularnika brzmiało niekłamane zadowolenie. - Przyszłaś do mnie z wizytą? - Gdzie dziecko? - huknęła dozorczyni robiąc krok do przodu. - Jakie... dziecko? - Tomek zdjął szkła i mrużąc oczy krótkowidza przecierał okulary chustką. - Więc Gogusi nie ma u ciebie? - Ewa zacisnęła pięści w bezsilnej złości. „I co teraz? Co teraz?" - myślała wciskając «łowę w ramiona. 39 ..•■.. .1 : . ' і Tomek wolno nakładał szkła. Minę miał osłupiałą. - Nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem. Dlaczego miałaby być u mnie? Ewa tupnęła nogą. - Kto miał pilnować wózka? Przecież się zobowiązałeś! I Andrzej, i Marek! „Okularnik" pomału odzyskiwał poczucie rzeczywistości. Cień rumieńca wypełzł mu na policzki. - Zu... zupełnie zapomniałem. Marka i Andrzeja zabrał ojciec... a potem ja... Czy dziecko zginęło? - Coś w tym rodzaju! - zagrzmiała dozorczyni. - No, jazda na dół do holu! Tamci czekają. Duże te chłopaki, a rozsądku za grosz! - wzdychała naciskając guzik windy. - Eee, za długo czekać! Prędzej będzie schodami!
W holu panował względny spokój. Była to pora, kiedy ludzie siedzą przed telewizorami lub ucinają sobie poobiednią drzemkę. W fotelach z czarnej dermy siedziała cała rodzina Stefaniaków. Na widok wkraczającej trójki zerwał się Andrzej. - No i co? Wyjaśniło się? - Raczej zaciemniło! - parsknęła dozorczyni. - Ten też nie lepszy! Nic nie wie, niczego nie pamięta! Bezmyślne jakieś dzieciaki! - Dlaczego nie pilnowałeś wózka po naszym odejściu? -Marek stanął przed Tomkiem w rozkroku. Pan Stefaniak nie wytrzymał i chwycił rodzonego syna za ucho. - Do siebie miej pretensje! Ty też miałeś pilnować dziecka! Idziemy! Trzeba przeszukać dokładnie całe osiedle. W obrębie czterech ulic. Pani Stefaniakowa skinęła na Andrzeja. ;- Spory teren. Dużo alejek i zarośli. - Trudno, moja droga - odparł sucho mąż. - Skoro mamy nieodpowiedzialnych synów... 40 Tato - w głosie Marka brzmiała prośba - już nic nie mów! Simii przecież wiemy... Teren wokół bloków porastały z rzadka cienkie i rachityczne drzewka. Klomby kwiatów, alejki i gęsta zieleń znajdowały ме jeszcze na rajzbretach projektantów osiedla. Uliczki, których zarysów mógłby się domyślać jedynie wspaniały fantasta, pokrywały kupy gruzu, sterczące metalowe pręty, jakieś resztki rur, potłuczonych kafli i zeschnięte grudy błota. - Tato - powiedział Marek - tutaj jest sporo różnych wózków. I dzieci. Widzisz? - I co z tego? - spytał ojciec rozglądając się dookoła. -Przecież poznasz dziecko i właściwy wózek... Jaki on był? - Jak to: jaki? Zwyczajny... - Marek wspiął się na kopiec kamieni. - Wiem, że wózek to nie lokomotywa, ale miał jakiś określony kolor, mam nadzieję... - Chyba... chyba zielony: - Marek miał nieszczęśliwą minę i pełno piasku w butach. - Chyba czy na pewno? - nie ustępował ojciec sunąc naprzód długim krokiem. - Jak dziecko było ubrane? Marek zatrzymał się i podniósł dłonie w górę. - O rany, tato, nie wiem! Nie interesuję się niemowlakami! Pan Stefaniak miał nieprzepartą ochotę trzepnąć go w ucho. Pohamował się z trudem. - Nawet tymi, które ci zostawiano pod opieką? Z całym zaufaniem? Milczysz? No pewnie, sam bym milczał... Rozgniatany butami gruz chrzęści nieprzyjemnie. Wśród gęstych krzaków pokrytych grubym kożuchem białego pyłu szeleściły papiery. Pani Stefaniakowa rozglądała się na wszystkie strony. - Mamo, jeszcze tam! Tam nie byliśmy... - Wiem, nie wrzeszcz tak! - W głosie matki drgały nutki niepokoju. - Andrzej, jaki to był wózek? 41 - No... na kołach. Pani Stefaniakowa odwróciła się i spojrzała ostro na syna. - Słuchaj no, mój drogi, ja nie mam ochoty do żartów! Andrzej skulił się, przygarbił. Oczy miał pełne smutku. - Przecież ja nie żartuję. Tylko... nie pamiętam. Był chyba niebieski... albo nie, granatowy...
Matka przyjrzała mu się uważnie. Chciała pocieszyć go jakoś. Słowa już zawisły jej na wargach, ale po namyśle nie powiedziała nic. Odwróciła się tylko i poszła przed siebie, bacznie rozglądając się wokoło. Ewa biegła przez wykop pozostały po budowlanych, nie bacząc na to, że ostre kamyki ranią jej stopy w ażurowych sandałkach. - Nigdzie nie ma! - rozpaczała głośno. - I co ja teraz zrobię? Przeszukaliśmy cały teren... Tomek, zajrzyj jeszcze w tamte krzaki! Chłopiec poprawił okulary, które zjeżdżały mu ze spoconego nosa. Był zmęczony tą bezsensowną gonitwą. Przez krótki moment nawet przestał wierzyć w to, że wózek z dzieckiem w ogóle kiedykolwiek istniał. W bok od gruzowiska, na wątłym placyku pokrytym szarą od kurzu trawą, przystanęła jakaś grupka osób. Stamtąd też dochodziły odgłosy śmiechu i gaworzenia dzieci. Tomek przeskoczył betonowy krąg i krzyknął do Ewy przez ramię: - Jaki to był wózek? Zupełnie nie zwróciłem na niego uwagi. - Jasnobeżowy - wysapała Ewa rzucając się w ślad za nim. -I kocyk też był beżowy... - Tutaj takiego nie ma - odparł cicho Tomek. - Są dwie babcie z wózkami, ale w innych kolorach. - Chodź, Tomek - powiedziała dziewczynka zrezygnowanym głosem. - Wracamy. W holu czekał już pan Stefaniak z Markiem. Wystarczyło 42 i /ucić na nich okiem, żeby wiedzieć, że ekspedycja poszukiwawcza nie dała żadnych rezultatów. - I co teraz? Która godzina? - spytał Marek. - Pięć po szóstej - odparł Tomek z głębi fotelika. Hwa podparła głowę na ręku. - Co powie mama... - Szloch wstrząsnął jej szczupłym i liłem. - Zaraz zatelefonujemy na milicję. Coś poradzą... tylko zaczekamy jeszcze na żonę i Andrzeja - powiedział pan Stefaniak zapalając fajkę. - Idą! - wykrzyknął Marek, który stał z nosem przylepionym do ogromnej szyby w holu. - Sami - dodał po chwili. Pani Stefaniakowa usiadła ciężko w fotelu. Spojrzała na męża i odwróciła wzrok. - Nic. Przeszukaliśmy dokładnie. Żadnego porzuconego wózka. Jeśli jakieś były, to siedziały obok nich mamy lub ojcowie. Ja... zupełnie nie rozumiem, dlaczego chłopcy okazali się tacy nieodpowiedzialni! Zawsze się starałam... - Już dobrze, Marysiu - powiedział pan Stefaniak wstając. - Później się nad tym zastanowimy. Teraz mamy ważniejszą rzecz na głowie! Marek, Andrzej i Tomek jeszcze raz, na wszelki wypadek, przebiegną osiedle. Chłopcy zerwali się i bez słowa zniknęli za drzewami. Ewa uniosła w górę zapłakaną twarzyczkę. - Komu potrzebne cudze dziecko? Gdzie ona jest, Gogusia malutka... Pani Stefaniakowa objęła dziewczynkę. Chciała ją pocieszyć, uspokoić. Nagle głośne wołanie rozległo się od strony kiosku. To potykając się biegła dozorczyni. W ręku trzymała dużą kartę wydartą z notatnika. - Co się... - Pan Stefaniak zerwał się z miejsca. - Jest! Jest dziecko! - Dozorczyni z trudem łapała oddech. - Jedna pani się zaopiekowała porzuconym wózkiem. Zosta- 43 wiła kartkę w kiosku, ale ja dopiero teraz ją zobaczyłam... Przedtem tłum ludzi... gazety, papierosy... - Dobrze, dobrze - pan Stefaniak uspokajał wzburzoną kobietę. - Gdzie jest wózek? - Ta pani mieszka na drugim piętrze pod piętnastym. Nazywa się Mądraszkowa!
- Co za ulga! - Pani Stefaniakowa dopiero teraz poczuła, jak opuszcza ją straszne napięcie. Ewa trzymała w ręku kartkę i przez łzy wpatrywała się w niewyraźne litery, które się rozpływały, zacierały. - Jest Gogusia... jest! - Czekaj, pojadę z tobą. - Dozorczyni znów wzięła sprawę w swoje mocne dłonie. - Pod kioskiem mogą zaczekać. Pan Stefaniak wytrząsał popiół z fajki pukając trzonkiem o metalowy brzeg popielniczki. U Wracamy do domu, Marysiu. - Chłopcy przetrząsają jeszcze osiedle... - wyszeptała Stefaniakowa. - I bardzo dobrze! - rozgniewał się jej mąż. Dopiero teraz zimna złość ogarnęła go bez reszty. Stał pukając fajką, a palce kurczyły mu się i rozkurczały na przemian. - Niech się, gamonie, nauczą, że opieka nad czymś lub nad kimś to rzecz święta! Teraz są kłębkami strachu... to też swoista kara... - To ja już... ja przepraszam - niecierpliwiła się Ewa. - Nie ma za co, kochanie. - Pani Stefaniakowa własną chusteczką otarła resztki łez z jej policzków. - W takiej sytuacji zawsze powinniśmy sobie pomagać. No, biegnij już po małą... Pokój był mały, jasny, o dwóch oknach, na których zaciągnięto żółte zasłony. W całym umeblowaniu jeden tylko szczegół wydawał się obcy i dziwny: duży beżowy wózek na wysokich kołach. Staruszka siedziała na tapczanie bez ruchu wpatrzona w ró- 44 łi»wi( buzię śpiącego dziecka. Jej wąskie wargi kurczyły się Iwzglośnie. Dziecko poruszyło się. Staruszka zerwała się i pochyliła nad wózkiem. Jej oczy, jak z holenderskiej porcelany , pełne były ciepła i spokoju. Nie płacz - mruczała wyrównując kocyk - tak... babcia mubiła kaszkę... mama pewnie zaraz się znajdzie... tak, |nii/iicili biedactwo... I )zwonek u drzwi zabrzmiał ostro naciśnięty nerwowym pilcem. Staruszka drgnęła. Serce jej zatrzepotało, ale już • Ік-ptała w kierunku drzwi. - Pani Mądraszkowa? - W głosie dozorczyni brzmiała оцготпа ulga i jednocześnie zdziwienie. - To pani? Niemowlę zapłakało żałośnie z głębi pokoju. Ewa jednym икокіет znalazła się przy wózku. - Gogusia! Jest nasze dziecko! Staruszka uśmiechnęła się figlarnie. - A jakże, jakże. Nakarmiona, przewinięta, ot, słyszysz, )iik teraz gaworzy? Pies byłby przewrócił wózek... tam, na I Htdwórzu! Taki wielki, łaciaty... - mówiła szybko, trwożliwie mrugając zaczerwienionymi powiekami. - Dziecko rozpłakało itic ze strachu i musiałam je długo uspokajać... Nikt nie przychodził, więc ja... - Umilkła nagle przestraszona. Jej pożyłowane dłonie zaczęły drżeć. Dozorczyni westchnęła głośno. - Podziękuj, mała, pani Mądraszkowej. I zabierz dzieciaka do domu. Ewa chwyciła wózek i z trudem wymijając meble pchała go do maleńkiego przedpokoju. Staruszka skrzywiła usta. Wyglądała teraz smutno i samotnie. Stała na środku pokoju z pochyloną głową. - Trzeba sobie znaleźć coś do roboty - powiedziała miękko dozorczyni - koniecznie... Drzwi lekko trzasnęły. W nagłej ciszy szept, jaki wydobył się z pomarszczonych ust, był ledwie dosłyszalny: 45
- Szkoda... znowu będę sama... Chyba zjadę windą do holu... Chyba... W kuchni brzęczały garnki. Z kranu lała się ciepła woda. Ewa siedziała przy kwadratowym stole z głową opartą na rękach. Matka rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie. - Mam nadzieję - odezwała się po chwili milczenia - że podziękowałaś tej starszej pani za opiekę nad małą? Oczy dziewczynki były mroczne. - Nie pamiętam... byłam taka zdenerwowana... - Matka podeszła do stołu i nie zważając na mokre dłonie pogłaskała dziewczynkę po policzku. - Mamo - Ewa przytuliła się mocno do ciepłego ciała, które było samym spokojem, ukojeniem. -Ja już nigdy... ja... - Cicho, cicho, córeczko. Już wszystko dobrze. Jeszcze usilniej się będę starała o miejsce w żłobku, ale na razie... - Co: na razie? - Ewa przyjrzała się pochylonej twarzy matki. - Wiesz, o czym pomyślałam? Porozmawiam z tą staruszką. Może podejmie się opieki nad Gogusią... choć na krótki czas... bo ten żłobek... Oczy dziewczynki pojaśniały. - To ja cię do niej zaprowadzę, chcesz? Następnego dnia Ewa siedziała w łóżku z miną głęboko nieszczęśliwą. Nękał ją silny katar, ból głowy i klasyczne „łamanie w kościach". - Grypa - zawyrokowała matka odkładając termometr. -Do szkoły nie pójdziesz. Wezwę lekarza. - A co z Gogusią? - zmartwiła się dziewczynka. Coś załaskotało ją w nosie, więc kichnęła jak z procy. - Zostanie przez kilka dni u pani Mądraszkowej. To nadzwyczajna kobieta, zgodziła się już. - Matka ostrożnie wlewała na łyżkę gęsty syrop. - Wypij. 46 Ewa skrzywiła się, ale posłusznie łyknęła gorzkawy płyn. Zadzwonił dzwonek. Matka przymknęła drzwi do ookoju wy i poszła otworzyć. W progu stał szczupły chłopak okularach. - Jestem Tomek - powiedział lekko zażenowany. - Czy... /V... - Ewa jest chora. Ma grypę. Nie możesz do niej wejść. - Tak, rozumiem - wybąkał Tomek mrużąc oczy krótko-idza. - Mam dla niej list... od chłopaków... Matka uśmiechnęła się domyślnie. - Pewnie od braci Stefaniaków? Tomek skinął głową. - Ja... ja też chciałem... tego... wytłumaczyć, przeprosić... - Nic się w końcu nie stało - powiedziała matka poważnie. Ale... mogło. Daj ten list mnie, oddam córce. Tomek wyciągnął zza pleców pomiętą kopertę. Szurnął ogą, co miało oznaczać ukłon, zmierzwił i tak nastroszone łosy i wycofał się na korytarz. „Cześć, Ewka! - czytała dziewczynka wspierając się na duszkach. - Czatowaliśmy na ciebie przy windzie, ale jakoś ie wyszłaś. To było z naszej strony głupie, co zrobiliśmy, bardzo żałujemy. Od rodziców nam się dostało tak, że jak eraz widzimy wózek z dzieckiem, to wiejemy na drugą stronę licy! Przyjdź do nas na podwórko, to pogramy w piłkę, ndrzej wreszcie znalazł kredę. Tomek niesie ten list, bo my akoś nie mamy odwagi. Zresztą graliśmy w „marynarza" wypadło na niego. No, to cześć! Marek i Andrzej" Dziewczynka rozpogodziła się. Wytarła nos i spojrzała na atkę figlarnie. - Bab okrobny katar - stwierdziła. - A boża dym wszyzdzy drowi. A w tydzień później jechała windą do pani Mądraszkowej debrać Gogusię. Na zawsze. Staruszka była dziś w szczególnie dobrym nastroju. Drepta-
47 ła wokół wózka pogadując do śmiejącego się niemowlaka i karmiąc go z butelki. Przybycie Ewy trochę ją zaskoczyło. - Przyszłaś po dziecko? - spytała szeroko otwierając porcelanowe oczy. - Tak wcześnie? Dlaczego? - Mama kazała ~ odparła Ewa odsuwając z czoła niesforną grzywkę, która jej spadała na koniec nosa. - Dziś przychodzi do nas lekarka. Mama chce, żeby zbadała małą, zanim... -zawahała się - zanim przyjmą ją do żłobka. - Tak, tak - zamruczała stara pani bezradnie rozkładając dłonie. - Co to ja chciałam... aha, tu jest jej piesek... taki z gumy. Kupiłam małej w kiosku... brzydki, wiem, ale innego nie było... Weź go także. Szkoda, że już idziecie, szkoda... Pokój jakby zmalał, przygasła słoneczna smuga. A może to tylko chmury napłynęły, przysłoniły dzień? Może, ale Ewa wyczuła, że staje się coś niedobrego. Coś smutnego, od czego nie ma odwołania. Boisko było jak trzeba. I to wyrysowane nie kredą, lecz niezmywalną farbą na świeżo położonym asfalcie. Bramka też była, już nie z trzepaka, ale prawdziwa. Z siatką. Tylko piłka ta sama, w biało-czarne łaty. - Cześć, Ewka! - wykrzyknął Tomek ładując gola z narożnika. - Szukałem cię wszędzie! Byłem nawet u pani Mądrasz-kowej, bo myślałem, że poszłaś po małą. Ale tam zamknięte na głucho. Poszła pewnie z Gogusią na spacer. - Nie poszła - odparła ponuro Ewa przysiadając na betonowym kręgu. Czuła się winna. Tylko czemu? - Więc gdzie jest? - zainteresował się Marek ciężko oddychając po szybkim biegu. - Czy coś się stało znowu? Masz taką... niewyraźną minę. Ewa spróbowała uśmiechnąć się, ale jakoś jej to nie wyszło. Potarła palcami podbródek. - Gogusia jest od trzech dni w żłobku. Tam ma dobrą i fachową opiekę... no, rozumiecie? 48 Andrzej stanął z boku przekrzywiając głowę. - Babcina opieka nie wystarczyła... - No właśnie. - Ewa westchnęła. - Pani Mądraszkowa •ii i asznie się zmartwiła. Siedziała na krześle zupełnie osowiała. Jtikby... jakbyśmy ją z czegoś okradły... - Nie przesadzaj! - W głosie Marka nie było jednak tej i harakterystycznej dla niego pewności. - Teraz rozumiem - powiedział Andrzej - dlaczego tak mnie zdziwił widok babci biegnącej za innymi do windy... - To ona... znowu? - przeraził się Tomek. - Znowu jeździ i opowiada ludziom swój życiorys? Marek ze złością walnął piłką o beton, aż echo poszło między blokami. - To nie do wytrzymania! Coś trzeba zrobić! Ewa podniosła głowę. - Powinna się kimś zaopiekować... robi to znakomicie. Tylko... - Tylko co? - podchwycił Andrzej. - Nie mamy innego niemowlaka, o to ci chodziło? Ewa westchnęła. Tak. O to jej chodziło. - A może by... - zaczął Tomek. - Masz jakiś pomysł, Okularniku? - Marek przysiadł na piętach. - Można by dać ogłoszenie... - Tomek poprawił okulary. Bezmyślnie tarł szkła przybrudzoną chusteczką. Ewa spojrzała na niego zdziwiona. - Do gazety?