uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Krystyna Boglar - Rodzina Leśniewskich 02, Każdy pies ma dwa końce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :372.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Rodzina Leśniewskich 02, Każdy pies ma dwa końce.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 94 stron)

KRYSTYNA BOGLAR KAŻDY PIES MA DWA KOŃCE Wakacje zbliżały się z szybkością trzech klasówek dziennie i niewyraźnym, dalekim jeszcze zapachem lata. Dla Agnieszki, która, o dziwo, w tym roku nie przeżywała trudności ze znienawidzoną fizyką, ów nieuchwytny powiew lasu zapowiadał wygwieżdżone obozowe lato. Gorzej było z Leszkiem. Co prawda około Wielkanocy wykopał się wreszcie z dwói z historii, ale tuż przed imieninami Filipa, Jakuba i Katarzyny wpadł ponownie w tarapaty. Tym razem z matematyki. Cios był tym silniejszy, że obiecana przez rodziców samodzielna włóczęga po bezdrożach Rzeczypospolitej zależała wyłącznie od jakości świadectwa. A to raczej nie zapowiadało się rewelacyjnie. Cóż, bywa. Jedyna pociecha w tym, że przyjaciel „z klatki” - Krzysiek - też nie finiszował bezawaryjnie. Natomiast całkowicie beztrosko prosperowały bliźnięta zwane w skrócie „Bąblami”. Swój pierwszy rok szkolny kończyły obficie posypywane piątkami, jakby cała dobroć świata skoncentrowała swe wysiłki, by dwa tłuściochy nie natknęły się w swej szkolnej wędrówce na najmniejszy cierń. Ponieważ rodzina Leśniewskich, oprócz wymienionych już czworga latorośli, składała się, jak każda, jeszcze z rodziców, więc i o nich należy się choćby mała wzmianka. Mama - zwana w gronie najbliższych „Mufką” - zaliczyła właśnie pierwszy rok studiów, co było niemałym sukcesem zważywszy na drobny fakt, iż swoje uniwersyteckie wykształcenie zaczynała w wieku, który dawniej zwał się „balzakowskim”. Za to ojciec był bardziej typowy. To znaczy na tyle „typowy”, na ile jest to w ogóle możliwe w spółdzielczym M5 wypełnionym bez reszty żoną-studentką i czworgiem dzieci, które choć „miłe i udane”, tworzyły czasem atmosferę zbliżoną do tej, która towarzyszy od czasu do czasu szkwałom,

tornado lub drobnemu trzęsieniu ziemi. Tak więc to ojciec łagodził konflikty, lał miód na wszelkie rany moralne, tudzież jodynę na bardziej wyrafinowane rany cięte kolan, nosów lub łokci. Ponieważ jednak nawet najbardziej odporny organizm podatny jest czasami na działanie zarazków, przeto i normalny ojciec padał chwilami ofiarą rodzinnego szaleństwa i akceptował pomysły, których realizacja nie zawsze wychodziła mu na dobre. Ale to się zdarzało niesłychanie rzadko. Blok, w którym mieszkali, niczym się nie różnił od kilkunastu sąsiednich: i tu, i tam na ścianach koło windy wydrapywano cudze tajemnice w rodzaju „Jacek kocha Kaśkę”, lub „Zośka jest zołza”, które pracowicie zamalowywał udręczony gospodarz domu. I tu i tam szczekały psy, miauczały koty, stukali metalowymi pojemnikami panowie śmieciarze, darły się przedszkolaki. „Normalka” - jak mawiał pan hydraulik wezwany do cieknącego kranu. - Pani wie - zwierzał się mamie nawijając wprawnie konopną nić, którą u nas, w odróżnieniu od cywilizowanych krajów, zwykło się było zastępować uszczelkę - czym to pachnie? - Co pachnie? Gdzie pachnie? - To taka, jak rany, metafora - zezłościł się pan hydraulik. - Chciałem powiedzieć, że rozkładem moralnym pachnie! - Ale… co? - Mama na wszelki wypadek usiadła na stołku. - Życie rodzinne wystawione na publiczny widok! Mama odetchnęła z ulgą. Mogło być gorzej. Tymczasem hydraulik-filozof przykręcał gwint narzędziem, które znaleźć można raczej tylko w muzeach. I to tych dobrze strzeżonych z uwagi na unikalność eksponowanych tam przedmiotów. - Takie osiedla to skleroza i gangrena! Wszystko pani wiesz, co się dzieje u tych spod piątego i u tych spod sto dwudziestego czwartego! Kto kupił młynek, a kto samochód! I ta zazdrość! Pani, kiedym ja zajechał tu syreną, to mnie o mały włos baby nie zjadły! Mama chwyciła się brzegu stołka. - Za co? Hydraulik z brzękiem wrzucił muzealny eksponat do czegoś w rodzaju torby-kufra.

- Za to, że ja mam, a ich mężowie nie! - Ja też nie mam samochodu - powiedziała mama nerwowo grzebiąc w portmonetce - a nie zazdroszczę innym. - Pani to co innego! - rozpromienił się hydraulik i szybko schował banknot. - Pani ma kupę dzieci! - No wie pan! - żachnęła, się mama. Słowo „kupa” łączyło jej się z pojęciem liczby co najmniej zbliżonej do tuzina. - Albo dzieci, albo samochód! - Hydraulik wciskał na głowę wysłużony berecik, z którym nie rozstawał się ani w trzaskające mrozy, ani też w lepki upał. - Ale pani kobita młoda, zgrabna… - Hmm…- mruknął ostrzegawczo tato, który nie wiadomo kiedy pojawił się w drzwiach kuchni. Hydraulik-filozof pospiesznie wycofał się do przedpokoju. - To ja już… Drzwi trzasnęły jakby nieco za głośno i w tym samym momencie rozległ się dzwonek. - To znowu on? - zamruczał tato ruszając szparko. - Mamo, tatku! - wrzeszczała już od progu Agnieszka. - Udało się! - Co takiego? - Mama zerwała się ze stołka. - Wakacje! Dostałam się jako opiekunka na obóz do Bukowiny Tatrzańskiej! Macie już lato z głowy! - No… nie byłbym takim optymistą, zważywszy że oprócz ciebie wakacje chcą jeszcze spędzić Leszek, Bąble, no i my z matką. Agnieszka zatrzepotała rękami, jakby chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale wzrok jej padł na garnek z kompotem stojący na oknie, więc wsadziła, tam głowę. - To jest kompot dla wszystkich! - oburzyła się mama. - UUUdno ja uubię - dobiegło gulgotanie Agnieszki spotęgowane echem oddawanym przez rondel. Ojciec uniósł w górę obie ręce i wycofał się do dużego pokoju. - To świetne kolonie! - wykrzyknęła dziewczynka wypluwając dyskretnie kawałek cynamonu. - W lipcu! Przez cały miesiąc będę się zajmowała maluchami! Sześćdziesiąt sztuk do wykarmienia i zabawienia! - Zapominasz - uśmiechnęła się ciepło mama - że te maluchy będą miały sześćdziesiąt

nosów, sto dwadzieścia uszu i dwieście czterdzieści dolnych i górnych brudnych łap do mycia! To jest coś! Agnieszka zmarszczyła brwi. Wyglądała jak królik, który dostrzegł zagon kapusty. - Mam wprawę! W końcu to ja prałam nasze Bąble przez okrągły rok! I nie bywały brudne! Zresztą będzie nas tam dziesięć harcerek, kierowniczka i wychowawczynie. - W porządku. - Mama jako przyszły pedagog nie mogła mieć zastrzeżeń do takiego, a nie innego, pomysłu starszej córki. Agnieszka idealnie nadawała się na opiekunkę tej obozowej zgrai. - Bardzo się cieszę. Zrób listę rzeczy, które ci się wydają konieczne do kupienia. - Konto otwarte? - zdziwiła się dziewczynka. - Nie. Ograniczone. Nawet bardzo. Ale w końcu… - Mama podrapała się w rozwichrzoną, jak zwykle, czuprynę. Agnieszka objęła ją wpół. - W porządku. Nie ma sprawy. Najwyżej nowe tenisówki. No i jakieś… jakieś kieszonkowe, co? Mama poważnie skinęła głową. Warunki były do przyjęcia. Kiedy Leszek z miną gradowej chmury wszedł do mieszkania, z kuchni unosił się wspaniały zapach placków ziemniaczanych. Lecz choć chłopiec dwa lub trzy razy pociągnął nosem, nie poprawiło to wcale jego humoru. Wprost przeciwnie. Jakby pogorszyło sprawę. Zapadł w głęboki fotel, na poduszkę przykrywającą solidnie wysiedzianą dziurę, i oddał się rozpaczy. Aczkolwiek powód tejże był natury nieco irracjonalnej, to jednak miłość własna i przekonanie o wybitnych walorach własnego intelektu nie pozwoliły Leszkowi przejść do porządku dziennego nad zdarzeniem, którego skutki kiedy indziej pozostałyby nie zauważone. A wszystkiemu winna była Szpulka. Nie, nie taka szpulka do nici, ale SZPULKA, pisana dużymi literami. Tak bowiem brzmiało imię (a raczej przezwisko) szczupłej blondynki o szarozielonych oczach, blondynki, która mogłaby rozświetlić szkolne życie Leszka. I teraz ten bęcwał, ten głupi kretyn, ten dureń do sześcianu, ten Fibak dla ubogich, wszystko zepsuł! I to przy pomocy jednej

rakiety tenisowej marki „Dunlop”! - Dorobkiewicz cholerny! Nuworysz zasmarkany! - wrzasnął Leszek zrywając się z fotela. Nawet nie zauważył, że mama stoi w drzwiach pokoju i z przerażeniem przysłuchuje się inwektywom wyrzucanym przez Leszkowe usta z szybkością karabinowej kuli. - Jezus Maria, dziecko mi zwariowało - szepnęła mama głosem pełnym zgrozy. - Jak mu przyłożę z forhendu, to… to mu piłka uchem wyskoczy! - grzmiał Leszek targając i tak już skudlone włosy. - Co się tu dzieje? - spytał tato zwabiony Leszkowymi okrzykami. - Obawiam się, że to są skutki wirusa tenisowego - mruknęła mama. - Mogą przyjść jeszcze gorsze objawy. - Jest taka choroba? - zainteresował się tato. - Oczywiście. Nazywa się „wirusem tenisowym” lub „Fibakówką pospolitą”. Całe klasy, ba, nawet całe szkoły na to zapadają. Ale Leszek, który normalnie posiadał całkiem przyzwoite poczucie humoru, teraz nie zareagował. No tak, ale czyż miłość pozwala na normalne reakcje? I to w dodatku piąta miłość na przestrzeni ostatniego roku! A cyfra „pięć” nie należała do najszczęśliwszych. W każdym razie dla Leszka. Na szczęście wróciły właśnie Bąble i mama musiała interweniować w sprawie popsutych zamków błyskawicznych, które „się zacięły” i jakoś nie chciały „się rozpiąć”. - Wymieniłem trzech muszkieterów na trzech samurajów - pochwalił się Paweł. - Od czasów kamikadze nie mam zaufania do armii japońskiej - mruknął tato zza gazety. - Nie miał wyboru - Beata pospieszyła w obronie brata-bliźniaka. - Mógł dostać najwyżej trzy kalkomanie z modelami Hispano Suizy rocznik 1912! - Zdumiewające! - Ojciec odłożył gazetę. - I wolałeś samurajów od samochodów? - To Beata wolała - mruknął Paweł wsadzając łapę do słoika z żurawiną. - Ja tam zawsze wolę motoryzację! Agnieszka, która weszła do pokoju z tacą pełną szklanek, trzepnęła małego ścierką po łapie. - Puść ten słoik, złoczyńco! Brudne paluchy w żurawinie!

Paweł kwiknął i na wszelki wypadek umknął do pokoju dzielonego z Beatą, zwanego potocznie „kajutą”. Tam był bezpieczny. Tam też wspólnik z siostrą zgromadzili niezłe zapasy na tak zwaną „czarną godzinę”. W koszyku na zabawki znalazło się sporo miejsca na cukierki, słoiki z resztką miodu i marynowanymi grzybkami, pętko bardzo już stwardniałej kiełbasy oraz torebeczkę z czekoladowymi pastylkami, które były dość silnym środkiem przeczyszczającym. Niestety, ani Paweł, ani Beata o tym nie wiedzieli, zwabieni pozorną „czekoladowością” owych drażetek. Od najwcześniejszego dzieciństwa Bąble miały skłonności do magazynowania zapasów, ale od czasu, gdy mama odkryła przypadkiem „faszerowanego niedźwiedzia”, coraz mniej było miejsc do ich ukrycia. Wielki pluszowy miś był stary jak świat, to znaczy tak stary jak bliźniaki. I jego rozpruty przed laty brzuszek pomieścić mógł niepostrzeżenie nawet spory garnek bigosu. Cóż, dawno już miś został komisyjnie zaszyty i służył jedynie jako tak zwany „wyrzut sumienia”. Wakacje zbliżały się nieubłaganie. O ile Agnieszka nie miała już problemów wakacyjnych, to rodzice, Leszek i Bąble ciągle żyli w niepewności. Tato co prawda miał obiecane jakieś wczasy rodzinne, ale jak przyszło co do czego - okazało się, że przydzielono je komu innemu. - No jasne! - Mama podparła brodę na dłoniach. - Ty się w tym biurze nie liczysz! - Co to znaczy: nie liczę się? - zaperzył się tato rozgniatając papierosa w cukiernicy. - Czy to moja wina, że Brzękowski miał większe szansę? - Kto to jest Brzękowski? - spytała Agnieszka wydłubując łyżeczką popiół z cukru. Ojciec pogardliwie machnął ręką. - Taki jeden. Nieważne. W końcu o co chodzi? Pojedziemy sobie gdzieś prywatnie! - Tato, jesteś ostatnim optymistą, jakiego znam! - wtrącił się Leszek. - Gdzie teraz dostaniesz miejsce? I to z taką czeredą dzieciaków! - Ty! - warknęła Beata stając w rozkroku. Jej wiecznie opadające spodenki fałdowały się śmiesznie w kolanach. - Ta czereda to my? My z Pawłem? - Tłuste policzki małej aż poczerwieniały z oburzenia. Wyglądała jak dorodny pomidor na krzaku.

- W porządku! Wycofuję się! - jęknął Leszek, bo poczuł właśnie ostrze widelca poniżej pleców. Paweł mniej mówił, za to był szybszy w działaniu. Mama zamyśliła się. - Leszek ma rację. Co można było załatwić w marcu, tego nie uda się z końcem czerwca. Jakie widzisz wyjście, Olgierd? Tato zmarszczył brwi. - Może bym coś widział, ale… Tato miewał czasem przeróżne wizje. Niestety, dotyczyły one głównie dość odległej przyszłości. Na przykład układu i systemu komunikacyjnego XXI wieku. Toteż mama tylko zwiesiła głowę. - Ja tam mogę się wakacjować byle gdzie - skonstatowała Beata. Czasownika „wakacjować” nie ma w żadnym słowniku, ale Beata miała nieprzeciętny talent do wymyślania rzeczy nie istniejących. - Ba - westchnął ojciec. - Przecież sami twierdzicie, że to jest w naszym kraju najtrudniejsze! - Możemy iść pieszo - poddał pomysł Paweł - albo jechać autostopem. Albo wynająć wóz cygański, albo… - Dość tego! - jęknęła zgnębiona mama. - Ojciec coś wymyśli… musi… - Jej wielkie orzechowe oczy pełne były wiary, nadziei, miłości… i wszystkiego, czego tam jeszcze trzeba. A to było właśnie najgorsze. Szczególnie dla taty. O tym wiedzieli wszyscy. Te orzechowe mamine oczy już nie raz wyprowadzały rodzinę z burz i kataklizmów, spowodowanych swoistą beztroską głowy rodu. Tato mógł bowiem ze spokojem znieść wszystko: wrzaski, milczenie, wyrzuty i dziecięce łzy. Jednemu tylko nie mógł się oprzeć nigdy - maminym oczom. Agnieszka odetchnęła z ulgą. Wakacje były pewne jak drut. Ba, nawet jak stumetrowy maszt. Z żelazobetonu. I ze stali. Kilka następnych dni upłynęło w błogim szczęsciu. Mama smażyła konfitury z truskawek, a Szpulka pozwoliła się Leszkowi odprowadzić aż do osiedlowego SAM-u. I nawet, ku zimnej zazdrości innych chłopców, łaskawie raczyła

dać do poniesienia koszyk z włoszczyzną na zupę, kaszanką i paryską bułką. A konkurent szczęśliwie połamał tenisową rakietę marki „Dunlop”. Agnieszka wzięła szturmem sklep z obuwiem tekstylnym i bez specjalnych obrażeń cielesnych (choć również bez paru guzików) wyleciała na zewnątrz ściskając w objęciach cukierkoworóżowe tenisówki. Nie, żeby specjalnie lubiła ten kolor. Po prostu innych nie było. Bąble hałasowały na podwórku usiłując wziąć w jasyr cztery pięcioletnie „białogłowy”, którym wcale nie uśmiechała się wielogodzinna niewola wśród dzikich pogan. Beata, jako wódz najeźdźców, galopowała na zabiedzonej klaczy, którą z konieczności zastępował kij od szczotki, zaś Paweł polował na niewolnice z sąsiedniego bloku używając do tego celu starej, podartej firanki. Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta walka o życie biednych białogłów i ich lizakowego mienia, gdyby na horyzoncie nie pojawił się warcząc jak sfora psów czerwoniutki fiacik 126p. Samochodzik z niejaką fantazją dobił do krawężnika i z miejsca przeznaczonego dla kierowcy wysiadł… tato. Beata wstrzymała galopującą klacz, która natychmiast przybrała postać kija od szczotki, zaś Paweł zdębiał do tego stopnia, iż przez dłuższy czas sapał w firance, nie mogąc wydobyć głosu. - No i co? - zapytał ojciec lekko. W jego roziskrzonym wzroku można było dostrzec cień rajdowych torów formuły pierwszej, zaś czerwony fiacik lśnił lakierem co najmniej wyścigowego Ferrari anno 1977. Beata przeskoczyła przez klacz i podeszła bliżej krawężnika podciągając odruchowo wciąż opadające spodnie. - To… co to? Ty… tego…? - Samochód - odparł tato wesolutko. Wreszcie ocknął się i Paweł. Przyturlał się aż do samej maski czerwoniutkiego cuda i stukając w nią palcem wysapał: - Naaaasz? Ojciec lekko wzruszył ramionami.

- No, nie przesadzajmy. Na własny samochód nas jeszcze nie stać. Ale ten będzie nam służył przez całe wakacje. Oszołomione Bąble po raz pierwszy w swoim siedmioletnim życiu nie mogły wykrztusić słowa, Usiadły na krawężniku i spoglądały to na ojca, to na samochód. - Nad czym tak dumacie? - spytał Leszek nadchodząc od strony przystanku. Zupełnie nie kojarzył widoku Bąbli, ojca i fiacika razem wziętych. - Możesz pojechać nim na wakacje - stwierdził tato lekkomyślnie, choć dobrze wiedział, że w tych gabarytach mieszczą się CZTERY osoby. A trudno było Bąble uważać za jedno dziecko. Nawet przy najlepszych chęciach służby ruchu drogowego. Leszek zaryczał tak przeraźliwie, że aż obejrzał się jeden z przypadkowych przechodniów. - Tyyyym? - spytał wreszcie ocierając kapiące łzy. - Nie rozśmieszaj mnie, tato! Toż to jest nocnik, nie samochód! - Nocnik nie nocnik - ujął się tato - ale jeździ o własnych siłach i zawozi człowieka tam, dokąd on chce! Wolę urlop w tym, jak mówisz, nocniku, niż na wozie drabiniastym. - Nie wiedziałem o takiej możliwości - Leszek wyraźnie się zainteresował - szkoda! Osobiście bardziej by mi odpowiadała podróż wozem drabiniastym! Nie mówiąc już o tym, że wwozie mieści się… hmmm…tak na oko, dwa do trzech razy więcej ludzi niż w tym… A tak naprawdę, to Leszek z sympatią przyglądał się popularnemu „maluchowi”. Dobrze jednak wiedział, że nie starczy miejsca dla niego. I tato też o tym wiedział. Zamknął więc drzwi fiacika i zgarnąwszy Bąble ruszył w kierunku domu. - Nic innego nie dało się zorganizować - mówił ojciec nie patrząc Leszkowi w oczy. - Brzękowski, ten, który… - Zabrał nam nasze wczasy! - syknęła Beata. - Nonsens! - Tato machnął ręką. - O wiele wcześniej się zgłosił. A teraz zażywa jakieś leki, które na długo uniemożliwią mu prowadzenie samochodu… - On ci pożyczył ten… ten samochód? - dopytywał się Leszek. - Tak. Nie mam, niestety, znajomych, którzy byliby właścicielami nowych modeli Rolls-Royce’a! Tylko że… - Zastanawiasz się, biedny tato, które dziecko sprzedać, co? - Leszek szeroko otworzył

drzwi na klatkę schodową. - Bo troje ci nie wejdzie, staruszku! Milczące dotąd Bąble nagle gwałtownie zahamowały. Beata odwróciła się i wybuchnęła z siłą małej petardy: - My się nie damy sprzedać! My chcemy jechać nocnikiem! Ojciec westchnął głęboko. Żal mu było Leszka, ale doskonale sobie zdawał sprawę, że podróż wakacyjną mogą odbyć jedynie we czwórkę. Odruchowo nacisnął guzik windy. - Postaram się przekonać mamę, żeby ci pozwoliła na ten rajd po kraju z kolegami - powiedział wchodząc do ciemnej kabiny. Za nim gramoliły się Bąble. - Do licha, znów wysiadła żarówka! - Nie wysiadła, tylko się ukradła - skonstatował wszystkowiedzący Paweł. - Bzdura! - powiedział tato ostro. - Kto by miał kraść żarówki? - Ci, co ich nie chcą kupować w sklepie - przyłączył się Leszek. - A wiesz, tato, jak to robią? Zatrzymują windę między piętrami, spokojniutko wykręcają żaróweczkę i jadą dalej! - Nogi bym powyrywał z… - zaczął tato, ale na szczęście winda właśnie stanęła i nie musiał kończyć zaczętego zdania. W mieszkaniu pachniało naftaliną i specyficzną, duszącą wonią, jaką wydają zakomarzone, bagienne stawy tuż przed burzą. Tato pociągnął nosem i skrzywił się. - Nieomylny znak, że nadchodzi lato. - Mama poluje na mole, które i tak od dawna uodporniły się na naftalinę i żrą wszystkie syntetyki oblizując się z zachwytu - rzeczowo oświadczył Leszek znikając w swoim pokoiku. Mama rzeczywiście polowała, tylko nie na mole, a na kąpielowe majtki bliźniaków, które wsiąkły gdzieś bezpowrotnie wśród letniej garderoby upchniętej rok temu do przeróżnych waliz i toreb. - Żeby tak człowiek miał szesnaście szaf w mieszkaniu! - westchnęła wstając z klęczek. Nie musiałoby się każdego lata szukać wszystkiego! Paweł i Beata wpadli natychmiast po uszy to jednej z walizek, wywlekając wszystko, co tam było. - Są! - ryknął uszczęśliwiony chłopiec, ciągnąc rękawy od ojcowskiej piżamy w paski. - Nie mówi się „są”, tylko „jest”, jeśli to chodzi o jeden przedmiot! - warknęła Agnieszka wydzierając brutalnie małemu jego łup.

- Ale ja mówię o muszelkach - oburzył się 1’iiweł. - Jakich muszelkach? - Z morza! Tych, co je zbierałem po sztormie! Są zawiązane w rękawie! Mama załamała ręce. - Włożyłeś muszle do piżamy? Dlaczego? - Żeby się nie pogniotły - oświadczyła Beata walcząc z ogromnym węzłem. - Teraz je wyjmiemy! - Bagatela! Po roku! - westchnęła Agnieszka. - Człowiek może zapomnieć - usprawiedliwiał się Paweł depcząc pracowicie po kretonowej plażówce starszej siostry. - Myślałem, że ją wyjmiecie do prania i muszle same się znajdą! Mama z Agnieszką spojrzały po sobie. Fakt. Mały rozumował prawidłowo. Piżama taty powinna była zostać po powrocie wyprana. Jak to się mogło stać, że obie przeoczyły fakt tak oczywisty? - Jak się ma sto tysięcy dziecinnych majtek do prania, można zapomnieć o jednej piżamie! - załagodziła Agnieszka. Uszczęśliwione Bąble brzęczały muszelkami pod stołem, Agnieszka upychała kolanem zimowe rzeczy, które za żadne skarby nie chciały się zmieścić w opróżnionych walizkach, zaś mama poszła do kuchni zrobić herbatę. Zawsze robiła herbatę, gdy w domu coś się działo, lub gdy trzeba było uspokoić wzburzone nerwy. Herbata jest dobra na wszystko. Jak piosenka. Ten moment postanowił wykorzystać tato, by zrelacjonować wreszcie sprawę czerwonego fiacika, ograniczonej liczby miejsc i wynikłego stąd problemu. On sam nie miał wpływu na fakt, iż kolega Brzękowski nie był posiadaczem Volvo combi, lub choćby ciężarowej wywrotki, w której zapewne zmieściliby się wszyscy. Ogłuszona tym wszystkim mama patrzyła tępo, jak na czajniku podskakuje przykrywka, a z dziobka z sykiem parowozu sunie strumień pary. - To co będzie? Nie chciałabym puścić Leszka samopas… Ojciec rozłożył ręce. Nic innego nie mógł wymyślić. Nawet wówczas, gdyby mamine oczy były jeszcze bardziej orzechowe, niż są. Po prostu, czasem nie można przeskoczyć

samego siebie. Zawarczał dzwonek do drzwi. Widocznie Leszek czekał na kogoś, bo wyskoczył do przedpokoju, zanim tato zdążył wyjrzeć z kuchni. Chłopiec przywitał gościa hałaśliwie i już po chwili z jego pokoju pędziło w świat milion decybeli, rozkładając się po drodze w najnowszy przebój grupy „ABBA”. Ojciec skulił się na kuchennym stołku, a mama uniosła wzrok ku sufitowi, jakby stamtąd mogło nadejść wybawienie. - Ja tego dłużej nie wytrzymam! - ryknął tato i zerwał się ze stołka chwytając w biegu wałek do ciasta. W tym samym momencie wrzask nagle ustał, drzwi otworzyły się z hukiem i do kuchni, jak bomba, wpadł Leszek ciągnąc za sobą opierającego się Krzyśka. - Ale macie szczęście! - wykrzyknął, lecz zamilkł na widok ojca, który zastygł w dziwacznej pozie trzymając nad głową wałek do ciasta. - Co to? Pozujesz do pomnika warszawskiej syrenki? Tato opuścił dłoń. Wałek cicho stuknął o blat stołu. - Chciał uciszyć twój magnetofon - powiedziała mama spokojnie. - Witaj, Krzysiu. Krzysiek szurnął nogami, co miało prawdopodobnie oznaczać szarmancki ukłon. - Bo ja… bo my… - zaczął skubiąc nerwowo obszytą skórzanymi tasiemkami kamizelkę w stylu „Indianin Czerwona Pończocha”. - Tato, to jest mamo… no, wszystko jedno… - Leszek chciał ułatwić koledze start, ale widać sprawa nie była taka całkiem prosta, bo umilkł. Atmosfera w kuchni gęstniała i to całkiem dosłownie, bowiem zapomniany na gazie czajnik chuchał nadal strumieniem gorącej pary. Robiło się ciepło, tak ciepło, że nawet mama powachlowała się ścierką. - Chciałeś coś powiedzieć - oprzytomniał tato rozpinając górny guzik u koszuli. On też wyczuł zmianę temperatury. Leszek wciągnął haust powietrza i wypalił: - Jasną jest rzeczą, że z wami nie pojadę, więc chcę wam przedstawić nasz… nasz wspólny plan wakacyjny! - Bo widzi pani - Krzysiek nie wiedzieć dlaczego zawsze zwracał się do matek, wyraźnie lekceważąc ojców. I to we wszystkich rodzinach swoich przyjaciół „z klatki”

czy też ze szkoły. Czyżby przeczuwał, biedak, zbliżającą się nieuchronnie erę matriarchatu? - Bo widzi pani… - Wal dalej. - Mama coraz energiczniej wachlowała się ścierką. - My chcemy jechać w maliny! - Gdzie? - zdumiał się tato rozpinając drugi guzik od koszuli. - W takie krzaki… no, pani wie… - Krzysiek też poczuł, że mu duszno. - No… one sobie rosnę, rosną, a potem dojrzewają i trzeba skubać… - Te krzaki? - zdziwił się tato. - Przecież mówiłeś, że maliny? - Bo one są na krzakach! - wyjaśnił zdenerwowany Leszek pociągając nosem. - Tylko spokój! - Mama coraz szybciej wachlowała się kraciastą ścierką. - Chcecie zbierać maliny. To jest względnie zrozumiałe. Trochę jak w Balladynie… - W czym? - zdumiał się Krzysiek, który już dość dawno przerabiał wspomniany utwór wieszcza. Leszek kopnął go w kostkę szepcząc: - Słowacki, durniu! Mamie było już tak gorąco, że uchyliła drugą połówkę okna. Być może to właśnie powstrzymały ją od komentarza na temat znajomości literatury polskiej u nastolatków. - No i co z tym runem? - zainteresował się tato. - Kroczewo - wyjaśnił kompletnie skołowany Krzysiek. Mama wymieniła z ojcem spojrzenie, które jawnie świadczyło o tym, ile wysiłku kosztuje porozumienie się dwu pokoleń. - Może wyjaśnicie nam wreszcie, co mają wspólnego maliny z naszymi wakacjami i tym, jak mu tam…? - Kroczewem - podpowiedział usłużnie Krzysiek, ocierając chusteczką spocone czoło. Czajnik nadal szalał na gazowym płomieniu i nikt jakoś tego nie dostrzegał. Zresztą trudno było w ogóle coś zobaczyć w kompletnie zaparowanej kuchni. - Mamo, posłuchaj - Leszek próbował opanować sytuację. - Chcemy z Krzyśkiem pojechać na dwa pierwsze tygodnie lipca do Kroczewa na zbiór malin. Jasne? - Oczywiście - kiwnął głową tato. - I co potem zrobicie z tych malin, kompoty? - Usmażyłabym konfitury - westchnęła mama. - Bąble tak lubią maliny! - Ależ my je będziemy zbierać nie dla siebie - jęknął Krzysiek - tylko dla gospodarza! - Jakiego gospodarza? - zainteresował się tato. Ponieważ nie znalazł w pobliżu drugiej

ścierki, więc zaczął się wachlować płachtą Trybuny Ludu. - To są plantacje malin w okolicach Kroczewa! Właściciel daje wikt, spanie w stodole i dniówkę. - Co to, to nie! Mój syn nie musi zarabiać na życie! - Ależ dlaczego? - krzyknęli jednocześnie chłopcy. Ojciec spokojnie odłożył Trybunę i huknął w stół wałkiem do ciasta. - Spokój! Do stu piorunów! Co to za jazgoty? Jeśli o mnie chodzi, to jestem za! - Hurrrra! - wrzasnęli „malinowcy” i pospiesznie wypadli z kuchni. Mama poczerwieniała, nie bardzo wiadomo, czy z gorąca, czy też raczej z zimnej wściekłości. - Jezus Maria, Olgierd! Oszalałeś? - zawołała szarżując w stronę ojca z szeroko rozpostartą ścierką. - Czy ty wiesz, ile on ma lat? - Trzynaście - odparł spokojnie tato, przybierając na wszelki wypadek pozycję obronną. - Może jechać na autostop, chodzić po górach, zwiedzać kraj ojczysty, może też trochę popracować. - Mój syn gastarbeiterem? Tato spojrzał na mamę zdumiony. - Będzie pracował we własnym kraju! I nie z musu, lecz z potrzeby ducha. To zdrowy objaw. Chłopiec nie jest już dzieckiem, moja droga, a poza tym pobyt na świeżym powietrzu i taka… gimnastyka, to samo zdrowie! A jeśli, przy okazji, zarobi trochę pieniędzy na dalsze wakacje, to chwała mu za to. Nam się nie przelewa! - Tato był wyraźnie wyczerpany zarówno panującą w kuchni temperaturą, jak i wyjątkowo długą przemową. Mama opuściła ścierkę. Wyglądała jak toreador zlekceważony przez byka, który przeszedł obok spokojnie majtając ogonem. - I nic mu się tam nie stanie…złego? - wykrztusiła podnosząc na tatę oczy pełne lęku. - Nic mu się nie stanie. Jestem tego pewien. - Ojciec roześmiał się i objął ją ramieniem. Mama westchnęła głęboko i dopiero teraz spostrzegła obłoki pary unoszące się pod sufitem. - Pali się - wyszeptała. - Olgierd, straż pożarną, szybko!

Tato rozejrzał się zdziwiony. - Po co zaraz straż. Wystarczy zamknąć gaz pod tym czajnikiem. Obydwoje rzucili się w stronę kuchenki, ale już było za późno. Rodzinny czajnik z zielonej emalii był spalony do cna. Jedyne, co jeszcze w nim błyszczało, to czarna ebonitowa rączka. Czajnik, a raczej jego zwęglone szczątki zostały wyrzucone na śmietnik, tato przyniósł z miasta całkiem nowy, lśniący srebrzyście, a mama dalej chodziła smętna obrzucając Leszka melancholijnymi spojrzeniami zaszczutej sarny. Za to Leszek szalał i wrzał, jakby tłumiona przez cały czas energia teraz właśnie znalazła sobie ujście. Znosił do domu przeróżne mapy terenowe, nawet zdobył kawałek prawdziwej wojskowej sztabówki i za nic w świecie nie chciał zdradzić jej pochodzenia. Wszystko to dotyczyło okolic oddalonych od Warszawy raptem w promieniu niespełna pięćdziesięciu kilometrów. Z ust zahipnotyzowanego tym malinowym zagłębiem chłopca nie schodziły takie nazwy jak szosa E 81, Buraków, Łomianki, Dziekanów, Kazuń, Modlin, no i oczywiście słynne już Kroczewo. W swoim pokoju Bąble też puszczały wodze fantazji widząc w marzeniach Leszka wracającego do domu ciężarówką pełną soków, konfitur i łubianek pełnych pachnących różowych malin. - I on tam się będzie tak obżerał? - wzdychał zazdrośnie Paweł. - Coś ty! - wzruszyła ramionami praktyczniejsza Beata. - Ten chłop będzie stał nad nimi z batem! - Jakim? - zainteresował się chłopiec. - Wszystko jedno. I będzie go lał, jeśli Leszek za dużo zeżre. - Do kitu! - mruknął Paweł pogardliwie wyciągając spod łóżka słoik z resztką powideł. - Chcesz? - Uhum - stęknęła Beata, Jedzenie stanowiło dla Bąbli jedyną treść życia. Najwcześniej trzeba było wyprawić Agnieszkę. - Co ty tam upychasz do tej torby? - nie mogła się nadziwić mama. - Po co ci to

wszystko? Aptekę chcesz założyć w Bukowinie? Istotnie. Na stole leżało do załadowania trzydzieści opakowań leukoplastu, litr wody utlenionej, stos aspiryn, drugi stos bandaży, pudełka z talkiem i niemowlęcą zasypką, kremy, lignina i całe mnóstwo jeszcze innych bliżej nie zidentyfikowanych torebek i torebeczek. - Cała armia Napoleońska miała tego mniej - burczał Leszek, któremu przypadło w udziale zmieszczenie tego wszystkiego do plastykowej czerwonej torby o niezbyt mocnych uszach. - Co ty się na tym znasz! Nie obtarłeś nigdy żadnego dzieckowego nosa! - mruknęła Agnieszka dorzucając lekką ręką jeszcze kilkanaście opakowań z pastylkami na przeczyszczenie. - Twoje maliny to pestka w porównaniu z sześćdziesięciorgiem dzieci w wieku od siedmiu do dziesięciu lat! Czy ja wiem, w co one tam wdepną lub co zeżrą? - W co wdepną, raczej łatwo przewidzieć. - Leszek właśnie urwał torbie jedno ucho. - Krów tam na łąkach nie brakuje. Nie masz jakiegoś porządnego chlebaka? - wrzasnął urywając ze zręcznością słonia drugie ucho. - Miałam - syknęła starsza siostra - tylko że mi go podwędziłeś już w zeszłym roku! Idź, poszukaj! Chcąc nie chcąc Leszek poczłapał do przedpokoju. Chlebak mógł się znajdować jedynie na pawlaczu. Jeszcze nie przebrzmiał odgłos jego kroków, a już całym mieszkaniem wstrząsnął przeraźliwy huk połączony z brzękiem tłukącego się szkła. - Święci pańscy, mój serwis! - wrzasnęła mama dając susa w kierunku kuchni, ale już na środku przedpokoju stanęła jak wryta. Pod pawlaczem stał taboret, na nim Leszek z głową uwięzioną w kraciastej walizce, a na podłodze wokół niego walały się odłamki szkła z rozbitego słoika, dokładnie przemieszane z tenisowymi piłkami, dmuchanym materacem i niezliczonymi packami gęstego, bursztynowego miodu. - Ooocyy! - wył uwięziony w walizce Leszek - Auunkuuu! Na pomoc pospieszyli wszyscy: Agnieszka, mama i Bąble. Wyjęcie Leszka z walizki nie było wcale taką łatwą sprawą, szczególnie gdy uwzględnić fakt, iż pierwsza do podłogi przykleiła się Beata, a Paweł wpadł w taki poślizg na miodzie, że nie zdążył, biedak, wyhamować przed stojakiem na parasole. Ryczał więc teraz wniebogłosy trzymając się za

czubek głowy, na której z szybkością ponaddźwiękową rósł mu solidny guz wielkości mandarynki. Mamę ogarnęła panika, więc stała bez ruchu wydając tylko okrzyki przypominające najlepsze filmy z Tarzanem. Jedynie Agnieszka zachowała względnie zimną krew. - Niech nikt się nie rusza, dopóki ja nie zetrę tego piekielnego miodu z podłogi. - Uuugo? - huczał Leszek w walizce. Teraz dopiero widać było, że w obu rękach trzyma kurczowo drugi, litrowy słój z marynowanymi grzybkami. Agnieszka mrucząc pod nosem jakieś nie całkiem cenzuralne słowa zmywała z podłogi kleisty, gęsty miód. Paweł darł się pod stojakiem, a przyklejona kapciami Beata śpiewała głośno ulubioną piosenkę psa Huckelbury: „O my darling, o my darling, o my darling Clementine!” Tak zastał ich tato, kiedy wróciwszy z biura otworzył kluczem drzwi od mieszkania. - Niezła Sodomka! A mówiliście, że w domu już nie ma ani kropli miodu! Mama trzymała się za głowę. - Agnieszko, nie masz w tej kupie lekarstw jakiegoś relanium? - No wiesz, mamo! - oburzyła się dziewczynka wyżymając ścierkę. - Aplikować dzieciom kolonijnym środki uspokajające? Toż to zgroza! - Dzieciom jak dzieciom - mruknął tato. - Ale opiekunom tychże mogą się czasem przydać! - Ona ma jeszcze „Muchozol” i „Komarozol” - zaraportowała Beata opuszczając na bosaka przedpokój. - Dać ci? Mama z trzaskiem zamknęła za sobą drzwi do kuchni. - Auuunkuu! - wył zapomniany pod sufitem Leszek. W parę godzin później Agnieszka odjechała pociągiem, który wedle wszelkich danych powinien ją zawieźć do pełnej słońca i sześćdziesięciorga dzieci Bukowiny Tatrzańskiej. Nad Warszawą paliły się gwiazdy i neony, a wszyscy meteorologiczni święci zapowiadali umiarkowane wiatry z wszystkich kierunków i temperaturę zbliżoną do tej, jaka panować powinna w lipcu na terenie Europy Środkowej. Jeśliby ktoś sądził, że wyjazd Agnieszki zmniejszył choć o jotę ilość problemów w rodzinie Leśniewskich, byłby w błędzie. Wprawdzie opustoszał jeden pokoik, ale ubyło też

rąk do pracy. I to, jak się okazało, tych najbardziej przydatnych. Tato, zajęty przygotowywaniem do drogi czerwonego fiacika, przepadał na całe popołudnia w poszukiwaniu zapasowych żarówek, pasków klinowych, płynu hamulcowego i tym podobnych sprawunków. Oczywiście w sklepach specjalistycznych niczego nie mógł dostać, a sprzedawcy pukając się w czoło oświadczali łagodnie: „Panie, coś pan, zwariował? Z końcem czerwca chcesz pan kupić palec rozdzielacza? Trzeba było w marcu myśleć o wakacjach!” Tato wzruszał tylko ramionami, bo przecież nie sposób tłumaczyć, że w marcu nie miał zielonego pojęcia o tym, gdzie ani czym pojedzie. Więc tylko załatwił ubezpieczenie dla siebie i całej rodziny ciesząc się, że PZU wydarło mu nie więcej, jak trzysta złotych. - Niech żyje nam wakacyjny stan! - podśpiewywał czekając na windę, która długo jakoś nie chciała dotrzeć na parter. - Niech pan dlałuje pieszo - usłyszał za sobą dziecięcy głosik. Blondas, jak zawsze, siedział na słomiance i dłubał coś w odbiorniku radiowym. - Winda stoi między piętlami. Lazem z panią Lokicką z szóstego. Tacie natychmiast minął dobry humor. - Dlaczego psujesz radio? - spytał. Nie mogło mu bowiem przyjść do głowy, że dzieciak robi coś wprost przeciwnego. - Wymieniam batelie - odpowiedział Blondas, który nie wymawiał litery „r”. - Stale już się wyczelpały. Szkoda, że nie ma takich elektlonowych! Nasze fablyki są oklopnie zapóźnione w lozwoju! Tato otworzył usta, chcąc powiedzieć coś na temat swoich wątpliwości co do kompetencji małego, ale rozmyślił się. - Babci nie ma? - Nie - odparł malec sprawnie manipulując odbiornikiem. - Poszła na plywatkę. - Dokąd? - Tato sądził, że się przesłyszał. - Na plywatkę. Do Domu Dziennego Pobytu Lencistów. Będą tam tańczyć i śpiewać. Przeważnie „Szła dzieweczka do laseczka”. A potem jeden staluszek odwiezie babcię taksówką. Tato poczuł się nagle strasznie staro. Odwrócił się w stronę malca i rzucił przez ramię.

- Gdybyś się poczuł samotny, przyjdź do nas. - Dziękuję, ale telaz muszę posłuchać dziennika wieczolnego - powiedział poważnie Blondas i z satysfakcją włączył radio na pełny regulator. Tato dał susa w kierunku klatki schodowej. W mieszkaniu pachniało dużym praniem. Jest to bowiem zupełnie inny zapach niż pranie tak zwane „małe”. Mama okupowała łazienkę tonąc w mydlinach, zaś Bąble pracowicie tarły w miednicy swoje skarpety, nie zważając zupełnie na to, że przy tej okazji zalewają pół przedpokoju. - Szczudła! - zażądał tato od drzwi, łypnąwszy na rozrywkową, jak mniemał, działalność bliźniaków. - Poproszę o porządne szczudła. Inaczej nie przedostanę się suchą nogą do pokoju! - Gdybyś był pawianem… - rozmarzyła się Beata, unosząc znad miednicy purpurową z wysiłku buzię. - Co proszę? - huknął oburzony ojciec. - Ależ, tato, ona nie myślała tak, jak ty myślisz! - To znaczy jak? - indagował ojciec usiłując przeskoczyć kałużę. - Noo… - zastanowił się Paweł - ona nie chciała powiedzieć, że jesteś małpką, tylko, że mógłbyś nią być… - Serdeczne dzięki - wykrztusił tato rozdeptując mydło. - No, bo pawiany umieją tak fajnie skakać z drzewa na drzewo wisząc na ogonach… Ojciec zniknął w pokoju, na wszelki wypadek zamknąwszy za sobą drzwi. Jakoś dziwnie nie był ciekaw zwyczajów, jakie panują wśród pawianów. - Gdzie druga skarpetka? - zainteresował się Paweł wsadzając rękę aż po łokieć do miednicy. - Chyba… to… - Beata wyłowiła coś białego w krwistoczerwone plamy. - Ciekawostka, dlaczego ona tak nagle sczerwieniała? - Bo wrzuciłaś tu przed chwilą czerwone rajstopy Agnieszki! Teraz wszystko będzie w takie ciapki. - Nie szkodzi - Beata nonszalancko wzruszyła ramionami. - Mama mówi, że białe skarpetki są niepraktyczne. Możesz nosić łaciate! - Dlaczego ja? - ryknął Paweł. - Bo moje BIAŁE suszą się w kuchni na sznurku.

- Tatooo - zawył Paweł jak syrena alarmowa i cisnąwszy do miednicy trzymaną w rękach koszulkę, runął z bekiem do pokoju. - Męski histeryk - mruknęła Beata ocierając z nosa mydlaną pianę i z satysfakcją zanurzyła dłonie w czerwieniejącą coraz bardziej wodę. Kres praniu i waśniom bliźniaków położył Leszek, który wrócił od Krzyśka z rewelacyjną wieścią, że w maliny udadzą się na rowerach. - Do licha, Olgierd, powiedz coś temu chłopcu! Jesteś przecież jego ojcem! - I prawnym opiekunem - dorzucił tato wstając niechętnie z tapczanu, na którym wypoczywał błogo, mając u swoich stóp zwiniętego w pętelkę i śmiertelnie obrażonego Pawła. - Jak to: na rowerach? Aż do tego… jak mu tam… - Kroczewa - podpowiedział usłużnie Leszek. - Ile kilometrów? - Około czterdziestu pięciu. Co to dla nas z Krzyśkiem! Możemy jechać i dwa dni! - Ja się nie zgadzam! - wołała mama z łazienki przekrzykując płynącą z kranu wodę. - Mogą tam pojechać, ale autobusem! I to pod warunkiem, że ich do tego autobusu sama wsadzę! - Mufka, przecież nie jestem dzieckiem! - sapał zrozpaczony Leszek. - Nawet dziewczyny chcą jechać na rowerach! Tego było już mamie za wiele. Wyskoczyła z łazienki z głową owiniętą ręcznikiem. - Jakie… jakie dziewczyny? - Szpulka, Pestka i Mary Lu! - zaraportowała Beata. Tato zdjął okulary i przetarł je irchą. - Pestka z czego? Z jabłka? - One się tak nazywają - syknął Leszek posyłając w stronę Beaty spojrzenie, które mogło uśmiercić najzdrowszego. - Szpu… szpulka? Mary Lu? Co to są za dziewczyny? Skąd je znasz? - No, ze szkoły - uświadamiała rodziców wszystkowiedząca Beata. - Szpulka to jest ta piąta… - Piąta? - Mama rozczapierzyła palce. - Przecież wyliczyłaś tylko trzy! - Ojej - wtrącił się Paweł, z którego wyparowała już złość na Beatę. - Piąta miłość Leszka licząc od Wielkanocy. Mama ciężko usiadła na krześle. Spojrzenie, które rzuciła ojcu spod ręcznika frotte,

było najbardziej orzechowe na świecie. - Olgierd, czy ty coś… bo ja nic! Tato odchrząknął. - W dwuszeregu zbiórka! Wszyscy! - wrzasnął tak groźnie, że aż zadźwięczały w oknach szyby. Bąble w jednej sekundzie znalazły się obok Leszka pod ścianą. Wyprostowane jak struny ukradkiem tylko podciągały opadające spodnie. - I ani słowa, dopóki nie skończę! Nikt nie miał zamiaru nawet mruknąć. Tato krzyczał niesłychanie rzadko, ale na ogół dość skutecznie. Już, już otwierał usta, by zacząć przemowę, gdy nagle zadźwięczał dzwonek. Paweł rzucił się do przedpokoju, ale powstrzymał go okrzyk taty: - Nie ruszać się! Mama otworzy! - Ale ja… - Mama wskazała swój niekompletny strój i ręcznikowy zawój na głowie. - Otwórz, proszę! Przecież za drzwiami nie stoi Gustaw Holoubek! Mama westchnęła. I tak naprawdę to nie było całkiem wiadomo, czy z żalu za rozkazujący ton ojca, czy też z rozpaczy, iż za drzwiami niestety naprawdę nie będzie Holoubka. I nie było. Zamiast znanego aktora mama ujrzała brodatego młodziana, który być może nawet uśmiechał się przyjaźnie, ale w gęstwinie owłosienia ginął wszelki wyraz twarzy. Mama uniosła wysoko brwi. - Pan… do nas? - Tak przypuszczam - wydmuchał przez wąsobrodę młodzian. - O ile państwo jesteście rodzicami Leszka Leśniewskiego. - Tak, naturalnie. Proszę do środka. - Mama jedną ręką przytrzymywała poły szlafroka, drugą zaś usiłowała utrzymać na głowie mokry turban. - Widzę, że wpadłem nie w porę - sumitował się owłosiony wchodząc do przedpokoju. Stojący ciągle pod ścianą Paweł dostrzegł jednak kątem oka niezwykłego gościa, wykrzyknął więc radośnie: - Tato, Rumcajs przyszedł! - Prosto z Jiczyna? - upewniała się dramatycznym szeptem Beata. Gość wszedł do pokoju, a za nim mama niezgrabnie usiłując poza jego plecami dać

tacie znaki, by rzucił, stojącym pod ścianą dzieciom komendę „spocznij”. Na widok przybyłego Leszek szeroko otworzył oczy. - Proszę. - Tato uprzejmie wskazał gościowi krzesło. - Mieliśmy tu małą naradę rodzinną. Syn chce wyruszyć… - Tato - zaczął Leszek, ale umilkł pod gromiącym spojrzeniem. - Ja właśnie w tej sprawie - odparł brodacz siadając. - Ponieważ sam wybieram się do Kroczewa… - A zatem jest pan kolegą Leszka? Ze szkoły? - zdziwił się niepomiernie tato, lecz zaraz uzmysłowił sobie nietakt brzmiący w tym pytaniu. Przecież bywają tacy uczniowie, którzy siedzą po dwa lata w jednej klasie. A zatem ów sympatyczny na oko wąsobrodacz też mógł być na umysłowym poziomie trzynastoletniego Leszka… - Tato, to jest… auuu! - zawył Leszek czując bolesne kopnięcie w kostkę. To przezorna Beata dawała starszemu bratu do zrozumienia, że jeśli chce się coś załatwić względnie pozytywnie, lepiej czasem milczeć jak grób. - Przyszedłem, by państwu powiedzieć, że wszyscy chłopcy i dziewczęta, którzy zdecydowali się spędzić część wakacji w zagłębiu malinowym, będą pod całkowitą moją opieką… - To wspaniale! - ucieszył się tato. - Wygląda pan o wiele doroślej niż Leszek i… - Ależ Olgierd! - prychnęła mama. - Nie chciałem przecież pana obrazić, panie… - Przepraszam najmocniej, zapomniałem się przedstawić! Nazywam się Sękowski. Bohdan Sękowski. - Tato, to jest… - zaczął znów Leszek, ale i tym razem nie dane mu było dokończyć zdania, bowiem stojąca dotąd spokojnie pod ścianą Beata nagle ruszyła do przodu i stanąwszy przed gościem wysapała: - To nie jest pan Rumcajsem? Dlaczego? Brodacz wstał i uniósłszy małą pod pachy postawił ją na stole, jakby była piórkiem, a nie tłuściochem ważącym przeszło trzydzieści kilogramów. - Ależ jestem Rumcajsem! - zawołał uradowany. - A ty będziesz moją Haneczką, chcesz? Twarz Beaty promieniała jak niedzielne słońce.

- A Paweł będzie Cypiskiem, dobrze? - Nie będę! - wrzasnął Paweł i podskoczył do gościa z zaciśniętymi pięściami. Chłopiec miał dobrze rozwinięte poczucie sprawiedliwości i bardzo nie lubił być spychany przez siostrę-bliźniaczkę na gorsze życiowe pozycje. - Nie będę! Nie będę! Leszek zasłonił rękami oczy. To, co się działo w tym pokoju, było straszliwą kompromitacją jego rodziny. I to przed kim? Przed brodaczem! Z zaciętością żołnierza walczącego o ostatnią barykadę rzucił się przed siebie wołając: - Tato, przecież pan Sękowski jest moim nowym nauczycielem! Ciszę, jaka nagle zapanowała w czteropokojowym M5, można było przyrównać jedynie do absolutnej próżni w najgłębszej części reaktora atomowego, zaś wybuchły w sekundę później gwar - do reakcji łańcuchowej, jaka w tym reaktorze zachodzić powinna. W następnych minutach kolejno przewalały się sztormy połączone z wyładowaniami atmosferycznymi, wiatry halne, drobne wybuchy wulkanu i tym podobne efekty akustyczne. Kiedy już wszystko się uspokoiło i zaczęło przyświecać słońce, mama desperacko zsunęła z czoła opadający węzeł mokrego ręcznika i zaproponowała herbatę. Był to czas najwyższy. Tato leżał wyczerpany w fotelu i tylko Bąble nie bacząc na nauczycielskie szlify skakały po siedzącym na dywanie gościu szarpiąc go za brodę i wąsy. Leszek usiłował powściągnąć szaleństwo bliźniaków, ale łatwiej jest opanować rwący potok niż temperament najmłodszych Leśniewskich. Co zabawniejsze, brodacz był tym najwyraźniej zachwycony. I jakoś nie dostrzegał zupełnie, że małe dzikusy depczą oprócz jego spodni również autorytet ciała pedagogicznego. Jakżeż niezbadane bywają ludzkiej reakcje! - Cóż to za szczęście - mówiła mama w godzinę później, kiedy już uczesana i ubrana w sukienkę zasiadła wraz z resztą rodziny przy nakrytym do kolacji stole - że pan będzie się nimi opiekował! Przecież nigdy nie wiadomo, co takim dzieciom może w tych malinach przyjść do głowy! Leszek rzucił matce spojrzenie łaskotanego w piętę pawiana. - Zapewniam panią, że nic! - Rumcajs pałaszował jedną kromkę chleba za drugą. -

”Dzieci” będą tak dokładnie zajęte pracą na plantacjach, że nie będą miały nawet ochoty do rozrabiania. Już ja ich przypilnuję! - Uśmiechnął się promiennie w stronę Leszka. - Pan profesor ćwiczy judo? - zainteresował się tato. - Oczywiście! I karate. Jako magister wychowania fizycznego powinienem mieć niezłą kondycję. Na tym z grubsza zakończyła się sprawa malin. Teraz należało tylko jakoś wyekspediować Leszka i odetchnąć przez parę dni. Sprawa rowerów odpadła sama przez się. Po prostu było zbyt wielu chętnych, a za mało rowerów. Teraz zdekompletowaną rodzinę Leśniewskich czekało to najtrudniejsze: uruchomić wszelkie, jak mawiał tato, „moce przerobowe”, by zgodnie z harmonogramem urlopów wyruszyć gdzieś wreszcie na dobrze zasłużony odpoczynek. Parę dni później Bąble stały z nosami przylepionymi do okiennej szyby, za którą świat rozpływał się w potokach deszczu. - Rozmyje wszystkie szosy - martwiła się Beata. - I potopi mosty - dodał Paweł. - Na co nam mosty? - zdziwiła się dziewczynka. - Jak to, na co? - zdenerwował się Paweł. - Przecież będziemy przejeżdżać przez różne rzeki! Taki „nocnik” nie sforsuje wody, jeśli nad nią nie będzie wisiał jakiś most! Istotnie. Fiacik nie był amfibią. Z tego znakomicie zdawali sobie sprawę również rodzice. W końcu urlop w czasie potopu to mała atrakcja. Tymczasem mama umierała ze strachu o wypuszczone z rodzinnego gniazda pociechy. - Do licha, Olgierd, zrób coś, ich tam kompletnie zaleje! - rozpaczała zaciągając nerwowo firankę. - Kogo? - nie zrozumiał tato. - No, Leszka… i te jego Szpulki czy Pętelki… - Nic im się nie stanie - pocieszał ją tato odrywając na chwilę wzrok od książki pt.: „Jeżdżę samochodem Polski Fiat 126p”, którą studiował z samozaparciem godnym lepszej sprawy. - Gorzej przedstawia się sprawa malin! - Wyrodny ojciec! - ofuknęła go mama znów podchodząc do okna. - Bardziej martwi się owocami niż własnym synem!