uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Krystyna Boglar - Lot na pawilonem X

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :552.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Lot na pawilonem X.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

Krystyna Boglar LOT NAD PAWILONEM X Książka zakupiona dzięki ofiarności Wydawnictwo Siedmioróg Wrocław 1997 Fotografia na okładce Velvet Model Redaktor Danuta Sadkowska L’ ‘

25656 Copyright by Siedmioróg ISBN 83-7162-344-5 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław Wydanie pierwsze Wrocław 1997 Wrocław, ul. Miedzy!eska6 tel. (071) 67-80-31 w. 37, Id. kom. 090 342 610 AkeJ JJ Co to jest, to zielone, które zjadłaś? — Mielony trawnik. Przyglądaliśmy się sobie nad wyraz podejrzliwie. Tutaj każdy zawijał się od rana w bezpieczny kokon niczym larwa. Byle przetrwać. Do zmierzchu. Spojrzał na moje bose stopy i sandały leżące obok w igliwiu. — Jeśli cię buty uwierają trzeba je trochę pożuć. Żucie zmiękcza skórę. Miał jasną cerę, zwężone oczy jaszczurki i włosy koloru miodu. Nie podobał mi się. Ale nikt tu nie miał urody lepszej od średnio przystojnego szympansa. Odłożyłam kanapkę z listkiem sałaty. Przestałam żuć. — No? — Co: no? — Długo tak będziesz stał? Cień przebiegł mu przez wysokie czoło. Pionowa zmarszczka na gładkiej skórze wyglądała bezsensownie. — Uśmiechnij się, chyba że religia ci tego zabrania! Miałam dość. Jeszcze jeden zbawca świata. Tutaj, w Pawilonie X, roiło się od takich. Zresztą obojga płci. — Spadaj! —mruknęłam sięgając po sandał. Wyraźnie się spłoszył. Może dopiero co się zjawił i nie znał zwyczajów? — No, słyszałeś? — zupełnie niepotrzebnie podniosłam głos. A tak sobie obiecywałam, że nic i nikt nie wyprowadzi mnie z równowagi. Wzruszył lewym ramieniem. Był jak wrośnięty w ziemię słup telegraficzny.

5 — Oddalę się powoli. Nie uprawiam biegów przełajowych. Moim ulubionym ćwiczeniem fizycznym było otwieranie butelek bimbru. Zapięłam oporny zameczek. Prawy sandał miał jakiś feler. — Było? — upewniłam się. — Niestety. Kiwnęłam głową. Przynajmniej wiedziałam już, dlaczego się zjawił w naszym pawilonie. Przypadek z tych raczej lżejszych. Jeśli wpadł w alkoholizm, to się pewnie wygrzebie. Jak będzie chciał. — Prędzej ulituję się nad grzechotnikiem. — Wyglądasz na to — odwrócił się gwałtownie, a mnie nie wiedzieć dlaczego zrobiło się go żal. Poniewczasie. Patrzyłam, jak odchodził w kępę brzóz, lekko powłócząc nogą. — Mam na imię Ewa — wyszeptałam, gdy już na pewno nie mógł mnie usłyszeć. — I byłam w porwanym samolocie. Na szczęście rozległ się z dawna oczekiwany gong. Zwoływał na południowy posiłek. „Lunch”, jak mawiała przymykając z lubością oczy pani Blanka, jedna z naszych nielicznych opiekunek. Byłam wściekle głodna i pewnie dlatego świat wydał mi się lodowaty niczym zupa koperkowa. — Cześć — powiedziałam do Michała widząc, jak wciąż beznamiętnie ugniata w palcach kulę z ciasta. Nawet nie kiwnął głową. Chyba dziś było z nim źle. Michał miał dwadzieścia lat, grał cudownie na fagocie i kochał się beznadziejnie w Chelsea, córce prezydenta Clintona. — Masz zaraz po żarciu zgłosić się do Knura — powiedziała Fredka, odgarniając z policzków pasma kruczoczarnych włosów. — Mówił, że to pilne. Wzruszyłam ramionami. — Pilne jest tylko łapanie pcheł. Ale dzięki. Pójdę, choć wejście do gabinetu Knura bez maski gazowej grozi śmiercią. Fredka wyszczerzyła rząd sześćdziesięciu czterech wspaniałych zębów. W rzeczywistości miała ich o połowę mniej, ale wrażenie zawsze pozostawało niezmienne. — Regulamin Pawilonu X mówi wyraźnie: wszyscy, którzy cier-6 piąz powodu stresu, są obowiązani raz w tygodniu rozmawiać z psychologiem. Koniec cytatu. Pokiwałam głową. —Problem w tym, że jedynym stresem jest właśnie ten okólnik!

Szłyśmy długim korytarzem wymalowanym w odcieniu rozbie-lonego różu. Od pierwszego dnia mojego tu pobytu miałam nieodpartą ochotę wylizać ścianę. Kojarzyła mi się z talerzem malin lub w ostateczności poziomek ze śmietaną. I o to chyba chodziło. Do sali jadalnej prowadziły szerokoskrzydłe szklane drzwi. Rozsuwane przez personel tuż przed posiłkami. Usiadłam na swoim miejscu, obok Fredki i Rafała. W jadalni nie było długich ław typu „Ostatnia wieczerza”, lecz czteroosobowe stoliki nakryte różowymi obrusami. Czystymi i wykrochmalo-nymi jak przełożona personelu, zwana przez wszystkich Gretą V2. Czwarte krzesło było wolne. W każdym razie do dziś. Rafał uparcie wpatrywał się w podłogę. — Co tam widzisz? — spytałam uprzejmie. To był nasz rytuał ustanowiony od pierwszego dnia. — Sprawdzam, czy nie wpadnę pod podszewkę świata. — Nie martw się. Razem z zupą koperkową rozdadzą nam spadochrony. Ale zamiast spadochronu przedstawiono Alberta. Greta V2 niczym owa groźna rakieta doholowała do stolika nową ofiarę Pawilonu X. — To jest Albert. — Znaczy… Einstein? — uprzejmie zapytał Rafał. Greta nie miała dziś ochoty do żartów. — Albert zostanie z nami jakiś czas. — No jasne! — mruknęła Fredka. — Każdy z nas władował się tu na… jakiś czas! Poznałam chłopaka. Te same miodowe włosy i skośne, prawie chińskie oczka. — Cześć, Albert — powiedziałam. — To jest Fredka z bulimią. Żre, a potem rzyga. A to Rafał. Lubi drapać. Ja mam na imię Ewa.

7 Przyjrzał mi się uważnie. Chyba mnie nie lubił. — Wiem. Widziałem twoje zdjęcia. — I wywiad w telewizji! — ucieszyła się Fredka. — Zaraz na lotnisku! Skrzywiłam usta. Nie lubiłam tych wspomnień. Było, minęło. Choć psychicznie wyszłam z tego niczym wyżęta ścierka do naczyń. Tu, w Pawilonie X, miałam dojść do całkowitej równowagi. I dochodziłam. Od dwóch miesięcy. Wcześniej, przez zimę i wczesną wiosnę starałam się samodzielnie rozplatać sieć zdarzeń, wymeldować z pamięci wnętrze samolotu, trupy i żywych, którzy zachowywali się, jakby wyzionęli ducha. — Tfu! Zgiń, przepadnij! — wymruczałam. Zupa koperkowa pachniała latem. Rafał ostrożnie wziął łyżkę w zabandażowane palce. — Nic mi nie jest — powiedział do Alberta, choć ten o nic nie pytał — bandażuję, bo mam zwyczaj wszędzie zdrapywać politurę. Albo lakier. — Rafał chce w ten sposób zostawić po sobie ślad! — roześmiała się uprzejmie Fredka. — A ty? — Co ja? — zapytał Albert. Widać nie był słynnym myślicielem Einsteinem. Tylko imię miał po geniuszu. — Dlaczego tu jesteś? Wzruszył lewym ramieniem. Dlaczego tylko jednym? Zastanowiłam się przez moment. Może z lenistwa? Albo choruje na reumatyzm prawego? — Wolałbym o tym nie mówić… Wyraźnie speszył go nasz gromki śmiech. — Zasada regulaminowa numer dwa Pawilonu X brzmi: Trzeba bezwzględnie odpowiadać na każde pytanie. W ramach terapii grupowej — skomentowała Fredka. — Nawet gdybym zamordował matkę? — Naturalnie! — Rafał zrobił wielkie oczy. — Musiałbyś nam wytłumaczyć dlaczego. Czy źle gotowała fasolkę szparagową i to cię wkurzyło?

8 Albert zagryzł usta. Musiał być wcześniej zdrowo maglowany przez Knura. Inaczej nie mógłby tu zostać. O tym, czy się zajmie łóżko w trzyosobowym pokoju z różowymi firaneczkami, decydował on. I tylko on. Choć tak straszliwie śmierdział. Podobno to chorobliwe. — Dobra. Przeżyłem trzy lata w Bośni. — Gdzie? — Rafał musiał opuścić lekcję geografii, kiedy się uczono o byłej Jugosławii. — Trafiłem tam w… piekło. Zabijali Chorwaci, Muzułmanie i Serbowie. — Aha — zrozumiałam, o czym mówił. Choć wojna znana mi jest wyłącznie z obrazków w telewizji. — I masz problem? — Fredka pochłaniała już trzecią porcję koperkowej. — Bo to nie była moja wojna! Ja tylko po niej sprzątam! Za dużo krwi. Za dużo bimbru… Podano coś w buraczkach. Nie podobało mi się. — Chcesz? — wiedziałam, kogo o to zapytać. Fredce zalśniły oczy. —Jasne! — zabrała talerz i po chwili oddała mi wylizany do czysta. Rafał wydął wargi. — Wpuszczasz ją w maliny, Ewa! Wiesz, że jest bulimiczką! Wiedziałam. Ale wcale nie pojmowałam sedna tej choroby. Muszę spytać Knura, na czym polega problem Fredki. Bo ona sama nie wie. Lubijeść. Dużo, nerwowo i czasem połyka kęsy bez pogryzienia. A potem rzyga. Żeby to wszystko z żołądka wyrzucić. Też choroba. Pojawiła się Lenora. Takjąprzezywaliśmy, bo swoje rzeczy płukała w płynie o podobnej nazwie. Lenora mieszkała ze mną i Fred-kąw jednym pokoju. Miała problemy z matką. Od dzieciństwa. Tuż przed przyjęciem do „Gawędy” rodzicielka obcięła jej włosy na zapałkę. Choć wiedziała, że do zespołu przyjmuje się tylko dziewczynki z „końskimi ogonami”. Lenora przestała mówić. A potem zbuntowała się. Taki pokręcony szajbus. Święcie wierzy w telewizyjną reklamę. Wprost bezgranicznie. Ostatnio wcieliła się w krowę z czekolady milka.

9 — Kto to? — spytał Albert. — Lenora. — Wenus z Milo plus sto kilo. Rzeczywiście. Siedemnastolatka przypominała szczyt Giewontu. Krzyżyk na jej szyi miał mniej więcej taki rozmiar, jak ten na szczycie zakopiańskiej góry. — Jest w porządku! — skarcił go Rafał. Albert wyglądał, jakby się nie chciał podporządkować. Temu, co miał na talerzu, także. Słał ostrożne spojrzenia w kierunku ludzi, którzy go zewsząd otaczali. Może czuł się osaczony? Rozumiałam to. Sama często czułam się zamknięta, zatrzaśnięta w zakrzywionej czasoprzestrzeni. Duch miejsca? Styk ludzi, architektury, powietrza, koloru? — Twój imiennik, wielki Albert, twierdził, że można zniknąć, jeśli się zakrzywi czasoprzestrzeń — zaczęłam ostrożnie. Spojrzał uważnie. Miał brązowe oczy. Jak świeżo wyłuskany, dojrzały kasztan. Takie oczy miewają wyżły. Moja ukochana rasa. Natychmiast zaakceptowałam Alberta. — W porządku. Rozumiem. Zniknąłem już dwa razy. Fredce opadła szczęka. Jej sześćdziesiąt cztery zęby, czy ile ich tam miała, zastukały o brzeg szklanki z kompotem. — Znów zaczynasz, Ewa? Chcesz go zdołować? Jest tu nowy, sam sobie nie poradzi. Rafał ostrożnie zaczął rozwijać bandaż na małym palcu. Położyłam mu dłoń na ramieniu. Przestał. — Okay — wymamrotał. — Kisielu nie jadam. — To jest kompot — westchnęła Fredka. — Wszystko jedno. Nie jadam. W drzwiach wiodących z jadalni stanęła pani Basia. Jedyna, którą akceptowali wszyscy bez wyjątku. Była tak promiennie normalna na tle ludzi z Pawilonu X, że się to prawie nie mieściło w głowie. Rozglądała się z uśmiechem po sali, aż napotkawszy mój wzrok skinęła palcem. — Kto to? — Albert oblizał usta.

10 Basia prezentowała się wspaniale. Jasnoniebieska sukienka odsłaniała doskonałe nogi. Biust — na oko duża czwórka — rysował się miękko w zwojach bawełny. Tak, pani Basia robiła wrażenie. Na każdym. —Nasza Basia Kochana—odparłam.—Nie, nie ma nic wspólnego z kapelą o tej samej nazwie. Basia jest terapeutką. Pracuje razem z doktorem Kurzyną. — Inaczej zwanym Knurem — wyjaśnił Rafał. — Przyszła po ciebie, Ewa — westchnęła Fredka, patrząc pożądliwym okiem na nie wypity kompot. Też nie lubiłam rozgotowanych owoców. — Możesz zjeść to świństwo — podsunęłam jej miseczkę. — Życzcie mi powodzenia. — Tylko go nie denerwuj! — upomniał mnie Rafał. — Zezłoszczony Knur śmierdzi jeszcze gorzej. Wstałam, ostrożnie odsuwając krzesło. Nie lubiłam wizyt u doktora Kurzyny. Denerwował mnie. Miał okropny zwyczaj postukiwania fajką o blat biurka. Nie palił. Tylko stukał. Chyba też zdrowo szajbnięty. Jak każdy psychiatra. Ale podobno był niezłym fachowcem. Tak mówili ci, którzy stąd wyszli na dobre. Uśmiechnęłam się do Basi, maszerując w poprzek sali. Znad stolików odprowadzały mnie oczy współmieszkańców. Oczy błękitne, czarne, szare. A każde podszyte cieniem strachu. Bo tu, w tym sterylnym poziomkowym wnętrzu, gdzie nie było zbędnego sprzętu ani pyłku, czaił się przepotężny STRACH. Клиг czytał jakieś pismo. Pewno porno, bo schował je gwałtownie, gdy weszłam. Zawsze mnie trochę bawiło wnętrze tego pokoju czy gabinetu. W kącie stał plastykowy szkielet ludzki o imieniu Ludwik. Knur uparcie twierdził, że to kościec samego Beetho-vena. Tak dla draki. Nad Ludwikiem wisiał portret Jego Wysokości Cara Wszechrosji. Ostatniego cara, zastrzelonego z rozkazu Lenina przez bandę zwykłych morderców. Piękna twarz z przystrzyżoną 11 bródką wyłaniała się ze złoconych ram. Car patrzył surowo na boży ludek. — Jak życie, Ewo? Knur zawsze pytał w ten sam sposób. — Po bożemu. — Mam nadzieję, że znalazłaś tu przyjazne ci dusze. Ale zapamiętaj: żeby być pewnym przyjaciół, trzeba ich zmieniać! To zapewne jedna z tych sentencji, które wydrukowane i opra-wionę pstrzyły ściany gabinetu. Nie miałam żadnej szansy, by je wszystkie przestudiować. Usiadłam w fotelu obitym ciepłym, oliwkowym pluszem. Chociaż raz nie musiałam żyć pod presją różowości.

— Panie doktorze, kiedy mnie pan stąd wypisze? Uśmiechnął się niczym jaszczurka na widok dużej, soczystej ważki, która nieświadomie przycupnęła, zmęczona lotem, na kamieniu. — Nudzisz się czy męczysz? — Ani jedno, ani drugie. Chcę do domu. — Dom to pojęcie względne. Słuchaj — poruszył się i zaśmierdział. Zawsze tak się działo, gdy gwałtownie zmieniał pozycję. Zaczerpnęłam powietrza w płuca. Może uda się wcale nie oddychać? W porządku, nie będę się niczemu sprzeciwiała. Wtedy szybciej stąd wyjdę. — Opisz mi jeszcze raz tego ptaka. Wiedziałam, o co chodzi! Kiedy w końcu wypuszczono nas z porwanego samolotu, gdy dotknęłam mokrej ziemi, a raczej płyty lotniska, zobaczyłam ptaka. — Miał żółty dziób i czerwone oczy. Jedno oko… — Nie ma takich ptaków w Europie! Chyba że komuś uciekł z klatki! To, co opisujesz, jest podobne do tukana. Inaczej… piep-rzojada. On żyje w Ameryce Środkowej. To fikcja, Ewo. Od dawna staram ci się to wytłumaczyć. — Ma pan coś przeciwko fikcji? Czy muszę żyć, nazywając wszystko po imieniu? Bez odrobiny fantazji? —Nie.—Knur postukał fajką. Miał siwe włosy przetykane czar-12 nymi pasemkami, wąsy żółtozielone od nikotyny, bo choć przestał palić, wąsy nie zmieniły koloru, i bardzo śmieszne czoło pokryte ciemnymi plamkami. Knur był cały zaprzeczeniem rzeczywistości. -— Fikcja jest lekarstwem! Wspaniałym lekarstwem na cały ból świata! Fikcja jest pokarmem, jedzonkiem zaspokajającym głód na „coś innego” niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam dostępne! Tak pisał Mario Vargas Llosa. Wiesz, kim był? — Nie. — Powiem ci innym razem. Wspaniały pisarz! Często widzisz tego ptaka? — Zaczynał mnie nudzić. Co mu miałam odpowiedzieć? Że nie widuję, ale widziałam? — Odpowiedz po prostu prawdę! Cholera, czyta w moich myślach? — Czy pan… —Nie, nie umiem czytać w myślach. Poprosiłem cię tu, bo mam wielki, wspaniały pomysł. — Na co? — Na teatr. Otworzyłam szeroko oczy. Teatr? Tutaj? W Pawilonie X? — Już coś takiego było… kiedyś — wyszeptałam, bo nie potrafiłam wydłubać z pamięci,

co i gdzie. — Jasne! U Durrenmatta, a także w Domu dla Obłąkanych, w Charenton. Pod Paryżem. Od wieków teatr służy celom terapeutycznym. Cała ludzkość potrzebuje fikcyjnej rzeczywistości. Ale mnie nie o to chodzi — zawiesił głos. — A o co? — O to… — zrobił pauzę — że sami napiszecie sztukę, sami ją wyreżyserujecie, dodacie akcenty scenograficzne, jakieś efekty świetlne… — Ludwik zagrzechocze kostkami? Spojrzał na mnie ze szczerym smutkiem. Poruszył się i zaśmierdział nie do wytrzymania. Znów zatrzymałam oddech. — Nie spłycaj problemu. Sztukę odegracie sami. I może uda się wyrzucić z zakamarków podświadomości to, co was gnębi.

13 To miało sens. Ale komu będzie się chciało uczyć tekstu? A jeszcze wcześniej go napisać? Miałam cały ocean wątpliwości. — No dobrze, ale jeśli ludzie nie zechcą? — Właśnie dlatego poprosiłem tu ciebie. Umiesz organizować przestrzeń wokół siebie. W tym samolocie… — Nie chcę o tym mówić! — Musisz. Inaczej to nie rozgryzione ziarenko zakiełkuje ci w duszy, urośnie w strzelistą sosnę, poprzebija szare komórki… — Dość! Nie chcę tego słuchać. Jestem normalna. — Jasne. Wszyscy jesteśmy normalni. To co, pomożesz mi? — Wahałam się. Wyczuł to, stary, szczwany lis. — Obiecuję, że będzie nad wami czuwać święty Krescencjusz! Przywracał wzrok ślepym i uzdrawiał opętanych. Zmarł w trzysta dziewięćdziesiątym szóstym roku. — Mówi pan, doktorze, że uzdrawiał opętanych? — Tak. Chcesz zobaczyć, jak wyglądał? Gdzieś tu mam… o, jest. Reprodukcja obrazu Giotta. Święty Krescencjusz… Spojrzałam i zamarłam ze zgrozy. Miał twarz Rodana. Terrorysty, który zginął, bo chciał mnie obronić! Czyja się nigdy nie wyzwolę? Doktor Kurzyna przyglądał mi się w napięciu. Czekał, że coś mu powiem, z czymś się zdradzę. Jego oczka wyglądały niczym okrągłe guziczki. Był cały wychylony do przodu. A chała! Nic nie powiem! Odsunęłam reprodukcję, może nieco zbyt szybko. — Przystojny. — Przypomina ci kogoś? Co za diabeł wcielony! Wszystko wie? Przestałam się opierać. Tak bardzo chciałam opuścić gabinet. — Tak. Przypomina mi tego… — Którego? — Tego… który mnie obronił! Doktor Kurzyna otarł wąsy. Nie wydawał się zadowolony z mojej odpowiedzi. — Nie oszukujesz?

14 Zdziwiłam się. — Nie, dlaczego? Knur schował portrecik do szuflady. — Powiem ci prawdę. Zawsze robię ten eksperyment ze świętym Krescencjuszem. Pokazuję go każdemu, kto siedzi naprzeciwko. — I co? — Każdy widzi w jego twarzy swego prześladowcę. Jeśli go ma, naturalnie. Lub wroga. Także wyimaginowanego. A tych mamy wszyscy. Ty zaś zobaczyłaś twarz wybawcy. Ciekawe… — Mogę już iść? Knur patrzył w okno. Duża gałąź bzu lub innego krzewu o szerokich liściach chwiała się na tle nieba. — O czym będzie sztuka? Zdziwiłam się. — Myślałam, że to pan… nam… — Że ją wymyślę? Ani mi to w głowie! Chcielibyście przeżuwać coś, co już dawno zostało napisane, opowiedziane, przetrawione? Jakiegoś Czechowa, Gogola, Szekspira? — Chyba nie — wymruczałam zasępiona. Choć pomysł sam w sobie mógł być zabawny, nie bardzo mi się chciało tracić czas i energię na dyrygowanie zespołem ludzi dziwnych, połamanych psychicznie i niezorganizowanych. A tego się po mnie śmierdziel spodziewał. — To co? — Pomyślę — powiedziałam, żeby się odczepił. — Genialne w swej prostocie! — Zanim wstał, żeby się pożegnać i zaśmierdzieć, wyprysnęłam za drzwi. Do diabła! Czy nikt mu nie powiedział, że zatruwa powietrze? Blanka szła od strony pomieszczeń kuchennych, do których pensjonariusze właściwie nie mieli wstępu. Podobno kucharka, zresztą doskonała, mówiła, że nie życzy sobie żadnych świrusów, bo jej

15 mogą napluć do zupy. Blanka trzymała w ściereczce kulę świeżego ciasta. — Dla Michała?—uśmiechnęłam się, wreszcie oddychając swobodnie. Tu pachniało piernikiem. Takim domowym, na miodzie, z orzechami i polewą czekoladową. — Tak. Miętosił swoje ciasto, aż się zrobiło szare z brudu. — Właściwie… dlaczego to robi? Blanka spoważniała. Była wysoką blondyną z regularnymi rysami i orlim nosem. Wyglądała na góralkę z okolic Murzasichla. — Bo lubi. — Jej głos przypominał bryłę lodu w szklance pełnej whisky. — Musisz to zaakceptować. — Ależ akceptuję! Nie przeszkadza mi to, że prawie dorosły mężczyzna chodzi wszędzie z kulą ciasta. Kruche czy na makaron? Nie dała się wyprowadzić z równowagi. Jak oni wszyscy. Mówiąc „oni”, miałam na myśli personel Pawilonu X. — Kruche ciasto źle się miętosi — powiedziała lekko. — Gotowałaś kiedyś? Kiedyś! Kiedy to było? Przed tymi wszystkimi przypadłościami losu, jakie spadły na mnie niczym śnieżna lawina. — Owszem. Kiedy byłam mała, pomagałam mamie wycinać z ciasta gwiazdki. A potem piec je na blasze. Blanka w błękitnej sukni, taka tu panowała moda dla „kwalifikowanych”, w odróżnieniu od „pomocniczych”, którym przysługiwał pomarańczowy, niczym w kamizelkach robotników torowych, oparła się łokciem o parapet. Za ciągiem korytarzowych okien paliły się płomieniem kępy floksów. Z ogrodu dochodziły odgłosy gry w piłkę. Mała fontanna, zręcznie ukryta wśród zielono-różowych hortensji, wyrzucała wodę cieniutką strużką. — Byłaś u doktora Kurzyny? — Tak. I teraz wietrzę płuca. To było jawne świństwo. Ba, cała prowokacja. Wszyscy wiedzieli o dziwnej przypadłości szefa Fundacji, ale otaczał ją powszechny mur milczenia. Blanka nie mrugnęła nawet powieką. Doskonale czysta i zadbana spojrzała mi prosto w oczy.

16 — Widziałam kiedyś pokaz mody szalenie oryginalny. Dziewczyny, wszystkie, miały na twarzach jednakowe białe maski. — Dobre! Kupuję! — Moja wyobraźnia przestrzenna zadziałała. — Co prawda doktor nie miał na myśli pokazu mody, lecz teatr, ale… można to skojarzyć! Odchodziła prosta jak drut. I czy mi się tylko przywidziało, że próbowała… miętosić ciasto? — Co myślisz o Blance? — spytała mnie Fredka, gdy zderzyłyśmy się w drzwiach do ogrodu. — Pilnowałabym przy niej nawet drobnych. — Słodki Igor twierdzi, że Blanka to tutejszy mózg. Centrum dowodzenia. Zdziwiłam się. — Dlaczego mówisz o swoim bracie „słodki Igor”? Już dawno chciałam cię o to zapytać. Spłoszyła się. — Znam regulamin. I wiem, że trzeba odpowiedzieć. Zresztą na terapii grupowej i tak byś się dowiedziała. Sypialiśmy ze sobą. Od kiedy pamiętam. — Aha. Boże, że też nikt nie nauczy mnie ostrożności w zadawaniu pytań! No, do diabła, nigdy mi na to nie zwracano uwagi. Ani mama, ani ojciec. Jeśli ten sam błąd powtórzą wychowując mojego braciszka Jacusia… no, nie wiem, co będzie. Fredka przyglądała mi się z uśmiechem. — Ewa, nie świruj. W każdym razie więcej, niż trzeba. Igor nie j est zły. Uwielbia mnie. Jesteśmy bliźniakami. Mama nie żyj e od sześciu lat. Cóż… tak wyszło. Kocham go jak brata i jak mężczyznę. Ale koniecznie chcę się uwolnić od tej drugiej miłości. Dlatego tujestem. Wydmuchałam powietrze z płuc. Czego się jeszcze dowiem w tym egzotycznym miejscu za wysokim, białym murem? Że Marsjanie wylądowali, ale ominęli nas szerokim łukiem, bo na innych planetach wieść gminna niesie, że tu mieszkaj a^gSfpTjs^I do wykorzystania jest tylko kucharka. Ewentualnie гкдагу stręz^B^ły puł-

(3 Nv yi 2-Lot nad… 17 VI* ^ £) kownik zresztą. Podobno z jego odznaczeń można by zrobić zderzaki do samochodu. Tyle blachy w najlepszym gatunku! Razem z Fredkąwyszłyśmy na ścieżkę wiodącą w kierunku dawnej oranżerii. Bo i taka tu była. Już z daleka rozpoznałyśmy tony fagotu. Brzmiały nisko, potem unosiły się ponad rabatki żółtych nagietków, by wreszcie ulecieć hen, za kępę brzóz. A może i dalej, do świata tak zwanych normalnych ludzi. Michał grał jak w transie. Przysiadłyśmy na drewnianej belce, która nijak się miała do wymuskanego ogrodu. Ale była w dotyku ciepła, trochę szorstka, bardzo domowa. Czułyśmy powiew wiatru, zapach macierzanki i prawdziwą lekkość bytu. Tfu, do diabła z literaturą! Fredka miała tę dobrą cechę, że nigdy się nie narzucała. Inteligentna, choć z ogromnymi brakami w wykształceniu, umiała milczeć, gdy od niej tego oczekiwano. — Gra jak anioł. — Kochają. — Córkę prezydenta Clintona? — Tak. Westchnęłam. Żal mi było miłego dwudziestolatka. — Mówią że miłość to stan chemiczny mózgu. — To za trudne dla mnie — Fredka odrzuciła z czoła pasmo kruczoczarnych, gęstych włosów. — Michał nie ma żadnych szans. — Słyszałam, że prezydent USA przyjedzie do Warszawy — powiedziałam to głośniej, niż trzeba. Poczułam dłoń na ustach. I zduszony świst tuż przy uchu. — Cicho, wariatko! Jeszcze usłyszy i ucieknie! Westchnęłam. Rzeczywiście, jestem chwilami bezmyślnym cielęciem. Od dwóch miesięcy uczę się tego miejsca, spraw, ludzi. Co mówić, czego nie. A przecież sama wybrałam Pawilon X. Nikt mnie nie zmuszał. Wręcz przeciwnie. Rodzice mieli poważne zastrzeżenia. Ale szukałam swojego miejsca na ziemi. Chwilowo takiego jak to. Żadnych krat, bram najeżonych drutami pod prądem i tym podobnych bzdur, o których naczytałam się sporo. Można wejść i wyjść przez elektronicznie sterowaną furtkę. Jest tylko jeden problem: nie można już wrócić. Nigdy. Regulamin wyraźnie precyzuje prawa i obowiązki. Michał skończył grać. Nie widział nas. Za to my widziałyśmy, z jakim trudem pokonuje okienny parapet. Mając obok otwarte drzwi. — Dlaczego idziesz tędy? — spytałam. — Szukam nowej drogi do Indii. — Jasne. Nasza Basia Kochana dopadła nas wśród floksów. Z miłym uśmiechem wyciągnęła dłoń

do Fredki. — Idziemy poczytać. Fredka jęknęła może ciut za głośno. — Znowu o Sądzie Ostatecznym? Basia roześmiała się perliście. — Czyżbyś niczego nie zrozumiała? Twoją wiedzę o końcu naszego wieku trzeba by oglądać pod mikroskopem! Idziemy, Fredziu. Pogadamy o ciemnej stronie psychiki ludzkiej. No? Fredka przestała się buntować. Nie pożegnawszy mnie nawet spojrzeniem, powlokła się za Basiąniczym cielę na rzeź. Czy oni tu stosująjakąś przemoc wobec nas? — pomyślałam głupio i zaraz się roześmiałam w duchu. Bez sensu! Nikt nikogo nie hipnotyzuje, nie stosuje moralnych przymusów. Chodzą sobie błękitni i piękni po ogrodzie, wyłapując od czasu do czasu ofiary. A potem je przesłuchują skrobiąc dusze jak marchewki. Podobno to pomaga w pozbyciu się niebezpiecznej politury, która mogłaby się zamienić w skorupę nie do rozłupania. Mamy stąd wyjść czyści, kryształowo przezroczyści, pozytywnie nastawieni na nadejście Nowej Ery. A ona tuż, tuż. Za progiem. Trzeba przedtem tylko usunąć problemy i wy-reperować podświadomość. Jak stare skarpetki. Byłam rozkojarzona. A to stan ducha dawniej mi nie znany. Postanowiłam powrócić do ludzkości. Lenora prała stos majtek. Z przyjemnością zanurzała duże, pulchne dłonie w czerwonym cebrzyku pełnym piany. Wyglądała jak słoń 19 kąpiący się w rzece. Pławiła się w rozkoszy, wyciągając w górę kolejne części garderoby. — Widziałam ducha — powiedziała radośnie, gdy się koło niej zatrzymałam. — Co takiego? Jakiego… ducha? — Normalnego. Przełknęłam ślinę. Tu nic nie było normalne. A tym bardziej duch. Lenora nie była wariatką, tylko szesnastolatką z problemem bezgranicznej wiary w telewizyjną reklamę. I brakiem akceptacji w świecie dorosłych. Jeśli wystawimy sztukę teatralną, to zarezerwuję dla Lenory rolę królowej-praczki. Może się dowartościuje. Ale sprawa ducha nagle rozpaliła moją wyobraźnię. Dziewczyna nie majaczyła. Mówiła o ciele astralnym jak o czymś najnormalniejszym w świecie. Postanowiłam podrążyć temat. — Jak wyglądał? Spojrzała na mnie znad cebrzyka. Uprany stos bielizny piętrzył się w drugiej misce. Bladoniebieskie oczy Lenory w jasnej, prawie białej oprawie, miały wyraz łagodnej krowy żującej z przyjemnością chrupiącą trawę. — Co ty, Ewa? Nie wiesz, jak wygląda duch? Potrząsnęłam grzywką. Odgarnęłam jąpalcami. Była już tak długa, że właziła do oczu.

— W białym prześcieradle, z łańcuchem i żelazną kulą u nogi. Roześmiała się. Brzmiało to trochę jak beczenie. — Ty chyba nie widziałaś żadnego nowego filmu? Ta twoja kula u nogi jest chyba z dziewiętnastego wieku! Możliwe. Rzeczywiście nie oglądałam telewizji. A już na pewno nie głupoty z gatunku amerykańskiego horroru o inwazji mró-wek-mutantów i trupów wstających z trumien. — Więc, u Boga Ojca, odpowiedz na zadane pytanie: Jak wyglądał duch, którego widziałaś? Dokąd powędrował i kiedy to się działo? Lenora wyjęła dłonie pokryte bąbelkami piany. Przyglądała im się, jakby je widziała pierwszy raz w życiu.

20 — Godzinę temu. W krzakach. Duch miał kaptur, długie coś na sobie. Płynął przez rabatki. — Płynął? W powietrzu? Zawahała się. Starała się być precyzyjna. — No… tak to wyglądało. — W tamtych krzakach? — na wszelki wypadek wskazałam miejsce wyciągniętym palcem. Skinęła głową. — Do licha! — mruknęła. — Tyle mydlin zostało. Nie masz czegoś do prania? W perle trzeba prać! Miałam. Cały stos. Wyciągałam czyste koszulki, jak długo były, nie przejmując się zbytnio brudami. Teraz zrobiło mi się głupio. — Nie będziesz prała moich rzeczy! — Bo co? — zdziwiony wzrok zmusił mnie do zmiany tonu. — Przecież wiesz, że to lubię. — No tak, ale każdy powinien być odpowiedzialny za siebie. Wyraźnie nie zaskoczyła. — Chcesz powiedzieć, że aby zjeść bułkę z szynką, sama sobie bułkę upieczesz, wyhodujesz świnię, zarżniesz i przerobisz na wędlinę? Jezu Chryste, ależ była upierdliwa! Wiedziałam, że jej potrzeba prania jest nie do zaspokojenia. Poddałam się. — Okay. I piękne dzięki. Zaraz ci przyniosę niezły stosik. Może chociaż pomogę wypłukać? Potrząsnęła ostrzyżoną na zapałkę głową. — Mowy nie ma. To mnie dobrze usposabia do życia. Poza tym wiem, gdzie upchnęłaś stos brudów. Wolę, żeby pranie było jeszcze bielsze. Mogę je wziąć? Puściłam do niej oko. — Miałam taką nadzieję. Sama nienawidzę prania i prasowania. Uważam jednak, że to nie do końca w porządku. Wzruszyła ramionami. — Tam był ten duch — pokazała dłonią w kierunku przekwitłego jaśminowca. — Sprawdź.

21 Nie było wyjścia. Zaintrygowała mnie tą pływającą w powietrzu zjawą w kapturze. Należało sprawdzić. Porzuciłam Lenorę i wolnym krokiem, bez przyspieszania, udałam się w osypany spadającymi płatkami krzak gęstej zieleni. Rozgarniałam rękami gałęzie, jakbym się spodziewała co najmniej gniazda kukułki. Niczego, oczywiście, nie było. I najprawdopodobniej wylazłabym z tej zieleni, gdyby mój wzrok nie padł przypadkiem na coś błyszczącego, leżącego na ziemi tuż obok korzenia. Schyliłam się i podniosłam. Zanim mój wzrok rozpoznał ową zdobycz, skuliłam się cała w sobie. Na czoło wystąpiły krople potu. Wiedziałam, co trzymam w palcach ubrudzonych wilgotną ziemią. Widziałam takie same rozrzucone po miękkiej wykładzinie samolotu. Tego, w którym przetrzymywano mnie wiele godzin. Żółtawy metal o obłym kształcie i spłaszczonym czubku był ni mniej, ni więcej, tylko pociskiem rewolwerowym. Skąd się tu wziął? W gęstej zieleni osypanej niczym pudrem płatkami jaśminowych kwiatów? Zacisnęłam dłoń, czując chłód metalu. — Czyżby dalszy ciąg koszmaru? Znów terroryści? — wyszeptałam podnosząc głowę. I wtedy zobaczyłam cień. Gdzieś tam, za kępą berberysów, tuż obok muru okalającego całą posesję. Poczułam, jak mróz przechodzi mi po kościach, a w krtani zasycha. Przełknęłam ślinę i zamrugałam powiekami. Niczego nie było. Zwidy? Wyobraźnia podsunęła wizję? Zmaterializowała się opowieść Le-nory, bo chciałam, żeby tak się stało? Tkwiłam niczym słup soli, miętosząc w dłoni złotawy kawałek metalu i wypatrując ducha na tle ciemniejącego ogrodu. — Wrosłaś czy medytujesz? — usłyszałam i o mało co nie przysiadłam ze strachu. Głos Tomka brzmiał ciepło i normalnie. Tomek był sekretarzem w biurze i specem od szyfrów. Nas traktował niczym siostry i braci, bowiem kiedyś zaufał Buddzie, uwierzywszy w reinkarnację. Podobno spędził rok w Indiach na medytacjach u guru w północnym Pendżabie. Wrócił, ponieważ ścigała go rodzina pewnej nadobnej Hinduski. Ale może to tylko plotki. Fredka lu-22 biła plotkować. Szczególnie gdy dotyczyło to czyichś ekscesów miłosnych. — Widziałam ducha — powiedziałam spokojnie. — I znalazłam pocisk. — Otworzyłam dłoń. — Skąd się tu wziął? To… niebezpieczne. Wzruszyłam ramionami. — Pocisk bez rewolweru nie jest niebezpieczny. Pamiętaj, że jestem ekspertkąod broni. Spojrzał mi w oczy. —Nie przesadzaj, Ewo. Wiem, co ci się przydarzyło. Ale wiem też, że tego nie powinno tu być. Nie tutaj. Zacisnęłam wargi. Miał rację. Choć na zdrowy rozsądek na pokładzie samolotu też nie powinno być superszybkostrzelnych automatów. A były. — Zachowam na pamiątkę. A co do ducha…

Nie roześmiał się. Był poważniejszy od cyrkowego klauna tuż przed wejściem na arenę. — Bywają. Nie trzeba się ich bać. Jeśli się pokazują, nie mają złych zamiarów. Te, które szkodzą… zjawiają się o świcie. Przed wschodem słońca. Odszedł, skrzypiąc sandałami po wyżwirowanej ścieżce. Zostawił mnie obok krzaka, z otwartymi ustami i głową pełną pytań, na które nie było odpowiedzi. — Pierwsze słyszę o duchach przed wschodem słońca — wymruczałam, zawracając obok klombu z żółtymi nagietkami.—Może jakieś indyjskie… Lenora prała w najlepsze. Stos moich bawełnianych koszulek był imponujący. Nie chciałam przeszkadzać. Ale tuż przy drzwiach do pawilonu wlazłam na Gretę V2. — Dobrze, że cię widzę, Ewo. Może mogłabyś mi pomóc… Greta V2 prosząca o ratunek to było coś nowego. Nazwana tak jak pewna broń z drugiej wojny światowej, odznaczała się niemieckim drylem, oszczędnością w słowach i bawarską precyzją. Choć mieszkała w Polsce od trzydziestu lat, jej język wciąż się potykał na 23 świszczących spółgłoskach. Za to zastrzyki robiła genialnie. I obsługiwała całe tutejsze laboratorium, do którego nikt z nas nie miał nawet zamiaru zaglądać. — Co mogę zrobić? — Przyjechał do nas Amerykanin. To znaczy Polak… — W czym problem? Greta zmarszczyła nos. Zawsze tak śmiesznie marszczyła swój długi spiczasty nochal. Wyglądała niczym Pinokio z opowieści o chłopczyku wystruganym z drewna. — Jest taki… niesssskoordynowany… — A kto tu jest skoordynowany? — mruknęłam półgłosem. — Ani pacjenci, ani psychoterapeuci. Skarciła mnie surowym spojrzeniem. Zaczęłam się dziwić. W duchu. Pacjentów, nie, o nas nikt tak nie mówił, raczej pensjonariuszy przyjmował osobiście doktor Kurzyna. Papierami zajmował się Tomek. Greta panowała całkowicie nad laboratorium i salami zabiegowymi. To było jej królestwo. W podziemnej kondygnacji, gdzie wszystko było lśniące i wypucowane. Nawet rury centralnego ogrzewania pomalowano na niebiesko. — Udam, że nie słyszałam, co powiedziałaśśś. — To „ś” w jej bawarskich ustach zaświszczało złowróżbnie. — Wiem, że między sobą uważacie Pawilon X za jakiś, no… — Dom wariatów — podpowiedziałam usłużnie. —Właśśnie. To znaczy… nonsens! —Podniosła nieco głos, choć to było surowo zakazane. Cały personel miał obowiązek zwracać się do nas z należytym szacunkiem i traktować niczym śmierdzące jajka. — Jesteśmy pozarządową Fundacją na Rzecz Zdrowia Psychicznego —wyszeptała nabożnie. Sama ta nieco przydługa nazwa wprawiała ją w hipnozę. — Nasze fundusze pochodzą wyłącznie od prywatnych sponsorów. Dlatego połowa z was nic nie płaci.

— Dzięki. Wiem o tym. Greta się lekko zacukała. — Nie mówię tego, żeby cośśś sugerować… tylko żeby ci uzmysłowić, że wszyscy tu jesteśmy ludźmi dobrej woli. Musimy sobie

24 nawzajem pomagać. Dlatego zwróciłam się do ciebie… —Nie przerywałam. Byłam ciekawa, jak zechce to uzasadnić. — Masz w sobie cośśś… charyzmatycznego… — O! — Byłam wstrząśnięta. — Nie wiedziałam! — Gadałam, co mi ślina na język przyniosła. Trochę mnie zaskoczyła. Człowiek ni stąd, ni zowąd dowiaduje się, że jest charyzmatyczny! To brzmi co najmniej, jakby był świętym. Za życia. — Pójdę do nieba? Poruszyła się. Jej błękitny fartuch, nieskazitelnie wyprasowany, szeleścił krochmalem. — Ewa stara się utrzymać na tym, no… — Na poziomie. — Ja. Właśśśnie. — Znów zaszeleściła niczym jaszczurka. — Ten chłopak jest Polakiem. Ale mieszka w Chicago. — Pewnie ma gangsterską duszę! — roześmiałam się. — Czytałam gdzieś, że Chicago to melina terrorystów, gangsterów i… Przestraszyła się. — Co też ty, dziecko! To duże amerykańskie miasto. Pełne polonusów. Jego matka jest osobą bardzo majętną, więc… Teraz wszystko stało się jasne. Greta długim nosem poczuła sponsora! Z kobieco- bawarskąintuicjąwywąchała jakieś grube zielone. No, nic w tym złego. Nasz pobyt w tutejszym raju był zapewne dość kosztowny. — Jednym słowem chce pani temu chłopakowi nieba przychylić. Ile ma lat? Przyjrzała mi się nieco krytycznie. W dżinsach z dziurą na prawym kolanie i ostatniej czystej koszulce z wizerunkiem Stinga prezentowałam się chyba niezbyt erotycznie. — Dwadzieścia. Jeździ na wózku inwalidzkim. Przestałam się uśmiechać. — Dlaczego? — Nie powinnam… — zaczęła i zawiesiła głos. — Musi pani. Jeśli mam w czymś pomóc. Tu i tak nic się nie uchowa. Żadna tajemnica. Na zajęciach grupowych… — Tak, tak! — przerwała mi, węsząc swoim długim organem 25 powonienia w stronę jadalni. Pewnie wyczuła, co podadzą na kolację. — On albo ma amnezję, albo symuluje. Podniosłam na nią wzrok. — Co takiego? I z tą amnezją, bo rozumiem, że zapomniał o bożym świecie, jeździ na wózku? — Nie zmuszaj mnie do zdradzania… — Lekarskich tajemnic? Pani Greto, wóz albo przewóz! Albo wszystko, albo nic! W

końcu nie muszę pomagać gangsterowi z Chicago! Wiła się niczym wąż boa. I chciała, i bała się. Pewnie Knura. —Doktor Kurzyna go zbadał. Podejrzewa amnezj ę dysocj acyjną. — Po polsku proszę. Nie jestem specjalistką. Przynajmniej na razie. Kiwnęła głową. Zza ogrodzenia dobiegł odgłos silnika na pełnych obrotach. Jakiś samochód zatrzymał się przed wejściem. — Dobrze. Słuchaj, bo nie mam zbyt dużo… — Czasu? — Właśśśnie. Zaburzenia dysocjacyjne to reakcja na stres. Na jakieśśś straszne przeżycie albo na całe pasmo problemów, które trudno samemu rozwiązać. — Albo na złe traktowanie — powiedziałam głośno, trochę myśląc o sobie. — Tak. Albo na wszystko po trochu. Takie zaburzenia przyjmują różne formy: człowiek przestaje mówić albo chodzić, albo pamiętać. — Aon? — Przestał chodzić. Mówi i pamięta. Ale… wybiórczo. — To, co chce, tak? —Tak. Ma na imię Wiktor. Na nazwisko Smolarek… właśśściwie. — Jak to właściwie? — Bo jego matka wyszła drugi raz za mąż za Amerykanina o nazwisku Esteban. — On też z pochodzenia Polak? — Nie. Jest Latynosem. I w tym problem. Wiktor go nie zaak-.

26 ceptował. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samolotowym pół roku wcześniej. W tajemniczych i nie wyjaśnionych okolicznościach. Zostawił syna, wdowę i potężny majątek. — Pewnie sieć sklepów z pierogami! Tupnęła nogą. To już było solidne wykroczenie. Ale musiałam ją nieźle wkurzyć. — Nic takiego. Imperium farmaceutyczne. — Wiktor siedzi na wózku od śmierci ojca? — Tak. Słuchaj, dość szczegółów. Trzeba koniecznie postawić chłopca na nogi. Więc jak? Zaintrygował mnie dwudziestolatek, który woli wozić tyłek na elektrycznym wózku, choćby i najnowszej generacji, zamiast grać w tenisa czy też w tę amerykańską piłkę, której nikt w Polsce nie rozumie. — Mogę spróbować. Czy on chociaż… ładny? Greta V2 spojrzała na mnie z niesmakiem. — Nie masz go uwieśść ani zaciągnąć do ołtarza, tylko wyjąć z wózka! — zaświszczała wyraźnie zła. Nie zamierzałam ułatwiać jej zadania. — Gdzie on jest? Wskazała nosem na otwartą bramę. Jej organ powonienia chyba wydłużył się jeszcze bardziej. — Zajechał. ^ Spojrzałam i zamarłam ze zgrozy. Żwirową alejką podążało coś w rodzaju skrzyżowania samochodu z ławą na dwadzieścia pięć osób. To coś, w kolorze śmietany, miało z obu stron sześcioro drzwi, sześć okien, przez które niczego nie można było dostrzec. Szyby przyciemnione wyglądały na kuloodporne. — Będziemy tu kręcić serial „Dynastia”? Co on tym wozi? Harem czy ziemniaki na targ? Niestety, nie uzyskałam odpowiedzi. Greta V2 kurcgalopkiem sadziła przez trawnik, nie bacząc na wypielęgnowane rabatki. — Żeby czymś takim jeździć po naszych dziurawych drogach, trzeba mieć niezłe zaburzenie, to, no… jak mu tam… dysocjacyjne!