uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 867 871
  • Obserwuję818
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 106 198

Krystyna Boglar - Libusza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :416.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Libusza.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

Kystyna Boglar Libusza KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA Projekt okładki i karty tytułowej BOGUSŁAW ORLIŃSKI Akc ?9.? IN azywano je Mokrym Wzgórzem. W czasie wiosennych deszczów i jesiennych roztopów, kiedy błoto i glina wiązały koła wozów, kiedy nogi grzęzły w bryjowatej mazi, nikt ze wsi nie mógł dotrzeć do chałupy Bystroniów. I nikt się tam specjalnie nie spieszył. Wieś położona niżej, u stóp Bukowej Kopy, rozciągała się długą, wijącą wstęgą, omijając Jaworowy Stok i bystry potok bulgocący wśród szerokich liści lepiężnika. Ludzie byli tam zwyczajni, pracowali ciężko na kamienistych spłachetkach, wyrywając z trudem niebogatej ziemi skąpe plony — ziemniaki, owies i liche żyto. W oborach ryczały krowy, podzwaniały zbyrkadłami małe stadka owiec. Drogami pełnymi kamieni wspinały się czasem silne włochate koniki. Wieś otaczał od północy gęsty świerkowy las, pełen porostów i paproci. Wyżej kępy świerków przenikały się z płaskimi jęzorami kosówki, wśród której wystrzelały pojedynczo rosnące żylaste i pokraczne sosenki — „krzywulce”. Dalej rozciągała się łąkami kraina hal aż do stóp Sinej Turni, która czasem przybierała ostry odcień granatu. 5 Wieś, przycupnięta pod ścianą wiekowych drzew, osłonięta była od podmuchów lodowatego wichru, który długo nie pozwalał nadejść wiośnie. Ale wreszcie i on musiał ustąpić. jq-,a Mokrym Wzgórzu rozplenił się wawrzynek, zwany ^ilczym łykiem, a z głębi uskoku znikły pewnej nocy ostatnie poczerniałe płaty śniegu. ?yy chałupie starej Bystroniowej zapachniało zielem, które powiązane w pęczki suszyło się pod okapem. Bo też i zielarka była z niej znana na całą okolicę. Wiedziała jak nikt, co^ gdzie i kiedy kwitnie, co się zbiera przed, a co po wschodzie słońca. Ludzie przychodzili do chałupy na Mokrym Wzgórzu a to po arcydzięgiel, co to „dobry na wszystkie choroby”, a to po inne ziele

- na stłuczenie, złamanie lub rany. „Bliżej jak do apteki” — mawiał ten i ów, aby przed sobą samym i swoimi bliskimi wytłumaczyć ową dziwną wiarę w leki z czasów dziada pradziada. A tak naprawdę to do apteki było o Wiele bliżej. lkanoc w tym roku wypadła późno, w połowie nia>po niezwykle ciepłej i prawie bezśnieżnej ot°ki płynęły nisko, odsłaniając dawno nie wi- ykroty. Woda była w nich przejrzysta, zielonkawa. W * • . , • ? ? 1 U , ,, , Powietrzu pachniało pvłem z olszynowych kotków, a u j ? ii i , ? ? i • j -? •am, gdzie zwykle podmokłe łąki gromadziły e opary — w suchych łodygach zeszłorocznej 0, , ~~~ szeleściły myszy. Słońce gw , J . .. …?’. 5rzało mocno i juz w południe gazdowie zrzu- ? cali z pleców serdaki, bez których często i w samym środku lata obejść się trudno. Była to dziwna, nietypowa wiosna. Nad turniczkami nie kłębiły się szare chmury i spod kosówki nie schodziła mgła. Nocą gwiazdy błyszczały, jakby im do ziemi było o wiele bliżej niż naprawdę. Najstarsi górale kręcili głowami i przepowiadali różnie: albo klęskę nieurodzaju, albo koniec świata. Niektórzy woleli to drugie. Ale na razie przygotowywali się jak co roku do walki z twardą, wiatrami płoszoną ziemią, która jednak jakoś żywiła. Na Mokrym Wzgórzu było sucho. Ścieżka, która wiodła od wsi przez las, pełna głazów i ostrych odłamków skał, pięła się ostrym stokiem jak koryto dawno wyschłego strumienia. Stara kobieta przystanęła, ciężko dysząc. Zdjęła z pochylonych pleców płócienną płachtę pełną pęków ziół, traw i liści, która lekka dla młodego, dla niej była już ciężarem. Spojrzała ponad korony drzew na mały skrawek błękitu. Była zmęczona. Oparła się o szorstki pień. — Babkooo! Jesteście tam? Zielarka chwyciła płachtę i ruszyła pod górę.

— Idę, idę! Jasnowłosa dziewczynka w szerokiej spódnicy i długiej bluzce spoglądała na staruszkę z niepokojem. — Gdzie byliście? Przecież prosiłam… — Dobrze, już dobrze. Sama wiesz, że jak teraz ziela nie narwę, potem będzie za późno. 7 —’ A bo to musicie? Żyć i tak macie z czego. Krowy są. I owce- I ten kawatek ziemi pod jarzec. Musicie tak biegać po łąkach? Stara nie odpowiedziała. Patrzyła tylko z troską na gładkie czoło i jasne warkocze dziewczynki. W chałupie jadły ziemniaki ze słoniną. Na ścianie na dużej fotografii za szkłem czarnowąsy młodzik prezentował szamerowany mundur z czasów Austro-Węgier. — Babko, opowiedzcie jeszcze o dziadku! Bartusio-wa ze wsi opowiada, że on nie był tutejszy. Staruszka roześmiała się. Jej pobrużdżona twarz wygładziła się na moment. — Widać do grobu będzie mi pamiętała, że Peter mnie wybrał, a nie ją! Ona ci to mówiła? — Witek Wosiaków. Babka spochmurniała. — Górale nigdy nie lubili obcych. I długo im to wypominają. Teraz to co innego. Pobudowali się na dolinach panowie z miast. Górale im ziemię sprzedają. Tego nigdy przedtem nie było. Dla górala liczy się tylko chałupa, krowa, owce i ten kawałek gruntu. To jego z dziada pradziada. A tam, na nizinach… — Ale mieliście o dziadku. — Dziewczynka marszczy piegowaty nos. — Ano przyjechał tu. Mówili — ukryć się. Z wojska uciekł. Była tu niedaleko granica. Czarny był taki… — Czarny? — No, śniady. Włosy jak u kruka. Gadał tylko po 8 * swojemu. Znaczy, po węgiersku. Górale wilkiem na niego patrzyli, ale dziewuchy…

— Iz tobą się ożenił? — Ze mną. Nie dali rodzice posagu. Ziemię wziął brat. My z Peterem tutaj się pobudowaliśmy. Z dala od ludzi. Tak chciał. — Do wsi nie chodziliście? ?—? Nie. Dopiero jak się trochę naszego języka nauczył. No i jak się twoja matka urodziła. Ze wsi przyszli tu z chlebem i solą. Taki obyczaj. Petera przyjęli za swego, ale to już było później… Szare cienie błądzą po chacie. Pomału gaśnie blask za oknami. — Zapalić lampę? — Trza. Migoce płomień naftowej lampy. Babka wychodzi do obory. Dziewczynka zamyka na noc zagrodę dla owiec. Wełniane, ciepłe mordki żują kępki siana. Jak to dobrze, że wystarczyło —• myśli obciągając rękawy bluzki, bo ze zmrokiem wkroczył ziąb. Jakże często w górach nie starcza siana i owsa dla bydła i owiec. Na przednówku zwierzęta chodzą wychudzone, sierść mają zmierzwioną i matową. Zresztą ludzie też często cierpią niedostatek. Niełatwo się żyje pod turniami. Co o tym wiedzą ci „z dołu”? Tyle co nic. Blask lampy pada na rzeźbione zydle i dwa łóżka z kopą poduszek. Sen nadchodzi nieproszony i zwycięski. — Babko… — A co tam? 9 —? Mamie było Jadźka, tak? — Tak. Dziewczynka kręci się w pościeli, aż siennik szeleści. — To dlaczego daliście mi Libusza? Babka uśmiecha się w ciemność. Lany poniedziałek jak co roku rozpoczął się wrzaskiem dziewuch, pluskiem wody obficie wylewanej z wiader, chichotem wystrojonych odświętnie mężatek i ostrym śpiewem podchmielonych mężczyzn. Ponad łąki i regle, aż od samej turni, odbijało się echem głośne: Na wirsycku stała pieknom się widziała hej, kiedym ku ni podseł… Juhuuu! Cała wieś rozbrzmiewała śmiechem i gwarem. Psy szczekały, a późno dojone krowy

ryczały przeciągle. Po izbach ustrojonych w wierzbowe bazie krążyły talerze kiełbas, jaj gotowanych w łuskach cebuli dla pięknego, złocistego koloru, półmiski mięsa i suto kraszonych ziemniaków. Dzieciarnia uganiała się po podwórzach oblewając się wodą i tocząc bitwy o garście kolorowych cukierków. W izbie za sklepem Jana Siekierki tłoczyli się wielbiciele polskiej drużyny hokejowej, której zacięte boje oglądali na szklanym ekranie telewizora. Część wsi położona niżej była już w całości zelektryfikowana, ale do chałup na górze linia jeszcze nie została doprowadzona. Wieś nie należała do najbogatszych. Nie 10 zjeżdżali tu jeszcze turyści, bo droga nie należała do tych najbardziej przejezdnych. Ostre odłamki skał nie służyły oponom samochodowym. Bardziej zaprzyjaźnieni z gospodarzami letnicy, jak na przykład doktor Brodzki, który wraz z synami przyjeżdżał tu od lat, przywożeni byli z odległej stacji kolejowej furką. Ale tej Wielkanocy nie było jeszcze letników. Może bali się, że po ciepłej zimie i słonecznej wiośnie w maju wrócą mrozy? Bywa i tak. W chałupie Stolarków piszczały zbite w kłąb dziewuchy. Obsiadły Hankę, która wystrojona w zieloną spódnicę w czerwone róże przygotowywała się do roli druhny. Wśród haftowanych świątecznych bluzek, brzęczących cekinami serdaków i pęków wstążek pętało się dwóch Hanczynych braci: dziesięcioletni Józek i starszy o rok Franek. — Nie kręćcie się tu, smarkacze! — huknęła Hanka łapiąc ścierkę. — A bo co? — nadął się Józek. — Bo dostaniesz po uszach! No, już was nie ma! Franek pociągnął brata za rękaw. — Chodź, tu nudno. Tylko by o kieckach gadały! Pójdziemy do Wosiaków. Wychodząc z izby otarli się o stół zastawiony jedzeniem. Wielkie baby błyszczały lukrem. Franek skrzywił się wyraźnie. — Możesz jeść? — Ni. — Ja też ni. ii *

Witek siedział na żerdzi od płotu i walczył z czkawką. To przez ten tuzin jaj na twardo, które opchnął do obiadu. Tak już jest, że góral je, kiedy święto. A Witek jest góralskim synem i wie, co to tradycja. A że z nadmiaru tradycji bywa czkawka? No, to już trudno. Nie ma rady. Słońce piekło. Nad reglami jasnozielone modrzewie odbijały od ciemnej ściany świerków. Turnia zdawała się być tuż tuż. Rozrzedzone powietrze przybliżało dal. Witek siedział otępiały, zmęczony i zacięty. — Gdzieżeś wlazł? — dziwił się Józek. — Heep — odpowiedział ponuro Witek, przyciskając rękę do żołądka. — Pójdziesz obejrzeć mecz? — Franek walczył ze spinkami przy świątecznej koszuli. Miała za długie rękawy i chłopcu wystawały z nich tylko czubki palców. Ale koszula musi być na wyrost. — Heep — odpowiedział niewesoło Witek. — Co mu jest? —? zapytał Józek.— Może zaniemówił? Franek przyjrzał się ciekawie koledze. — Może on połknął żmiję? Jak stary Magdziarz w zeszłym roku? — Heep — odpowiedział wściekle Witek. — Fakt — przypomniał sobie Józek. — Spał na łące i żmija mu do gardła weszła. We wsi mówią, że to są takie specjalne żmije, które siedzą potem w brzuchu i robią z ludzi niemowy. 12 — To co? On też połknął? — Widzi mi się. — Józek ponuro pokiwał głową. — Mleka mu dać? — Franek zrezygnował z zapięcia spinek i rękawy fruwały mu na wietrze. — Po co? — Żmije lubią mleko. Może wyjdzie. — Głupiś! Trza żmiję napoić, a nie Witka! — Prawda. Chłopcy mieli miny zafrasowanych nie na żarty. Witek na próżno usiłował opanować przykrą dolegliwość. Wciągnął powietrze nosem i zatrzymał w płucach jak tylko dało się najdłużej. Bez rezultatu.

— Beee. Józek i Franek spojrzeli po sobie ze zgrozą. — Mówi owczym głosem. — Widać ludzkim nie idzie. Ty — ucieszył się młodszy — może na Wielkanoc ludzie po bydlęcemu gadają? — No — zainteresował się starszy — w Wigilię krowy w oborze po naszemu gadają, to może dziś… odwrotnie? Witek miał już tego wszystkiego serdecznie dość. Zeskoczył z żerdzi i pędem pobiegł ku stodole. Obaj bracia zawahali się. Spojrzeli po sobie i ruszyli zgodnie w kierunku chałupy, skąd dobiegały skoczne tony skrzypiec. Podwórze, splidnie zlane wodą dyngusową, tonęło w słońcu. Obok studni leżały poprzewracane wiadra i dzbany, widoma oznaka lanego poniedziałku. Z chaty 13 wybiegły dziewczęta w kolorowych, aksamitnych serdakach i zbiły się w gromadę przy płocie, skąd roztaczał się widok na drogę. — Chodź. — Franek pociągnął brata za rękaw. — Zaraz wesele nadjedzie. Jakby na zawołanie zakurzyło się na drodze i ciszę łąk zmącił daleki turkot. Dziewuchy zapiszczały i rzuciły się do chaty. Ruch zrobił się i gwar przeogromny. Na próg wyszli dostojnie rodzice młodej, dzierżąc w dłoniach tacę z chlebem i solą. Wesele zbliżało się do zakrętu. Na przedzie jechali pytoce na białych koniach, powiewając wstęgami przypiętymi u ramion ciemnych, honornych cuch. Dalej toczyły się wartko po kamienistej drodze wozy wypełnione starszyzną, młodzieżą i dzieciakami. Mężczyźni nosili białe wełniane portki, cyfrowane sercowatymi parzenicami, jak każe tradycja z czasów ojców, dziadów i pradziadów. Zaczęło się huczne góralskie wesele z tańcami i śpiewem, jakie wspomina się później całe lata. Franek i Józek z nosami przyklejonymi do szyby obserwowali to całe zamieszanie pilnując bacznie, co robi ich starsza siostra Hanka, druhna panny młodej. A Hance ani w głowie była para szczeniaków. Po raz pierwszy w ciągu swoich szesnastu lat doznała takiego zaszczytu, by u boku ciemnowłosego drużby, który z panem młodym aż z Limanowej zjechał, wypełniać godnie te wszystkie obowiązki

nakazane surowym, weselnym obyczajem. Kręciła się jak fryga ani wspom- 14 niawszy o własnej gospodarce, którą od śmierci matki prowadziła razem z ojcem, wychowując jeszcze dwóch znacznie młodszych braci, którzy nie traktowali tych „babskich rządów” zbyt serio. Teraz też chłopcy, zamiast pomagać ojcu w pojeniu krów i jednego hucuła o gęstej grzywie, przypatrywali się w zapamiętaniu, jak stary Strycula huczy na dudach, aż powała zda się unosić. Bo też i ostatni to z dudziarzy we wsi. Młodzież woli akordeon i na swoich zabawach wygrywa raczej modne przeboje, ale dzisiaj, w czasie wesela… Franek wspiął się na palce i przypatruje się wirującym parom. -— Tyj* coś ten limanowski zbyt się do naszej Hanki przystawia. — Sprać? — pyta Józek napinając dziecięce mięśnie ramion. — Iii — Franek nie przecenia umiejętności swoich i brata. Miejski jest wysoki i ma bary jak niedźwiedź. Obaj chłopcy wzdychają. — Beee. Franek odwraca się gwałtownie. Szara wełniana owca patrzy na niego małymi oczkami. — Rety — mruczy rozglądając się niespokojnie. — Józek, może to złe zmieniło Witka w owcę? — Jakby jego oczy — snuje rozważania młodszy. — Zauroczyło go. Jak tego Stupkę spod łasa. Pamiętasz, co nam bajał stary Strycula? W owcę go zamieniło, bo się w nocy nażarł wilczego łyka. 15 Owca zazbyrcała dzwonkiem i z głośnym „beee” odeszła pod płot. Obaj chłopcy chyłkiem podążyli za nią. — On czy nie on? — On. W paradnej izbie ucichły dudy. Młodzież wyległa na podwórze. Wesele trwało. Witek wreszcie opanował czkawkę. Wylazł ze stodoły i skrzywiony, z bolącym

żołądkiem, patrzył na przeciwległy stok, gdzie pobrzękując dzwoneczkami pasło się stadko owiec. Blask słońca raził w oczy, ciepły wiatr przynosił od lasu zapach cierpkiego igliwia. Nad granatową turnią wolno krążył ptak. Chłopiec ruszył ścieżką pod górę. Znudziło mu się wesele i gwar. Nie miał też ochoty wysłuchiwać głupiej gadaniny Franka i Józka. Obaj chłopcy znani byli we wsi z nieprawdopodobnych opowieści, które wymyślali na poczekaniu. Stary Strycula mawiał, że takich bajarzy dawno już wieś nie słyszała. Sam zresztą dolewał oliwy do ognia, opowiadając chłopakom o skarbach i zbójnikach. Ale młodzi Stolarkowie do zasłyszanych opowieści dodawali wymyślone przez siebie szczegóły. W końcu sami już nie wiedzieli dobrze, co jest prawdą, a co fantazją. Od śmierci matki rozpuścili się jak przysłowiowe dziadowskie bicze, nie słuchali siostry ani ojca, który niejeden raz odwoływać się musiał do rzemiennego pasa jako jedynego skutecznego argumentu. 16 Witek minął Jaworowy Stok i skierował się ku piarżystej ścieżce wiodącej na Mokre Wzgórze. Szedł powoli, czując, jak za każdym krokiem wracają mu siły. Oddychał głęboko czystym powietrzem i cieszył się, że dzień jest słoneczny, a trawa zielona. Gdzieś na wysokości górnych regli usłyszał śpiew. Cienki dziewczęcy głosik wyciągał nutę, aż drżało powietrze: Hej, powiadają o mnie, że nie umiem robić! A czy to nie robota za owcami chodzić!!! Witek zatrzymał się. Wiedział, że za grubymi pniami świerków, tuż nad urwiskiem, jest polana, na której rośnie najsoczystsza trawa i gdzie latem zbierać można olbrzymie poziomki. Domyślił się, kto śpiewa. To już było królestwo Mokrego Wzgórza. Tutaj stara By-stroniowa zbierała zioła, tutaj upływało życie jej jasnowłosej wnuczki Libuszy. Śpiew urwał się nagle i tylko szczekanie wielkiego białego owczarka mąciło wielkanocną ciszę gór. Dziewczynka skakała boso z głazu na głaz, a biały włochaty pies radośnie przypadał jej do nóg. Wtem uniósł łeb węsząc. .1 zaraz rozszczekał się niskim ostrzegawczym basem. — Cicho, Puli, cicho!

Witek wspiął się po kamienistej ścieżce aż do wyrwanego jaworowego pnia, którego omszałe .korzenie sterczały nad ziemią jak skrzydła olbrzymiej sowy. Stamtąd dotP2Sj|jj^5łanę i jasną bluzkę Libuszy. —?^?,— wykrzyknął, aż poszło echo. I e=» Si .,-, 2. Liłucza :i ?*-# / 17 Pies przy galopował, ale poznawszy chłopca, zaskowy-czał tylko krótko na znak, że nie ma niebezpieczeństwa. Libusza stała w miejscu. Nie była zadowolona. Nie przepadała za swoimi rówieśnikami ze wsi, choć tak naprawdę nie wiedziała dlaczego. Tutaj w górach nawet najmniejsza odległość od ludzkiego zbiorowiska była uznawana za chęć odseparowania się, oderwania. Ludzie nie lubili tego i nie rozumieli. A może nie chcieli rozumieć? Ale babka Bystroniowa, której już osiemdziesiątka stuknęła ubiegłej jesieni, za nic nie chciała zmienić życia, do którego przywykła. „Sześćdziesiąt lat temu wieś mnie potępiła — mawiała — ziemi w posagu ojciec nie dali, tom ją sobie sama pazurami ze skał wydarła. Ja i mój Peter. I tu jest mój dom. Tu zostanę”. Libusza nie pamiętała rodziców. Zginęli oboje, jak miała dwa lata. Ten wypadek pamiętają we wsi. Zima była ostra i śnieżysta. Od turni z hukiem schodziły lawiny, gdy tylko trochę podgrzało słońce. W chałupie na Mokrym zabrakło zapałek, soli i nafty. Trzeba było ruszyć do sąsiedniej wsi, bo Mokre Wzgórze od południa było odcięte od świata. Pojechali oboje. Babka z niepokojem spoglądała na niebo. W nocy rozszalał się halny. Drzewa wyrywane z korzeniami padały na stok wstrząsany od huku i trzasku. Śnieg dymił i wznosił się fontannami. Wtedy właśnie zginęli przygnieceni walącym się pniem. Po tej nocy droga aż do wiosny była nieprzejezdna. Usuwanie zaś wiatrołomów trwało prawie dwa lata. Do dziś na wzgórzu królują łysiny 18 i setki pniaków jak cmentarne wspomnienie wiekowego lasu. Po tej tragedii, która

szerokim echem odbiła się po okolicznych chatach, babka rzadko schodziła do wsi. Nie chciała widać stykać się z ludźmi. Może nie umiała z nikim dzielić swego bólu. Taka już była ta stara kobieta, która wierzyła w moc ziół i dobroć tego jasnowłosego dziecka pozostawionego jej opiece przez los. Libusza rosła razem z młodniakiem na Mokrym Wzgórzu i z rzadka tylko do niej docierały sprawy wsi. Pracowała ciężko wraz z babką na kawałku nieurodzajnej ziemi. Ale czas nieubłaganie szedł naprzód i Mokre Wzgórze coraz częściej musiało się podporządkowywać nowemu. Tu i ówdzie przewidujący gazdowie pobudowali już murowane domy z czerwoną dachówką, licząc na letników, których można tu będzie spokojnie łupić ze złotówek, skoro się dawali i jeszcze się cieszyli, że „takie tu powietrze, jakiego darmo szukać wokół Zakopanego”. Góral zawsze zwietrzy zarobek. Taki już jest. Tak więc do wsi zaglądali letnicy, a gazdowie złośliwie uśmiechnięci, ćmiąc fajki opowiadali zasłuchanym „ceprom” o zbójnickich skarbach rzekomo ukrytych „na wirsycku, jaze za starym upłazem”. Na Mokre Wzgórze turyści jeszcze nie dotarli choćby z tego względu, że rzadko w lecie taka bywała pogoda, by sforsować nabrzmiały potok i nie utopić się w błotnistej mazi na ledwie trawą porosłych upłazach. Libusza też nie przepadała za ludźmi. O wiele lepiej czuła się w towarzystwie kudłatego Puli, stadka owiec i dwóch krów, które smakowicie chrupały świeżą tra- 19 wę. Do szkoły zawędrowała późno. Czy to babka zapomniała, czy też nie dopilnował stary nauczyciel, w każdym razie w szkolnej izbie zasiadła dopiero, gdy skończyła osiem lat. Była to trudna jesień i zima. Góry pokrywał kożuch mgły, deszcze rozmyły doszczętnie leśne ścieżki, a potem śnieg zwalił się grubą pierzyną i leżał tak do późnej wiosny. Nawet nie wszystkie dzieci ze wsi nadążały, a co dopiero mówić o Libuszy z Mokrego Wzgórza. Uczyła się sama, z góralskim uporem pokonując piętrzące się trudności. W czasie roztopów nierzadko przychodziła spóźniona o godzinę lub dwie, ubłocona po pas, z czerwonym nosem, okutana w wełniane chusty. Zimą, gdy świeży śnieg stężał na kryształową skorupę, przyjeżdżała do wsi na nartach. Wracała nieraz w ciemnościach, słuchając wyjącego wiatru, który gdzieś w górze szarpał świerkowe czuby. Ale czasem zostawała w chacie. Szczególnie gdy schodziła mgła. Babka bała się puścić ją z domu, choć dziewczynka znała tu każde drzewo, każdy krzak.

Libusza była bardzo poważna jak na swoje jedenaście lat. Dbała wraz z babką o dobytek, kosiła trawę i kopała ziemniaki na niewielkim zagonie. Dzieci ze wsi patrzyły na nią czasami bokiem, ale nikt nigdy nie dokuczał dziewczynce. Nawet bracia Stolarkowie powściągali swoje niewyparzone języki, gdy pokazywała się na drodze. Była jakaś inna, budząca szacunek, małomówna, życzliwa. Nie umiała się bawić, nie miała też czym. Jedyną jej „zabawką” była drewniana skrzyneczka z trzema sznurkami korali we- 20 wnątrz. Po matce. W niedzielę przymierzała je przed małym lusterkiem, przyglądała się sobie uważnie, by po chwili odłożyć korale do pudełka. Leżały tam wraz z pieniędzmi uzyskanymi za sprzedaną wełnę. Bo owce to była miłość i duma Libuszy. I jej własność. Karmiła je, poiła, a gdy się kociły, brała na ręce nowo narodzone o różowych pyszczkach i ogrzewała w izbie. Toteż owce Libuszy miały najmiększą wełnę i najlepsze mleko. Po sól, cukier i naftę chodziła do wsi. Często z tak wyładowanym plecakiem, że spoza niego nie było widać dziewczynki. Kiedy zimą długo nie pojawiała się we wsi, stary Strycula pykając wygasłą fajkę narzucał na grzbiet futrzany serdak i piął się na Mokre Wzgórze, nie bacząc na śnieg i mróz. Stary Strycula był ojcem chrzestnym Libuszy i powinowatym jej babki. Ale bardzo nie lubił ruszać się od ciepłego pieca. Kiedyś nawet wystrugał dziewczynce figurkę z lipowego drzewa, ale zanim doniósł ją na wzgórze — zdążył sprzedać przechodzącym turystom. Potem zdmuchując pianę z piwa opowiadał gazdom w sklepiku o niespodziewanym zarobku. Dziewczynka, jak wszystkie dzieci ze wsi, a było ich tam sporo, uwielbiała słuchać Stryculowego bajania. Ale rzadko miała po temu okazję. Babka stara już była i schorowana, toteż życie Libuszy płynęło między szkołą, chatą, oborą i zagrodą dla owiec. Teraz, korzystając ze święta, biegała po głazach nad ustupem, goniąc białoogoniastego Puli. 21 Na widok nadchodzącego Witka zatrzymała się. — Dokąd idziesz? — A bo ja wiem — mruknął chłopak. — Już mi się te tańce w chałupie przejadły.

Skaczą i tupią, jakby konie w stajni w czasie pożaru. Spokoju nie ma! — Wesele siostry — uśmiechnęła się Libusza. — Nie byle co. Będą we wsi wspominać. Nie żal ci, że odjedzie? — Kto? Maryjka? Eee tam! — Zostaniesz sam. — No to co? W izbie więcej miejsca i łóżko po niej większe… Libusza uśmiechnęła się. — A w sianokosy, żniwa? Kiedy owies dojrzeje? Kto pomoże? — A któżby teraz myślał o sianokosach! Byle nam dziś chałupy nie roznieśli. — Do miasta jedzie? — Spojrzenie Libuszy utknęło gdzieś pod kamieniem, skąd wysuwała łapy gęsta kępa kwitnącego mchu. — Aha. Szwagier aż z Limanowej. Za listonosza tam pracuje. Mieszkanie ma i w ogóle… — A gospodarka? — Dziewczynka spojrzała na niego czystym wzrokiem. — Na co mu gospodarka! Na ziemi harować? Pensję ma, urzędniczą. — Chłopiec napuszył się jak cietrzew. — Ani krowy, ani cielaczka? Witek zerwał się z kamienia, na którym przysiadł. 22 Z bezbrzeżnym zdumieniem przyglądał się swojej rówieśnicy. — W mieście? Libusza nie zrozumiała. Myślała intensywnie nad tym, co jej opowiada Witek, i nawet nie zwróciła uwagi na ton, w którym padła odpowiedź-pytanie. . — To co? W Limanowej nie ma krów, owiec? Witek oburzył się nie na żarty. Chwycił kamyczek i cisnął nim w pień świerka. Obudzony Puli uniósł wielki łeb i głucho zaszczekał. — Ale ty jesteś głupia! Dziewczynka nie obraziła się. Spojrzała na Witka jak człowiek, który choć bardzo chce zrozumieć — jednak nie może. * — Pracować będzie Maryjka? Skinął głową. — Gdzieś tam będzie. — Przysiadł na kamieniu i spojrzał w górę, tam gdzie jęzory kosówki splatały się z lasem. — Byłaś w kolibie?

Pokręciła przecząco głową. — Jeszcze nie. Kolibę odkryła w ubiegłym roku, kiedy za zbłąkaną owcą zeszła z wytyczonej ścieżki. Była to płaska płyta oparta na kilkunastu głazach, tworząca coś w rodzaju naturalnego schronu. Tyle że dojście do niej utrudniały gęsto rozsiane głazy, tzw. „maliniaki”, i piarżysty stok. Zostawiła tam starą derkę, siekierkę z obłamanym obuchem i garnek, który babka wyrzuciła do śmieci. Tak na wszelki wypadek. To było dobre miejsce na 23 przeczekanie ulewy czy groźnej górskiej burzy. Postanowiła donieść tam jeszcze parę innych drobiazgów. Wspomniała o tym zimą Witkowi. Zapalił się do wyprawy. Obiecała, że go tam kiedyś zaprowadzi. Teraz trochę żałowała. Nie będzie to już jej własna koliba… Słońce schowało się za pień buczyny i prześwietlało złotawo między gałęziami. Mieszany las wybuchał zmiennymi zapachami. Najmocniej, gorzko, pachniała dębina, a zaraz potem jasnozielone kitki na końcach świerkowych ramion. Ospały wiatr kołysał lekko kępki Szyszek, a granatowe wielkanocne niebo jakby się przybliżało. — Libuszaaaaa! Wołanie odbiło się echem od przeciwległego stoku i wróciło do stóp lasu powtarzane przez wiatr: usza, usza, usza… — Babka wołają. ?—? Dziewczynka poklepała psa po karku i jak gibka kozica przeskoczyła głaz. — Wracaj! To niepięknie jak na weselu brakuje najbliższej rodziny! Witek wzruszył ramionami, ale też wstał. Nie oglądając się za siebie, zbiegł ścieżką wokół wykrotów, jakby to był stok slalomowy. Nad potokiem przystanął chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Cisza aż dźwięczała w uszach, tylko jakiś ptak zakwilił nagle zupełnie jak dziecko. Kiedy już Mokre Wzgórze zostało daleko, przysłonięte przez śmigłe pnie Bukowej Kopy, Witek począł się 24 spieszyć naprawdę. Wypadł między opłotki i pogalopował w kierunku, skąd dochodziło miarowe dudnienie basetli i zawodzenie skrzypiec. Wesele trwało.

Co starsze gaździny wyniosły się na podwórze piastując zmęczone dzieciaki, których buzie przypominały ryjki prosiąt: wysmarowane kremem z tortów, czekoladą i czym tam było. Teraz spały słodko, nie słysząc wrzawy, hałasu i tupotu. Obaj Stolarkowie siedzieli na progu chlewika, gryząc wielkie kawały czosnkowanej kiełbasy. Miny mieli takie, jakby ich kto miodem smarował. Na widok nadchodzącego Witka młodszy westchnął: —? Ciekawe, po jakiemu zagada? — Byś się nie wygłupiał! — wrzasnął Witek chwytając blaszany talerz z ziarnem dla kur. Byłby nim cisnął, gdyby nie gwałtowny protest ze strony czerwonego koguta, widać świadomego niebezpieczeństwa, które groziło jego jadłu. — ???? — zaoponował przeciągle Franek — my tak dla hecy! Przyniósłbyś jeszcze co do jedzenia. — Z chałupy — podrzucił Józek, jakby Witek nie wiedział, gdzie najłatwiej napotkać jadło. — Sam mam iść? — Witek nie miał ochoty mieszać się z podchmieloną ciżbą. — Jest tam jeden taki tort, co to go pilnują — mruknął. ?— Po co? — Maryjka ma go zabrać ze sobą. Mama mówiła. — Dobry? — Józkowi oczy błyszczą jak gwiazdy. 25 —• Nooo, z migdałami i tymi tam… taki frymuśny. Miastowy! Franek mruży oczy. — Miastowy mówisz? No to my go… Cała trójka przepycha się przez sień zastawioną beczkami po piwie i malowanymi zydlami dla grajków. Z paradnej izby bucha gwar. Małe okienka szczelnie zamknięte, szybki przesłonięte pękatymi kwiatami pelargonii. Ale blask słońca od zachodu wyciąga z mrocznych kątów siedzące tam rządkiem stare, zasuszone babki i siwiutkich jak gołąbków gazdów, którzy mimo muzyki i wrzawy kiwają się miarowo w głębokim śnie. — To gdzie? — szemrze Józek wymijając tańczące pary. — W kuchni. Za firaneczką, z lewej strony tej wielkiej stolnicy. — Witek rozgląda się za Frankiem. Przepadł gdzieś? Stratowali go?

Wysoki juhas w koszuli spiętej piękną, starą spinką wyskakuje nagle na środek izby i zanosi się wysoką I nutą: Hej, Janicku, serdecko, kanyś podzłoł piórecko, com ci dała! Jakem jechał na wojnę, upadło mi na wodę, duso moja! Młoda góralka drobi wokół szybkimi kroczkami. I już znów pary w zawrotnym tempie przesuwają się wzdłuż ścian, aż podłoga jęczy. Kuchnia jest przestronna i nieprawdopodobnie za- 26 gracona. Stosy talerzy, półmisków, garów z parującymi ziemniakami tłoczą się na długim stole zbitym z sosnowych krzyżaków. Cztery gaździny kręcą się jak w ukropie nalewając gęstą zacierkę do paradnych waz. Dziewczyny biegają, donosząc biesiadnikom jadło. Witek ostrożnie posuwa się w stronę okna. Rzut oka za firankę. Jest! Wielki jak młyńskie koło i błyszczący czekoladową polewą. Na samym wierzchu napis: „Młodej parze sto lat”. Jak go wynieść? — zastanawia się Józek, Franek przylepia nos do szyby od strony podwórza. Smie:jnie rozpłaszczony kulfon pozostawia na szkle smużkę pary. Zgiętym palcem chłopiec leciutko puka w szybę. Józek w lot zrozumiał. Jeden rzut oka na zamknięte na głucho okno. Żeby je otworzyć, trzeba by zdjąć wszystkie doniczki! Nie da rady! Przecząco kręci głową. Frankowy nos z żalem odlepia się od szyby. — A wy tu czego!? — woła Matulkowa przeganiając chłopców mokrą ścierką. — Już was tu nie ma! Babka Wosiakowa kręci z niezadowoleniem głową. — Że też ksiądz proboszcz do ty pory nie przyśli. Paradny fotel, przykryty poduszką haftowaną w kolorowe maki, stoi pusty. — Przyjedzie — mruczy Gronikowa, co to wszystkie plotki z całej wsi ma w jednym palcu. — Ino ślubów dziś i chrzcin wiele! Chłopcy nudzą się. Nie są przecież głodni, wręcz przeciwnie, ale wizia tortu przekornie nie znika im sprzed oczu. 27 — Placka z makiem wam dać? — pyta Hanka na widok smętnych min braci. Jako druhna panny młodej czuje się upoważniona do rozporządzania jadłem i napojami w

weselnym domu. Franek wzrusza pogardliwie ramionami. — Iii. Józek jak zahipnotyzowany wpatruje się w księżow-ski fotel stojący pod jednym otwartym oknem. Myśl w nim dojrzewa, przybiera właściwe kształty. Przysuwa się do brata i coś długo szepce mu na ucho. Oczy Franka błyszczą jak latarnie. Gaździny wnoszą głębokie misy przykryte śnieżnobiałymi serwetami. Teraz oczy Józka żarzą się jak węgielki. — Ty — szepce do Witka — jak ci dam znać, wybiegnij na podwórze i wrzaśnij, że proboszcz jadą! — Po co? — Jak będziesz za dużo pytał, to cię złe zamieni w kamień. I będziesz leżał jak tamci! — Jacy tamci? — pyta Witek i już coś czuje, że to nie tyle Stryculowe bajanie, ile aktualny pomysł młodszego Stolarka. — Jacy tamci? — powtarza na wszelki wypadek. ?— Ci, co ich rycerz chciał wziąć na wojnę, a oni się bali. Więc ich pozamieniał w maliniaki i leżą teraz pod Koprowa Turnią. — Głupiś — stęka Witek, ale wizja wielkich głazów w szarej, głuchej pustce uskoku trafiła mu do wyobraźni. — To co mam robić? 28 Józka już nie ma. Zniknął w czeluściach kuchni. Franek patrzy z napięciem w stronę drzwi. Grajkowie z orkiestry ocierają wąsy umazane musztardą. Zaraz załkają skrzypce i zadudni basetla. Na progu staje Józek. Trzyma w obu dłoniach misę przykrytą białym płótnem. Po to, żeby chleb czy inne jadło nie wysychało. Taki obyczaj. Franek pytająco unosi brwi. Józek przecząco kręci głową. Za chwilę znów znika w kuchni. — Co to za pomagier się nagle znalazł! — śmieje się Maryjka — panna młoda, odsuwając welon ze spoconego czoła. Hanka wzrusza ramionami. — W domu to w niczym nie pomogą! Sama wszystko muszę… takie to jakieś licho…

Józek znów pojawia się w drzwiach. Ciężar, który tym razem dźwiga, jest też przykryty serwetą. Musi być wyjątkowej wagi, bo chłopiec przeciska się ku izbie ostrożnie, jakby niósł szkło. Franek daje Witkowi solidną sójkę w bok. —? No, jazda! Witek ociągając się wychodzi. Za chwilę jednak dobiega z podwórza jego ostry, wysoki głos: — Jedzieeee! Ksiądz proboszcz jedzieeee! W izbie wszczął się ruch. Co żyło, wybiegło przed dom. Na ławach pod ścianami został tylko siwy rządek kiwających się uśpionych gazdów i parę babulek o mocno przytępionym słuchu. 29 Franek chwycił błyskawicznie poduszkę z fotela i rzucił ją na ławę. Józek z westchnieniem ulgi ostrożnie umieścił na paradnym miejscu swój przykryty serwetą ciężar. — Sionką nie wyniesiemy, bo stara Wosiakowa pilnuje. Ona już na mnie podejrzliwie łypała, com taki do pomocy skory. — Więc jak? — niecierpliwi się Franek. Józek przysuwa fotel jak tylko można najbliżej okna. — Tędy! Jak tylko zaczną wracać do izby, jak się tu trochę ludzi pozbiera po tym fałszywym alarmie, wylecisz na podwórze, a ja ci to podam przez okno. — Dobra, ale na razie odsuń się, bo się kto jeszcze zorientuje i wszystko na nic! W jednej chwili chłopcy wmieszali się w tłum, który już walił z powrotem do izby. — Chłopaki! — huknął na nich gospodarz. — A przytargalibyście parę wiader wody ze studni! Toć dziewuchy się tym zajmują, a wstyd! Zobaczcie no, jak Terka, młodsza od was, pod ciężarem się ugina! No już! Chcąc nie chcąc zajęli się studnią. Tam dopadł ich Witek. — Ty — zaciekawił się — skąd wiedziałeś, że ksiądz naprawdę jedzie? Franek spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. — Jak? Józek zastygł w bezruchu z wiadrem w ręku.

30 — Przecież ksiądz naprawdę przyjechał! Tam są jego konie! Obaj Stolarkowie zaniemówili ze zgrozy. Puszczona korba jak szalona kręciła się w odwrotnym kierunku. Wiadro z pluskiem uderzyło o lustro wody. Spojrzeli na siebie i jak na komendę puścili się galopem do izby. Ale wejść tam nie było łatwo. Wosiakowa stała w progu izby zapraszając gościa do środka. — Franek! — szepnął Józek. — Od strony podwórza! Przez okno! Niestety i ta droga była odcięta. Pod oknem zgromadziła się młodzież zaglądając do środka izby. — Licho nadjiło! — jęknął Józek usiłując przedostać się przez zbity tłum gapiów. — Coście to, księdza nie widzieli? Franek brutalnie pracował łokciami, lecz kiedy wetknął wreszcie swój spocony z wysiłku nos w doniczkę z asparagusem stojącą na parapecie okna, wszystko wewnątrz izby potoczyło się jak w komediowym filmie. Wprowadzony do izby dobrodziej zatrzymał się chwilę przy orkiestrze słuchając przyśpiewek starej Matulkowej. Potem, wyprostowany, w czarnej lśniącej sutannie skierował się ku oknu, pod którym czekał na niego paradny fotel. Franek zamknął oczy. Józek jęknął, aż mu w gardle zabulgotało. Stało się. Na oczach weselnego tłumu, panny młodej i ku hańbie gospodarzy. Ksiądz siedział w torcie! 31 Wyraz zdumienia w jego oczach konkurować mógł jedynie z przerażeniem zamienionego w słup soli Witka. Ksiądz zerwał się z ociekającego kremem i czekoladą fotela, by ocenić straty. — Moja sutanna! Istotnie, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Na czarnym, lśniącym materiale odbiły się lukrowane litery: sto lat! Zamieszanie sięgnęło szczytu. Ratowano purpurowego z wściekłości księdza, jego sutannę, Maryjkę, która szlochała rozpaczliwie, nie bardzo wiadomo dlaczego. Gazdowie wynieśli fotel pod studnię, by tam rozprawić się z resztkami biszkoptu i masy orzechowej. Ksiądz musiał przecież odzyskać swoje paradne miejsce. Wo- siakowie lamentując usiłowali przy pomocy wrzątku usunąć z proboszczowych szat

lepkie ślady najlepszych życzeń. Witek musiał mieć we wzroku coś z przestępcy, bo go babka za uszy wyciągnęła do sionki. — Godaj, twoja sprawka? Czerwony jak burak wił się w mocnym uchwycie. Babka znana była z twardej ręki, którą teraz ugniatała Witkowe ucho jak ciasto na zacierki. — Ni — wyszeptał. — A cyja? W Witka wstąpił nagle duch walki i oporu. — Nic wam nie powiem! Nie wiadomo skąd, nagle znalazła się w sionce Hanka Stolarkówna. 32 — Gadaj! — wrzasnęła. — To moi braciszkowie? Tak? Ich robota? Witek wyrwał się babce i prysnął na podwórze. Za nim wrzeszcząc i złorzecząc pędziła Hanka. — Już ja im pokażę, łobuzom! Robić w domu nie ma kto, od wszystkiego się wymigują, na mnie całą harówkę zwalają, o, już dość tego! — Cichaj, Hanuś, cichaj — uspokajał ją stary Stry-cula — dyć obcy patrzą! Dzieciaki to przecie… — Dzieciaki, mówicie? Chłopaczyska dorosłe! Ino twardej ręki im trza. Wiecie, co z takich wyrośnie? Chuligany! Ja mam już tego dość! Nie będę się wiecznie z nimi użerać. A tato są za łagodni… — Rozpłakała się żałośnie. Franek i Józek cichcem wycofywali się za chlewik. Jeden skok ku opłotkom i już będą na drodze. Ale nie przewidzieli jednego. Że za stodołą czeka już na nich mocny uchwyt ramion. Zanim się zorientowali, już tkwili w potrzasku. I ani się wyrwać. — Tato? — przestraszył się Franek. — Co wy… Józek z rezygnacją zwiesił głowę. Będzie pas w robocie. Dobry, stary zbójnicki pas po pradziadku. Szli ze spuszczonymi głowami i dopiero mijając Witka, któremu jedno ucho dziwnie czerwieniało kolorem maków, unieśli jednocześnie głowy w hardym geście. Ale mocne pacnięcie ojcowskiej ręki sprowadziło ich natychmiast do smutnej rzeczywistości.

Ksiądz dobrodziej w mokrej sutannie wymachiwał rękami przed zsumitowaną gaździną, kiedy obaj chłop-

3. Libusza 33 ?? popychani twardym ojcowskim kułakiem stanęli w postawie pełnej skruchy. — Żałujesz? — spytał surowo proboszcz patrząc w rozmazane oczy Franka. — No! — rozżalił się zagadnięty. — Najbardziej to żałuję, że ksiądz tak mocno usiedli, że z tortu nic nie zostało! — A tak nam się widział! — wzruszył się Józek. Stary Stolarek aż się zachłysnął. Gaździna podniosła oczy w niebo, jakby oczekując stamtąd gromu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Na bezchmurnym granacie kładły się smugi zachodzącego słońca. Obok starego lasu ciągnął się młodnik bukowy, gęsty jak konopie. Ksiądz rozkłada ręce. — Za kar… Ale chłopcy już nie słyszą. Oceniają odległość. Do szopy ze trzysta metrów… — Sprint — szepce Józek i obaj jak dwa pociski wystrzelają w umówionym wzrokiem kierunku. Skok przez żerdki ogrodzenia, ostry bieg pod górę i już zbawienny zagajnik wyciąga swe gałęzie. Nad ich głowami zamyka się namiot ciszy. Tylko serca łomocą, jakby chciały wyskoczyć. Chłopcy padają w kępę suchych, zeszłorocznych liści. W ich oczach wzbiera śmiech. We wsi dudni basetla. Wesele trwa. Zaraz po Wielkiejnocy spadły obfite śniegi. Zakurzyło się pod T,.urnią, załomotały czuby świerków, wiatr przeszedł przez dolinę i nastała cisza. Wtedy wielkie 34 płaty mokrego śniegu pokryły wiosenną trawę, zakopały pędy młodej kosówki, skróciły pnie drzew. W nocy chwycił mróz. Na Mokrym Wzgórzu zniknęły wielkie głazy ukryte pod świeżym puchem, a las stał zimny i milczący. W zagrodzie dla owiec młodziutki przychówek zbił się w gęsty kłąb wełny, popatrując czarnymi jak koraliki oczkami na zmieniony nagle świat. Libusza, odziana w krótki kożuszek, zziębniętymi rękami dorzucała zwierzętom śruty i siana, z niepokojem patrząc na szybko znikające zasoby paszy. Wiosna, ta prawdziwa, przychodzi w górach późno, a zwierzęta trzeba karmić. Od dawna

przyzwyczaiła się, że jest to wyłącznie jej obowiązek. Lubiła swoje owce i dwie krowy, które miękkimi pyskami muskały jej ręce, domagając się pieszczoty. Libusza niespokojnie zerkała w kierunku chaty. Już dwa dni babka parzyła zioła, by złagodzić nękające ją bóle. Ale wszystko na próżno. Libusza wróciła do izby. Uprosiła babkę wreszcie, by się położyła do łóżka. — Co będziecie po zimnicy chodzić — tłumaczyła łagodnie. — Przecież zrobię wszystko, co trzeba. Zwierzęta nakarmione, krowy wydoiłam. — A szkoła? — szepnęła stara kobieta ustami zaciśniętymi z bólu. — Szkoła… Nie była już we wsi od trzech dni. Naprzód te śniegi, a teraz choroba babki. — Naukę stracisz i tyle. 35 — Nie stracę. Nadrobię, jak będzie trza. Jutro rano pojadę i wracając przyniosę wam lekarstwo. — Nic mi nie pomoże. Jeśli nawet zioła… —- Babko, przecież tak nie można. Nie na wszystko zioła poradzą. Sami wiecie. — Wiem. Naftowa lampa przygasła. Dziewczynka wstała i podkręciła knot. Z kątów izby znikł mrok, jakby go wymiotło. Na podwórzu zaskrzypiał śnieg. Ktoś długo i dokładnie czyścił buty o skrobaczkę. Libusza skoczyła do drzwi. W ciemnej sieni majaczyła barczysta sylwetka. — Kto? — Niedźwiedzi się boisz? A któż może być, jak nie ja — posłyszała znany tubalny głos. — Pan leśniczy? — No, a jakże. Babka w domu? Libusza podniosła wzrok. W swej ciemnej sukience w kratkę wyglądała niezwykle krucho. — Tak. Ale… — Stało się co? — mężczyzna ściszył głos. — Choruje. Chyba z nią nie jest dobrze. Leśniczy zdjął kożuch i powiesił go na

kołku. — Do lekarza by trzeba. Dziewczynka przecząco pokręciła głową. — Nie pójdzie. Za słaba. Weszli do izby. Na widok wchodzącego chora wyraźnie się ożywiła. 36 — Witajcie, Mateuszu. Dokąd droga prowadzi? — Byłem na dole, we wsi, żeby przypilnować u Hawliczki sprawę siana dla leśnej zwierzyny. Głoduje. Karmiki puste. Niby to wiosna, a śniegu tyle nawiało… — I co? Załatwiłeś? — Iii — leśniczy machnął pogardliwie dłonią. Czerwony ogieniek papierosa zatoczył świetlisty krąg. Popiół spadł na wyszorowane deski. — Słyszeć nie chce! Dla bydła ?— powiada — brakuje, a ty, Mateuszu, o leśnych myślisz! A jak tu nie myśleć, kiedy rogacze i łanie pod dom mi podchodzą? — Naprawdę? — ucieszyła się dziewczynka. — Całe stadB. Łanie płowe, tylko im białe ogonki łyskają. Babka Bystroniowa uniosła się na łokciu. — Dziecko moje, przynieś Mateuszowi tej wiśniowej nalewki, com ją latem zrobiła. Na taki ziąb przyda się krzynka… Libusza posłusznie uniosła się ze stołka. Wychodząc cicho zamknęła drzwi do izby. Stara Bystroniowa z trudem usiadła na łóżku. Wlepiła w gościa płonące gorączką oczy i cicho zaszep-tała: — Mateuszu, jakby co ze mną… to zaopiekujcie się małą. Nikogo nie ma… — Co też gadacie! Jeszcze razem zatańcujemy na jej weselu! — Ale w oczach leśniczego nie było radości; — Wiem, co mówię. Obiecujesz? 37 Leśniczy skinął głową. Był to surowy mężczyzna o silnych dłoniach i twardym charakterze. Pochodził z gór, znał tę ziemię. Był w nią wrośnięty tak mocno, jak korzeń kosodrzewiny. Wszyscy go szanowali za prawość i uczciwość. Nawet nieliczni kłusownicy. A babka Bystroniowa dobrze wiedziała, że w godzinie próby bardziej może liczyć” na Mateusza niż na starego Stryculę, choć to krewniak. ‘