Krystyna Boglar
Mgła nad Doliną Wiatrów
Ilustrował
Zygmunt Zaradkiewicz
Wffl Krajowa Agencja Wydau
Redaktor techniczny Urszula Muzal-Dębska
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA 1980
Wydanie III. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 160 egz. ???. tw. 5000 + 100 egz. Ark.
wyd. 3,76 ark. druk. 7.13. Papier offsetowy ki. III. 80g A1 Nr prod. 1-1/2466/77
Druki oprawa-. RSW „PKR" Zakłady Graficzne Ciechanów, ul. Moniuszki17/19 z.
748/79. Cena: opr. brosz. 18 zł opr. tw. 30 zł
S6~
Ał^o
Ś4
Rozdział I
Zima była niezwykle ostra. Nawet wartkie górskie strumienie z trudem torowały
sobie drogę pomiędzy wypiętrzonymi zwałami lodu. Śnieg pogrzebał i wody, i
ziemię. Zwierzyna wychynęła z lasów i podchodziła niemal pod samą wieś, szukając
pożywienia. Napełniano karmniki, rozrzucano siano i otręby. Wszystko to jednak
bardzo oszczędnie. Ludziom też było ciężko, w niejednej chałupie brakowało
ziemniaków i nafty.
W Dolinie Wiatrów domy przysiadły pod grubymi poduchami śniegu. Słońce wstawało
późno, było blade i zaspane. Od czasu do czasu górą szedł podmuch ostrego wichru.
Wtedy świerki zrzucały połyskujące tumany śnieżnego pyłu i z ulgą prostowały
ciemnozielone gałęzie. Potem znów sypał śnieg i świat powoli znikał, zapadał się
i kurczył. Niebosiężne świerki i jodły wydawały się wtedy ledwie porosłym stok
3
młodniakiem. Znikały płoty, wypełniały się przecierane z wysiłkiem ścieżki. Tam
gdzie w jesieni sterczały jeszcze kapuściane głąby, widać było drobniutkie ślady
przycupniętych w bruzdach
zajęcy.
Tego pamiętnego dnia słońce wstawało szczególnie ospale i niechętnie. Ukośne
promienie nie rozjaśniły leśnych przecinek, nie rozbłysły tysiącami iskier w
zlodowaciałej szreni. Kolor nieba podobny był do źle wypranej bielizny, suszonej
na ciemnym i zatęchłym strychu. Dygotały z zimna wróble, dygotali ludzie.
Janusowa szybko narzuciła chustkę i wsunęła nogi w rozdeptane kapcie. Zapalona
zapałka trzasnęła i zgasła. Trzeba spróbować jeszcze raz... Odkryte kolana drżą.
Chłód wdziera się w każdy centymetr skóry. Miga płomyk, liznął zmiętą kulkę
papieru, pożera ją, rozświetla się i wybucha... Drobne drzazgi chwytają ogień.
Za chwilę z kuchennego pieca dolatują trzaski i pomruki. Iskry tańczą swój
codzienny taniec.
— Szymek!
Cisza. Z łóżka nakrytego wielką pierzyną w kraciastej powłoczce dobiega
sapanie.
— Szymek! Wstawaj!
Janusowa podchodzi bliżej. Na drewnianych balach pod okapem wychylają się z ram
poczerniałe twarze świętych.
— Szymek, czas do szkoły!
Kraciasta pierzyna poruszyła się ukazując we wgłębieniu kępkę
zwichrzonych włosów.
4
Głębokie ziewnięcie podobne było raczej do jęku. Zaszeleścił siennik jakoś
gniewnie, niecierpliwie.
— Mamo, która godzina?
— Szósta. Wstawaj! Przypilnuj ognia pod kuchnią. Idę do obory.
— Aha.
Szymek skulił się pod pierzyną. Było mu dobrze. Jak ognia bał się tego momentu,
gdy wyciągniętą bosą stopę sparzy chłód. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma i
śledził szary prostokąt okna. W półmroku coś się ruszało, ni to dym, ni to
cienie. Zresztą zaraz znikało w piecu.
Szymek westchnął i jednym susem wyskoczył z łóżka. Byle bliżej ognia i złudnej
nadziei ciepła. Raz-dwa włożył spodnie, ręką przygładził włosy. Otworzył
drzwiczki i dorzucił parę polan. Ogień mlasnął z zadowoleniem. Chłopiec
podskoczył parę razy i przypadł nosem do szyby. Z gałęzi pobliskiej czereśni
sfrunęła spłoszona wrona machnąwszy czarnymi piórami. Z obory doleciał ryk
dojonej Krasuli. Ogień wesoło buzował rozjaśniając izbę. Wyjrzały dobrze znane
sprzęty: ciężki stół i rzeźbiona ława. Było swojsko, dobrze i przytulnie.
Na dworze ranek wymiatał z doliny mroczne cienie. Janusowa ze skopkiem stanęła w
drzwiach. Mróz wdarł się do izby. Zapachniało lasem i spienionym mlekiem.
— Zamknij za mną. Czemu łóżko nie posłane?
5
— Zaraz, mamo, zaraz. Widzieliście sikorki
na czereśni?
— Co ty, Szymek, jakie sikorki? Krowę
doiłam...
Mleko pluszcze wlewane szeroką strugą. Kropla upadła na żelazną płytę. Zasyczała
i znikła.
Szymek walczy z kraciastą pierzyną, która w żaden sposób nie chce się zmienić w
równą, gładką powierzchnię.
— Tu góry, tu równina — mruczy chłopiec przyciskając dłonią oporne płótno. —
Tu Dolina Wiatrów, a tu szczyt... Ho, ho, całe Tatry jak na dłoni! A teraz
strumienie... — Palce chłopca żłobią w miękkim puchu szerokie, kręte wgłębienia.
— Szymek, uważaj no na mleko ! Co ty tam
robisz?.
Stuknęły drzwi. Znów wdarła się struga zimnego powietrza. Słychać, jak śnieg
skrzypi pod wojłokowymi podeszwami.
Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.
Szymek stoi nad parującym garnkiem. Zagapił się w rój powietrznych banieczek
wyskakujących z nagła na powierzchnię mleka. „Ciekawe, czy moje sikorki wrócą,
aby dziobać zawieszony kawałek słoniny? Jaka tam słonina ! Zwykła skórka! Zapasy
w komórce stopniały, a mróz trzyma. Końca nie ma z tą zimą! — myśli chłopiec
pochylony nad garnkiem. — Zające na nic zmarzną i kuropatwy... Trzeba zajrzeć
6
pod las, czy kłusownicy znów nie-poustawiali sideł..."
— Szymek, bój się Boga! Mleko kipi, a ty stoisz jak słup!
Janusowa zręcznym ruchem zsuwa sagan z ognia na bezpieczny brzeg płyty. Biała
piana zwęgla się sycząc na rozpalonej fajerce. Na ściankach garnka schnie biały
osad. Jak śnieg.
Szymek powoli pije gorące mleko. Niespokojnie zerka w stronę okna. Barwnych
sikorek ani śladu. Za pagórkiem wzdłuż drogi czernieją splątane krzaki tarniny.
Dalej stok pochyły, stromy i już granica lasu. Grupa świerków wyraźnie odcina
się od bieli śniegu. Poszedłby tam, bo te wnyki...
— Kończ już, spóźnisz się! — zakrzyknęła Janusowa. —Tyli kawał do szkoły ! —
Skrzętnie zebrała z wyszorowanych do czysta desek stołu okruszyny chleba. — Nikt
nie pomyśli o tym, ze zimą ciężko jest dzieciom chodzić dziewięć kilometrów!
— Czasem ktoś podwiezie — mruknął Szymek ładując do teczki kolorowe ołówki.
— Kto? Stary Józwa swoją łysą kobyłą?
— Józwa też. Często dowozi nas do przecinki. Teraz to nic, w roztopy gorzej!
— Droga niby nowa, pługi przecierają, ale to daleko.
— Daleko.
Zaskrzypiała furtka. Burek zaszczekał głuchym basem, ale widać poznawszy
przybysza.
7
skulił ogon pod siebie i wlazł z powrotem do ciepłej budy. Tam, w słomie,
czekały na niego resztki snu.
Ktoś głośno tupiąc strzepuje z butów śnieg. Janusowa odwraca głowę. Na jej
twarzy migocze gorący odblask ognia.
— A, to ty. Wchodź, bo zimno naleci.
— Wojtek? Cześć — mruczy Szymek przecierając wytartym mankietem jakąś plamkę
na okładce zeszytu. — Fajnie, że przyszedłeś. Nie lubię sam turlać się po szosie.
Skąd wiedziałeś, że jeszcze jestem w domu?
Wojtek spogląda z ukosa na przyjaciela. Ciepła czapka wciśnięta głęboko na uszy,
czerwony szalik ciasno owija szyję.
— Coś ty? Śladów nie było !
— Czego? — dziwi się Szymek.
— No, śladów. Od domu do furtki. Przecież nie przefrunąłeś! W nocy trochę
padało i leży świeży puch. Tylko do obory ktoś chodził...
— Patrzcie go! — kręci głową Janusowa. — Ale wykombinował! Zawsześ taki mądry?
— Ja tam nigdy głowy nie tracę! —śmieje się chłopiec.
Janusowa z troską spogląda na jedynaka.
— Szymek, postaw kołnierz. Mróz mocny. A może byś nie szedł? Co, synku?
— Eee tam, proszę pani, wcale nie jest tak źle! Jak się pospieszymy, to nas
Józwa podwiezie do przecinki. To już dwa kilometry. Potem może jakiś samochód...
8
— Akurat! —wzruszył ramionami Szymek. Wziął z krzesła gruby sweter i wciągnął
go przez głowę. Jeszcze czapka, teczka...
— Trzeba co kupić w Ruciankach, mamo?
— O rety, całkiem bym zapomniała! Sól! Nie mamy już prawie wcale soli! Gdzie
są pieniądze?
— W puszce po landrynkach — przypomina
Szymek.
— Masz. A nie zgub!
Szymek uśmiecha się. Zawsze tak samo! Zawsze te słowa: ,,a nie zgub", choć nigdy
jeszcze nie zgubił ani grosika. Teraz też pięciozłotówka ląduje bezpiecznie w
przepaścistej kieszeni kurtki.
Wychodzą. Płuca chłoną ostre powietrze. Szymek wzdryga się z zimna. Burek nie
wysta^ wił nawet nosa na pożegnanie, tylko szczęka wewnątrz budy pustą blaszaną
miską. „Głodny" — myśli chłopiec i ogląda się za siebie. Matka wychodzi właśnie
z chałupy z garnuszkiem w ręku. „Będziesz miał swoje śniadanie, piesku. Ja już
o tym wiem, a ty dopiero za
chwilę!"
Śnieg trzaska jak rozbite szkło. Mróz tnie nożem. Obłok pary z ust rozpływa się
w powietrzu. Tuż za furtką ścieżka przecina ukosem pole Wawrytków i wspiąwszy
się na mały pagórek, opada ku drodze. Chłopcy idą gęsiego. Od czasu do czasu
wrony jak ziarnka rozsypanego maku podrywają się z pagórka i szybują ku wsi.
10
Szymek zadarł głowę do góry i odprowadza wzrokiem lecące ptaki. Szedł tak nie
patrząc zupełnie pod nogi. Na wzgórku pośliznął się na zamarzniętej grudzie i
zjechał parę metrów w dół.
— Ale fiknąłeś! —zaśmiał się Wojtek przystając.
— No. Zagapiłem się na wrony — odparł Szymek gramoląc się ze śniegu.
Wojtek stał na szczycie pagórka i wymachiwał teczką.
— Juhuuuu! — góralski okrzyk przeciął ciszę ranka. — Szymek, gazu! Stary już
jedzie !
Obaj chłopcy puścili się pędem w dół po stromym zboczu.
Józwa nadjeżdżał saniami zaprzężonymi w kobyłę równie starą jak on sam. Górale
mówili że stary ma już przeszło sto lat, ale Józwa nigdy tego me potwierdził.
Kiwał głową i pykał z nieodłącznej krótkiej fajeczki, a dziecinnie niebieskie
oczy śmiały się w pomarszczonej twarzy. Sanie też były niezwykłe. Przeznaczone
do zwożenia drzewa z lasu, nie miały tylnego oparcia tylko długą, szeroką
deskę, na którą łatwiej było ładować okorowane jodłowe pnie.
Chłopcy dopadli sań zaraz za kapliczką. Ze śmiechem rzucili teczki i wskoczyli
na wymoszczone słomą siedzenie.
Józwa nie odezwał się ani słowem. Cmoknął tylko na wyłysiałą kobyłę, aż ta
odwróciła łeb i zastrzygła uszami. jej wzrok wyrażał prawie ludzkie, głębokie
zdziwienie.
11
__ Ledwieśmy zdążyli! — zaśmiał się Woj-
te ?
Stary pokiwał głową. Z niewielkiej odległości
wyglądał jak wysuszony grzyb w wyrudziałym
i robaczywym kapeluszu. W milczeniu wskazał
batem na stok góry, gdzie pod samym lasem
czerniały gęste, splątane krzaki.
— Co tam widzicie? — spytał Wojtek. Józwa zachichotał.
— Toć ja gorse ??? mam od wasych, a lisią kitę doźrzałek!
— Gdzie? Nie widzę! — poruszył się niecierpliwie Szymek.
— O tam, tam pod lasem! — wykrzyknął Wojtek wyciągając rękę w kierunku rudej
plamki która mignęła i znikła. — A to ci przechera. Widać nawet lisy są głodne!
Rzadko kiedy wychodzą z lasu w biały dzień!
—- Wnyki zakładają—mruknął Szymek.
Stary góral spojrzał na chłopca z ukosa.
— Fto zakłada... niby?
— Nie wiem. — Szymek wzruszył ramionami. _ Może chłopaki, a może nie...
Józwa pyknął z fajeczki i strzelił z bata. Ze świerka rosnącego tuż przy drodze
zerwała się chmura śnieżnego pyłu i sypnęła chłopcom prosto w twarze.
— Cie licho! — syknął Wojtek wytrząsając zza szalika mokre płatki.
Szymek uważnie spoglądał na pobocze gęsto porośnięte drzewami.
12
Wujek mówił, że w lesie pełno wnyków i sideł. Wczoraj przyjechał z Rucianek
przez przecinkę. Sprawdzał, czy karma dla zwierząt wyłożona.
— Sam zawoziłek — mruknął Józwa mrużąc oczy. — Tyli zajęcy... Co tam jesce
Antoś gadali?
— Antoś! — roześmiał się Wojtek. — Pan Antoni — leśniczy.
— Lo mnie Antoś — odparł Józwa twardo.
— Nie bujasz? — zapytał Wojtek odwracając do przyjaciela zaczerwienioną od
mrozu twarz. — Twój wujek przejechał na nartach przez przecinkę?
— Przejechał. Co to dla niego ! Las zna jak... — zawahał się chwilę —jak
własną kieszeń !
— Fakt — zgodził się Wojtek. — My też znamy, ale w lecie. Teraz można tam kark
skręcić. Czysty slalom, tyle że zamiast tyczek masz świerkowe drewno!
— Pójdziemy po szkole pod las? Można ustawić parę kijów i stok slalomowy jak
lala !
— lii, zimno — mruknął Wojtek. — Chce ci się z dechami zapychać taki kawał
drogi? Szkoda, że do szkoły szosa cały czas pod górę. Nie warto brać nart!
Sanie sunęły ciężko skrzypiąc i piszcząc, jakby w ten sposób protestowały
przeciwko dodatkowym ciężarom zagrzebanym po uszy w sianie. Powietrze stało
mroźne, nieruchome. Blada tarcza słońca wvoełzła jakaś przygaszona
13
i szara, a pomimo to oczy bolały od wpatrywania się w nieskazitelną biel.
Z daleka ukazał się drogowskaz. Skrzyżowanie. Tu już zaczyna się szosa. W lewo
od niej wiedzie wąska droga ginąca w wysokim lesie.
Szymek z przyjemnością przygląda się wysmukłym jodłowym pniom, lekko pochylonym
od naporu listopadowych wichrów.
Koniec podróży. Józwa wraz z saniami jechał w las.
— Wojtek westchnął i sięgnął po teczkę.
— Prrr! — Kobyła stanęła w miejscu i natychmiast nisko zwiesiła łeb. Stary
przyglądał się, jak chłopcy zeskakują z sań. potem kiwnął głową i cmoknął na
konia. Łyska ocknęła się z zadumy, naprężyła mięśnie i sanie skrzypiąc
pojechały w las.
Chłopców ogarnęła cisza. Ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Śnieg skrzypiał
pod stopami; lekki, nawiany nocą puch nie utrudniał marszu. Znali tu każde
drzewo, każdy krzak i milowy słupek. Chodzili tędy codziennie, unosząc w
teczkach szkolną wiedzę i chleb ze smalcem. Codziennie, jak długa jesień
i zima, przez sześć miesięcy w roku. Tylko późną wiosną i wczesną jesienią
wspinali się na szczyt góry, by przebiec przecinką w dół — jak strzelił — aż do
szosy na skraju Rucianek. Stamtąd szkoła była już niedaleko. Po drugiej
stronie drogi. Ten skrót dawał duże oszczędności w czasie. Cóż z tego! W ciągu
październikowych
14
roztopów droga ta była nie do przebycia. Wartkie górskie strumyki zamieniały się
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w rwące potoki, niosąc ze sobą
powyrywane krzaki, liście, splątane gałęzie i ciemny, wymyty muł.
Teraz znów mróz skuł lodem wydeptaną, wąską jak pajęcza nić dróżkę. Drzewa
rozsiadły się umęczone dźwiganiem śnieżnych czap. Nocą, u wylotu długiej
przecinki, pyzaty księżyc oświetlał lisie tropy, a gwiazdy lśniły zimnym
blaskiem. Przez kopny śnieg nie odważył się przejść człowiek. Nieraz już bywało,
że długotrwałe, uporczywe śnieżyce odcięły wioskę-od świata wielometrowymi
zaspami, a groźny górski nawis straszył lawiną. Wtedy dzieci z Doliny Wiatrów
nie szły do szkoły, a w Ruciankach, licząc swoją zmarzniętą trzódkę. pan
nauczyciel z niepokojem spoglądał na kłębiące się chmury i ciemnozielone czuby
świerków.
Szymek lubił szkołę. Nowoczesny murowany budynek o lśniących szybach i
wypolerowanych sosnowych ławkach witał go po uciążliwym marszu wesołym
dźwiękiem dzwonka.
Chłopcy przyspieszyli kroku. To z ich powodu zimą lekcje zaczynały się dopiero o
dziesiątej, ale i tak było już dosyć późno.
Za zakrętem dostrzegli na szosie samotnie maszerującą figurkę w długiej spódnicy
i kraciastej chuście.
— Zobacz, Terka dziś nas wyprzedziła! — zawołał zdziwiony Wojtek.
15
— Zaraz ją dogonimy ! —wykrzyknął Szymek-i puścił się pędem. Nagle zatrzymał
się nasłuchując.
Wojtek też usłyszał i szybko zszedł na pobocze szosy.
— Samochód!
Ciężarówka warcząc i kaszląc pchała się z trudem rozdygotanego motoru przez
nieprzetartą szosę.
— Hej! Hop, hop! — zakrzyknął Wojtek wymachując teczką.
Kierowca walcząc z nierównościami terenu nawet nie zwrócił uwagi na
podskakujących chłopców.
Terka też pomachała.
Samochód kolebiąc się i wyjąc przejechał nie zwalniając obok stojącej
dziewczynki.
— Baran! —westchnął ciężko Wojtek i ruszył naprzód.
— Nie zabiorą! Boją się zatrzymać, żeby nie ugrzęznąć na amen — starał się
usprawiedliwić Szymek, choć tak naprawdę, to sam w to nie wierzył.
Rzadko, bardzo rzadko, nawet wtedy, gdy droga była dobra, zatrzymywał się jakiś
samochód, by podwieźć dzieci. Nauczone doświadczeniem nigdy nie szły gromadą, bo
wtedy szansa była jeszcze mniejsza. Wojtek i Szymek starali się wychodzić jak
najpóźniej. Przed nimi szła Terka, czasem Józek.
Znów warkot i znów trzy pary dziecięcych
16
oczu daremnie wypatrują hamującego pojazdu Tym razem szara ,.WarSzawa" Przy
kierow. nicy mężczyzna w baranKowej- Czapie.
- Szymek, wyskocz na środek, Może sję zatrzyma ! — woła Wojtek wymachując
teczką
Kierowca sprawnie wVminął tańczącego na szosie Szymka i pogroził mu zaciśniętą
pięścią.
— Nie stanął — zamruczał Szymek z żalem. — A tyle tam było mjejsca w środku \
— Trudno, idziemy! Terka> coś taka mar. kotna?
Dziewczynka nie odpowiedziała ty,ko szczelniej owinęła się kraciastą cnustą
Drep_ tała kilka kroków przed chłopcami, bała się iść sama. I choć trzęsła się
ze strachu przed złośliwymi docinkami Wojtka, to jednak wolała to, niż samotny
marsz zaśnieżoną, pustą szosą.
Po obu stronach drogi milcząc stały drzewa. Coś poruszyło się pod zie|0nym
paraso|em gałęzi. Kracząc przeraźliwie. pr2efrunęły wrony i usiadły na śniegu,
pilnie Coś wydziobując. W oddali cichł warkot samochodu Powróciła cisza.
Wyglądało tak, jakby zima siedziała na przydrożnym kamieniu i pilnowała, by
powietrze przezroczyste jak s2kło nie zmetniało od pary ludzkiego oddechu.
Przecinka. Tędy suchą wiosną j jesienią biegł „szkolny szlak". Jak dobrze było
wspinać się po ciepłym poszyciy skubjąc po drodze jagody i poziomki. Las bywał
świeży, wymyty i pachniał bukietem górskich traw Tak było
Szymek unosi głowę. Spogląda na gęste szeregi drzew, wśród których miga coś
czerwonego. Lis? Za jaskrawe! Co to jest?
Nagle ostry gwizd przeszywa ciszę.
— Ty! — woła Wojtek. — Józek wyłazi przecinką! Hej, Józek! Po co tam leziesz?
— Jadę przez przecinkę do szkoły! Wziąłem narty!
— Zwariowałeś? Pobłądzisz! —woła Szymek i gwałtownie macha ręką.
— Nie będę się wlókł,szosą! Przez las i bez nart można przejść!, Śnieg
twardy jak szkło!
Słyszycie?
Chłopcy wpatrują się w Józka, który wali narciarskim butem w lód, aż pryskają
odłamki.
— Nie idź! Tam na górze może być gorzej. Wujek Antek wczoraj jechał...
— No widzisz! — wrzeszczy Józek i rusza pod górę. — Mógł pan leśniczy
przejechać,
mogę i ja!
— Zabłądzisz — powtarza Szymek, choć sam nie bardzo w to wierzy. Tam
przecież znane
drzewa, krzaki...
— Nie idź, Józek — pisnęła cienkim głosikiem Terka. ,,Aż dziw, że się
odezwała" — myśli Szymek i spogląda z ukosa na dziewczynkę.
— Zabłądzić! — rechocze Józek podrzucając narty. — W takim lasku? Ech, wy
mięczaki! Toczcie się sami szosą i czekajcie na zmiłowanie jakiegoś
zmotoryzowanego, który
18
was podrzuci te siedem kilometrów z hakiem! Me razy was podwieziono tej zimy?
Raz, dwa razy?
— Cztery, ale... — mamrocze Wojtek i już roziskrzonym wzrokiem patrzy, jak
Józkowe buty lekko zagłębiają się w stwardniały śnieg. Tup, tup, tup. Aż
chrzęści.
— Cześć maluchy! —woła Józek znikając za drzewami.
— Ty, nie przezywaj, bo... — wrzeszczy Wojtek wygrażając zaciśniętą pięścią.
— Bo co? — pada pytanie. — I tak mnie nie dogonisz! Bałbyś się, ty tchórzu !
— Ja... ja mu tego tchórza nie daruję! — krzywi się Wojtek. — I tego malucha
też! Waż-niak jeden !
— Chodź, już czas —mruczy Szymek, choć sam jest bardzo zły.
Czerwona czapka miga hen w górze jak symbol odwagi i męstwa.
— Idziemy!
Na gałęzi usiadła wrona. Otrząsnęła piórka, otarła dziób i zakrakała. Potem
rozłożyła skrzydła i pofrunęła w górę. To krakanie zabrzmiało jak szyderczy
śmiech.
— Podłe ptaszysko! — wrzasnął Wojtek i rzucił w ptaka pacyną śniegu. Wrona
ciągle kracząc, jakby na ironię, pomachała skrzydłami
i znikła.
— Idziemy za Józkiem, co? Milcząca Terka odwróciła się gwałtownie.
19
— Już ja mu pokażę, kto tchórz! — terkotał Wojtek zaciskając pięści. Porzucona
teczka leżała w przydrożnej zaspie. — Zdębieje, jak nas zobaczy na mostku w
Ruciankach!
— Zwariowałeś! — krzyknął zniecierpliwiony Szymek. — On zjedzie z góry na
nartach. A my musielibyśmy chyba na teczkach!
— Wcale nie. Widziałeś, jaki śnieg jest zbity? Można przebiec jak w lecie. Nie
bój się. nie zapadniesz się! Podobno jelenie tamtędy chodzą do siana. Tato mówił.
Jelenie! Szymek aż westchnął z zazdrości. Zobaczyć stado jeleni! Raz widział
starego kozła, jak wyciągnąwszy szyję węszył w stronę, skąd południowy wiatr
nawiewał dymy z góralskich chat. Raz. Potem już nigdy mu się to nie udało. To
był piękny kozioł. Zwierzę stało daleko, ale to był na pewno on — król sosnowej
gęstwiny i słonecznych polanek. ,,A może go zobaczę?" — pomyślał i spojrzał w
górę. Czerwona czapeczka zniknęła bez śladu.
Wojtek widać wyczuł to chwilowe wahanie, bo chwycił teczkę i pędem
przebiegł szosę. Lekko wspiął się na stromy stok i stamtąd niecierpliwie
pomachał do Szymka.
— No, chodź! W buczynie na pewno są
rogacze!
To zadecydowało.
Było zupełnie cicho. Drzewa wchłaniały lekki, prawie niewidzialny opar. Zamglone
słońce nie kładło cieni na nieskalanie białej płaszczy-
20
źnie. Śnieg chrzęścił i chrupał, ale nie było to groźne trzeszczenie cienkiej
pokrywy. Pod świeżym puchem zalegała twarda, zlodowaciała skorupa. Żaden powiew
wiatru nie mącił ciszy. Mroźne, ostre powietrze, tu w lesie wydawało się
łagodniejsze. Od szybkiej wspinaczki poci się czoło. Z ust buchają kłęby pary.
Szymek odwraca się, spogląda w dół. Między drzewami miga krótki odcinek szosy.
Na niej jakziarnko maku czernieje nieruchoma sylwetka dziewczynki w kraciastej
chuście.
Rozdział II
Las stał cichy i majestatyczny.
Na północnym stoku ™*?™^™
każdym stąpnięciu dźwięczał jak kryształ. Drobne lodowe r.
'"'' się w miliard tów zagłębia ne stopnie.
wiecznie zieiw.,4. --------- ,
cze wspomnienia jesieni. Gdzieniegdzie wysta
- ? ? ^ ? a h a rh/1
bne lodowe płatki pryskały i chrupiąc rozpadały się w miliar
-~-..uu; ?,,.
tów zagłębi
ne stopnie, i w^ _____
jlone świerki przechowywały jesz-
t2 |???? pi ?
się w miliardy szklanych koralików. Czubki butów zagłębiały się na centymetr,
żłobiąc wygod-Pod nisko zwieszonymi gałęziami
wa
: WSpuin ? ??? nu j^
/ały spod iglastych namiotów suche badyle i brunatne, poskręcane dotknięciem
zimy bukowe liście.
Trzasnęła gałąź. Szymek wstrzymał oddech.
Nic. Cisza. Wojtek też przystanął.
— Myślałeś, że rogacz?
— Nie. Tu chyba nie schodzą. Za blisko szosy. I nie ma karmników z sianem.
Trzeba wejść wyżej. Duszno jakoś, nie czujesz?
Wojtek ruszył naprzód. Teraz już za późno
22
Za żadne skarby świata nie przyznałby się nikomu, że ogarnia go dziwny, bliżej
nieokreślony lęk. Rozpiął guziki i rozluźnił szalik. Ufff. Gorąco.
— Spociłem się, wiesz?
— Ja też — odpowiedział zasapany Szymek. — Nie wiem, czy ten skrót wyjdzie nam
na dobre. Do szczytu jeszcze daleko.
W lesie nie widać słońca. Między niebotycznymi jodłami z rzadka ukazywał się
rąbek nieba. Tam, gdzie kończy się las, dolinę przecina wartki potok. Ale to
jeszcze daleko, bardzo daleko. Tam może są rogacze...
Spod drzewa wybiega drobny zajęczy trop. Szymek pochyla się i zagłębia palce w
śniegu. Chętnie poszedłby tym świeżym śladem przyjrzeć się, jak przestraszony
kłapouch staje słupka. Tak niewiele trzeba, by zima przestała srożyć mrozem i
ukazała nagle całe swoje piękno. Ten zając kica gdzieś zapewne jak szara puchata
kulka z białą kropką ogonka. Szkoda...
Wojtek przystaje i zdecydowanym ruchem zdziera z głowy wełnianą czapkę. Szymek
też ciężko dyszy, ale żaden z chłopców nie przyzna się, że wolałby być znów na
szosie.
— Odpoczniemy? — pyta Wojtek.
— Można. Tylko nie siadaj na śniegu.
— Co ty? Masz mnie za głupiego? Zmęczyłem się, bo teczka taka ciężka. Kamienie
w niej są, czy co?
Szymek milczał. Chłonął las. Nie siedzieli
23
dług0- Wojtek ze złością chwycił teczkę za rozlatujące się ucho. —
No, jazda naprzód !
Droga, którą zwożono drzewo i siano dla zwierzyny, biegła półkolem wzdłuż
stoku. Chłopcy wyszli z lasu prosto na szałas, w którym latem nocowali górale,
gdy kierdel owiec szedł paść się na Witowa Polanę. Ostatnimi laty
owiec było coraz mniej. Wielkie redyki jechały pociągami w Bieszczady, tu
zaś wolno było wypasać jedynie kilkanaście sztuk. Teraz szałas zmalał,
skurczył się, wtopił w zaspę. Tylko spadzisty dach szczerzył zęby
wyszczerbionych desek. Tuż obok drogi stał karmnik, byle jak ZDjty z desek i
nakryty sosnowym daszkiem. Z gładkiej żerdzi zwisało smętnie parę nitek
siana. Zwierzyny ani śladu.
— Gdzie te rogacze? — westchnął z żalem
Szymek.
— Zjadły, to i poszły — odparł Wojtek niecierpliwie. — No. co stoisz? Masz tu
zamiar czekać do wieczora, czy jak?
„A poczekałbym" — pomyślał Szymek i niechętnie ruszył dalej. Przechodząc
pieszczotliwie pogładził gładkie drewno. Może to złudzenie wywołane jedynie
chęcią napotkania jeleni, a może istotnie doleciał do niego nikły, delikatny
zapach wilgotnej sierści?
Dalej stok wznosił się ostrą stromizną. Letnia ścieżka znikła pod śniegiem, las
zmienił się nie do poznania.
24
Tędy, co? - - zapytał Wojtek-przystając.
— Zaczekaj. Chyba tak. Może... a zresztą nic!
— Strach cię obleciał? — roześmiał się hałaśliwie Wojtek i silnie kuksnął
Szymka w plecy.
— Co robisz? Czekaj, tu sąjakieś ślady!
— No jasne! Przecież Józek podchodził tędy przed nami!
— Prawda, Józek — mruknął Szymek, który wypatrując zwierzyny zapominał
chwilami o celu wędrówki. Liczyły się tylko tropy, ślady...
Nie było najmniejszego powiewu. Powietrze straciło zupełnie poranną ostrą
świeżość i wypełniało zmęczone płuca parnym, gęstym obłokiem. Nogi grzęzły i
bolały kolana.
Znów szmat lasu. Coraz trudniej przeciskać się między gałęziami, które objuczone
ciężarem zlodowaciałej skorupy zwisają nad ziemią.
Ogromny szarawy lis przemknął między krzakami. Szymek stanął jak wryty. Lis
machnął jeszcze raz ogonem i skrył się w gąszczu.
— Ależ był wielki! — szepnął chłopiec z podziwem.
— Nic nie widziałem — wzruszył ramionami Wojtek i rzucił teczkę w śnieg, aż
się zagłębiła w zaspie. — Dalej nie idę!
— Co ty? — przeraził się Szymek. Serce podskoczyło mu do gardła.
— Nie ma czym oddychać — mamrotał Wojtek rozpinając kurtkę. — Nogi grzęzną.
Śnieg chyba tu miększy...
25
Istotnie. Szymek robi krok i zapada się do pół łydki. Ostrożnie wyciąga nogę.
Czuje, że coś się zmieniło, ale co? W powietrzu wisi nieuchwytne i nieznane, a
zatem groźne.
Szymek spogląda w niebo. Białe. Takie samo jak otulający ich. nieobjęty
wzrokiem, zimny i nieprzyjazny teraz śnieg. — Idziemy! Wojtek z westchnieniem
sięgnął po teczkę.
Byle do szczytu.
Tylko że szczyt nie chciał się pojawić.
Gdzie podział się szczyt?
Chłopcy szli krok za krokiem. Śnieg miękł z każdą chwilą. Czasem któryś
zapadał się aż
po uda.
Szymek rozglądał się z niepokojem. Czuł, że dzieje się coś niedobrego. Jeszcze
tylko nie
wiedział co.
Cios był niespodziewany i padł z zupełnie nieoczekiwanej strony, bo las nagle
się skończył, a szczytu ciągle nie było!
— Czary czy co? — mruknął Wojtek i rozejrzał się dokoła.
Szymek nie potrzebował się rozglądać, on
już wiedział.
Schodziła mgła.
Dlatego las milczał, cichł i znikał jak w baśni. Dlatego twarda skorupa
rozmiękła i zapadała się szarzejąc ostrymi kantami rozpadlin. Dlatego umilkło
przestraszone ptactwo.
Mgła urodziła się na szczycie. Gęstniała kłę-
26
bami białej waty i spływała w dół złowrogo, nierealnie.
Teraz las znikał. Po kolei ginęły świerki od najdalszych aż po najbliższe,
wreszcie nie było nic widać na odległość dwudziestu kroków.
— I co teraz? — przestraszył się Wojtek.
— Nie wiem. — Szymek bezradnie rozejrzał się wokoło.
Świat zginął, została tylko szarobura wata, która wilgotnymi kłębkami wdzierała
się pod rozpięte kurtki.. Chłód przenikał chłopców do szpiku kości. Krople potu
zmieszały się z mokrymi strzępami oparów.
U stropu mgły zawisła cisza.
— Szymek, jesteś tu? —.rozlega się przerażony szept.
— Jestem.
— Trzeba odszukać ślady Józkowych nart! Szymek wzrusza ramionami. Jak to
łatwo
powiedzieć ,,odszukać" ! Po to, żeby cokolwiek odnaleźć, trzeba w i d z i e ć. A
oni nie widzą nic. Chłopiec wyciąga przed siebie rękę. Rozcapierzone palce
przenikają gęstą watę, rozpływają się w pustce.
— Słyszysz, Szymek ! — denerwuje się Wojtek. Głos mu się załamuje w piskliwe
tony.
— Słyszę.
— To co robimy? Mów coś!
— Tam, nad mgłą, świeci słońce. — Szymek nawet się nie zastanowił, po co to
powiedział. Tak sobie. Żeby uspokoić Wojtka? Może. Prze-
27
cięż w tej chwili jest rzeczą najzupełniej obojętną, że tam gdzieś wysoko jednak
świeci słońce.
— Szymek, co ci? — głos Wojtka załamał się na granicy płaczu.
— Nic. Tak sobie powiedziałem. Boisz się? Nie było odpowiedzi.
Szymek zrobił krok w kierunku ciemnej plamy majaczącej w oddali, plamy, która
według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być Wojtkiem.
— Czekaj tu, Wojtek — mówi miękko i sam nawet nie zdaje sobie sprawy, jak jego
spokojny głos działa kojąco na przerażonego przyjaciela. — Czekaj tu pod tym
świerkiem. Ja pójdę poszukać śladów nart.
— Nie zostanę tu sam ! — woła histerycznie Wojtek i chce chwycić Szymka za
rękaw, ale trafia w pustkę. — Szymek?
— Cicho. Nie wrzeszcz. Ja też potrafię odróżniać ślady. To nie potrwa długo. W
Dolinie Wiatrów mgły nie siedzą dniami i nocami. Zaraz dmuchnie północny i
wszystko wywieje!
— Tak mówisz, żeby mnie pocieszyć, co? Szymek nie mógł powiedzieć prawdy. Sam
nie wierzył we własne słowa. Mgła to mgła. Ma swoje prawa i rządzi się nimi jak
chce. Może postać i trzy dni. Wzdrygnął się na samą myśl o takiej ewentualności.
Kto wytrzyma taką trzy-dniówkę wśród drzew, nie wiedząc gdzie wieś, a gdzie
dolina! Każdy krok może być fałszywy, każde stąpnięcie tu, w górach, grozi
upadkiem!
28
Szymek znów wlepia wzrok w mgłę. Wydaje mu się, że należy przeciąć stok ukosem,
aby wyjść na szczyt tuż nad wąską przecinką. Tam niżej już łatwo. Drogę
wyznaczają okrągłe pnie ściętych latem drzew. Tylko jak przejść ten ukos i nie
zaplątać się pośród świerkowej gęstwiny?
— Szymek, co z tobą? — Wojtek chlipie nie
czując nawet, że wielkie łzy ściekają mu po policzkach. — Co teraz będzie?
— Nie maż się, stary! — Szymek nie rozumie, co stało się z Wojtkiem. Czyżby
ten twardy i czasem bezwzględny chłopiec tak nagle zamienił się w galaretę? I to
tylko z powodu
mgły?
— Zostań tu — mówi stanowczo Szymek.
— Gdzie twój szalik?
— Co chcesz zrobić? Po co ci szalik? — Jednak zgrabiałe palce posłusznie
wyciągają z kieszeni szorstki szal z owczej wełny.
— Zaraz zobaczysz.
— Kiedy nic nie widzę. Mgła.
— Tyle i sam wiem. Zawieszam go tu na gałęzi. Jest czerwony, więc łatwiej go
odnajdę.
— Przecież dziesięć kroków dalej już go nie
widać. Zgubimy się.
— Nie. Przez cały czas będziemy do siebie głośno pohukiwać. O tak: uhuu! Uhu!
— Uhu, uhuuu — zawtórował Wojtek tłumiąc łzy.
— Nie oddalaj się ani na krok — przestrzega
30
Szymek. — Zobaczę tylko, czy ślady nie biegną tamtędy...
— O rety! Ratunku!
— Co? Co ci się stało?—-wykrzyknął Szymek i rzucił się w kierunku
wrzeszczącego Wojtka.
— Nnnic. Myślałem, że to... jakieś zwierze
— Chyba nie boisz się rogacza? Wilków tu nie ma. Zresztą to tylko krzak
wyłonił się z mały
A może wolisz pójść ze mną?
— Nigdzie się nie ruszę! — Wojtek uchwycił się świerkowej gałęzi. — Tam, tam
znów coś... wyłazi...
— Pleciesz! —,rozgniewał się nie na żarty Szymek. — Pamiętaj, nigdzie się nie
oddalaj! Uhuuu!
— Uhu, uhu.
Szymek wsiąkł w mgłę. Białe opary zamknęły się za nim bezszelestnie. Wojtek
został sam.
* Terka długo jeszcze stała na szosie patrząc
w górę, gdzie między drzewami dawno juz
si
n • . . . : *- -
niepo
kojem o głupiej wyprawie chłopców pr2ez
, ----------- uawno
zniknął czerwony szalik Wojtka. Otuliła szczelniej chustą, cały
czas myśląc
się
i--»wł nasypaną śniegiem przecinkę. Terka wie, że grozi im niebezpieczeństwo, że
mogą zabłądzić lub ugrzęznąć w jakiej zaspie. Śnieg w górach jest zwodniczy. Z
wierzchu niby twardy, a pod spodem kryje czasem kilkumetrowe pułapki
31
Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich
wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi
się!
I tyle.
Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z
westchnieniem ruszyła szosą przed siebie.
Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić.
„To orzez to codzienne obrządzanie bydła - my Siała ponuro. - Wydoić krowę,
ugotować mle k0 " Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i
wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw.
Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub
szalały styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak , iść najlepiej o
trzy kroki za chłopcami, . myslec. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież
inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła że jak skończy szkołę w
Ruc.ankach. to pójdzie do miasta uczyć się dalej. Mozę zostanie „panią od
geografii"? A może całkiem
kim innym? .
Przyspieszyła kroku. W szkole me lubiano, jak ci z gór" się spóźniali. Śmieszne,
chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z
doliny mawiano zawsze: „te z gór".
Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Lb
32
chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki,
wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach.
Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na
lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę.
Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z
szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce.
— Hej, mała, wsiadaj!
Terka nie dowierzała własnym uszom.
— Na co czekasz? Właź, tu ciepło ! Dziewczynka z trudem wgramoliła się
na
wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie
pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty.
— Do szkoły? — spojrzał z ukosa na teczkę.
— Tak. Do Rucianek.
— Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak
codziennie?
Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa.
— Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę.
— Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu.
— No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się
wlecze.
33
Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich
wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi
się!" I tyle.
Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z
westchnieniem ruszyła szosą przed siebie.
Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko
zrobić. ,,To przez to codzienne obrządzanie bydła — myślała ponuro. — Wydoić
krowę, ugotować mleko..." Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i
wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw.
Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały
styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak iść, najlepiej o trzy kroki
za chłopcami, i myśleć. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny,
daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła, że jak skończy szkołę w Ruciankach, to
pójdzie do miasta uczyć się dalej. Może zostanie „panią od geografii"? A może
całkiem kim innym?
Przyspieszyła kroku. W szkole nie lubiano, jak ,,ci z gór" się spóźniali.
Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o
dzieciach z doliny mawiano zawsze: ,,te z gór".
Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Za
32
chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki,
wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach.
Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na
lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę.
Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z
szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce.
— Hej, mała, wsiadaj!
Terka nie dowierzała własnym uszom.
— Na co czekasz? Właź, tu ciepło! Dziewczynka z t#udem wgramoliła się
na
wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie
pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty.
— Do szkoły ? — spojrzał z ukosa na teczkę.
— Tak. Do Rucianek.
— Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak
codziennie?
Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa.
— Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę.
Krystyna Boglar Mgła nad Doliną Wiatrów Ilustrował Zygmunt Zaradkiewicz Wffl Krajowa Agencja Wydau Redaktor techniczny Urszula Muzal-Dębska KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄ2KA-RUCH" WARSZAWA 1980 Wydanie III. Nakład: opr. brosz. 45 000 + 160 egz. ???. tw. 5000 + 100 egz. Ark. wyd. 3,76 ark. druk. 7.13. Papier offsetowy ki. III. 80g A1 Nr prod. 1-1/2466/77 Druki oprawa-. RSW „PKR" Zakłady Graficzne Ciechanów, ul. Moniuszki17/19 z. 748/79. Cena: opr. brosz. 18 zł opr. tw. 30 zł S6~ Ał^o Ś4 Rozdział I Zima była niezwykle ostra. Nawet wartkie górskie strumienie z trudem torowały sobie drogę pomiędzy wypiętrzonymi zwałami lodu. Śnieg pogrzebał i wody, i ziemię. Zwierzyna wychynęła z lasów i podchodziła niemal pod samą wieś, szukając pożywienia. Napełniano karmniki, rozrzucano siano i otręby. Wszystko to jednak bardzo oszczędnie. Ludziom też było ciężko, w niejednej chałupie brakowało ziemniaków i nafty. W Dolinie Wiatrów domy przysiadły pod grubymi poduchami śniegu. Słońce wstawało późno, było blade i zaspane. Od czasu do czasu górą szedł podmuch ostrego wichru. Wtedy świerki zrzucały połyskujące tumany śnieżnego pyłu i z ulgą prostowały ciemnozielone gałęzie. Potem znów sypał śnieg i świat powoli znikał, zapadał się i kurczył. Niebosiężne świerki i jodły wydawały się wtedy ledwie porosłym stok
3 młodniakiem. Znikały płoty, wypełniały się przecierane z wysiłkiem ścieżki. Tam gdzie w jesieni sterczały jeszcze kapuściane głąby, widać było drobniutkie ślady przycupniętych w bruzdach zajęcy. Tego pamiętnego dnia słońce wstawało szczególnie ospale i niechętnie. Ukośne promienie nie rozjaśniły leśnych przecinek, nie rozbłysły tysiącami iskier w zlodowaciałej szreni. Kolor nieba podobny był do źle wypranej bielizny, suszonej na ciemnym i zatęchłym strychu. Dygotały z zimna wróble, dygotali ludzie. Janusowa szybko narzuciła chustkę i wsunęła nogi w rozdeptane kapcie. Zapalona zapałka trzasnęła i zgasła. Trzeba spróbować jeszcze raz... Odkryte kolana drżą. Chłód wdziera się w każdy centymetr skóry. Miga płomyk, liznął zmiętą kulkę papieru, pożera ją, rozświetla się i wybucha... Drobne drzazgi chwytają ogień. Za chwilę z kuchennego pieca dolatują trzaski i pomruki. Iskry tańczą swój codzienny taniec. — Szymek! Cisza. Z łóżka nakrytego wielką pierzyną w kraciastej powłoczce dobiega sapanie. — Szymek! Wstawaj! Janusowa podchodzi bliżej. Na drewnianych balach pod okapem wychylają się z ram poczerniałe twarze świętych. — Szymek, czas do szkoły! Kraciasta pierzyna poruszyła się ukazując we wgłębieniu kępkę zwichrzonych włosów. 4 Głębokie ziewnięcie podobne było raczej do jęku. Zaszeleścił siennik jakoś gniewnie, niecierpliwie.
— Mamo, która godzina? — Szósta. Wstawaj! Przypilnuj ognia pod kuchnią. Idę do obory. — Aha. Szymek skulił się pod pierzyną. Było mu dobrze. Jak ognia bał się tego momentu, gdy wyciągniętą bosą stopę sparzy chłód. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma i śledził szary prostokąt okna. W półmroku coś się ruszało, ni to dym, ni to cienie. Zresztą zaraz znikało w piecu. Szymek westchnął i jednym susem wyskoczył z łóżka. Byle bliżej ognia i złudnej nadziei ciepła. Raz-dwa włożył spodnie, ręką przygładził włosy. Otworzył drzwiczki i dorzucił parę polan. Ogień mlasnął z zadowoleniem. Chłopiec podskoczył parę razy i przypadł nosem do szyby. Z gałęzi pobliskiej czereśni sfrunęła spłoszona wrona machnąwszy czarnymi piórami. Z obory doleciał ryk dojonej Krasuli. Ogień wesoło buzował rozjaśniając izbę. Wyjrzały dobrze znane sprzęty: ciężki stół i rzeźbiona ława. Było swojsko, dobrze i przytulnie. Na dworze ranek wymiatał z doliny mroczne cienie. Janusowa ze skopkiem stanęła w drzwiach. Mróz wdarł się do izby. Zapachniało lasem i spienionym mlekiem. — Zamknij za mną. Czemu łóżko nie posłane? 5 — Zaraz, mamo, zaraz. Widzieliście sikorki na czereśni? — Co ty, Szymek, jakie sikorki? Krowę doiłam... Mleko pluszcze wlewane szeroką strugą. Kropla upadła na żelazną płytę. Zasyczała i znikła. Szymek walczy z kraciastą pierzyną, która w żaden sposób nie chce się zmienić w równą, gładką powierzchnię. — Tu góry, tu równina — mruczy chłopiec przyciskając dłonią oporne płótno. —
Tu Dolina Wiatrów, a tu szczyt... Ho, ho, całe Tatry jak na dłoni! A teraz strumienie... — Palce chłopca żłobią w miękkim puchu szerokie, kręte wgłębienia. — Szymek, uważaj no na mleko ! Co ty tam robisz?. Stuknęły drzwi. Znów wdarła się struga zimnego powietrza. Słychać, jak śnieg skrzypi pod wojłokowymi podeszwami. Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp. Szymek stoi nad parującym garnkiem. Zagapił się w rój powietrznych banieczek wyskakujących z nagła na powierzchnię mleka. „Ciekawe, czy moje sikorki wrócą, aby dziobać zawieszony kawałek słoniny? Jaka tam słonina ! Zwykła skórka! Zapasy w komórce stopniały, a mróz trzyma. Końca nie ma z tą zimą! — myśli chłopiec pochylony nad garnkiem. — Zające na nic zmarzną i kuropatwy... Trzeba zajrzeć 6 pod las, czy kłusownicy znów nie-poustawiali sideł..." — Szymek, bój się Boga! Mleko kipi, a ty stoisz jak słup! Janusowa zręcznym ruchem zsuwa sagan z ognia na bezpieczny brzeg płyty. Biała piana zwęgla się sycząc na rozpalonej fajerce. Na ściankach garnka schnie biały osad. Jak śnieg. Szymek powoli pije gorące mleko. Niespokojnie zerka w stronę okna. Barwnych sikorek ani śladu. Za pagórkiem wzdłuż drogi czernieją splątane krzaki tarniny. Dalej stok pochyły, stromy i już granica lasu. Grupa świerków wyraźnie odcina się od bieli śniegu. Poszedłby tam, bo te wnyki... — Kończ już, spóźnisz się! — zakrzyknęła Janusowa. —Tyli kawał do szkoły ! — Skrzętnie zebrała z wyszorowanych do czysta desek stołu okruszyny chleba. — Nikt nie pomyśli o tym, ze zimą ciężko jest dzieciom chodzić dziewięć kilometrów! — Czasem ktoś podwiezie — mruknął Szymek ładując do teczki kolorowe ołówki. — Kto? Stary Józwa swoją łysą kobyłą?
— Józwa też. Często dowozi nas do przecinki. Teraz to nic, w roztopy gorzej! — Droga niby nowa, pługi przecierają, ale to daleko. — Daleko. Zaskrzypiała furtka. Burek zaszczekał głuchym basem, ale widać poznawszy przybysza. 7 skulił ogon pod siebie i wlazł z powrotem do ciepłej budy. Tam, w słomie, czekały na niego resztki snu. Ktoś głośno tupiąc strzepuje z butów śnieg. Janusowa odwraca głowę. Na jej twarzy migocze gorący odblask ognia. — A, to ty. Wchodź, bo zimno naleci. — Wojtek? Cześć — mruczy Szymek przecierając wytartym mankietem jakąś plamkę na okładce zeszytu. — Fajnie, że przyszedłeś. Nie lubię sam turlać się po szosie. Skąd wiedziałeś, że jeszcze jestem w domu? Wojtek spogląda z ukosa na przyjaciela. Ciepła czapka wciśnięta głęboko na uszy, czerwony szalik ciasno owija szyję. — Coś ty? Śladów nie było ! — Czego? — dziwi się Szymek. — No, śladów. Od domu do furtki. Przecież nie przefrunąłeś! W nocy trochę padało i leży świeży puch. Tylko do obory ktoś chodził... — Patrzcie go! — kręci głową Janusowa. — Ale wykombinował! Zawsześ taki mądry? — Ja tam nigdy głowy nie tracę! —śmieje się chłopiec. Janusowa z troską spogląda na jedynaka. — Szymek, postaw kołnierz. Mróz mocny. A może byś nie szedł? Co, synku? — Eee tam, proszę pani, wcale nie jest tak źle! Jak się pospieszymy, to nas Józwa podwiezie do przecinki. To już dwa kilometry. Potem może jakiś samochód... 8
— Akurat! —wzruszył ramionami Szymek. Wziął z krzesła gruby sweter i wciągnął go przez głowę. Jeszcze czapka, teczka... — Trzeba co kupić w Ruciankach, mamo? — O rety, całkiem bym zapomniała! Sól! Nie mamy już prawie wcale soli! Gdzie są pieniądze? — W puszce po landrynkach — przypomina Szymek. — Masz. A nie zgub! Szymek uśmiecha się. Zawsze tak samo! Zawsze te słowa: ,,a nie zgub", choć nigdy jeszcze nie zgubił ani grosika. Teraz też pięciozłotówka ląduje bezpiecznie w przepaścistej kieszeni kurtki. Wychodzą. Płuca chłoną ostre powietrze. Szymek wzdryga się z zimna. Burek nie wysta^ wił nawet nosa na pożegnanie, tylko szczęka wewnątrz budy pustą blaszaną miską. „Głodny" — myśli chłopiec i ogląda się za siebie. Matka wychodzi właśnie z chałupy z garnuszkiem w ręku. „Będziesz miał swoje śniadanie, piesku. Ja już o tym wiem, a ty dopiero za chwilę!" Śnieg trzaska jak rozbite szkło. Mróz tnie nożem. Obłok pary z ust rozpływa się w powietrzu. Tuż za furtką ścieżka przecina ukosem pole Wawrytków i wspiąwszy się na mały pagórek, opada ku drodze. Chłopcy idą gęsiego. Od czasu do czasu wrony jak ziarnka rozsypanego maku podrywają się z pagórka i szybują ku wsi. 10 Szymek zadarł głowę do góry i odprowadza wzrokiem lecące ptaki. Szedł tak nie patrząc zupełnie pod nogi. Na wzgórku pośliznął się na zamarzniętej grudzie i zjechał parę metrów w dół. — Ale fiknąłeś! —zaśmiał się Wojtek przystając. — No. Zagapiłem się na wrony — odparł Szymek gramoląc się ze śniegu.
Wojtek stał na szczycie pagórka i wymachiwał teczką. — Juhuuuu! — góralski okrzyk przeciął ciszę ranka. — Szymek, gazu! Stary już jedzie ! Obaj chłopcy puścili się pędem w dół po stromym zboczu. Józwa nadjeżdżał saniami zaprzężonymi w kobyłę równie starą jak on sam. Górale mówili że stary ma już przeszło sto lat, ale Józwa nigdy tego me potwierdził. Kiwał głową i pykał z nieodłącznej krótkiej fajeczki, a dziecinnie niebieskie oczy śmiały się w pomarszczonej twarzy. Sanie też były niezwykłe. Przeznaczone do zwożenia drzewa z lasu, nie miały tylnego oparcia tylko długą, szeroką deskę, na którą łatwiej było ładować okorowane jodłowe pnie. Chłopcy dopadli sań zaraz za kapliczką. Ze śmiechem rzucili teczki i wskoczyli na wymoszczone słomą siedzenie. Józwa nie odezwał się ani słowem. Cmoknął tylko na wyłysiałą kobyłę, aż ta odwróciła łeb i zastrzygła uszami. jej wzrok wyrażał prawie ludzkie, głębokie zdziwienie. 11 __ Ledwieśmy zdążyli! — zaśmiał się Woj- te ? Stary pokiwał głową. Z niewielkiej odległości wyglądał jak wysuszony grzyb w wyrudziałym i robaczywym kapeluszu. W milczeniu wskazał batem na stok góry, gdzie pod samym lasem czerniały gęste, splątane krzaki. — Co tam widzicie? — spytał Wojtek. Józwa zachichotał. — Toć ja gorse ??? mam od wasych, a lisią kitę doźrzałek! — Gdzie? Nie widzę! — poruszył się niecierpliwie Szymek. — O tam, tam pod lasem! — wykrzyknął Wojtek wyciągając rękę w kierunku rudej
plamki która mignęła i znikła. — A to ci przechera. Widać nawet lisy są głodne! Rzadko kiedy wychodzą z lasu w biały dzień! —- Wnyki zakładają—mruknął Szymek. Stary góral spojrzał na chłopca z ukosa. — Fto zakłada... niby? — Nie wiem. — Szymek wzruszył ramionami. _ Może chłopaki, a może nie... Józwa pyknął z fajeczki i strzelił z bata. Ze świerka rosnącego tuż przy drodze zerwała się chmura śnieżnego pyłu i sypnęła chłopcom prosto w twarze. — Cie licho! — syknął Wojtek wytrząsając zza szalika mokre płatki. Szymek uważnie spoglądał na pobocze gęsto porośnięte drzewami. 12 Wujek mówił, że w lesie pełno wnyków i sideł. Wczoraj przyjechał z Rucianek przez przecinkę. Sprawdzał, czy karma dla zwierząt wyłożona. — Sam zawoziłek — mruknął Józwa mrużąc oczy. — Tyli zajęcy... Co tam jesce Antoś gadali? — Antoś! — roześmiał się Wojtek. — Pan Antoni — leśniczy. — Lo mnie Antoś — odparł Józwa twardo. — Nie bujasz? — zapytał Wojtek odwracając do przyjaciela zaczerwienioną od mrozu twarz. — Twój wujek przejechał na nartach przez przecinkę? — Przejechał. Co to dla niego ! Las zna jak... — zawahał się chwilę —jak własną kieszeń ! — Fakt — zgodził się Wojtek. — My też znamy, ale w lecie. Teraz można tam kark skręcić. Czysty slalom, tyle że zamiast tyczek masz świerkowe drewno! — Pójdziemy po szkole pod las? Można ustawić parę kijów i stok slalomowy jak lala ! — lii, zimno — mruknął Wojtek. — Chce ci się z dechami zapychać taki kawał drogi? Szkoda, że do szkoły szosa cały czas pod górę. Nie warto brać nart!
Sanie sunęły ciężko skrzypiąc i piszcząc, jakby w ten sposób protestowały przeciwko dodatkowym ciężarom zagrzebanym po uszy w sianie. Powietrze stało mroźne, nieruchome. Blada tarcza słońca wvoełzła jakaś przygaszona 13 i szara, a pomimo to oczy bolały od wpatrywania się w nieskazitelną biel. Z daleka ukazał się drogowskaz. Skrzyżowanie. Tu już zaczyna się szosa. W lewo od niej wiedzie wąska droga ginąca w wysokim lesie. Szymek z przyjemnością przygląda się wysmukłym jodłowym pniom, lekko pochylonym od naporu listopadowych wichrów. Koniec podróży. Józwa wraz z saniami jechał w las. — Wojtek westchnął i sięgnął po teczkę. — Prrr! — Kobyła stanęła w miejscu i natychmiast nisko zwiesiła łeb. Stary przyglądał się, jak chłopcy zeskakują z sań. potem kiwnął głową i cmoknął na konia. Łyska ocknęła się z zadumy, naprężyła mięśnie i sanie skrzypiąc pojechały w las. Chłopców ogarnęła cisza. Ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Śnieg skrzypiał pod stopami; lekki, nawiany nocą puch nie utrudniał marszu. Znali tu każde drzewo, każdy krzak i milowy słupek. Chodzili tędy codziennie, unosząc w teczkach szkolną wiedzę i chleb ze smalcem. Codziennie, jak długa jesień i zima, przez sześć miesięcy w roku. Tylko późną wiosną i wczesną jesienią wspinali się na szczyt góry, by przebiec przecinką w dół — jak strzelił — aż do szosy na skraju Rucianek. Stamtąd szkoła była już niedaleko. Po drugiej stronie drogi. Ten skrót dawał duże oszczędności w czasie. Cóż z tego! W ciągu październikowych 14 roztopów droga ta była nie do przebycia. Wartkie górskie strumyki zamieniały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w rwące potoki, niosąc ze sobą
powyrywane krzaki, liście, splątane gałęzie i ciemny, wymyty muł. Teraz znów mróz skuł lodem wydeptaną, wąską jak pajęcza nić dróżkę. Drzewa rozsiadły się umęczone dźwiganiem śnieżnych czap. Nocą, u wylotu długiej przecinki, pyzaty księżyc oświetlał lisie tropy, a gwiazdy lśniły zimnym blaskiem. Przez kopny śnieg nie odważył się przejść człowiek. Nieraz już bywało, że długotrwałe, uporczywe śnieżyce odcięły wioskę-od świata wielometrowymi zaspami, a groźny górski nawis straszył lawiną. Wtedy dzieci z Doliny Wiatrów nie szły do szkoły, a w Ruciankach, licząc swoją zmarzniętą trzódkę. pan nauczyciel z niepokojem spoglądał na kłębiące się chmury i ciemnozielone czuby świerków. Szymek lubił szkołę. Nowoczesny murowany budynek o lśniących szybach i wypolerowanych sosnowych ławkach witał go po uciążliwym marszu wesołym dźwiękiem dzwonka. Chłopcy przyspieszyli kroku. To z ich powodu zimą lekcje zaczynały się dopiero o dziesiątej, ale i tak było już dosyć późno. Za zakrętem dostrzegli na szosie samotnie maszerującą figurkę w długiej spódnicy i kraciastej chuście. — Zobacz, Terka dziś nas wyprzedziła! — zawołał zdziwiony Wojtek. 15 — Zaraz ją dogonimy ! —wykrzyknął Szymek-i puścił się pędem. Nagle zatrzymał się nasłuchując. Wojtek też usłyszał i szybko zszedł na pobocze szosy. — Samochód! Ciężarówka warcząc i kaszląc pchała się z trudem rozdygotanego motoru przez nieprzetartą szosę. — Hej! Hop, hop! — zakrzyknął Wojtek wymachując teczką. Kierowca walcząc z nierównościami terenu nawet nie zwrócił uwagi na
podskakujących chłopców. Terka też pomachała. Samochód kolebiąc się i wyjąc przejechał nie zwalniając obok stojącej dziewczynki. — Baran! —westchnął ciężko Wojtek i ruszył naprzód. — Nie zabiorą! Boją się zatrzymać, żeby nie ugrzęznąć na amen — starał się usprawiedliwić Szymek, choć tak naprawdę, to sam w to nie wierzył. Rzadko, bardzo rzadko, nawet wtedy, gdy droga była dobra, zatrzymywał się jakiś samochód, by podwieźć dzieci. Nauczone doświadczeniem nigdy nie szły gromadą, bo wtedy szansa była jeszcze mniejsza. Wojtek i Szymek starali się wychodzić jak najpóźniej. Przed nimi szła Terka, czasem Józek. Znów warkot i znów trzy pary dziecięcych 16 oczu daremnie wypatrują hamującego pojazdu Tym razem szara ,.WarSzawa" Przy kierow. nicy mężczyzna w baranKowej- Czapie. - Szymek, wyskocz na środek, Może sję zatrzyma ! — woła Wojtek wymachując teczką Kierowca sprawnie wVminął tańczącego na szosie Szymka i pogroził mu zaciśniętą pięścią. — Nie stanął — zamruczał Szymek z żalem. — A tyle tam było mjejsca w środku \ — Trudno, idziemy! Terka> coś taka mar. kotna? Dziewczynka nie odpowiedziała ty,ko szczelniej owinęła się kraciastą cnustą Drep_ tała kilka kroków przed chłopcami, bała się iść sama. I choć trzęsła się ze strachu przed złośliwymi docinkami Wojtka, to jednak wolała to, niż samotny marsz zaśnieżoną, pustą szosą. Po obu stronach drogi milcząc stały drzewa. Coś poruszyło się pod zie|0nym paraso|em gałęzi. Kracząc przeraźliwie. pr2efrunęły wrony i usiadły na śniegu,
pilnie Coś wydziobując. W oddali cichł warkot samochodu Powróciła cisza. Wyglądało tak, jakby zima siedziała na przydrożnym kamieniu i pilnowała, by powietrze przezroczyste jak s2kło nie zmetniało od pary ludzkiego oddechu. Przecinka. Tędy suchą wiosną j jesienią biegł „szkolny szlak". Jak dobrze było wspinać się po ciepłym poszyciy skubjąc po drodze jagody i poziomki. Las bywał świeży, wymyty i pachniał bukietem górskich traw Tak było Szymek unosi głowę. Spogląda na gęste szeregi drzew, wśród których miga coś czerwonego. Lis? Za jaskrawe! Co to jest? Nagle ostry gwizd przeszywa ciszę. — Ty! — woła Wojtek. — Józek wyłazi przecinką! Hej, Józek! Po co tam leziesz? — Jadę przez przecinkę do szkoły! Wziąłem narty! — Zwariowałeś? Pobłądzisz! —woła Szymek i gwałtownie macha ręką. — Nie będę się wlókł,szosą! Przez las i bez nart można przejść!, Śnieg twardy jak szkło! Słyszycie? Chłopcy wpatrują się w Józka, który wali narciarskim butem w lód, aż pryskają odłamki. — Nie idź! Tam na górze może być gorzej. Wujek Antek wczoraj jechał... — No widzisz! — wrzeszczy Józek i rusza pod górę. — Mógł pan leśniczy przejechać, mogę i ja! — Zabłądzisz — powtarza Szymek, choć sam nie bardzo w to wierzy. Tam przecież znane drzewa, krzaki... — Nie idź, Józek — pisnęła cienkim głosikiem Terka. ,,Aż dziw, że się odezwała" — myśli Szymek i spogląda z ukosa na dziewczynkę. — Zabłądzić! — rechocze Józek podrzucając narty. — W takim lasku? Ech, wy
mięczaki! Toczcie się sami szosą i czekajcie na zmiłowanie jakiegoś zmotoryzowanego, który 18 was podrzuci te siedem kilometrów z hakiem! Me razy was podwieziono tej zimy? Raz, dwa razy? — Cztery, ale... — mamrocze Wojtek i już roziskrzonym wzrokiem patrzy, jak Józkowe buty lekko zagłębiają się w stwardniały śnieg. Tup, tup, tup. Aż chrzęści. — Cześć maluchy! —woła Józek znikając za drzewami. — Ty, nie przezywaj, bo... — wrzeszczy Wojtek wygrażając zaciśniętą pięścią. — Bo co? — pada pytanie. — I tak mnie nie dogonisz! Bałbyś się, ty tchórzu ! — Ja... ja mu tego tchórza nie daruję! — krzywi się Wojtek. — I tego malucha też! Waż-niak jeden ! — Chodź, już czas —mruczy Szymek, choć sam jest bardzo zły. Czerwona czapka miga hen w górze jak symbol odwagi i męstwa. — Idziemy! Na gałęzi usiadła wrona. Otrząsnęła piórka, otarła dziób i zakrakała. Potem rozłożyła skrzydła i pofrunęła w górę. To krakanie zabrzmiało jak szyderczy śmiech. — Podłe ptaszysko! — wrzasnął Wojtek i rzucił w ptaka pacyną śniegu. Wrona ciągle kracząc, jakby na ironię, pomachała skrzydłami i znikła. — Idziemy za Józkiem, co? Milcząca Terka odwróciła się gwałtownie. 19 — Już ja mu pokażę, kto tchórz! — terkotał Wojtek zaciskając pięści. Porzucona teczka leżała w przydrożnej zaspie. — Zdębieje, jak nas zobaczy na mostku w Ruciankach!
— Zwariowałeś! — krzyknął zniecierpliwiony Szymek. — On zjedzie z góry na nartach. A my musielibyśmy chyba na teczkach! — Wcale nie. Widziałeś, jaki śnieg jest zbity? Można przebiec jak w lecie. Nie bój się. nie zapadniesz się! Podobno jelenie tamtędy chodzą do siana. Tato mówił. Jelenie! Szymek aż westchnął z zazdrości. Zobaczyć stado jeleni! Raz widział starego kozła, jak wyciągnąwszy szyję węszył w stronę, skąd południowy wiatr nawiewał dymy z góralskich chat. Raz. Potem już nigdy mu się to nie udało. To był piękny kozioł. Zwierzę stało daleko, ale to był na pewno on — król sosnowej gęstwiny i słonecznych polanek. ,,A może go zobaczę?" — pomyślał i spojrzał w górę. Czerwona czapeczka zniknęła bez śladu. Wojtek widać wyczuł to chwilowe wahanie, bo chwycił teczkę i pędem przebiegł szosę. Lekko wspiął się na stromy stok i stamtąd niecierpliwie pomachał do Szymka. — No, chodź! W buczynie na pewno są rogacze! To zadecydowało. Było zupełnie cicho. Drzewa wchłaniały lekki, prawie niewidzialny opar. Zamglone słońce nie kładło cieni na nieskalanie białej płaszczy- 20 źnie. Śnieg chrzęścił i chrupał, ale nie było to groźne trzeszczenie cienkiej pokrywy. Pod świeżym puchem zalegała twarda, zlodowaciała skorupa. Żaden powiew wiatru nie mącił ciszy. Mroźne, ostre powietrze, tu w lesie wydawało się łagodniejsze. Od szybkiej wspinaczki poci się czoło. Z ust buchają kłęby pary. Szymek odwraca się, spogląda w dół. Między drzewami miga krótki odcinek szosy. Na niej jakziarnko maku czernieje nieruchoma sylwetka dziewczynki w kraciastej chuście. Rozdział II
Las stał cichy i majestatyczny. Na północnym stoku ™*?™^™ każdym stąpnięciu dźwięczał jak kryształ. Drobne lodowe r. '"'' się w miliard tów zagłębia ne stopnie. wiecznie zieiw.,4. --------- , cze wspomnienia jesieni. Gdzieniegdzie wysta - ? ? ^ ? a h a rh/1 bne lodowe płatki pryskały i chrupiąc rozpadały się w miliar -~-..uu; ?,,. tów zagłębi ne stopnie, i w^ _____ jlone świerki przechowywały jesz- t2 |???? pi ? się w miliardy szklanych koralików. Czubki butów zagłębiały się na centymetr, żłobiąc wygod-Pod nisko zwieszonymi gałęziami wa : WSpuin ? ??? nu j^ /ały spod iglastych namiotów suche badyle i brunatne, poskręcane dotknięciem zimy bukowe liście. Trzasnęła gałąź. Szymek wstrzymał oddech. Nic. Cisza. Wojtek też przystanął. — Myślałeś, że rogacz? — Nie. Tu chyba nie schodzą. Za blisko szosy. I nie ma karmników z sianem. Trzeba wejść wyżej. Duszno jakoś, nie czujesz? Wojtek ruszył naprzód. Teraz już za późno 22 Za żadne skarby świata nie przyznałby się nikomu, że ogarnia go dziwny, bliżej
nieokreślony lęk. Rozpiął guziki i rozluźnił szalik. Ufff. Gorąco. — Spociłem się, wiesz? — Ja też — odpowiedział zasapany Szymek. — Nie wiem, czy ten skrót wyjdzie nam na dobre. Do szczytu jeszcze daleko. W lesie nie widać słońca. Między niebotycznymi jodłami z rzadka ukazywał się rąbek nieba. Tam, gdzie kończy się las, dolinę przecina wartki potok. Ale to jeszcze daleko, bardzo daleko. Tam może są rogacze... Spod drzewa wybiega drobny zajęczy trop. Szymek pochyla się i zagłębia palce w śniegu. Chętnie poszedłby tym świeżym śladem przyjrzeć się, jak przestraszony kłapouch staje słupka. Tak niewiele trzeba, by zima przestała srożyć mrozem i ukazała nagle całe swoje piękno. Ten zając kica gdzieś zapewne jak szara puchata kulka z białą kropką ogonka. Szkoda... Wojtek przystaje i zdecydowanym ruchem zdziera z głowy wełnianą czapkę. Szymek też ciężko dyszy, ale żaden z chłopców nie przyzna się, że wolałby być znów na szosie. — Odpoczniemy? — pyta Wojtek. — Można. Tylko nie siadaj na śniegu. — Co ty? Masz mnie za głupiego? Zmęczyłem się, bo teczka taka ciężka. Kamienie w niej są, czy co? Szymek milczał. Chłonął las. Nie siedzieli 23 dług0- Wojtek ze złością chwycił teczkę za rozlatujące się ucho. — No, jazda naprzód ! Droga, którą zwożono drzewo i siano dla zwierzyny, biegła półkolem wzdłuż stoku. Chłopcy wyszli z lasu prosto na szałas, w którym latem nocowali górale, gdy kierdel owiec szedł paść się na Witowa Polanę. Ostatnimi laty owiec było coraz mniej. Wielkie redyki jechały pociągami w Bieszczady, tu
zaś wolno było wypasać jedynie kilkanaście sztuk. Teraz szałas zmalał, skurczył się, wtopił w zaspę. Tylko spadzisty dach szczerzył zęby wyszczerbionych desek. Tuż obok drogi stał karmnik, byle jak ZDjty z desek i nakryty sosnowym daszkiem. Z gładkiej żerdzi zwisało smętnie parę nitek siana. Zwierzyny ani śladu. — Gdzie te rogacze? — westchnął z żalem Szymek. — Zjadły, to i poszły — odparł Wojtek niecierpliwie. — No. co stoisz? Masz tu zamiar czekać do wieczora, czy jak? „A poczekałbym" — pomyślał Szymek i niechętnie ruszył dalej. Przechodząc pieszczotliwie pogładził gładkie drewno. Może to złudzenie wywołane jedynie chęcią napotkania jeleni, a może istotnie doleciał do niego nikły, delikatny zapach wilgotnej sierści? Dalej stok wznosił się ostrą stromizną. Letnia ścieżka znikła pod śniegiem, las zmienił się nie do poznania. 24 Tędy, co? - - zapytał Wojtek-przystając. — Zaczekaj. Chyba tak. Może... a zresztą nic! — Strach cię obleciał? — roześmiał się hałaśliwie Wojtek i silnie kuksnął Szymka w plecy. — Co robisz? Czekaj, tu sąjakieś ślady! — No jasne! Przecież Józek podchodził tędy przed nami! — Prawda, Józek — mruknął Szymek, który wypatrując zwierzyny zapominał chwilami o celu wędrówki. Liczyły się tylko tropy, ślady... Nie było najmniejszego powiewu. Powietrze straciło zupełnie poranną ostrą świeżość i wypełniało zmęczone płuca parnym, gęstym obłokiem. Nogi grzęzły i bolały kolana.
Znów szmat lasu. Coraz trudniej przeciskać się między gałęziami, które objuczone ciężarem zlodowaciałej skorupy zwisają nad ziemią. Ogromny szarawy lis przemknął między krzakami. Szymek stanął jak wryty. Lis machnął jeszcze raz ogonem i skrył się w gąszczu. — Ależ był wielki! — szepnął chłopiec z podziwem. — Nic nie widziałem — wzruszył ramionami Wojtek i rzucił teczkę w śnieg, aż się zagłębiła w zaspie. — Dalej nie idę! — Co ty? — przeraził się Szymek. Serce podskoczyło mu do gardła. — Nie ma czym oddychać — mamrotał Wojtek rozpinając kurtkę. — Nogi grzęzną. Śnieg chyba tu miększy... 25 Istotnie. Szymek robi krok i zapada się do pół łydki. Ostrożnie wyciąga nogę. Czuje, że coś się zmieniło, ale co? W powietrzu wisi nieuchwytne i nieznane, a zatem groźne. Szymek spogląda w niebo. Białe. Takie samo jak otulający ich. nieobjęty wzrokiem, zimny i nieprzyjazny teraz śnieg. — Idziemy! Wojtek z westchnieniem sięgnął po teczkę. Byle do szczytu. Tylko że szczyt nie chciał się pojawić. Gdzie podział się szczyt? Chłopcy szli krok za krokiem. Śnieg miękł z każdą chwilą. Czasem któryś zapadał się aż po uda. Szymek rozglądał się z niepokojem. Czuł, że dzieje się coś niedobrego. Jeszcze tylko nie wiedział co. Cios był niespodziewany i padł z zupełnie nieoczekiwanej strony, bo las nagle
się skończył, a szczytu ciągle nie było! — Czary czy co? — mruknął Wojtek i rozejrzał się dokoła. Szymek nie potrzebował się rozglądać, on już wiedział. Schodziła mgła. Dlatego las milczał, cichł i znikał jak w baśni. Dlatego twarda skorupa rozmiękła i zapadała się szarzejąc ostrymi kantami rozpadlin. Dlatego umilkło przestraszone ptactwo. Mgła urodziła się na szczycie. Gęstniała kłę- 26 bami białej waty i spływała w dół złowrogo, nierealnie. Teraz las znikał. Po kolei ginęły świerki od najdalszych aż po najbliższe, wreszcie nie było nic widać na odległość dwudziestu kroków. — I co teraz? — przestraszył się Wojtek. — Nie wiem. — Szymek bezradnie rozejrzał się wokoło. Świat zginął, została tylko szarobura wata, która wilgotnymi kłębkami wdzierała się pod rozpięte kurtki.. Chłód przenikał chłopców do szpiku kości. Krople potu zmieszały się z mokrymi strzępami oparów. U stropu mgły zawisła cisza. — Szymek, jesteś tu? —.rozlega się przerażony szept. — Jestem. — Trzeba odszukać ślady Józkowych nart! Szymek wzrusza ramionami. Jak to łatwo powiedzieć ,,odszukać" ! Po to, żeby cokolwiek odnaleźć, trzeba w i d z i e ć. A oni nie widzą nic. Chłopiec wyciąga przed siebie rękę. Rozcapierzone palce przenikają gęstą watę, rozpływają się w pustce. — Słyszysz, Szymek ! — denerwuje się Wojtek. Głos mu się załamuje w piskliwe
tony. — Słyszę. — To co robimy? Mów coś! — Tam, nad mgłą, świeci słońce. — Szymek nawet się nie zastanowił, po co to powiedział. Tak sobie. Żeby uspokoić Wojtka? Może. Prze- 27 cięż w tej chwili jest rzeczą najzupełniej obojętną, że tam gdzieś wysoko jednak świeci słońce. — Szymek, co ci? — głos Wojtka załamał się na granicy płaczu. — Nic. Tak sobie powiedziałem. Boisz się? Nie było odpowiedzi. Szymek zrobił krok w kierunku ciemnej plamy majaczącej w oddali, plamy, która według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być Wojtkiem. — Czekaj tu, Wojtek — mówi miękko i sam nawet nie zdaje sobie sprawy, jak jego spokojny głos działa kojąco na przerażonego przyjaciela. — Czekaj tu pod tym świerkiem. Ja pójdę poszukać śladów nart. — Nie zostanę tu sam ! — woła histerycznie Wojtek i chce chwycić Szymka za rękaw, ale trafia w pustkę. — Szymek? — Cicho. Nie wrzeszcz. Ja też potrafię odróżniać ślady. To nie potrwa długo. W Dolinie Wiatrów mgły nie siedzą dniami i nocami. Zaraz dmuchnie północny i wszystko wywieje! — Tak mówisz, żeby mnie pocieszyć, co? Szymek nie mógł powiedzieć prawdy. Sam nie wierzył we własne słowa. Mgła to mgła. Ma swoje prawa i rządzi się nimi jak chce. Może postać i trzy dni. Wzdrygnął się na samą myśl o takiej ewentualności. Kto wytrzyma taką trzy-dniówkę wśród drzew, nie wiedząc gdzie wieś, a gdzie dolina! Każdy krok może być fałszywy, każde stąpnięcie tu, w górach, grozi upadkiem! 28
Szymek znów wlepia wzrok w mgłę. Wydaje mu się, że należy przeciąć stok ukosem, aby wyjść na szczyt tuż nad wąską przecinką. Tam niżej już łatwo. Drogę wyznaczają okrągłe pnie ściętych latem drzew. Tylko jak przejść ten ukos i nie zaplątać się pośród świerkowej gęstwiny? — Szymek, co z tobą? — Wojtek chlipie nie czując nawet, że wielkie łzy ściekają mu po policzkach. — Co teraz będzie? — Nie maż się, stary! — Szymek nie rozumie, co stało się z Wojtkiem. Czyżby ten twardy i czasem bezwzględny chłopiec tak nagle zamienił się w galaretę? I to tylko z powodu mgły? — Zostań tu — mówi stanowczo Szymek. — Gdzie twój szalik? — Co chcesz zrobić? Po co ci szalik? — Jednak zgrabiałe palce posłusznie wyciągają z kieszeni szorstki szal z owczej wełny. — Zaraz zobaczysz. — Kiedy nic nie widzę. Mgła. — Tyle i sam wiem. Zawieszam go tu na gałęzi. Jest czerwony, więc łatwiej go odnajdę. — Przecież dziesięć kroków dalej już go nie widać. Zgubimy się. — Nie. Przez cały czas będziemy do siebie głośno pohukiwać. O tak: uhuu! Uhu! — Uhu, uhuuu — zawtórował Wojtek tłumiąc łzy. — Nie oddalaj się ani na krok — przestrzega 30 Szymek. — Zobaczę tylko, czy ślady nie biegną tamtędy... — O rety! Ratunku! — Co? Co ci się stało?—-wykrzyknął Szymek i rzucił się w kierunku
wrzeszczącego Wojtka. — Nnnic. Myślałem, że to... jakieś zwierze — Chyba nie boisz się rogacza? Wilków tu nie ma. Zresztą to tylko krzak wyłonił się z mały A może wolisz pójść ze mną? — Nigdzie się nie ruszę! — Wojtek uchwycił się świerkowej gałęzi. — Tam, tam znów coś... wyłazi... — Pleciesz! —,rozgniewał się nie na żarty Szymek. — Pamiętaj, nigdzie się nie oddalaj! Uhuuu! — Uhu, uhu. Szymek wsiąkł w mgłę. Białe opary zamknęły się za nim bezszelestnie. Wojtek został sam. * Terka długo jeszcze stała na szosie patrząc w górę, gdzie między drzewami dawno juz si n • . . . : *- - niepo kojem o głupiej wyprawie chłopców pr2ez , ----------- uawno zniknął czerwony szalik Wojtka. Otuliła szczelniej chustą, cały czas myśląc się i--»wł nasypaną śniegiem przecinkę. Terka wie, że grozi im niebezpieczeństwo, że mogą zabłądzić lub ugrzęznąć w jakiej zaspie. Śnieg w górach jest zwodniczy. Z wierzchu niby twardy, a pod spodem kryje czasem kilkumetrowe pułapki 31 Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich
wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi się! I tyle. Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić. „To orzez to codzienne obrządzanie bydła - my Siała ponuro. - Wydoić krowę, ugotować mle k0 " Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw. Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak , iść najlepiej o trzy kroki za chłopcami, . myslec. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła że jak skończy szkołę w Ruc.ankach. to pójdzie do miasta uczyć się dalej. Mozę zostanie „panią od geografii"? A może całkiem kim innym? . Przyspieszyła kroku. W szkole me lubiano, jak ci z gór" się spóźniali. Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z doliny mawiano zawsze: „te z gór". Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Lb 32 chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki, wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę. Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce.
— Hej, mała, wsiadaj! Terka nie dowierzała własnym uszom. — Na co czekasz? Właź, tu ciepło ! Dziewczynka z trudem wgramoliła się na wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. — Do szkoły? — spojrzał z ukosa na teczkę. — Tak. Do Rucianek. — Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak codziennie? Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa. — Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę. — Jedenaścioro. Ale podczas dużych mrozów mniejsi zostają w domu. — No, nie wszyscy — mruknął kierowca hamując, aż zabuksowały koła. — Jeden się wlecze. 33 Ale tego wszystkiego nie mogła przecież powiedzieć dwóm zapaleńcom! Który z nich wziąłby sobie poważnie do serca ostrzeżenie dziewczynki? „Wiadomo, dziewucha boi się!" I tyle. Jeszcze raz ogarnęła niespokojnym wzrokiem pobielone świerkowe czuby i z westchnieniem ruszyła szosą przed siebie. Była już bardzo spóźniona! Ledwie zdążyła przed wyjściem z domu wszystko zrobić. ,,To przez to codzienne obrządzanie bydła — myślała ponuro. — Wydoić krowę, ugotować mleko..." Matka miała na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i wiele innych równie ważnych w małym gospodarstwie spraw. Terka lubiła drogę do szkoły, choć jak przyszła listopadowa szaruga lub szalały styczniowe zamiecie, nie była ona łatwa. Lubiła tak iść, najlepiej o trzy kroki
za chłopcami, i myśleć. O czym? O wszystkim. Poza górami był przecież inny, daleki, ciekawy świat. Terka postanowiła, że jak skończy szkołę w Ruciankach, to pójdzie do miasta uczyć się dalej. Może zostanie „panią od geografii"? A może całkiem kim innym? Przyspieszyła kroku. W szkole nie lubiano, jak ,,ci z gór" się spóźniali. Śmieszne, chociaż Dolina Wiatrów leżała o wiele niżej od wsi Rucianki, o dzieciach z doliny mawiano zawsze: ,,te z gór". Zza zakrętu dobiegł narastający warkot. Za 32 chwilę wyłoniła się ciężarówka. Podskakując na wybojach i kołysząc się na boki, wóz parł do przodu, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach. Terka nawet nie obejrzała się. I tak się przecież nie zatrzyma! Zeszła tylko na lewą stronę, by przepuścić ciężko sapiącą maszynę. Samochód zgrzytnął, zapiszczał i stanął. Szczęknęły otwierane drzwiczki. Z szoferki wyjrzała głowa kierowcy w śmiesznej czapce--uszatce. — Hej, mała, wsiadaj! Terka nie dowierzała własnym uszom. — Na co czekasz? Właź, tu ciepło! Dziewczynka z t#udem wgramoliła się na wysoki stopień. Kierowca, młody chłopiec o jasnych, wesołych oczach, cierpliwie pomagał jej wyplątać się z otulającej chusty. — Do szkoły ? — spojrzał z ukosa na teczkę. — Tak. Do Rucianek. — Fiuu! — gwizdnął i włączył bieg. — Masz nielichy szmat drogi! I tak codziennie? Terka kiwnęła głową. Z wysokości szoferki szosa wydawała się węższa. — Dużo was tak chodzi? Terka odwróciła głowę.