uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Marcin Wolski - Noc bezprawia oraz inne szalone opowieści

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Marcin Wolski - Noc bezprawia oraz inne szalone opowieści.pdf

uzavrano EBooki M Marcin Wolski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

Marcin Wolski Noc Bezprawia oraz inne szalone opowieści

WIDEO PANA BOGA

I Atak nastąpił nieoczekiwanie. Umberto Galeni pochylał się właśnie, aby sprawdzić na monitorze stan zewnętrznych wysięgników, kiedy ze świstem przeleciał tuż obok niego ciężki trep przyssawkowy i zdruzgotał szafkę z odczynnikami. - Do cholery, stary, co ty wyprawiasz? - Zabiję - zaryczał nie swoim głosem Cliff Robbins, szykując się do zadania następnego ciosu. - Na miłość boską, Cliff. - Drobna dziewczyna w kitlu próbowała stanąć między głównym mechanikiem a profesorem. - Przestań się wygłupiać! - Z drogi, Betty! - Atakujący wydawał się kompletnie zamroczony, jego czoło pokrywały grube krople potu, oczy miał nieprzytomne, a z ust toczyła się piana. - On musi zginąć! Galeni z chyżością, o jaką nikt by go nie posądził, zważywszy na jego wyraźnie rysujący się brzuszek, przesadził biurko. Robbins był jednak szybszy. Chwycił naukowca za nogę i wbił zęby w jego łydkę. Umberto wyswobodził się kopniakiem i odskoczył. Znalazł się jednak w kącie, bez wyjścia. Za nim był jedynie zaśrubowany właz. Tymczasem Cliff stanął na nogi i zataczając się jak pijany, zmierzał w stronę Galeniego. - Wola Pana, wola Pana! - powtarzał chrapliwie. Na szczęście doktor Stone w porę przypomniała sobie o spoczywającym w jej szafce małym pistolecie z ładunkami obezwładniającymi. „To na wypadek, gdyby zaatakowały was małe, zieloneludziki albo gdyby ktoś z załogi zwariował" - przypomniały jej się słowa kapitana Rossnera, gdy po raz pierwszy pokazywał jej laboratorium. Tymczasem profesor próbował, utrzymując wysuniętą gardę, uderzyć szaleńca wyprzedzającym prostym. Cios jednak nie wywarł na będącym w amoku mężczyźnie żadnego wrażenia. Chwycił Galeniego za szyję i przydusił do ziemi... - Cliff, nie! - krzyknęła Betty Stone i nacisnęła spust. Igiełka wbiła się w umięśniony bark Robbinsa. Zignorował ją, nadal przygniatał szamoczącego się niemrawo Umberta. Z ust profesora wydobywały się coraz bardziej zduszone jęki...

I kiedy wydawało się, że nikt go już nie uratuje, przez ciało głównego mechanika przebiegł nerwowy dygot, puścił swoją ofiarę, sflaczał i opadł na podłogę. W tym momencie rozsunęły się automatyczne drzwi. - Co tu się dzieje? - zawołał, stając na progu, kapitan Steve Rossner. - Wszystkie czujniki zwariowały! Wy, jak widzę, też. - Będziesz mógł zapytać Cliffa, kiedy się obudzi, Steve - odparła biała jak kreda lekarka. - Wiele wskazuje na to, że nasz przyjaciel znów usłyszał swój głos wewnętrzny. I że tym razem otrzymał polecenie zgładzenia Umberta. Lecieli nad Afryką. W nie osłoniętej chmurami przestrzeni Steve Rossner rozpoznawał wyraźnie charakterystyczny kuper Zielonego Przylądka, ujście Senegalu, plamę Dakaru, a dalej brunatnożółtą płachtę Sahary. „Śmieciarka" posuwała się planowo niczym wielki odkurzacz prowadzony wprawną ręką gosposi, zbaczając z orbity tylko wówczas, gdy pojawiał się następny obiekt do przejęcia. Operacja „Rainbow", rozpoczęta pół roku temu, składała się z miesięcznych sesji, w trakcie których załoga wahadłowca rozpoznawała i chwytała w elektromagnetyczne sieci złom kosmiczny. W ciągu trwającego czterdzieści lat podboju przestrzeni pozaziemskiej w kosmosie nazbierało się nieprawdopodobnie dużo szmelcu i wreszcie należało coś z nim zrobić. Po udanym połowie dokonywano analiz, po czym wymontowywano co wartościowsze elementy. Następnie obiekt podlegał zdetonowaniu i strąceniu z orbity, tak że szczątki zawsze musiały spłonąć w górnych warstwach atmosfery. Załoga statku składała się ledwie z czterech osób: kapitan Steve Rossner zajmował się nawigacją; profesor Umberto Galeni rozpoznawaniem i oszacowywaniem pochwyconych obiektów; Cliff Robbins doglądał techniki i robotów dokonujących demontażu w otwartej przestrzeni kosmicznej, często w trudniejszych przypadkach włączając się do akcji osobiście. Dla Betty Stone, lekarki i dietetyczki, był to lot debiutancki. Oczywiście poza szczupłą blon- dyneczką trzej mężczyźni stanowili zespół weteranów kosmosu - doskonale potrafili się nawzajem uzupełniać i zastępować. Atak Cliffa w znacznym stopniu komplikował ich misję. Mieli właśnie rozpocząć demontaż wysłużonego satelity telekomunikacyjnego, pochwyconego przez system elektromagnetycznych wysięgników. Steve czym prędzej połączył się z Centrum w Houston i oględnie przedstawił stan Robbinsa.

- Czy stanowi zagrożenie dla lotu? - zapytał generał Greenson, wicedyrektor NASA, szef pionu wojskowego, odpowiedzialny za akcję „Rainbow". - Nie, został bez trudności zamknięty w kabinie i poddany uspokajającej terapii. - A dacie sobie we trójkę radę z demontażem satelity? - Naturalnie. - Zatem kontynuujcie program, a potem zobaczymy, czy każę wam natychmiast wracać do bazy, czy może Robbinsowi się poprawi na tyle, żeby przynajmniej wam nie przeszkadzał. Poleciłem już zbadać jego medyczne dossier. Dotąd nie mieliśmy z nim żadnych kłopotów, wyglądał na najzdrowszego z ludzi. - Nie musi mi pan tego mówić, znam Cliffa wiele lat, jesteśmy przyjaciółmi. Nigdy nic nie sygnalizowało, żeby miał jakieś psychiczne problemy - rzekł Rossner, doznając nieprzyjemnego uczucia, że jednak kłamie... Kłopoty z Cliffem zaczęły się wkrótce po wejściu „Rainbowa 3" na orbitę. - A to co, magia? - zapytał Robbins, gdy siadający do śniadania Galeni wykonał gest przypominający z grubsza przeżegnanie. Umberto podniósł na mechanika swoje wielkie, głęboko osadzone oczy. - Czy masz coś przeciwko temu, że katolik żegna się przed posiłkiem? .. Cliff nie odpowiedział, dłuższą chwilę wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad głową Betty, potem mruknął tylko: - Bóg jest blisko. I potrafi oddzielać ziarna od plew! Profesor nie powinien był kontynuować tematu, ale sprowokowany nie rezygnował. - Sugerujesz, Cliff, że moje przeżegnanie jest tylko gestem bez znaczenia, nawykiem wyniesionym z dzieciństwa, nie wynikającym z wiary? - Wiara? Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego na świecie, w którym każda prawda wymaga naukowego udowodnienia? - wtrąciła się Betty. Mechanik wstał energicznie. - Przekonacie się, niedługo, bardzo niedługo! - Tu utopił swój wzrok w Galenim. - Zwłaszcza ty! O rozmowie bardzo szybko zapomniano. Było tyle zajęć. Kontakt z kosmosem niektórych skłania do myślenia o sprawach ostatecznych. Steve nie doświadczał dotąd tego uczucia. Z romantycznych marzeń o podboju wszechświata wyleczył się dość dawno. Czasy programu „Apollo" minęły, a lot na Marsa znów przesunięto w bliżej nieokreśloną przyszłość. Doborowa grupa doświadczonych astronautów przerzedziła się. Z roku na rok fundusze NASA stawały się coraz skromniejsze, a program „Rainbow" egzystował tylko dlatego, że

sam się finansował. A praca kosmicznego „śmieciarza" miała się do niegdysiejszych marzeń Steve'a tak, jak służba na promie, obsługującym dwa brzegi Hudson River, do przygód żeglarzy ze „Złotej Łani" lub choćby lotniskowca „Enterprise". Rossner wiedział już, że nie postawi stopy na innej planecie i pogodził się z tym. Życie z wiekiem każdego uczy rezygnacji. Natomiast Bóg... Jak większość ludzi z jego pokolenia pożegnał się z Nim gdzieś na pierwszym roku studiów. Tym dziwniejsza była dla niego przemiana Cliffa. Któregoś razu kapitan zajrzał do kabiny mechanika. Zaskoczył go obrazek Najświętszej Dziewicy przybity w miejscu, gdzie inni astronauci zwykli przyczepiać zdjęcia z holograficznego dodatku do „Playboya". Steve przyjrzał się półce. Biblia stanowiła element standardowego wyposażenia, ale pozostałe książki musiał skompletować sam Robbins - dzieła świętego Augustyna, Apokryfy Starego Testamentu, Klucz do Apokalipsy jakiegoś polskiego biskupa. Zadziwiające lektury jak na kogoś, kto przez piętnaście lat znajomości nigdy nie zdradził się transcendentalnymi zainteresowaniami. Dotychczas jedyną znaną wszystkim pasją mechanika pokładowego były komputery i samochody. Rossner na całe życie zapamiętał lato, kiedy wspólnie, zdezelowanym pontiakiem, przemierzyli Góry Skaliste, a Robbins potrafił dokonywać niezwykłych cudów z zakresu mechaniki. Równie dobry był w kontaktach z dziewczynami. Steve, z natury nieśmiały i trochę sztywny, nie potrafił nadziwić się łatwości, z jaką Cliff podbijał serca tych wszystkich barmanek i recepcjonistek w hotelach, jak podrywał samotne, spragnione pięciogwiazdkowych przygód seksualnych turystki lub zamężne, ale bardzo znudzone sąsiadki z pól kempingowych. Przy okazji nie był samcem egoistą, zachowywał się wobec Steve'a niesłychanie koleżeńsko i zawsze dbał, żeby znalazło się również towarzystwo dla kolegi. W końcu to dzięki Robbinsowi poznał Patrycję... A drugi znak?... Zbliżali się do sowieckiego satelity typu „Kosmos". Prom wykonał serię rutynowych manewrów, wysunięto chwytacze. - Nie... Nie! Wstrzymać się! - krzyknął nagle Cliff. Miał nieprzytomną, bladą twarz przypominającą oblicza bohaterów malowideł el Greca. - O co chodzi? - Galeni znad okularów nieprzyjaźnie łypnął na mechanika... - Nie powinniśmy... Nie wolno nam! Wyglądał przy tym dziwnie, żyły mu nabrzmiały. - O co chodzi, zauważyłeś, że coś jest nie w porządku? - zapytał Rossner. - Nie powinniśmy cumować. Wyślijmy roboszperacza, sami zachowując bezpieczny dystans.

- Uważasz, że coś może nam grozić ze strony tego grata? Ale na jakiej podstawie? - dopytywał się Umberto. -Przecież demontowaliśmy już wiele satelitów tego typu. Rosjanie dostarczyli nam pełną dokumentację... Czy ten obiekt czymś się różni? Robbins niczym pijak w stanie mocnego upojenia wpatrywał się tępo w konsoletę sterującą. - Pułapka, pułapka - powtarzał. Steve nigdy nie lekceważył intuicji kolegów. Mimo protestów Galeniego, który pomstował na tracenie czasu, wysłał robota zwiadowczego. Gdy ten znalazł się już przy „Kosmosie", ku zaskoczeniu wszystkich, Cliff nagle ocknął się z zamroczenia, odepchnął kapitana od pulpitu i wykonał manewr przypominający okrętową „całą wstecz". Nawet nie zdążyli zaprotestować. Ledwie robot dotarł do sowieckiego sputnika, nastąpiła detonacja. - Byłoby po nas - wyszeptała pobladła Betty Stone. -Jak domyśliłeś się tego prezentu z epoki Breżniewa? - Powiedział mi - stwierdził Cliff. - Kto? - Leonid - odparł mechanik, jakby chodziło o rzecz oczywistą i zabrał się za swoje obowiązki. Rossner był zmartwiony. Ostatni incydent w laboratorium wskazywał, że szaleństwo Robbinsa wkroczyło w nową, niebezpieczną fazę. Cliff, nawet wyleczony, nie będzie mógł już nigdy opuścić Matki Ziemi. Jak on to przeżyje? Nie miał przecież ani żony, ani dzieci... Ta praca była dla niego sensem życia. Do sterowni zajrzała Betty. - I co z nim? - zapytał, odrywając wzrok od ekranów. - Na razie jest spokojny. Dostał zastrzyk, będzie spał. - Sądzisz, że atak może się powtórzyć? - Nie wiem, coś się z nim dzieje dziwnego. Jest to dosyć nietypowe, mogę jednak podejrzewać schizofrenię. Steve westchnął, ale nim zdążył coś powiedzieć, odezwał się brzęczyk. Galeni wszedł na linię.

- Spójrzcie na to, koniecznie spójrzcie na to! - wołał. Umberto znajdował się w cumowni. Rossner włączył niezwłocznie podgląd. Nie zauważył jednak nic interesującego, również czujniki wokół śluz milczały. - Popatrzcie na zewnątrz! W sieci... - Przecież widzę, jest w niej ten uszkodzony satelita francuski, którego mamy skasować. - Ale za nim! Za nim! Steve wykonał ruch zewnętrzną kamerą. - Niczego za nim nie widzę. - No właśnie, nie dostrzegasz, czujniki nie rejestrują, a ja mam dowody, że znajduje się tam obiekt o połowę mniejszy od „Francuza", tylko że absolutnie niewidzialny dla naszych urządzeń... - To na jakiej podstawie twierdzisz, że coś tam jest? - Bo przez wizjer dostrzegam go gołym okiem. Przyjdźcie tu do mnie i zobaczcie sami! Generał Greenson lubił pracować nocą. Wówczas ośrodek w Houston pustoszał. Nikt mu nie przeszkadzał, nie zakłócał zapoznawania się ze sprawozdaniami i zawartością sympatycznej piersiówki, z którą jednak nie kontaktował się nazbyt często. W medycznym dossier Cliffa nie znaleziono nawet wzmianki o jakichkolwiek chorobach psychicznych. Nic nie wskazywało na obciążenia dziedziczne; jego przodkowie, twardzi górnicy z Apallachów, nie odznaczali się niczym szczególnym, co mogło zostać odnotowane na kartach amerykańskiej medycyny. Owszem, Emma Robbins urodziła go jako panna, ale Sam, ojciec chłopca, po powrocie z wojny koreańskiej niezwłocznie się z nią ożenił. Greenson wyciągnął raporty na temat produktów spożywanych na promie, porównywał analizy wydzielin przekazane przez pannę Stone. - To najbardziej zdrowy wariat na świecie - orzekł konsultant, doktor Jablonsky. - Zdarza się. Greenson sięgał po piersiówkę, kiedy odezwał się żółty telefon. Zwierzchnik „Rainbowa 3" nie lubił aparatu obsługującego tajną linię z Waszyngtonu. Któż mógł dzwonić o tej porze? Pentagon, CIA, Biały Dom...

- Chyba nie obudziłem cię, Roń? - Charakterystyczny ostry, a jednocześnie powolny timbre głosu Mario Mendeza, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, poznałby nawet w piekle. - Myślałem, że to ty zadzwonisz. - Ja? - zdziwienie Greensona było tak szczere, że Mendez trochę się zawahał. - No, chodzi mi o to nowe kosmiczne znalezisko. Powinieneś nas chyba poinformować? - Znalezisko? Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - O odkryciu na „Śmieciarce". - Znaleźli jakiegoś zdezelowanego „Francuza", jutro będą go demontować. Zwykła rutynowa procedura. Poza tym jeden z członków załogi dostał ataku szału. Ale to nie powód, żeby absorbować Biały Dom. - Nic więcej się nie zdarzyło? - Nic! - A to przepraszam, że zawracam ci głowę... Cześć! Greenson wzruszył ramionami. Do tej pory z legendarnym Doktorkiem, jak nazywano Mendeza na szczytach władzy, odbył może pięć spotkań, ich kontakty ograniczały się do okresowych sprawozdań. Doradca prezydenta Jima Henseya należał do ludzi, którzy lubią być poinformowani o wszystkim, co dzieje się na niebie lub ziemi. Jednak ten zaskakujący telefon w środku nocy nie miał żadnego logicznego uzasadnienia... - Szefie! Zgłasza się „Rainbow 3" - z zamyślenia wyrwał generała szczebiotliwy głos Lucy Romero z Centrum Kontroli Lotów. - Zdaje się, że mają coś ekstra! Mario Mendez narzucił szlafrok i wszedł do łazienki. Na dobre obudził się, dopiero odkładając słuchawkę po wymianie zdań z Greensonem. Umył zęby i przez moment przypatrywał się swojej bladej twarzy i prawdziwie indiańskim, ciemnym włosom o metalicznym połysku. Wygłupiłem się! Co mnie podkusiło, żeby dzwonić do Houston? Zatraciłem poczucie między snem a jawą. A właściwie co mi się śniło? - Zacisnął powieki, usiłując sobie przypomnieć. Najpierw jak najbardziej realistyczny telefon od Jima, żądającego wyjaśnień, a potem... Dysk, pozaziemski dysk, który pochłania wszelkie promienie... Cóż za głupota! Nigdy nie lubiłem science fiction. Nie znaczyło to jednak, że Mario lekceważył sny. Już dawno wykrył u siebie zdolności antycypacyjne. Czyż nie przyśniła mu się wielka defilada Jima Henseya na Pennsylvania Avenue jeszcze wtedy, gdy dzisiejszy prezydent był prowincjonalnym adwokatem w Phoenix w stanie Arizona. W końcu to on i Sam Bernstein wepchnęli tę

„szlachetną miernotę" najpierw do władz stanowych, a potem do Waszyngtonu... Albo ta sprawa z Rosją. Czyż nie przyśniła mu się „rzeź kijowska" i wszystko, co potem nastąpiło? Ale żeby latający spodek? Bądźmy realistami! W sypialni odezwała się linia specjalna. Mendez, podnosząc słuchawkę, miał dziwne uczucie, że wie, kto dzwoni. I rzeczywiście, telefonował generał Greenson, aby poinformować go, że właśnie otrzymał wiadomość z orbity. W elektromagnetyczne sieci „Rainbowa 3" złapał się niezidentyfikowany obiekt kosmiczny, wiszący dotąd nad Morzem Śródziemnym, regularny dysk, którego istnienia nikt nie mógł nawet sobie wyobrazić. Chyba, że we śnie! Skrępowany Robbins leżał spokojnie. Doktor Stone, zaglądająca co jakiś czas do kabiny sanitarnej, mogła być z pacjenta zadowolona. Oczywiście nie miała pojęcia, co kłębiło się pod czaszką śpiącego mężczyzny. A były to dziwne, gorączkowe wizje, pęki świateł, uderzenia muzyki przeplatane momentami ciszy i spokoju. Płaty czerwieni, ciekła lawa, dno piekieł i jęki potępionych, a zaraz potem Arkadia, piękne uduchowione twarze aniołów... I gdzieś niedaleko łomocący dzwon, niosący siłę i pewność, że Pan nadchodzi. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. - Sądzę, że ten obiekt zmieści się w naszej komorze transportowej? - wiszący jak mucha do góry nogami Rossner rozmawiał z Galenim, który kończył wstępne badania dysku. - Zmierzyłem go i muszę przyznać, że to wręcz niewiarygodne, ten satelita ma wielkość jakby specjalnie dostosowaną do rozmiarów naszej ładowni. - Zbieg okoliczności? - Oczywiście! - Czy uważacie, że wciągnięcie go do środka jest posunięciem bezpiecznym? - w głośnikach rozległ się głos doktor Stone. - Choć tak wiele wskazuje na to, że nie jest to obiekt wyprodukowany na Ziemi... - No cóż - odezwał się Umberto. - Satelita nie wykazuje żadnego promieniowania, czujniki informują nas o braku wszelkich śladów substancji organicznych, nie wykryłem wewnątrz mechanizmów zegarowych ani detonacyjnych. - Nie da rady zbadać go poza ładownią? - Nie, robi wrażenie doskonale litej struktury, coś jak orzech kokosowy... - A jakie jest na ten temat zdanie centrali?

- Jak znam starego Greensona, najchętniej, kazałby to paskudztwo zdetonować, ale „góra" na to nie pozwoli. I słusznie. Jeśli jest to pierwszy kontakt człowieka z inną cywilizacją, to my, jego odkrywcy, jesteśmy niebywałymi szczęściarzami! - A jeśli to jakaś przynęta? Steve tylko się uśmiechnął: - Aby sprawdzić taką ewentualność, należy tę przynętę połknąć!

II Steve biegł wytrwale skrajem piaszczystej plaży otaczającej błękitną lagunę. Drobne fale łamały mu się pod stopami, a szum pobliskich palm sprawiał, że czuł się prawie jak na wakacjach. Zwolnił dopiero w miejscu, gdzie piaszczysty krąg wydm przecinała betonowa bieżnia pasa startowego. Lotnisko, zbudowane w czasach wojny wietnamskiej jako tajne uzupełnienie baz na Guam i Midway, w ostatnich czasach wykorzystywane było wyłącznie w sytuacjach awaryjnych, podobnych do obecnej. Po wielogodzinnych naradach kierownictwo NASA, w porozumieniu z Waszyngtonem, postanowiło sprowadzić z orbity wahadłowiec „Rainbow 3" wraz z jego tajemniczym ładunkiem właśnie do opuszczonej Bazy numer 24, tu na Marianach. W Białym Domu zwyciężyła zasada top secret: do czasu wyjaśnienia pochodzenia i roli schwytanego satelity mass media nie miały prawa otrzymać nawet najdrobniejszej informacji. Nieznana zawartość oraz możliwość obecności w dysku pozaziemskich drobnoustrojów była równie niebezpieczna, jak zainteresowanie ze strony konkurencyjnych wywiadów. Do szczupłej ekipy „Rainbowa 3" dołączono pięcioosobowy zespół Pierre'a Leclerca, najlepszego na świecie konstruktora statków kosmicznych. Ekipę uzupełniał kilkuosobowy personel bazy dowodzony przez pułkownika Barkera i ochrona składająca się z kilkunastu chłopaków z jednostki specjalnej. Udało się również ściągnąć w okolicę bazy grupę okrętów Trzeciej Floty z uniwersalnym niszczycielem klasy „Arleigh Burke" o nieco prowincjonalnej nazwie „Little Rock". Za parę dni miał do obstawy dołączyć płynący od strony Aleutów lotniskowiec „Falcon". Sam „Rainbow 3", niezdolny do samodzielnego startu, czekał w hangarze na lepsze czasy. Oprócz kosmicznego znaleziska, drugim obiektem specjalnej troski na atolu był Cliff Robbins. Odizolowany w pawilonie medycznym, przebywał pod stałą obserwacją doktor Stone. Greenson chciał początkowo wysłać mechanika do specjalistycznego szpitala, napotkał jednak na stanowcze weto Mendeza, który zdecydowany był ingerować w najdrobniejsze nawet szczegóły operacji. - Zanim się sprawa nie wyjaśni, wolę mieć ich wszystkich razem - stwierdził doradca. Rossner zwolnił bieg. Od strony laguny dobiegły go śmiechy. Oczywiście, to Betty i profesor Galeni figlowali na płyciźnie. Cóż, każdy wykorzystywał tę godzinną przerwę, jak

lubił. Steve zacisnął zęby i skręcił w stronę zagajnika palmowego, za którym widać było dachy niskich zabudowań bazy. Jeszcze niedawno miał wrażenie, że wyleczył się z Betty Stone na zawsze, że była odstawioną ad acta „ostatnią przygodą czterdziestoletniego mężczyzny", jak określił podobną sytuację przed wiekami stary francuski nudziarz, Restif de Bretonne. Do momentu poznania Betty życie kapitana, może i nudne, miało jednak wszelkie pozory stabilizacji. Wprawdzie wraz z upływającymi latami jego uczucie do Patrycji mocno osłabło, nadal jednak w kręgach elity Houston uważani byli za idealne małżeństwo. Oczywiście oboje prowadzili życie w miarę niezależne. Patty robiła karierę specjalizującej się w ostrych, kontrowersyjnych reportażach telewizyjnej dziennikarki, on pracował w Centrum Kosmicznym, prowadził również kursy pilotażu dla studentów. Dlaczego wśród plejady długonogich, wesołych adeptek medycyny zwrócił uwagę na Betty? Czy dlatego, że miała naturalne blond włosy, fascynujący przy tak szczupłej sylwetce biust i rozkosznie zaokrąglony tyłeczek? A może tajemnica kryła się w ustach, oryginalnych, pełnych i nieco kapryśnych? Ta jej całkowita odmienność od reszty koleżanek... Nie integrowała się z grupą, nie paliła trawki, nie chodziła do dyskoteki. Najczęściej widywał ją z książką, albo gdy stała na tarasie, patrząc na awionetki manewrujące na płycie lotniska, wtedy odnosił wrażenie, że - zamyślona - chyba nie widzi. Oprócz tego była prymuską i kujonką. Później poznał historię jej życia, ciężkiego życia Elżuni Kamyk z małej, zagubionej gdzieś we wschodniej Polsce wioski. W wieku czternastu lat udało się jej uciec od wiecznie pijanego ojca i zaharowanej matki do dalekiej kuzynki za oceanem, akurat pilnie potrzebującej pomocy domowej. Zrozumiał, ile siły i charakteru znajdowało się w tej małej. Sześć lat wystarczyło, aby wystraszone, chude stworzenie, nie władające obcymi językami, zmieniło się w anglosaskiego łabędzia niezwykłej urody i kultury w sposób daleko doskonalszy niż przewidywał to ten biedny pedał Andersen! Cienia obcego akcentu, żadnego prowincjonalizmu... Na tle innych panienek Betty wydawała się prawdziwą damą. I mogłaby nią być, gdyby Steve się nie pomylił. Gdyby przed pierwszym lotem, siadając wraz z nią w kabinie i układając jej drobne ręce na wolancie, inaczej sklasyfikował dreszcz, który targnął nim całym: „To nie pożądanie, stary, to miłość!" - Steve! Chyba rozszyfrowaliśmy go! - Z zamyślenia wyrwał Rossnera okrzyk Leclerca. Chudy Francuz wybiegł z zagajnika pełen entuzjazmu. - Zdaje się, że wiem, jak otworzyć tę zabawkę. Kapitan zareagował powściągliwie, wiedział, że wszelkie działania, które od trzech dni podejmowała ekipa Leclerca, spełzły na niczym. Dysk okazał się absolutnie odporny na

wszelkie próby mechaniczne. Diamentowe ostrza nie potrafiły go nawet zarysować, nie trawiły go kwasy, nawet woda królewska spływała po nim jak po kaczce. Bezradny okazał się laser... A rozmontowanie? Jak rozłożyć przedmiot, który stanowi absolutnie litą strukturę i tylko na samym spodzie zmienia barwę, przechodząc płynnie w coś na kształt soczewki. - Jest metoda, siła odśrodkowa! Zbadałem jeszcze raz powłokę zewnętrzną. Istnieje duża szansa, że wprawiając dysk w ruch wirowy, doprowadzimy do samoczynnego otwarcia. - Rzeczywiście, to interesujący pomysł, gratuluję ci, Pierre. - Niestety, nie ja na to wpadłem. - A kto? - Nasz wariatuńcio Cliff dziś rano, mimo oporu Betty, uparł się, by do mnie zadzwonić... Kiedy nasza ślicznotka mu to umożliwiła, powiedział tylko trzy słowa: „Spróbuj odwirowania, Pierre!" i zachichotał. - Ciekawe. - Ale najbardziej niesamowite jest to, że podobno od chwili odosobnienia w kabinie nikt w ogóle nie informował Robbinsa o znalezionym satelicie, o prowadzonych nad nim badaniach i o tym, że ja znalazłem się na wyspie. - Naprawdę niewiele wiemy o umysłach szaleńców -zadumał się Steve. - W każdym razie postanowiłem spróbować, za kwadrans uruchomimy wirnik. Dysk już został umieszczony na platformie. Jest stosunkowo lekki, waży ledwie dwie tony. Może się uda? Betty przymknęła oczy. Nagi Galeni obrócił się na bok i zachrapał. Zsunęła się do wody i obmyła rozognione ciało. Pożądanie, jakie wzbudzał w niej ten starszawy Włoch, ulotniło się błyskawicznie. Teraz odczuwała jedynie senne znużenie. To nie ma sensu - pomyślała, a już jakiś przekorny głos z jej wnętrza zapytał. - A co w takim razie ma sens? Przez chwilę pomyślała o Stevie. Czy powinna się zgodzić na lot razem z nim i Umberto? Ale tak pragnęła wreszcie wyruszyć w kosmos. Przecież sprawa między nią a Rossnerem skończyła się definitywnie przed sześciu laty. Przez te sześć lat nawet o nim nie pomyślała. Fakt, że polecą razem, też przyjęła bez emocji. A jednak, kiedy znaleźli się obok siebie w kabinie „Śmieciarki", kiedy ujrzała jego ręce na pulpicie sterowniczym, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zapoznawał ją z obsługą wolanta, nagle cała przeszłość stanęła jej przed oczami. Od czasu, kiedy po tamtym locie pili chłodną colę na tarasie klubu, po tę okropną rozmowę przy samochodzie, rok później, kiedy blady jak prześcieradło wepchnął jej w rękę garść zielonych i odjechał po wariacku jednokierunkową ulicą pod prąd.

Odezwał się pager. Asystent Leclerca zwoływał wszystkich na mający się odbyć eksperyment. Robbins spacerował po pokoju. Od trzech dni był absolutnie spokojny, mógł poruszać się po swojej celi, patrzyć przez zakratowane okno, jak personel pomocniczy grywa w piłkę z ochroną. Oczekiwał na posiłki i kolejne wizyty doktor Stone, która wprawdzie twierdziła, że pacjent jest absolutnie zdrów, ale nie chciała go wypuścić. - Cierpliwości, Cliff - powtarzała. - Gdybym potrafiła ustalić powód twojego ataku, obmyśliłabym tryb dalszego leczenia i wszystkim byłoby łatwiej. Ale do tego ty musisz być bardziej otwarty. - Od trzech dni proponuję szczerość za szczerość, a wy nie chcecie nawet mi powiedzieć, gdzie znajduje się ten rozkoszny atol... Wiem, wiem, wypełniasz polecenia góry, ale właśnie dlatego i ja mam kłopoty ze szczerością. Z tego samego źródła, skąd wiedziałem o dysku, wiem, że musimy być bardzo ostrożni. - Również wobec naszych przełożonych? - Wobec nich przede wszystkim!!! Krążył między oknem a łóżkiem, między łóżkiem a oknem, czuł narastające pulsowanie w skroniach, coraz energiczniejszy łomot w klatce piersiowej. Patrzył na włączoną lampkę nocną... Na ułamek sekundy przygasło światło. Poczuł drżenie we wszystkich mięśniach. Drżenie i nieomal seksualną radość. Posłuchali go, włączyli wirnik. O, nieba! Prawda zbliżyła się! - I co pan może o tym powiedzieć? - Greenson objął ramieniem Leclerca. Satelita, ukryty pod dachem hangaru, przypominał teraz otwartą ostrygę. Od paru godzin penetrowała go ekipa naukowców. Wnętrze dla oka laika nie wyglądało interesująco, nie zawierało żadnych zielonych ludzików, sprzętów, maszyn czy ładunków. - To nie jest ziemski produkt - powiedział z głębokim Przekonaniem Francuz. - Tak - zgodził się Galeni. - Stopu, z którego sporządzono powłokę, nie da się wyprodukować w warunkach ziemskich. - Nie stwierdziłam najmniejszych śladów organicznych - dodała doktor Stone. - Wiele wskazuje, że wnętrze przed zamknięciem zostało wysterylizowane, dlatego nie sposób ustalić, czy montażu dokonano w kosmosie, czy też obiekt dostarczono w stanie zmontowanym. - A orientujecie się, do czego mogło służyć to urządzenie? - zapytał generał.

- Działało na zasadach całkowicie odmiennych od ziemskich - rzekł Leclerc. - Niemniej jestem przekonany, że w jakimś stopniu wykorzystywało energię słoneczną. Widzicie państwo ten ruchomy układ w środku, to się jakoś obracało. A co do przeznaczenia... Myślę, że odpowiedzi może dostarczyć ta quasi-soczewka. Moim zdaniem obiekt jest czymś w rodzaju superprecyzyjnego oka zawieszonego na geostacjonarnej orbicie. Błysk zainteresowania pojawił się na twarzy Greensona. - Czyli ni mniej, ni więcej tylko to satelita szpiegowski innej cywilizacji galaktycznej? - Nie znamy celu obserwacji. W latającym spodku nie znaleźliśmy też niczego, co mogłoby być anteną, przekaźnikiem. - A do czego miała służyć ta cała reszta? - generał wskazał na gąbczaste wnętrze „ostrygi". - Nie potrafię tego rozgryźć. Może to rodzaj substancji myślącej, może magazyn danych... - Nie sugerujesz chyba, że możemy mieć do czynienia z żywym organizmem?! - wykrzyknęła Betty. - Nie, z całą pewnością jest to rodzaj konstrukcji, być może wykonanej „na obraz i podobieństwo"... Nic więcej nie wiem, napotkałem na barierę nie do przebycia. Nie mam pojęcia, co robić. Być może czekają nas całe lata doświadczeń. Odezwał się komórkowiec Betty. Włączyła go, ustawiając głośność na maksimum, tak że wszyscy mogli usłyszeć przerażony głos pielęgniarki: - Panno Stone, Robbins znowu ma atak, on kompletnie zwariował, boję się! Betty i towarzyszący jej Steve przygotowani byli na najgorsze, tymczasem w izolatce mechanika nie zauważyli żadnych zniszczeń, a on, uśmiechnięty, siedział na łóżku i powitał ich uprzejmie: - Miło mi, że nareszcie wpadliście. Zostaw, kochana, tę strzykaweczkę, przecież widzisz, że nic mi nie jest. - Uspokoił się natychmiast po telefonie - bąknęła pielęgniarka - ale przedtem... - Żarty sobie robisz, Cliff? - wybuchnęła lekarka. -Oderwałeś nas od pracy! - Do wariata przybiegliście natychmiast, natomiast normalny człowiek obchodzi was tyle, co zeszłoroczny śnieg. No cóż, mogłem się tego spodziewać - wycedził pacjent. - Cieszę się, że Pierre postąpił zgodnie z moją radą i otworzył skarbonkę. Ale co zrobicie dalej, kochani? Beze mnie ani rusz... Ostryga nie do skonsumowania.

I tym razem Steve doznał dziwnego wrażenia kontaktu z nawiedzonym. Od kogo on mógł to wszystko wiedzieć? Od personelu? Przecież personelu pomocniczego nie wpuszczano do hangaru. - Powiedzmy, że otrzymuję potrzebne informacje w moich snach - odparł Robbins na pytanie zadane jedynie w myślach rozmówcy. - Słowo honoru, kochani, ja naprawdę nie przewidziałem siły mojego wybuchu na pokładzie naszej „Śmieciarki". Na chwilę utraciłem nad sobą kontrolę, ale być może mój stres potęgował fakt, że czułem, że On się zbliża. - Ten dysk? - Dysk jest ramą, poprzez którą przemówi Pan. - Czy możesz wyrażać się jaśniej? - Nie mogę, na razie jeszcze nie mogę. Jeśli jednak załatwicie, że będę się mógł zająć obiektem osobiście... - W twoim stanie, Cliff, nikt się na to nie zgodzi -Rossner rozłożył ręce. - Wiesz, jaki zasadniczy potrafi być Greenson. - A jaki właściwie jest mój stan? Chyba taki, jak ustali doktor Stone. Proszę więc Betty o certyfikat normalności, a zaoszczędzimy sobie mnóstwo czasu. Prędzej czy później wszyscy zrozumieją, że beze mnie nie dadzą rady. Aha, załatwcie mi tu jakiś telewizor do pokoju, bo z nudów rzeczywiście zwariuję! - Co o tym myślisz? - zapytała Betty, gdy opuścili już izolatkę, żegnani szyderczym śmieszkiem mechanika. - Nie mam pojęcia, ale po prostu boję się przekazać jego propozycję Greensonowi. - O, po raz pierwszy usłyszałam, że wielki Steve się czegoś boi. Zmieniłeś się, kapitanie! Chciał odpowiedzieć coś równie złośliwego, ale uderzył go gwałtownie jej zapach - potu, morskiej wody, olejku do opalania. Wspomnienia gwałtownie wróciły. Pamiętne lato. Jakże długo trwało, zanim Betty zdecydowała się zostać jego „półkochanką". Normalnie zabierał się do dziewczyn, które mu się podobały, już po pierwszych dniach kursu. Ta jedna dziwnie go onieśmielała. Wobec niej stawał się nagle nieporadnym chłopcem nie kontrolującym swoich spojrzeń, gestów, absolutnie bezradnym. Oczywiście, w czasie trwania kursu spotykali się wielokrotnie; oprócz wspólnych lotów chodzili razem do kina, lokali, odwiedzał jej pokój w campusie. Ulegała mu powoli, chyba bez przekonania. Czy sprawiały to jej anachroniczne wschodnioeuropejskie kompleksy związane z dziewictwem? Możliwe. Studentka bardzo często chodziła do kościoła, do spowiedzi. Podczas spotkań wymuszane przez Steve'a pocałunki pozostawały chłodne, a jej

słowom brakowało czułości. Dlaczego nie zrezygnował? Łudził się bezpodstawną nadzieją na pełną, wreszcie spełnioną miłość, jakiej w zasadzie nigdy nie przeżył? Między dziesiątkami miłostek a małżeńską instytucją z Patty było ogromne, nie zaorane pole pragnienia! A Betty... W pewnym sensie nie odbierała mu szans, chciała się z nim spotykać, dyskutować, szalenie lubiła słuchać, gdy coś opowiadał i wielokrotnie powtarzała, że bardzo go potrzebuje. Oczywiście na swój sposób. Podczas któregoś spotkania zdesperowany wyznał jej miłość. Zaśmiała się: - Daj spokój, Steve, przecież ty pragniesz tylko mojego ciała! A właściwie tylko niektórych jego części. Był wściekły, bo trafiała w sedno. Wtedy jeszcze jej nie kochał. Jeszcze! Irytowało go, że ta słowiańska gęś go tak traktuje. Jego, sławnego pilota i kosmonautę, Jego, nieomal bohatera narodowego. - A poza tym masz żonę! - dorzuciła. Z tym argumentem spotykał się wielokrotnie, ale zwykle jednodniowe narzeczone nie traktowały jego małżeństwa jako przeszkody uniemożliwiającej jakiekolwiek porozumienie. Betty jednak nie rzucała słów na wiatr. A działała na kapitana jak narkotyk, jak codzienna porcja uczuciowej amfetaminy. Po każdym nie zrealizowanym spotkaniu pragnął jej mocniej. Budziła w nim zgoła nieznane doznania, uczucie przenikało go silniej, niż mogłaby to czynić ambicja nie zrealizowanego samca. Elżunia Kamyk zawładnęła jego myślami bez reszty. Dzień bez spotkania z nią wydawał się stracony, dzień ze spotkaniem zakończonym sprzeczką lub dąsami - pogłębiał smutek. Patrycja, kobieta mądra, musiała zauważać huśtawkę nastrojów męża, ale taktownie nie ingerowała. A on brnął dalej i dalej, wbrew logice i rozsądkowi wynajął domek na przedmieściu. Typowy drewniak o złocistych tapetach i miękkich materacach zamiast łóżek. Miał nadzieję, że wspólnie zmienią go w gniazdko miłości. Ale Betty na dobrą sprawę nie zaakceptowała bungalowu jako prawdziwego domu, mimo że gdy prawie siłą zawiózł ją tam z campusu, zgodziła się w nim trochę pomieszkać. Chyba faktycznie tracił rozum. Obsypywał ją prezentami, rozpieszczał, zamierzając bez reszty uzależnić i wówczas ponowić decydujący szturm. Jednak kiedy kąpiąc ją w ogromnej wannie czy pieszcząc nagą na miękkim dywanie, starał się zbliżać do kulminacji, Betty momentalnie stygła, przytomniała. - Nie! - Czy powodem jest mój wiek? - usiłował wielokrotnie Wybadać jej stanowisko.

- Jesteś bardzo młody, Steve, szczególnie duchem, młodszy od wielu moich kolegów z roku. Ale nie mogę. Nie żądaj zbyt wiele, może kiedyś... Żył myślami o tym kiedyś, o chwili, w której napije się ze źródła młodości... Aż pewnego letniego dnia, gdy wiatr niósł parny oddech znad Zatoki Meksykańskiej, studentka po prostu zniknęła. Pozostawiła parę zużytych ciuchów i krótki list: NAPRAWDĘ ZASŁUGUJESZ NA COŚ WIĘCEJ, NIŻ KIEDYKOLWIEK MOGŁABYM CI DAĆ oraz odcisk uszminkowanych warg na lustrze w łazience. Czekał na nią przez tydzień. W końcu od jej koleżanki z campusu dowiedział się, że wyjechała z jakimś saksofonistą, Metysem, do Nowego Orleanu. Musiał przyjąć to do wiadomości... Zabrał Patrycję na wspaniałe wakacje do Europy: Riwiera, Wenecja, Florencja... Miał nadzieję, że zapomni. - Czy ty nie przesadzasz? - zapytał Jim Hensey, gdy jego doradca, Mario Mendez, powiadomił go o zamiarze udania się na Mariany. - Nie masz żadnej pewności, że obiekt jest pozaziemskiego pochodzenia, prace badawcze nad nim utknęły w martwym punkcie, mamy właśnie diablo skomplikowane rokowania z Chińczykami, w Brasilii Brentwood palnął kolejną gafę na miarę wiceprezydenta, którym niestety ciągle jest, szykuje się przewrót w Maroku, a ty chcesz lecieć na jakiś koralowy atol? - Czuję, że powinienem tam lecieć, Jim, a ty wiesz coś przecież o mojej intuicji. - Znam - roześmiał się prezydent. - W takim razie jedź już sobie na tę wycieczkę! Przed odlotem Mendez złożył jeszcze krótką wizytę u generała Harrisa w Pentagonie. Załatwiwszy wszystko, co było do załatwienia, wsiadł do windy i ruszając, machinalnie spojrzał w lustro. Osłupienie! Twarz, którą zobaczył w zwierciadle, nie była jego twarzą. Rudawy mężczyzna przenikliwie się weń wpatrywał. - Do cholery, kim jesteś? - wykrztusił Mendez. Rudzielec zignorował pytanie, wycedził jedynie: „Będziesz musiał umrzeć, skurwielu!" i zniknął. Dopiero w samolocie doradca uświadomił sobie, że zna tę gębę z któregoś faksu nadesłanego przez Greensona. Tak wyglądał ten stuknięty Cliff Robbins, który miał czelność utrzymywać, że potrafi rozwiązać tajemnicę latającego dysku. - Zgodziłeś się?! Dopuścisz Robbinsa do dysku? -wzburzony Mendez spacerował razem z Greensonem po pokładzie niszczyciela „Little Rock". - Przecież to wariat! - A miałem wybór? - generał splunął przez reling i obserwował, jak kropelka plwociny niknie wśród fal. - Leclerc poddał się, jego ekipa nie robi najmniejszych postępów. - Trzeba było ściągnąć lepszych!

- Leclerc jest najlepszy! Robbins będzie cały czas pod kontrolą, ani minuty nie zostanie sam na sam z naszą tajemniczą ostrygą. Zresztą od chwili, gdy znalazł się w hangarze, nawet jej nie dotknął. Prawdę powiedziawszy, bez przerwy coś wylicza. No i zamawia. Tu jest lista zakupów, które musieliśmy zrealizować dla niego w Los Angeles. Najbardziej nieprawdopodobny zestaw sprzętu komputerowego, jaki zdarzyło mi się widzieć. Robbins obiecuje sporządzić z tego translatory i przetworniki. - W celu... - Dotarcia do zawartości gąbczastego wnętrza ostrygi. - Powinienem z nim pogadać. - Odradzałbym ci. Geniusz Cliffa idzie w parze z jego szaleństwem. Nie ma zamiaru dzielić się żadnymi informacjami, zanim sam nie ogarnie całości. Żąda od reszty, aby nie informowali o postępach prac nawet mnie. - Ale ty o wszystkim wiesz. Telepatia? - Powiedzmy, że mam między nimi dobrego, lojalnego informatora, z którym wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba pozwolić im na tę śmieszną konspirację. - Brawo, Roń! - po raz pierwszy od początku spotkania uśmiech pojawił się na twarzy Mendeza. Greenson milczał, wpatrując się w nieodległy atol, cienką, zieloną kreseczkę na skraju wodnej przestrzeni...

III - Zaczynamy - powiedział Cliff uroczystym tonem zawodowego mistrza ceremonii. - Włącz telebim, Pierre, ja wyłączę światło, a wy, kochani, usiądźcie pewniej w fotelach... Przygotujcie się na mocne wrażenia. Nikt z przybyłych tej nocy na konspiracyjne spotkanie do hungaru nie zareagował ani słowem. Galeni nerwowo oblizał usta, Leclerc przełknął ślinę, Rossner odruchowo poszukał papierosa, mimo że palenie rzucił dwa lata temu, zaś Betty Stone mocno zacisnęła pięści. Oprócz nich, nikt nie miał brać udziału w pokazie. Nawet personel pomocniczy. Greenson, nie poinformowany o przełomie w badaniach, odleciał helikopterem na „Little Rocka", ludzie Leclerca spali, podobnie jak większość żołnierzy z ochrony. Natomiast garstce obecnych Robbins zafundował prawdziwy test na cierpliwość. Dobry kwadrans mówił o nowatorstwie swoich rozwiązań, o barierach niekompatybilności systemów, o pionierskim charakterze swojego pomysłu. Efektem jego działań było przekształcenie systemu impulsatycznego, którym posłużyli się nieznani konstruktorzy satelity, w laserowy zapis obrazu. Z całego tego potoku słów Betty zdołała zrozumieć jedno, że za chwilę zobaczą na ekranie to, co zainteresowało kosmitów wysyłających automatycznego zwiadowcę. - Startujemy, Pierre! Obraz rzucony na szeroki ekran wyglądał swojsko i dla ludzi, którzy niejedną dobę spędzili na orbicie, zdawał się zupełnie normalny. Doskonale widać było krzywiznę Ziemi, a na zarejestrowanym wycinku globu niebywale czytelnie prezentował się basen Morza Śródziemnego i okolic. Od Wysp Zielonego Przylądka po Kornwalię, od Morza Czerwonego po Kaspijskie... - Cóż za jakość zapisu! - pochwalił Steve. Automatycznie na obraz nasunęła się siatka pionowych i poziomych linii dzieląca cały ekran na, jak zapewnił mechanik, trzydzieści sześć modułów. Leclerc, na polecenie Robbinsa, wybrał jeden ze skrajnych, obejmujący Zatokę perską i dolny bieg Eufratu, po czym powiększył go. Nie zdążyli się mu dokładnie przyjrzeć, gdy Cliff już rzucił następne polecenie: - Wykonaj kolejne przybliżenie! Teraz dopiero widzowie mogli zdać sobie sprawę, że nie oglądają wcale fotografii, lecz zarejestrowany, poruszający się film, z ruchomymi chmurami, morzem...

- Jezus Maria, co tam się dzieje!? - zawołał naraz Galeni. - Burza piaskowa na pustyni? Przy następnym zbliżeniu każdy mógł zobaczyć dymy licznych pożarów i wybuchy rakiet... Widać było płonące skupiska szybów naftowych i rozlewające się plamy ropy na połyskliwej toni Zatoki Perskiej. Leclerc, kadrując obraz jeszcze bardziej, rzucił na całą rozpiętość telebimu płonący Bagdad. - Niepojęte, jak mogliśmy przegapić wybuch wojny w Zatoce! - wymamrotał Rossner. - Ależ to nie jest kolejna wojna na Bliskim Wschodzie, Steve - zauważył uprzejmie mechanik. - Wystarczy, jeśli popatrzysz na diagramik czasowy widoczny w monitorze pomocniczym, żeby dowiedzieć się, co właściwie obserwujesz w tej chwili. Widzisz? - Widzę, tylko nie wiem, co mają znaczyć te liczby 65918011991... - Przekodowałem ich chronologię na nasz system czasowy. Jak łatwo przeczytać, na przekazie jest szósta pięćdziesiąt dziewięć, 18 stycznia 1991 roku. Pierwszy dzień operacji „Pustynna Burza". - A więc to znaczy... - zaczęła Betty i urwała. - Tak, to znaczy, że bliżej nie znani nam konstruktorzy dysku minuta po minucie i sekunda po sekundzie nakręcili to, co działo się w przeszłości na obszarze basenu Morza Śródziemnego, a my, dzięki moim przetwornikom, Jesteśmy w stanie to zobaczyć. Jednak to nie koniec, na drugim przykładzie pokażę wam niebywałą doskonałość obrazu... - I co jeszcze? - zapytał Leclerc, najwyraźniej absolutnie zdominowany przez Robbinsa. - Zafundujemy naszym przyjaciołom drobny upominek gwiazdkowy... Włącz, proszę, czwarty wytypowany dato-przestrzennik. - Okay, Cliff. Obraz na moment pociemniał, później wypełniły go gęste chmury, jakimś cudem znalazło się wśród nich okno, przez które mogli spojrzeć na powierzchnię Ziemi. Obserwowana okolica nie sprawiała przyjemnego wrażenia. Dzikie, ośnieżone góry, ponure lasy... Wreszcie uchwycili widok jakiejś bazy z lotu ptaka. Leclerc potęgował zbliżenie coraz bardziej, a mimo to obraz, dzięki nadzwyczajnej rozdzielczości, nie stawał się nawet odrobinę mniej ostry. Jeszcze chwila, a ujrzeli jakiś dziedziniec pełen żołnierzy, szamoczących się skazańców. - Mój Boże, to mężczyzna i kobieta - westchnęła panna Stone, zrywając się na równe nogi. - Chcą ich rozstrzelać!

- Zatrzymaj przesuw, Pierre - polecił Cliff - a ja pokażę wam jeszcze jeden prawdziwie czarodziejski trik naszych nie znanych zielonych braci. Obraz można obrócić o dziewięćdziesiąt stopni. Nagle widzowie poczuli się, jak pasażerowie w samolocie wywijającym beczkę, mury dziedzińca stanęły dęba. Przez moment wpatrywali się w ziejące ogniem lufy automatów... - Odwrotnie - syknął Robbins. - Obracamy w prawo! Znów świat wywinął fikołka. Teraz mogli popatrzeć w zatrzymane w kadrze otępiałe twarze ginących. Najpierw mężczyzny, potem starej kobiety... - Elena Ceausescu! - westchnął Galeni. Mimo że oglądali tylko niemy obraz, wydawało się im wręcz, że słyszą strzały i jęki agonii. - Uśmiechnijcie się, jesteście w ukrytej kamerze - powiedział śmiertelnie poważnym tonem główny mechanik. W dolnym rogu monitora pojawiły się symbole świadczące o kodowaniu rozmowy. Jeszcze chwila, a Mario Mendez, nie ruszając się ze swej kabiny na „Little Rocku", zobaczył vis-a-vis siebie znajomą twarz szefa propagandy Białego Domu, Samuela Bernsteina. Sam Bernstein stanowił ucieleśniony „ekstrakt" ideałów postępowej inteligencji amerykańskiej przełomu wieków. Mulat pochodzenia żydowskiego, z wyboru „kochający inaczej", z przekonań lewicowy intelektualista, zwolennik bezwarunkowej ochrony zwierząt, niezłomny obrońca praw kobiet i dzieci (z wyjątkiem tych ledwie poczętych), propagator dobrowolnej eutanazji staruszków, twórca teorii finansowej twierdzącej, że zasiłek dla bezrobotnych powinien wynosić 150 procent przeciętnej płacy, honorowy członek Ligi Amerykańskich Lesbijek oraz Wielki Miłośnik Rosji i jej tradycji (która to miłość na szczęście wskutek kretynizmu brunatno-czerwonych elit Wschodu, pozostawała nie odwzajemniona). Tu może zrodzić się pytanie, czy mając tak wielkie serce i tak różnorodne preferencje, mógł Sam nie lubić jakiejkolwiek istoty żyjącej na Ziemi? I owszem. Przy całej swojej tolerancyjności, Bernstein nie przepadał za: ciężko pracującymi, heteroseksualnymi osobnikami rasy białej, wierzącymi w Boga i prawo przyrodzone, którzy nie uznawali za oczywiste, że cywilizację obowiązku już wkrótce musi zastąpić cywilizacja indywidualnej rozkoszy. Nic dziwnego, że „Miękki" Sam, jak nazywano go na salonach, był ulubieńcem amerykańskich elit i najbliższym współpracownikiem Jima Henseya, który, jak sam często mawiał, utrzymywał żonę wyłącznie w celu kokietowania prawicowej mniejszości elektoratu.

- Zarejestrowana przeszłość, chłopie, to prawdziwa bomba! Musimy szybko mieć kopie tych nagrań. To będzie znakomity prezent urodzinowy dla Jima - zawołał szef propagandy po wysłuchaniu informacji prezydenckiego doradcy. Mendez nie podzielał entuzjazmu współpracownika. - Trzeba zachować daleko posuniętą ostrożność. Możemy natrafić na rzeczy dziwne. I niebezpieczne. Na przykład mój człowiek oglądał zamach na papieża w osiemdziesiątym pierwszym roku... Ujawnienie zaś obecności Paru osób na placu św. Piotra w tamtej chwili mogłoby nawet dziś być dla wielkich tego świata bardzo niewygodne! - Ależ to stara sprawa i zawsze do przekręcenia na naszą korzyść, Mario! W końcu to my będziemy mieli te taśmy, my będziemy je montować i interpretować... - Ciekawa deklaracja w ustach zwolennika niczym nie ograniczonej wolności. - Niczym nie ograniczonej wolności selektywnej - wyszczerzył swoje olśniewająco białe zęby Bernstein. - Ale oczywiście masz rację, obrazy z przeszłości są skarbem, który nie może w żadnym przypadku trafić w nieodpowiednie ręce. - Poczyniłem pewne czynności zabezpieczające. Bez naszej zgody nic nie wydostanie się poza atol. Sam tego doglądam na miejscu. I w związku z tym mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. - No? - Urób Starego, żeby ze zrozumieniem przyjął wiadomość o tym, że muszę pozostać na Pacyfiku dłużej. - Łatwo się mówi, urób, urób... Te konflikty w Europie Środkowej, na Dalekim Wschodzie... Sam rozumiesz, jak bardzo jesteś potrzebny. I nie wiem, czy zdołam... - Wiem, że masz swoje sposoby, Sam! - Dobra, spróbuję. Ale zaspokój moją ciekawość. Obrazki dotyczą wyłącznie regionu Śródziemnomorza? Tak, nie da rady, na przykład, zobaczyć tragedii w Dallas. - A właśnie, jak dawnych czasów sięga to kosmiczne wideo? - Nie wiem. - Co? - Na razie Robbins opanował sztukę zapoznawania się z materiałem na około dwadzieścia lat wstecz. Głębiej natrafił na jakieś blokady. Twierdzi jednak, że je rozpracuje, choć może mu to zabrać trochę czasu. Informator Greensona domniemywa, że w próbniku mogły zostać zgromadzone obrazy sprzed stu i więcej lat... - Chciałbym to zobaczyć.

- Dajmy się na razie pobawić tym naukowym dłubaczom. Cykady szalały. Noc była nadspodziewanie parna. Nie mogąc usnąć, Rossner przewracał się na posłaniu. Może był to skutek długotrwałej bezczynności. W końcu jedynie kibicował pracom Robbinsa i Leclerca. Cóż, coraz częściej w życiu zdarzało mu się być biernym obserwatorem. Po żwirze rozległy się kroki, lekki, taneczny chód, którego nigdy nie pomyliłby z żadnym innym... Skrzypnęła furtka. Steve uniósł głowę znad książki. Nikt nie zapowiadał się z wizytą, ani Peggy, ani Maud, panienki, które osładzały mu czas po rozstaniu z Elisabeth Stone! Sam korzystał z domku jedynie wtedy, gdy odczuwał wzmożoną potrzebę samotności lub chciał tę samotność zabić w miłym, bezproblemowym towarzystwie. Tego wieczora po prostu wpadł podlać kwiaty i przeczytać zaległe artykuły. - Betty?! Jej widok powiedział mu wiele. Zmieniła się w ciągu trzech miesięcy, które upłynąły od jej zniknięcia. Jeszcze bardziej schudła, ufarbowała włosy na jakąś ohydną marchewkę, na twarz narzuciła ostry, wyzywający makijaż. - Mogę wejść? Wpuścił ją do środka. - Kawy, herbaty? - zaproponował. - Masz whisky? Skinął głową i zajrzał do barku. Usiadła na stole i zapaliła papierosa. - Wiesz - rzuciła nagle, nieudolnie siląc się na niefrasobliwość - puściłam się. - Wiem, ten saksofonista... - Nawet nie. Jego kumpel z Meksyku... Taka nagła fascynacja. Mówił, że mnie kocha, że się ze mną ożeni, dał mi teąuili, potem trawki, tak że właściwie nie wiedziałam, co robię. Ale było świetnie. Prawie nie bolało. Wiesz, zupełnie nie poznawałam siebie, pozwoliłam mu na wszystko - tu urwała i przyglądała mu się badawczo. Pokiwał tylko głową i gwałtownym ruchem wychylił szklaneczkę Johnny Walkera. - To mi było potrzebne. Teraz wiem, co to znaczy być kretynką. - Rozumiem, że rozstaliście się. - Oczywiście, chciał zrobić ze mnie dziwkę w Nowym Orleanie... Skurwiel! - I co teraz zamierzasz? - Na poważnie biorę się za studia. - Rozumiem i wpadłaś mi o tym powiedzieć... Zrobiła parę kroków po pokoju. - A ten bungalow jest już zajęty?