uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 758 580
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 277

Marcin Wolski - Numer

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :705.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Marcin Wolski - Numer.pdf

uzavrano EBooki M Marcin Wolski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 162 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

NUMER Marcin Wolski

Rozdział I Zaczęło to się wkrótce po siedemnastych urodzinach Dina, które obchodził razem z całym kręgiem w jednej z tych uroczych seledynowych sal o miękkich przepuszczalnych ściągach, pełnych ciepła i poczucia bezpieczeństwa. W znacznym stopniu za winowajcę mo na by Uznać Maxa, najweselszego chłopaka z trzeciego kręgu, wysokiego i muskularnego blondyna, niedościgłego mistrza we wszystkich grach i testach. Din, podobnie jak większość chłopców, podziwiał kumpla i trochę mu zazdrościł. Poza doskonałymi współrzędnymi numerycznymi Max odznaczał się jeszcze jedną oryginalną cechą — lubił rozmawiać. I to nie o bie ących zabawach, ale o sprawach, które normalnie przekraczały zainteresowania nastolatka z kręgu szkoleniowego. Nie raz, kiedy cała grupa relaksowała się przed kolektywnym oglądnikiem, on siadał z przyjacielem w kącie sali rekreacyjnej (jeśli mo na mówić o kątach w pomieszczeniu o kształcie czaszy) i zaczynał dyskusję o kwestiach zupełnie nadobowiązkowych. Tego dnia był czymś szczególnie zafascynowany: — Wiesz — powiedział — czasami nie mogę dać sobie rady z moimi myślami. Zastanawiam się, czy zawsze musi być tak jak jest? — Nie rozumiem. — No, czy nie ma innego sposobu ycia, jak postępowanie zgodnie z harmonogramami i chodzenie według współrzędnych? A jeśli ktoś chciałby inaczej? Choćby tylko po to, eby spróbować mieć własne zdanie. — Co to znaczy „własne zdanie"? — dziwił się Din — przecie jeśli działamy zgodnie z poleceniami naszych wychowawców, według wskazówek Odbiorników Indywidualnych, wybieramy optymalny wariant postępowania. To Coś, co nazywasz własnym zdaniem, gdyby nawet mogło istnieć — byłoby po prostu błędem, Szkodliwą fantazją. Max przez moment milczał, potem pokręcił głową. — Tak mówi ka dy. I to właśnie mnie zastanawia. Czy aby wszyscy mówią nam wszystko? Czy nigdy nie zastanawiałeś się, po co istniejemy, dokąd dą ymy? — Na takie pytanie natychmiast mo esz dostać odpowiedź OI — Din wskazał na Indywidualne Odbiorniki kołyszące się na obro ach ka dego z chłopców. — Dziękuję. Otrzymam kryształowo jasną odpowiedź, e ycie jest realizacją numeru

w czasie i przestrzeni — zaśmiał się młody sceptyk — będzie to jak zwykle odpowiedź jednoznaczna, aseptyczna, antykoncepcyjna... W tym momencie seledynowe oczko Indywidualnego Odbiornika Maxa spurpurowiało. Zawsze zmieniało barwę, kiedy miał się odezwać głos z pouczeniem, informacją bądź przestrogą. Tym razem jednak automat musiał się rozmyślić, bo oczko przygasło, a z głośniczka nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk. Po południu, gdy młodzie wróciła z posiłków w kabinach regeneracyjnych dostarczających odpowiedniej porcji pastylek i promieniowania, Din daremnie próbował .wypatrzeć przyjaciela. Max nie pojawił się ani podczas meczu piłki grawitacyjnej (był znakomitym napastnikiem) ani podczas wieczornej pogadanki. Nikt z chłopców nie przepadał za swym wychowawcą, suchym, niekontaktowym osobnikiem sprawiającym wra enie dodatku do Informatorów, OIów czy Automatów Edukacyjnych, niemniej kiedy wszystkie próby odszukania przyjaciela zawiodły, Din podszedł do pedagoga i zapytał o prymusa. Belfer w pierwszej chwili jakby nie dosłyszał, jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko ledwo dostrzegalnie drgnęły mu szczęki. Chłopak powtórzył pytanie. — Gdzie jest Max? Wychowawca zaczął się dziwnie głęboko zastanawiać, rozglądać i nagle odezwał się jego Odbiorniczek. — Został przeniesiony do innej grupy — głos był ciepły, kojący, wiarygodny, z lekko metalicznym zabarwieniem. — Czy coś się stało? Jaki był powód tego przeniesienia? I dlaczego tak nagle? — pytał Din, a poniewa odpowiedzi nie było, ciągnął dalej: — Chciałbym się dowiedzieć na jak długo i dokąd go przeniesiono? To przecie mój przyjaciel. Jest godzina czasu wolnego i chciałbym go odwiedzić. — Odwiedzin na dziś się nie planuje, pogadamy o tym kiedy indziej, chłopcze — tym razem odezwał się sam nauczyciel. Poruszył przy tym głową, tak jakby chciał dać znak nastolatkowi, eby się oddalił. Din nie miał zamiaru tak szybko rezygnować, ale ju otoczył go wesoły krąg kolegów. — Chodź prędko! Dają nową, świetną szołowiznę! Ruszył w stronę oglądników. Śledząc zwariowane przygody serialowych bohaterów zapomniał o dręczących go pytaniach. Dwa dni później przypadała pierwsza sobota miesiąca, i jak zwykle szkoła skierowała go do domu na tak zwaną „dobę familiryzacyjną". Nikt nie przepadał za tym dniem i Din nie

nale ał do wyjątków. W nauczalni wśród kolegów unosił go nieustanny strumień zabaw z rzadka zakłócanych jakimiś ćwiczeniami, natomiast w sześcianie mieszkalnym spotykał dwójkę apatycznych osobników, nazywanych ojcem i matką, z którymi nie łączyło go nic. — No i jak postępy? — zadawał rytualne pytanie ojciec. Parę lat wcześniej syn natychmiast zaczynał informować go o aktualnych współrzędnych numerycznych, ale kiedy podrósł, zauwa ył, e „stary", cały czas zajęty śledzeniem programów w oglądniku w ogóle nie czeka na odpowiedź, tote sam zaczął szablonowo odbąkiwać — nieźle, jako tako, pomalutku. Matka była nieco serdeczniejsza, wstawała z pufa, całowała chłopca powtarzając niezmiennie: — Jak urosłeś, jak zmę niałeś. Din obliczył, e gdyby to stwierdzanie odpowiadało prawdzie, w ciągu tych kilku łat osiągnąłby rozmiary olbrzyma. Nie robił jednak adnych uwag, tylko dołączał do rodziców i oddawał się absorpcji trójwymiarowych obrazów przez 24 godziny „familiaryzacji". Tak więc w sobotni poranek po egnał się z kolegami, wsiadł do ekspresowej pneumii i ruszył w stronę rodzinnego sześcianu. Siedząc sam w elastycznym wnętrzu pojemnika oderwał na moment myśli od turnieju piłki grawitacyjnej (rozgrywanego w komorze ze sztuczną niewa kością). Znów przypomniał sobie Maxa. Uruchomił Indywidualny Odbiornik, który mógł równie spełniać funkcję wideofonu i wymówił numer ojca przyjaciela. Coś zachrobotało, po czym metaliczny głos „anioła stró a" począł odpowiadać: — Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru! Pneumia, dostarczyła Dina wprost do sześcianu mieszkalnego. Wszedł energicznie oczekując pocałunku matki i odzywki ojca, ale zamiast tego po raz pierwszy uderzyła go zdumiewająca cisza. Oglądnik był wyłączony. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów matka nerwowo spacerowała po pomieszczeniu. W ogóle nie zauwa yła przybycia syna., — Dzień dobry, mamo! — A dzień dobry, dzień dobry... — musnęła go ustami. — Nie powiesz, e urosłem i zmę niałem? — Co?... Aha, tak. rzeczywiście. Zaskoczony jej psychiczną nieobecnością Din zaczął dopytywać się, czy coś się stało. Gdzie podział się ojciec? Pytanie było dosyć głupie, bo co mogło stać się. w idealnie zaprogramowanym świecie. Ale poniewa matka nie odpowiadała, ponowił je. — Niedługo powinien być, na pewno niedługo. Jak gdyby budząc się ze snu stanęła przed chłopakiem i obejrzała go uwa nie. — Robisz się bardzo podobny do Jana. Chyba tylko trochę był ni szy, kiedy poznałam

go dwadzieścia lat temu. Młody człowiek ze zdumieniem skonstatował, e po raz pierwszy słyszy od matki coś na temat czasu, dotychczas poruszali się wyłącznie w teraźniejszości. — Dwadzieścia lat temu — mówiła dalej — to była prawdziwa afera... zakochać się nie czekając na dobór programowany... — Co takiego? Być mo e dowiedziałby się znacznie więcej, gdyby nie delikatny, wysoki dźwięk zwiastujący przybycie pneumii. Wrócił ojciec. Twarz miał rozpromienioną, pełną głębokiej satysfakcji. — Jednak awans! I to jaki! — zawołał. — Trochę obawiałem się tych najnowszych testów, tymczasem wszystko poszło znakomicie, a ponadto po uwzględnieniu mojej dotychczasowej postawy i osiągnięć zostałem zweryfikowany dodatnio. Od dziś, kochani, nie nazywam się Jan 23261345 tylko... Przeczytajcie sami — wskazał na plakietkę identyfikacyjną, która obok OIa przytwierdzona była do elastycznej obro y. — Gratulacje, Janie Milionie! — zawołał pierworodny. Jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej prysł nastrój zdenerwowania i napięcia, Jan Milion włączył nawiew promieni szampańskich , (regulamin zezwalał na korzystanie z nich tylko od wielkiego święta — najwy ej cztery razy do roku) i ju po chwili cała trójka znajdowała się na rozkosznym rauszu. Jak by nie patrzeć awans był olbrzymi, skok przeszło dwadzieścia milionów miejsc w społeczeństwie. Pani Janowa pomyślała, z nutą satysfakcji o swych sąsiadkach z sześcianów. 23261344 i 23261346: — Popękają z zazdrości! Oczywiście wiedziała, e z awansem związane są określone zmiany — w ciągu trzech dni trzeba będzie przenieść się na wy szą kondygnację, do sześcianu, a mo e prostopadłościanu o zupełnie innych (oczywiście podwy szonych) gabarytach. Na pewno te otrzymają zwiększone przydziały ruchomości, energii... Gotowa była natychmiast zabrać się za pakowanie. — Na wszystko będzie czas — powiedział ojciec — dziś korzystając, ze jest z nami Din, zrealizujemy talon turystyczny. — Co takiego? — zapytał młody człowiek. — Bon uprawniający do| wycieczki na taras widokowy znajdujący się nad megablokiem. Przechowywałem go właśnie na taką wielką okazję. — Wspaniale! — ucieszył się Din — a powiedz tato, byłeś kiedykolwiek na

zewnątrz megabloku? — Owszem, byłem w dzieciństwie na tarasie razem z rodzicami... Zresztą przyznam się, e nigdy mnie tam specjalnie nie ciągnęło. W megabloku jest tysiąc poziomów... — I wszystkie prawie identyczne — zauwa yła matka. Rozgadali się na dobre. Korzystając z tego, ze oglądnik był wyłączony, Din zaczął zasypywać rodziców pytaniami. Rychło dowiedział się, e swój awans ojciec zawdzięcza sporadycznym zabawom intelektualnym stanowiącym jego hobby (do ycia były przecie zupełnie niepotrzebne) oraz częstym ćwiczeniom gimnastycznym w komorze treningowej, która na ich piętrze przypadała jedna na 100 sześcianów. Ktoś mógłby w tym miejscu pomyśleć, e dzięki swemu hobby Jan posiadał całą masę znajomych. Nic błędniejszego. Nie zdarzyło się dotąd, eby ktoś ćwiczył razem z nim. Jedyną istotą, z która czasem wymieniał grzecznościowe „dzień dobry" był automat, dozorca aparatury sportowej. Tak samo, mimo e oglądniki pozwalały na natychmiastową łączność wizyjną z ka dym mieszkańcem świata, stosunki towarzyskie nie były zbyt rozwinięte w ich rodzinie. Jan kontaktował się sporadycznie ze swym bratem, który jako mniej uzdolniony pozostał gdzieś na dolnych piętrach supermiasta. Utrzymywali te , głównie dzięki pani Janowej, kontakt z sąsiadami z prawa i lewa, poza tym był jeszcze zwierzchnik, burkliwy sześciocyfrowiec, który pojawiał się w ich oglądniku raz na miesiąc i wydawał dyspozycje, oraz stary kolega z nauczalni imieniem Piotr. Na nich lista znajomych się kończyła. Tymczasem rozmowa zeszła na temat numeru. Din zdawał sobie sprawę, e porządek numeryczny stanowi esencję ich świata, nigdy jednak nie zastanawiał się nad realizowaniem tego porządku w praktyce. Z grubsza wiedział tylko, e z momentem uzyskania pełnoletności będzie musiał przejść szereg testów psychofizycznych, które ustalą jego wymierne i niepodwa alne miejsce w społeczeństwie, określane właśnie przez numer porządkowy. Numer ten będzie mógł ulec zmianie najwcześniej po roku, to znaczy po następnym teście. Dopiero teraz ojciec uświadomił mu, e właśnie ów numer będzie decydował o wszystkim w yciu: przydziale pracy, mieszkaniu, zaopatrzeniu. — Od przeszło stu lat, synu, wszyscy na świecie posiadają swe numery porządkowe. Obecnie od 39 miliardów do pierwszego... — A kto jest pierwszym? — natychmiast zainteresował się Din. — Skąd mogę wiedzieć, w ogóle raz w yciu widziałem trzycyfrowca i to w oglądniku, szef jest zaledwie sześciocyfrowcem... — Czyli kiepsko wylądowałeś? — Mogło być gorzej, tu po maturze zaczynałem jako prosty ośmiocyfrowiec, a i to

nie było zupełne dno. Debile dostają 11 cyfr. Tu wtrąciła się matka: — Jesteś zdolny, Din, jeśli będziesz równie pracowity i posłuszny być mo e doczekasz się pięciu cyfr. Byłabym taka szczęśliwa! — Jeśli będę posłuszny komu? Jan Milion z przyzwyczajenia popatrzył na Indywidualny Odbiorniczek i zmienił temat. Zaczął opowiadać o dzisiejszych testach, ich rodzajach i związanych z tym trudnościach. — A czy nie mo na awansować w inny sposób? — zapytał nastolatek. — Na tym polega genialność naszego systemu, e nie. Pełna precyzja, wymierność i doskonałość. Bez luk. Nawet miejsce w kolejce po przeszczepy zale y od numeru porządkowego. — Podobno pierwsza setka ponumerowanych jest praktycznie nieśmiertelna — wyrwało się matce. — Czy to jest sprawiedliwe? — zaczął zastanawiać się Din. Ojciec niespokojnie rozejrzał się po mieszkaniu. — Wystarczy, e jest wspaniałe i bezbłędne. Pomyśl, przez wiele epok świat pogrą ony był w nierówności, ludzie walczyli o swoje pozycje, o władze. Intrygowali, mordowali się i prze ywali frustracje, poniewa prawie ka dy był niezadowolony z miejsca, jakie zajmował w społeczeństwie i wiecznie uwa ał się za pokrzywdzonego. Tymczasem miejsca zale ały od urodzenia, od pieniędzy albo jeszcze od innych układów. Chroniczne niezadowolenie było powodem wojen i rewolucji; dlatego wynalazek intelektualnej numeryczności stał się błogosławieństwem naszego gatunku. Ka dy, bez adnych szwindli, bez protekcji, zajmuje swoje miejsce. I wie, e zajmuje je sprawiedliwie. Ta świadomość od przeszło stu lat zapewnia nam stabilizację, spokój i szczęście. Chłopak słuchał z wypiekami na twarzy. Czy by właśnie nad tymi sprawami zastanawiał się Max? — Skąd wiesz o tym wszystkim, tatusiu? — wykrztusił wreszcie. — Z historii... — Z czego? Przez głowę Miliona przebiegła myśl, e za du o mówi. Właściwie po co mąci chłopakowi w głowie. Przed piętnastu laty historię jako nieprawidłową numerycznie wycofano z programu nauczania. Jej elementy wypleniono równie z literatury i sztuki, która

odtąd realizowała się w bezczasowej przestrzeni. I było to słuszne. Sam, kiedy opuścił nauczalnię idącą według starego programu, miał trudności z dostosowaniem się. ycie skomplikowała mu sprawa z matką, w której zakochał się na przekór regulaminowi; niewiele brakowało a stoczyłby się na samo dno. Do dziesięciocyfrowców... — Opowiedz mi jeszcze o historii, tato! — Innym razem, teraz naprawdę ju pora na wycieczkę, wezwę pneumię. Historia, jak słusznie powiedzieli w oglądniku, to „Nieprawidłowości w regulaminowym rozwoju populacji ludzkiej". — Tyle mo e powiedzieć mi ka dy inform. — Ja nie mam nic do dodania. Najwa niejsze to wiedzieć, e yjemy w najdoskonalszym ze światów. Bez klik, układów, koterii. Syn pierwszego mo e być ostatnim. Zajechała pneumia pospieszna, jakby zgadując, e jest potrzebna. Wsiedli. Ale Din łatwo nie dał się zbić z tematu. — A właściwie dlaczego mama nie ma adnego numeru? — Kobietom nie przysługują numery — odezwała się matka — posiadamy jako oznacznik jedną z 28 liter, ja mam B. Litery te oznaczają ró ny stopień przydatności rodzinnej. Dobór mał eństw aran uje testator genetyczny... Urwała i westchnęła. Zresztą Din zaabsorbowany był ju czym innym. Odbiciem ojca w srebrzystej ścianie pneumii. Szczególnie zabawnie, wyglądała plakietka — zamiast 1000000, odbijało się 0000001! Czasomierz umieszczony u stropu pneumii wskazywał 8.VI.133 roku ery numerycznej, godzinę 13.20. Dojechali na szczyt. Taras rozciągał się bezkreśnie w prawo i w lewo. I był całkowicie pusty. Było to o tyle dziwne, e przykrywał przecie tysiącpiętrowy megablok zamieszkiwany przez miliard ludzi. Wysiliwszy wzrok, gdzieś na horyzoncie wypatrzyli grupkę takich samych szczęśliwców jak oni. No có , talony spacerowe dostawano 2 razy w yciu, a widocznie nie wszyscy z nich korzystali. Din spodziewał się, e ujrzy niebo, kosmos, o którym tyle historii słyszał w oglądniku. Tymczasem sklepienie było sztuczne i co pewien czas przekreślały je stalowe wsporniki szklanego dachu. Niemniej doskonale było widać słońce i chmury. Wpatrywali się zafascynowani, atoli po kwadransie wszystko ściemniało, ukazał się księ yc i konstelacje gwiezdne. Wyjaśnienie paradoksu nie nastręczało trudności. Nieboskłon te był sztuczny i oczywiście to, co oglądali, stanowiło stałą projekcję planetarium.

— Ale dlaczego nie widać prawdziwego nieba? — zapytał Din. — Z oszczędności — zaburczał milczący dotąd Odbiornik Indywidualny. Ze względów ekonomicznych cała powierzchnia planety pokryta jest koloniami jadalnych glonów, z których produkujemy wasze pastylki, resztę wolnego miejsca wypełniają baterie słoneczne. Obejrzeli jeszcze świt i południe, a nawet chcieli pójść porozmawiać z grupką turystów, która zbli ała się w ich kierunku, ale głos Odbiornika przypomniał im, e czas wracać. Więc wrócili.

Rozdział II Tak pechowo się składało, e Jan Milion nie mógł poświęcić całego popołudnia swemu jedynakowi. Akurat wypadły mu trzy godziny pracy — będącej raz na dziesięć dni prawem i zaszczytnym obowiązkiem mieszkańca megabloku. Prawdę, powiedziawszy, przy daleko posuniętej automatyzacji i rozpowszechnieniu myślących robotów, pracę ludzi mo na by uznać za zbędną, jednak pozostawiono ją w szczątkowym wymiarze, być mo e po to aby stwarzać mieszkańcom wra enie, e są jeszcze do czegoś potrzebni. Symboliczne zajęcia naszego bohatera polegały na przeglądaniu kilkumetrowego odcinka tunelu wentylacyjno-energetycznego na poziomie 324. Podstawowym i jedynym problemem, z którym miał tam do czynienia, były myszy. Sprawę przecieków, pęknięć, konserwacji załatwiały błyskawicznie same automaty. Okazywały się one jednak zupełnie bezradne wobec cwanych stworzonek. Zastosowanie trucizn w tunelu wentylacyjnym było wykluczone, poza tym gryzonie wykazywały niezwykłą odporność i w efekcie jedyną metodą mogło być fizyczne unicestwianie — główne zajęcie Jana Miliona. Po przybyciu pneumia na poziom 324 włazem przeciwpo arowym przedostał się do tunelu. Z szafki konserwacyjnej otwierającej się wyłącznie na przyzwalający głos Indywidualnego Odbiornika wyciągnął pas nośny zaopatrzony w małe silniczki grawitacyjne pozwalające na poruszanie się z du a szybkością po korytarzach i sztolniach. Zapiął klamrę, potem wydobył z pokrowca miotacz dezintegracyjny, włączył grawitatory i pomknął w głąb tunelu. Silne reflektory umieszczone na hełmie pozwalały śledzić przestrzeń przed sobą, obramowaną przez dziesiątki rur, kabli i przewodów stanowiących układ nerwowy, krwionośny i limfatyczny megabloku. Chocia Jan Milion pracował kilkanaście lat w sekcji dozoru konserwacyjnego, nigdy dotąd nie dotarł do końca labiryntu. Nigdy nie znalazł się na prawdziwej powierzchni ziemi, nie zstąpił te do najni szych poziomów, gdzie działały automatyczne siłownie czy autofabryki. Dobrze znał tylko kilkanaście poziomów mieszkalnych, z jednej strony których biegły tunele pneumii, z drugiej zaś korytarze sanitarne, klimatyzacyjne, promiennikowe. Ka dy poziom miał rozmieszczone co jakiś czas salę gimnastyczną, basen, tor spacerowy z jednym drzewem i kilku rachitycznymi krzewami; całości dopełniała nauczalnia i lekarnia. Chcąc odwiedzić muzeum (tak, tak, ostała się jeszcze coś takiego) czy mikroogródek zoologiczny trzeba było wybrać się na wy sze kondygnacje, co wymagało uprzedniego zgłoszenia Indywidualnemu Odbiornikowi. Podobno była te biblioteka, ale Jan nie słyszał o

nikim kto by do niej chodził, bo i po co, skoro w minutę po zamówieniu na ekran oglądnika w sześcianie prywatnym trafiał zamówiony tekst, reprodukcja, mapa czy akt urzędowy. Tak samo mo na było zamówić sobie ka dy film, dowolny fragment spektaklu zarejestrowanego na taśmie magnetycznej czy te jakiekolwiek wydarzenie z przeszłości przechowywane w archiwum kronik filmowych. Z tym, e mało kto korzystał z wymienionych udogodnień. Jan będąc młodszy parę razy prosił o filmy dokumentalne sprzed ery numerycznej, ale trzykrotnie przysłano mu widoczki z rezerwatu dzikich zwierząt, parę dokrętek etnograficznych o yciu dawnych ludów pierwotnych, a gdy bardziej sprecyzował swe zainteresowania oglądnik wyświetlił napis: dokument uszkodzony, nie nadaje się do odtworzenia. Teraz posuwał się szybko i bez przeszkód, gryzonie wymiecione strugami światła piszcząc usiłowały kryć się w ponurym galimatiasie przewodów, ale zręcznie unicestwiał je dezintegratorem białkowym. Mniej więcej po pół godzinie dotarł do krzy ówki ze sztolnią LXXIV; zrobiło się przestronniej, gryzoniów te nie było, więc zawiesił miotacz na ramieniu, poluzował grawitandy i miękko osiadł na półce przy niszy, która ongiś, w czasach gdy budowano blok była zasilalnią, czyli jak mawiali in ynierzy „stołówką robotów". Wszedł głębiej chcąc na czymś przysiąść i przegryźć pigułkę relaksującą, gdy na raz bardziej poczuł ni zobaczył e w niszy ktoś jest. Poczuł się nieswojo; przez wszystkie lata pracy nie spotkał dotąd adnego człowieka na swej drodze, praca była znakomicie zaprogramowana, tak e nie istniała mo liwość jakiegokolwiek przeszkadzania sobie, w zajęciach. — Czy by robot? Oświetlił niszę, ale to coś nieznanego musiało zniknąć za jednym z potę nych słupów nośnych. Jan przez moment zastanawiał się, czy nie zapytać OIa, ale natychmiast zorientował się, e tu na krzy ówce istnieje zbyt silne pole, wspomagane przez liczne bariery osłonowe, aby marzyć o kontakcie. A Odbiorniczek działał tylko w łączności z komputerem matką. — Wejdź głębiej, Milionie — zza filaru doleciał szept. Jan uniósł na wszelki wypadek miotacz. Nie potrafił wyjaśnić swojego niepokoju. Było to dla niego uczucie szokująco nowe, nigdy dotąd nie odczuwał strachu. — Odłó broń, Milionie, czekałem na ciebie. Zbli się. Podszedł. Za filarem siedział starszy mę czyzna o siwych włosach z dziecinną latarką w ręku. Nie miał ani pasa grawitacyjnego, ani dezintegratora. — Jak mógł się tu dostać? — zastanawiał się nasz bohater, a jeszcze bardziej wstrząsnął nim fakt. e oczko Indywidualnego Odbiornika na szyi nieznajomego zaklejone

było plastrem. Czy by w świecie bezkryminalnym znalazł się jakiś przestępca? — Śmiało, śmiało — uśmiechnął się siwowłosy — musimy pogadać. — Ale... — Jan zawahał się — ja nie wiem, czy mi wolno... — A kto panu zabroni, jakiś skretyniały komputer... A mo e, bezczelny, wynoszący się ponad ludzi GLOK! Na samą nazwę, której nie wymieniano nawet w myślach, Milion skurczył się i powa nie pomyślał o ucieczce. Rzeczywiście musiał wpaść na jakiegoś wariata, albo gorzej — zbrodniarza. — Pan pozwoli, e się przedstawię — potencjalny zbrodzień wyciągnął rękę — nazywam się Ned 1984. — Czterocyfrowiec — szepnął z pewnym onieśmieleniem Jan — jestem zaszczycony... — Dajmy spokój szacunkom i tytułom — rzekł Ned — szukałem pana blisko rok. — Mnie? — Powiedzmy precyzyjniej, kogoś takiego jak pan. Z takim numerem — podkreślił, a widząc, e Jan wykazuje ochotę odejścia siwowłosy podniósł głos. — Proszę posłuchać! Sprawa jest niezwykłej wagi. Mówię w imieniu nieformalnej grupy czterocyfrowych naukowców zajmujących się badaniami... — Przecie jakiekolwiek badania są zabronione! — wykrztusił Jan — tym zajmują się automaty. — Jest, jest zabronione — powtórzył zgryźliwie Ned — i co z tego? A jeśli nie odpowiada nam układ stuprocentowych wymierności. Jeśli widzimy pęknięcia naszego cudownego systemu, jeśli mamy podstawy do wielkich wątpliwości. Wiem, wiem, e to wszystko brzmi dla pana jak wodospad bluźnierstw. Zestawmy jednak fakty. Jako czterocyfrowcy mamy zagwarantowaną pełną swobodę poruszania się. Ale tylko teoretycznie. Od dobrych kilkunastu lat adnemu z nas nie udało się opuścić megabloku. Sam próbowałem parokrotnie i za. ka dym razem pod ró nymi pozorami byłem zawracany przez automatycznych stra ników. Raz mówiono o trudnościach przewozowych, kiedy indziej o sezonowym ograniczeniu. A przecie udało nam się stwierdzić, e mimo ogłaszanych rozkładów jazdy pneumię między-blokowe nie funkcjonują, to znaczy je d ą puste do granicy megabloku, odczekują czas zgodny z rozkładem i wracają. — Bardzo dziwne. — Proszę słuchać dalej. Ja i moi koledzy od piętnastu lat nie otrzymaliśmy ani jednego zezwolenia na wyjście na odkryty teren. I aden z mechanicznych gadułów nie

potrafił nam tego logicznie uzasadnić. Poza tym w którymś momencie straciliśmy ochotę pytać. A jeden nasz przyjaciel... — Zniknął? — Niezupełnie, po kolejnym teście awansował do pierwszej setki i kontakt się urwał. Podobnie, jak od paru lat nie mamy adnych mo liwości porozumienia się z kolegami z ościennych megabloków, i oni od dawna sygnalizowali utrudnienia w poruszaniu się, a potem zamilkli... Maszyny tłumaczą to usterkami na łączach . Milion poczuł, e pot spływa mu pod kombinezonem. Wskutek braku połączenia z centralą biokontrolną nie włączają się automatyczne odwil acze. Stanowczo za du o tych wra eń jak na jeden dzień. Test rano, skomplikowana dyskusja z Dinem, potem wycieczka na taras, a teraz... — Nie potrafimy postawić dokładnej diagnozy — ciągnął dalej Ned 1984 — znamy tylko okruchy. Jak pan wie, całością naszego ycia zarządza Globalny Komputer — GLOK... — Psiakrew, znowu wymawia imię Wszechobecnego, imię, którego zwykły człowiek nie powinien nigdy wymieniać — zadygotał Jan. — Teoretycznie jest on kontrolowany przez dwa niezale ne systemy KONK i BEZK, a te podlegają setce najinteligentniejszych spośród nas. Kto jednak wie jak jest naprawdę? Znałem wprawdzie paru ludzi, którzy awansowali do pierwszej setki, sęk w tym, e po awansie kontakt ulega przerwaniu. aden odgłos nie dociera na ni sze szczeble. — To chyba jest zgodne z regulaminem. Pierwsza setka winna mieć spokój i swobodę dla swych poczynań. — Prawda, ale czy zastanawiał się pan nad tym, e w naszym systemie nie awansuje się wyłącznie do przodu? Przecie z wiekiem kiedy potencja intelektualna słabnie, rozpoczyna się nieuchronny proces cofania. Ja sam na ostatnim teście mimo nieprzerwanej pracy nad sobą cofnąłem się o dwieście miejsc w hierarchii. Jak tak dalej pójdzie, niedługo stracę swobodę poruszania... Nasz bohater podrapał się w głowę. — A mo e prawo regresu nie dotyczy pierwszej setki? — Przepisy numeryczne zostały ustalone jako niewzruszalne i nieodwołalne. A jeśli nawet. Nie mo emy dłu ej tolerować stanu niewiedzy. Czy pan wie, e my nie wiemy nawet, gdzie znajdują się ci „wybrańcy". — Mo e na ostatnim piętrze. — Sam mieszkam na ostatnim piętrze. Wy ej jest ten sztuczny taras. Badaliśmy

zagadnienie dosyć dokładnie i mogę panu powiedzieć z pełną odpowiedzialnością: w naszym megabloku ich nie ma. — A na zewnątrz wydostać się nie mo na. — A zatem, co nam pozostaje? Tylko działanie. Ktoś musi sprawdzić, co się dzieje w kierownictwie świata. Milion roześmiał się. Pomysł był całkowicie nierealny. Skoro istniały bariery elektroniczne, a Indywidualne Odbiorniki scalone z systemem GLOKa ślepo wypełniały funkcję aniołów stró ów... Ned ściszył głos. — Słyszał pan coś o selekcjonerach informacji? Owszem, znał ze słyszenia ten system automatów zatrudnionych przy jednej z faz procesu testowania. — Kilku z nich ma dorobione przez nas przystawki, które pozwalają na malutkie manipulacje. Sądzę, e bez większej trudności uda nam się dokonać obrotu pańskiego numeru... Z Miliona stanie się pan Dziesiątym. Członkiem Setki. A więc do tego zmierzał rozmówca? Jan zerwał się na równe nogi, zamachał rękami. — Proszę najpierw wysłuchać mnie do końca, potem protestować — głos siwowłosego brzmiał łagodnie, sugestywnie — to wielka sprawa. Gdy przyjdzie odpowiednia chwila, otrzyma pan więcej informacji; być mo e od powodzenia pańskiej misji zale y ycie miliarda mieszkańców megabloku. — Ale dlaczego właśnie ja? — Ma pan numer łatwy do przekształcenia, człowiek nazwiskiem 100000 jest schorowany a dziesięciomilionowiec to głupek usposobiony superlojalnie wobec GLOKa... Natomiast pan jest w miarę młody, znakomicie rozwinięty fizycznie. I chyba wystarczająco odwa ny. Nie mo e pan zawieść... Ned urwał i zaczął nasłuchiwać. Z głębi sztolni odezwało się monotonne buczenie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Jan wysunął się na skraj półki. Z oddali widać było zbli ające się reflektory. To sunęły czuje — du e automaty porządkowe o ósemce ramion uzbrojonych we wszystko, czym dysponowała najnowsza nauka. Milion odwrócił się w stronę 1984-go, ale nisza była pusta. Spiskowiec zniknął. Chwilę później czuje zatrzymały się na wysokości półki. — Stało się coś, człowieku? Straciliśmy indywidualny kontakt — zamruczały penetrując multiślepiami przestrzeń dookoła.. — Poczułem się zmęczony i musiałem odsapnąć — skłamał Milion.

— Trzeba było za yć regeneratora — pouczył środkowy z czujów i patrol począł się oddalać. Jan zabrał się do pracy. Po obleceniu całego odcinka jeszcze raz wrócił do niszy, chcąc się upewnić, czy przypadkiem nie uległ halucynacji. A mo e to był głupi art? Atoli z niszy wiało pustką; po zdumiewającym spotkaniu nie pozostały adne ślady, jeśli nie liczyć obluzowanej klapy włazu przeciwpo arowego. Uchylił ją... Zabawne, na zewnątrz mieściły się pomieszczenia biblioteczne. Zapłonęła lampka OIa. — Pomyliłeś drogę, pomyliłeś drogę! Milion cofnął się. I wówczas natrafił na zakrzywiony kawał elaza na podłodze niszy; Przysiągłby, e przedtem nie le ało tu nic. Przez chwilę wa ył metal w ręku zastanawiając się, co mu przypomina. Po chwili ju wiedział. Opuszczając tunel jak zwykle zło ył sprzęt do szafki konserwacyjnej. Było to zmyślne urządzenie, zamykało się tylko wtedy, umo liwiając wyjście na zewnątrz, gdy wszystkie narzędzia le ały na swoich miejscach. Jan wsunął pod koszulę miotacz, a na stela u umieścił znaleziony kawał metalu. Szafka zamknęła się automatycznie, a drzwi stanęły otworem. Po chwili był na zewnątrz i dopiero teraz, obleciał go strach. Indywidualny Odbiornik musiał zauwa yć niezdrowe pocenie swego nosiciela, poniewa natychmiast zaaplikował mu zastrzyk przeciwko przeziębieniu.

Rozdział III Jan obudził się z bólem głowy, uczuciem, którego nie doświadczył od piętnastu lat! Czym prędzej udał się do komory odświe ającej, z .której po dziesięciu minutach wynurzył się czysty, ogolony, bez zmartwień i wątpliwości. Całą noc dręczyły go koszmary; po raz tysięczny przypominał sobie rozmowę z nieznajomym, przeklinał głupi przypadek z numerem (akurat musiało paść na niego!!!). Momentami łudził się, e było to jedynie głupie przywidzenie, sen na jawie. Ale ręka wsunięta pod poduszkę bez trudu odnajdowała chłodną kolbę miotacza. — Bzdura, jutro z wszystkiego się wycofam, odło ę broń na miejsce... Niech się wypchają przeklęci konspiratorzy! Ranek rozwinął się przyjemnie, ona włączyła oglądnik, co przyjął z ulgą. Ju pierwszy program: „Nasze ycie w megabloku" nastroił go, pozytywnie. Zmieniające się przestrzenne obrazy pokazywały sielankę ycia codziennego: pracowite roboty z siłowni i fabryk, sukcesy medycyny automatycznej przedłu ające ycie do zaczarowanej granicy dwustu lat (inna sprawa, e pokazywano ciągle tych samych trzech staruszków, których młodość przypadała grubo przed erą numeryczną). Osobny dział oglądnikowych bohaterów stanowili hobbyści. Mniej więcej co tysięczny mieszkaniec megabloku przejawiał jakieś zainteresowania: a to zajmowały go sztuczne złote rybki, a to majsterkowanie; sam Jan ze swymi ćwiczeniami gimnastycznymi te był kiedyś bohaterem reporta u, co przez blisko tydzień napawało go uzasadnioną dumą. Po ciekawostkach, przyszła pora na serwis wiadomości z innych megabloków, migawki prezentujące osiągnięcia i ycie codzienne trzydziestu paru gigantopolis pokrywających większość kontynentów ziemi monstrualnymi prostopadłościanami miliardowych ludzkich mrowisk. Mo e tego ranka Milion był cokolwiek przewra liwiony, ale wydawało mu się, e emitowane obrazki widywał ju wielokrotnie, mo e w nieco innej kolejności. Gotów był przysiąc, e sędziwa tkaczka z megabloku kanadyjskiego występowała ju kilkunastokrotnie, równo co miesiąc to jako Czeszka to znów Nowozelandka, i za ka dym razem w tym samym miejscu programu zacinały się jej archaiczne krosna. — Oto jeszcze jeden przykład, jak ycie się powtarza — zganił w duchu swoje wątpliwości. Serwis zakończył się zapowiedzią pogody, która była niezwykle wa na dla ludzi nigdy nie wyściubiających nosa ze środka swych gigantycznych uli.

Nikt jednak nie zadawał sobie pytania — po co jeszcze nadają prognozę. Kiedyś nasz bohater zastanawiał się, czy któryś z mieszkańców otrzymuje mieszkania z widokiem na zewnątrz; później dowiedział się, e ze względów konstrukcyjnych zewnętrzne ściany megabloku muszą być ślepe. Jak by jednak nie patrzeć, całość świata przedstawiała się logicznie i prawidłowo. Początki idei numeryzmu sięgały do połowy XXI wieku (jeśliby liczyć lata według jednego z archaicznych kalendarzy ludzkości); po serii krwawych wojen i konfliktów zwycię yła kompromisowa koncepcja pragmatyczna. Ziemia stała się jednością, a Związek Grup Etnicznych — Organizacja powstała po kompromitującej rozsypce ONZ — została uznana za globalny parlament. Składał się on z dwóch izb — Etniki, gdzie głos delegata Monaco miał taką samą wagę jak głos reprezentanta Chin, oraz Demosteniki, do której delegaci wybierani byli proporcjonalnie. Historia przyznaje, e pierwsze pięćdziesiąt lat zjednoczonej Ziemi wypełniały nie kończące się kryzysy gabinetowe i lokalne napięcia. Powstawały koalicje i koalicyjki białych i czarnych przeciwko ółtym oraz ółtych i be owych przeciwko czerwonoskórym, a wreszcie w roku 2104 tekę premiera powierzono Komputerowi. Był nim GLOK-1, pradziadek obecnego koordynatora Ziemi. Priorytet pragmatyzmu stał się faktem, maszyna rządziła sprawnie i zdecydowanie ku powszechnemu zadowoleniu ludzkości. Jej kolejne, coraz doskonalsze generacje posiadały coraz rozleglejsze kompetencje. Z czasem zgromadzenia ZGE stały się bardzo rzadkie, zwoływano je przy wyjątkowo odświętnych okolicznościach. Rozpowszechniła się natomiast demokracja, bezpośrednia; plebiscyty. Ka dy obywatel miał przy swoim telewizorze (lub oglądniku trójwymiernym) przystawkę, za pomocą której wyra ał swój stosunek do ogólnoświatowych problemów. Tak upadł kosztowny plan zasiedlania Marsa, który proponowały japońskie odnogi komputera jako ucieczkę przed monstrualnym wzrostem demograficznym. Zamiast tego zatwierdzono budowę megabloków — zuniformizowanych miast mających zaoszczędzić znaczne połacie globu pod uprawy i rezerwaty. W tym czasie te numeryczność, nowa idea społeczna proponowana przez niektórych naukowców XXI wieku,, została postawiona przez GLOK-2 na forum i zyskała bezwzględną aprobatę. Przy czym, zauwa my fakt nie bez znaczenia, GLOK-2 został zbudowany przez Pierwszego bez udziału ludzi i praktycznie wchłonął cyfrową świadomość swego poprzednika. Tymczasem hasło „Numeryczność i megabloki najni szą ceną pokoju i dobrobytu" uzyskało powszechny aplauz, W końcu, jeśli ludzkość przekroczyła trzydzieści miliardów i wszyscy chcieli znajdować się na wysokim standardzie, musiano zrezygnować z

takich luksusów jak turystyka — ba, zakazano nawet jej uprawiania, wychodząc z demokratycznego zało enia, e jeśli w ciągu stu lat Akropolu nie zwiedzi nawet jeden procent ludzkości to lepiej, eby nie odwiedzał go nikt. Zresztą trójwymiarowa telewizja codziennie (w hurcie i detalu) dostarczała do domów tyle reprodukcji zabytków, tyle reporta y z muzeów, e naprawdę nie warto było fatygować się osobiście. Jeszcze kilkadziesiąt lat i ludzkość, niezwykle ruchliwa w poprzednich wiekach, przekształciła się w populację osiadłą. Człowieka wędrownego zastąpił człowiek — stułbia. Opanowano demografię, doprowadzając dzięki modelowi 2 plus l do zahamowania eksplozji populacyjnej. W niektórych regionach zaludnienie poczęło się nawet zmniejszać... A jednocześnie powstał upragniony typ społeczeństwa sprawiedliwego, relatywno egalitarnego, który — jak bezustannie powtarzano Janowi w nauczalni — trwać będzie a do wygaśnięcia słońca, ku zadowoleniu gatunku homo sapiens. Jako chłopak bystry zadał raz pytanie nauczycielowi, czy, jego zdaniem, ycie wyłącznie teraźniejszością, bez adnego przyszłościowego celu, bez adnej wiary, z ideą, której jedyną cechą jest akceptowanie stanu aktualnego, nie jest dla gatunku ludzkiego zabójcze? Nauczyciel zrugał go za odchodzenie od tematu, a Odbiornik Indywidualny przez trzy noce buczał mu tak przekonywające argumenty, a wreszcie Jan przyjął numeryczność bez zastrze eń. Mo e dlatego, e chłopców jego pokroju było więcej, kilka lat później Powszechną Historię Numeryczności wycofano z programów nauczalni. I wszystko toczyło się w absolutnym porządku. Około godziny wpół do dziesiątej, kiedy cała rodzina odpoczywała w najlepsze, a Din przygotowywał się do powrotu do nauczalni, odezwał się Indywidualny Odbiornik pana domu. — Obywatel Jan Milion proszony jest do testatorni, obywatel Jan Milion proszony jest do testatorni. Przera one spojrzenie ony i zdziwiony wzrok syna były potwierdzeniem, e się nie przesłyszał. Ściszył oglądnik. — Widocznie wczoraj zaszły jakieś pomyłki w testowaniu — powiedział bez przekonania — jak wszystko się wyjaśni, wrócę. Czuł nerwowe pulsowanie w skroniach. A więc jednak. Dowiedzieli się o jego rozmowie z nieznajomym. Teraz tylko zachować spokój, nie pogarszać sytuacji. Jak przez mgłę słyszał głos ony, e przecie pomyłki w testowaniu nigdy się nie zdarzają. Jednocześnie zadźwięczały srebrzyste dzwonki pneumii.

Wstał, uściskał Dina. — Bądź rozsądny — rzekł i po chwili wahania dorzucił — i ostro ny! Sięgnął po pojemnik prywatny, do którego jeszcze rano przeło ył ukradkiem miotacz. Ale OI zabuczał: — Pojemnik nie będzie potrzebny, pojemnik nie będzie potrzebny. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale miękka ściana rozsunęła się przed nim i ju siedział w pneumii, która pomknęła pionowo w dół, ku pomieszczeniom testacyjnym mieszczącym się na najni szych kondygnacjach megabloku. — Jedziemy do testatora? — zagadnął do Odbiornika, ale ten tylko burknął: —: Nie zadawaj głupich pytań, nie zadawaj głupich pytani Naraz pneumia zwolniła, Jan popatrzył na zegar plazmowy i stwierdził, e wskazówka sekundowa niemal się nie porusza. Do wnętrza przeniknął Ned. Widząc zdumioną twarz Miliona uśmiechnął się. — To jeden z naszych wynalazków — zwalniacz czasowy. Oczywiście ulegamy złudzeniu, w tej chwili działa na nas obu przenośny generator rytmu biologicznego. Nasz metaboliczny rytm ycia przyspieszył się tysiąckrotnie, natomiast pneumia porusza się z normalną prędkością. Dzięki temu cała nasza rozmowa rozgrywa się w ciągu ułamka sekundy i nie jest rejestrowana przez czujniki OIa. Mo emy rozmawiać spokojnie. — Chciałem powiedzieć, e się wycofuję! — Nie mów głupstw. Cała akcja jest ju w toku. Nastąpiła częściowa blokada informów w pamięci testatora, twoje wezwanie te zostało sprowokowane przez nas. Zresztą przedsięwzięcie zaczęło się znacznie wcześniej, widziałeś zaklejone oczko mojego OIa... Aparacik jest znakomicie spreparowany; przekazuje do zespołów GLOKa tylko te informacje, które są dla nas korzystne. Ale do rzeczy, czasu jest mało. Weź to i załó na gołe ciało. Podał Milionowi szeroki połyskliwy pas elastycznej substancji. — Co to takiego? — Neurograwitator... Nie będę ci tłumaczył zasad konstrukcyjnych bo nawet aden pięcio-cyfrowiec by ich nie pojął. Niech ci wystarczy, e jest to urządzenie przekształcające i zwielokrotniające twoją własną energię biologiczną. Pas ten umo liwi ci poruszanie się w. przestrzeni, będziesz mógł ponadto: wytwarzać czasowe pole parali u informatycznego, równie adnym problemem nie będzie dla ciebie przenikanie ścian, a ponadto co godzinę przez parę minut będziesz mógł stawać się praktycznie niewidzialnym dla aparatów GLOKa.

Umieścił pas na piersi Jana i dołączył do niego maleńki prostopadłościanik. — Tu masz przekaźnik fal podbiologicznych, który zapewni ci łączność z nami. Wszystko następowało tak szybko, e Jan nawet nie próbował dojść do głosu. A przecie naprawdę nie chciał wdeptywać w śliską aferę. W zestresowanym mózgu kołatało się przeświadczenie, e z Globalnym Komputerem nie mo na wygrać i proponowana misja musi zakończyć się wpadką, czyli w najlepszym razie degradacją gdzieś do rzędu jedenastocyfrowców. — A zatem powodzenia! — rzucił Ned — ja wyskakuję, wychodzimy ju ze strefy objętej działaniem generatora. Trzymaj się, Milionie... Przepraszam, Dziesiąty. To mówiąc przeniknął poprzez półprzepuszczalną ścianę pneumii, która W sekundę potem, znów nabrała zawrotnej szybkości, by po chwili zatrzymać się na miejscu. Kabina testatora uchyliła się gościnnie i Jan wszedł do wnętrza, czując jakby właził do paszczy wieloryba. Klapy zassały się i otoczył go seledynowy półmrok sprzę ony z delikatnym, buczeniem. — Zaraz zasypie mnie pytaniami — pomyślał. Atoli w chwilę potem zamiast pytań rozległ się przyjemny dźwięk sygnalizujący zakończenie testu i kabina otwarła się ponownie. Na. zewnątrz czekała pneumia, ale tym razem zupełnie inna — złocista, wysadzana drogocennymi kamieniami. — Uprzejmie prosimy cię, drogi Dziesiąty, o zajęcie nale nego ci miejsca — powiedział melodyjny głos z wnętrza pojazdu. Jan przełknął ślinę i pomacał się po szyi. Obro a z plakietką i Odbiornikiem Indywidualnym gdzieś zniknęła. — Jestem wolny! — uderzyła go zdumiewająco prosta myśl. W tym samym czasie Ned po opuszczeniu pneumii, szybko rozmontował dolny przekaźnik generatora. Spieszył się. Lada moment system parali ujący informy przestanie działać. Zanim więc czuje cokolwiek zauwa ą on sam powinien znaleźć się na swym ojczystym poziomie 999, czuł ogrom ryzyka. Ostatecznie akcja, na którą wysłał Jana, była grą o wszystko. Poświęcił na ten cel prototyp pasa grawitacyjnego. A...jeśli się nie uda? Ostatnio działania konspiracyjne rozwijały się zbyt gładko. Czy by GLOK tak łatwo dał się oszukać? Mo e rozrósł się do tego stopnia, e zalany nadmiarem informacji stracił panowanie nad całością systemu ? Wezwał pneumię pionową. Pozostały jeszcze trzy minuty do końca operacji. Pojazd zjawił się błyskawicznie. Wskoczył do wnętrza i dopiero wówczas uświadomił sobie, e popełnił okropny błąd.

Din egnał się z matką, spiesząc do nauczalni. Tym razem chętnie zostałby dłu ej w domu. Czuł, e istnieje mnóstwo rzeczy, których mógłby się dowiedzieć od rodziców. Był ju spóźniony około piętnastu minut, kiedy nagle rozbłysnął ekran oglądnika. — Wa na informacja, wa na informacja! Oboje z matką znieruchomieli. — Podajemy komunikat testatora. Zgodnie z regulaminem numerycznym uprzejmie informuje się, e Jan o dotychczasowym numerze Milion przeszedł na wy szy poziom intelektualny i w związku z tym egna was na zawsze i pozdrawia. — To niemo liwe — krzyknęła kobieta, a Din zacisnął dłonie. — Co to znaczy? Równocześnie odezwały się dwa Odbiorniki Indywidualne. — Wszystko jest w absolutnym porządku! Wszystko jest w porządku! Rozległ się łomot. To matka cisnęła starą statuetką w oglądnik. — Proszę nie niszczyć cennego sprzętu. Uwaga! Włączamy nawiew laickiego spokoju — buczał odbiornik. — Spokojnie niewiasto! Ju wkrótce zostanie ci przydzielony mą zastępczy. ycie uło y ci się bardzo dobrze. — Bydlaki, mówcie natychmiast, coście zrobili z Janem, mówcie...!!! W całym mieszkaniu rozszedł się zapach fiołków, towarzyszący gazowi, uspokajającemu. Pani Janowa wykonała jeszcze kilka rozpaczliwych gestów po czym oszołomiona osunęła się na le ankę. Din wolał nie czekać na działanie uspokajacza. Machinalnie porwał pojemnik ojca, który stał na środku sześcianu i wskoczył do czekającej pneumii. — Do nauczalni!— rzucił krótko. Był trochę skołowany, ale doskonale zdawał sobie sprawę, e zdarzyło się coś niedobrego. Najpierw zniknął Max, teraz ojciec... Wiedział, e powinien coś zrobić, ale co...? I jak! Mo e na początek udałoby się odszukać Maxa, Ten na pewno znalazłby sposób. Normalnie do nauczalni jechało się parę sekund. Tym razem upłynęła ju minuta, a pneumia nawet nie zamierzała zwolnić. — Dokąd jedziemy? — zawołał chłopak. — Potrzebujesz wypoczynku — odpowiedział odbiornik. — Zatrzymajmy się! —Nie było odpowiedzi. — Chcę do domu, albo do nauczalni — krzyknął przera ony. Odbiornik nadal milczał. W najwy szej desperacji cisnął o ścianę pojemnikiem ojca. Pojemnik odbił się i

upadł na podłogę, lecz jednocześnie wypadł z niego miotacz. A poniewa nie było adnej reakcji, Din chwycił miotacz i skierował jego lufę w miękką ścianę wehikułu. Rozległ się syk i pneumia oklapła jak rozpruty balon. Chłopak stał sam w pustym ciemnym korytarzu. — Zepsułeś urządzenie, spotka cię kara — powtarzał beznamiętnie Odbiornik. Din, nie zwracając uwagi na jego gderanie, ruszył naprzód. — Masz natychmiast wracać, przejdziemy do innego korytarza pneumatycznego — skandował automatyczny anioł stró . — Zamknij się! W odpowiedzi stało się coś dziwnego. Obro a o yła, jak wą poczuła poruszać się i kurczyć. — Co robisz? Przylegała teraz ciasno do szyi i nadal się zacieśniała. — Zawracaj, zawracaj! — powtarzał głos automatu. — Nie! — stęknął Din i poczuł, e się dusi. Usiłował chwycić powietrze ustami. Daremnie. Oczy nieomal wychodziły mu z orbit. Zrobił w tył zwrot. Ucisk od razu zel ał. — Dobrze, pójdę dokąd zechcesz — wykrztusił pojednawczo chłopak — byłem bardzo głupi i nieposłuszny. Ale to ze strachu... — Porozmawiamy o tym później! Obro a rozluźniła się całkowicie. Din tylko na to czekał. Błyskawicznie wsunął miedzy szyję a obro ę lufę miotacza. Wę owy pasek zadygotał, zacisnął się, ale bezskutecznie. — Spotka cię zasłu ona kara — ostrzegł odbiornik. Din jednak ju go nie słuchał. Z pojemnika ojca wydobył urządzenie przypominające staro ytny śrubokręt i począł pastwić się nad Odbiornikiem. Pierwszy cios poszedł w membranie. Potem, zabrał się za kruszenie świetlistego rubinowego oczka. Aparat chrypiał, groził, później raczył nawet prosić, ale młody człowiek opanowany szalem niszczenia nie zwracał na nic uwagi. Dźgając Odbiornik na oślep musiał natrafić wreszcie na czuły punkt urządzenia, bo rozległ się cichy trzask, a obro a rozluźniła się jak zdechły padalec. — Załatwiłem cię, diable. Bez trudu przeciął miotaczem bezwładne pasmo elastycznego tworzywa. Całość rozdeptał butami. Potem zaczął uciekać. Biegł po gładkim podło u chodnika, a echo rozlegało się dookoła. Przez moment zastanawiał się, co będzie jeśli nadjedzie następny wehikuł

całkowicie wypełniający przecie korytarz i przyspieszył kroku. Później przedostał się przez właz awaryjny , z tunelu pneumii i zanurkował w wąski chodnik. Ściany były tu gołe, zakurzone. Sam korytarz, robił wra enie nieuczęszczanego. Widocznie chłopak opuścił pneumię w jakiejś innej części megabloku, w której nie było sześcianów mieszkalnych. Jedynie słaba luminescencja rzadkich. świetlówek dowodziła, e nie jest to tunel wy łobiony przez naturę. Raptem z tyłu doleciał odległy dźwięk. Din odwrócił się. Gdzieś daleko wykwitło małe światełko. — Czuje — pomyślał uciekinier i zaczął biec jeszcze szybciej. Czując, jak serce wychodzi mu prawie gardłem, skręcił w jakąś boczną odnogę i naraź wpadł na ścianę. Pot zalewał mu oczy. Chłopak oparł się plecami o chłodny mur i starając się zapanować nad nerwami wycelował miotacz w ciemność. Czekał.

Rozdział IV Luksusowa pneumia, wyposa ona w barcie, oglądnik i wszelkie mo liwe promienniki nie posiadała tylko jednego rekwizytu — wyświetlacza informacyjnego. Jan w aden sposób nie mógł zorientować się dokąd zmierza obły bezwstrząsowy pojazd. Raczej podświadomie i biorąc pod uwagę czas jazdy, wyczuwał, e opuścili macierzysty megablok. Przy hamowaniu. zakręciło mu się w głowie — później przenikliwa ściana przepuściła go, natychmiast zabliźniając się w solidną dębową boazerię. Na moment odebrało mu mowę. Znajdował się w obszernym hallu, pełnym starych sprzętów; nogami brodził w puszystym dywanie, a nad głową palił się kryształowy yrandol. Przybysz ze standardowego sześcianu rozglądał się zupełnie zagubiony. Wodził oczami po marmurowych biustach bli ej nie znanych bojowników o porządek numeryczny odkrywając wnęki pełne kwiatów, półki biblioteczne pękate foliałami przypominającymi dojrzałe kaczany kukurydzy. Na kominku wesoło płonął ogień, obok drewniane schody prowadziły na wy sze piętra, natomiast przez szerokie okna widać było gęsty park w stylu angielskim. Coś podobnego widywał jedynie w programach poświęconych malarstwu XVIII stulecia. Jaka przepaść zionęła miedzy tym przepysznym dworem a poprzednim jego mieszkaniem, klitką pięć na pięć metrów. Przez moment pomyślał o swoim dzieciństwie, o opowieściach dziadka, z którym wprawdzie spotkał się trzy razy w yciu, ale opowiadane przez niego historie głęboko zapadły w pamięć Jana. W młodości dziadek był kustoszem w Muzeum Wsi. Niesłychanie plastycznie rysował przed wnukiem obrazy chat, naturalnych drzew, zwierząt zwanych krowami, które zajmowały się wytwarzaniem substancji spo ywczych... Wręcz czuło się w tymi opisie zapach świe o skoszonej trawy, obornika i kwiatów koło domu. Pociągnął nosem. Była ró nica. W hallu nie pachniało niczym. Skrzypnęły drzwi ogrodowe i do wnętrza wbiegło bosonogie zjawisko o długiej szyi, jasnych włosach i twarzy składającej się nieomal z samych oczu, jeśli nie liczyć ust, przy których trudno myśleć o czym innym ni o pocałunkach. Podbiegła lekko jak tancerka uniesiona smugą światła i owiana muślinem, który w zasadzie niczego nie przysłaniał i z marszu pocałowała Jana w usta. — Witaj, Dziesiąty! Stropił się do reszty. Nie był przecie ółtodziobem, ale mimo to twarz zalał mu

pensjonarski rumieniec. — Prze... przepraszam, ale kim pani jest? — Twoją oną, Dziesiąty. W głowie zaszumiało mu jak po strzelonej setce spirytusu. — Ale ja ju mam onę... Roześmiała się i z radością stwierdził, e śmiech ma równie urzekający jak wszystko. — Pierwszej setki nie obowiązują ogólnoludzkie kategorie. Stąd się nie wraca do przeszłości! Nie bardzo wiedział co ma odpowiedzieć. Po raz pierwszy od początku całej afery przyszło mu do głowy, e bycie Dziesiątym mo e być całkiem przyjemne. Patrzył na dziewczynę i czuł, e powinien coś powiedzieć. Ubiegła go. — Chodź, poznamy swoje ciała — rzekła po prostu. — Ale przecie ja cię... zupełnie nie znam... Nie wiem nawet jak ma pani... jak masz na imię. — Mów mi Ona. Ujęła go za rękę i razem wstąpili na drewniane ruchome schody ozdobione trofeami z rogów i starej broni. Sypialnia była na pierwszym piętrze. Był to najdłu szy maraton miłosny, jaki zdarzył mu się osobiście, lub o jakim kiedykolwiek słyszał. Ona była doskonałą kochanką, a wysokokwalifikowane ło e, odgadując ich zachcianki, układało się usłu nie do ciał, formowało w fale, wznosiło do góry, kołysało rytmicznie bądź wypuszczało praktyczne wypustki przypominające strzemiona. Czara z płynem, którą przechylali co pewien czas do ust, w mgnieniu. oka napełniała się ponownie z niewidocznego kranu. Wystarczyło wypowiedzieć półgłosem nazwę, a ju perliło się aromatyczne wino, napój musujący czy anachroniczna coca cola. Promienie energetyczne dostarczały im kalorii, ale jeśli tylko Jan wyraził yczenie, na stoliczku wykwitał talerz, z Chateaubriandem w towarzystwie chrupkich frytek, selera i jarmu u. Czasami dla ochłody skakali przez okno do basenu rozpościerającego błękitny prostokąt dokładnie pod balkonem. I co najwa niejsze, mimo nieprzerwanych ćwiczeń cielesnych nie nadchodziło znu enie. Jan był szczęśliwy, pił radość z ust swej nowej ony jak z rzeki zapomnienia (o starej). Gdzieś nieprawdopodobnie daleko pozostał sześcian mieszkalny, cała śmieszna konspiracja, Din. Przez trzy dni nawet nie pomyślał o przeszłości Nie zapytał o przyszłość. Błogosławione chwile. Prawdopodobnie ka dy z nas ma głęboko zakodowana tęsknotę za beztroską,