uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Mary Stewart - Lodowy petrel

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :469.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Lodowy petrel.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 87 stron)

Mary Stewart LODOWY PETREL przełożyła Magdalena Bulas tytuł oryginału: STORMY PETREL PRIMA WARSZAWA 1997

Copyright © 1991 by Mary Stewart Copyright © for the Polish edition by PRIMA 1997 The right of Mary Stewart to be identified as the author of this work has been asserted by her First published in English language by Hodder & Stoughton Ltd. Copyright © for the Polish translation by Magdalena Butas 1997 Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Redakcja: Lidia Grochola Redakcja techniczna: Janusz Festur Komputerowy montaż okładki: Witold Kuśmierczyk/Plus 2 ISBN 83-7186-056-0 PRIMA Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Świętokrzyska 30/55, 00-116 Warszawa Adres do korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax 624-89-18 E-mail: wydawnictwo@prima.waw.pl Internet: http://www.prima.waw.pl Dystrybucja/informacja handlowa: Internovator Cybernetyki 19, 02-677 Warszawa Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)- 647-38-57, (22)-843-10-85 Sprzedaż wysyłkowa dla odbiorców indywidualnych: Księgarnia Wysyłkowa Faktor, skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78 tel. (22)-649-55-99 Warszawa 1997. Wydanie I Objętość: 8,5 ark. wyd., 13 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel" Druk: Prasowe Zakłady Graficzne, Koszalin

Dedykuję Culcicoides Publicans Argyllensis Z wyrazami szacunku

ROZDZIAŁ PIERWSZY Muszę rozpocząć tę opowieść od przypadku, czego nie ośmieliłabym się zrobić, gdyby ta historia nie była prawdziwa. Przypadki zdarzają się na co dzień w „prawdziwym" życiu, natomiast w powieści stają się przedmiotem ostrej krytyki i dlatego pisarze starają się przed nimi wystrzegać. Niemniej zdarzają się. I to często. Tego szczególnego dnia miały miejsce dwukrotnie. Pracowałam w swoim pokoju, gdy pukanie do drzwi zapowiedziało czwórkę studentów drugiego roku. Zwykle witałam ich życzliwie. To moja praca. Jako wykładowca angielskiego w Haworth College w Cambridge stykam się ze studentami codziennie. Ale tak się złożyło, że tego słonecznego majowego popołudnia nie powitałabym życzliwie żadnego intruza, nawet gońca z listem obwieszczającym, iż trafiła mi się główna wygrana w loterii. Pisałam wiersz. Mówi się, że po trzydziestce bądź po wyjściu za mąż — niezależnie od tego, co nadejdzie wcześniej — nie można pisać wierszy. Rzeczywiście niektórzy poeci po przekroczeniu trzydziestki nie piszą nic, co by warto było przeczytać. Zdarzają się nieliczne wyjątki, ale one 7 tylko potwierdzają regułę. Co do małżeństwa, uważam, że powyższa prawidłowość odnosi się głównie do kobiet, co z kolei daje niejakie pojęcie, jak wyjście za mąż zmienia ich życie. Ale tamtego słonecznego, wtorkowego popołudnia żadne z wymienionych zastrzeżeń nie odnosiło się do mnie. Miałam dwadzieścia siedem lat, byłam niezamężna, chciałam czerpać życie pełnymi garściami i pochłaniała mnie praca. Powinnam była zatem studentów powitać ciepło. Przyszli porozmawiać ze mną o poezji George 'a Dar ley a, którą jakiś mniej zorientowany kolega włączył do listy lektur literatury początków dziewiętnastego wieku, czym poważnie zaniepokoił moich co bystrzejszych studentów, bezskutecznie próbujących się doszukać w tym posunięciu jakiegokolwiek sensu. Ale tego poranka nawiedziło mnie coś, co było rzadkością pod koniec semestru: pisałam właśnie wiersz. Czy był ważniejszy od tych George'a Darleya? Na pewno lepszy, bez dwóch zdań. Będąc przebijającą się przez tłumy sobie podobnych poetką końca XX wieku, często stwierdzałam, że dawniej łatwiej było zyskać rozgłos. Ale tego nie powiedziałam moim studentom. Niech zachwycają się sławami. Zwykle czynią to tak rzadko, że dobrze im to zrobi. — Proszę — zawołałam, a potem usadziłam ich, wysłuchałam, odpowiedziałam na pytania i w końcu spławiłam, by na nowo zabrać się do wiersza. Było już za późno. Na moim biurku leżała pierwsza zwrotka, ale sam pomysł, wizja uleciały jak sen spłoszony złym okiem czarownicy z Coleridge'a *. Ponownie przeczytałam napisany tekst, zmagałam się przez kilka minut w pocie * Samuel Taylor Coleridge (1772—1834), poeta i krytyk angielski. 8 czoła z blednącą wizją, aż w końcu poddałam się, zaklęłam siarczyście, zmięłam kartkę i wrzuciłam do pustego kominka. Powiedziałam na głos: — Tak naprawdę powinnam się teraz zamknąć w starej, poczciwej wieży z kości słoniowej. Odsunęłam krzesło od biurka, podeszłam do okna i wyjrzałam na dwór. Lipy wyglądały pięknie w świeżej zieleni, a gołębie, korzystając z braku pełnych majestatu wiązów, gruchały jak szalone. Inne ptaki też śpiewały zapamiętale, a od rosnącego obok okna clematisa rozchodził się zapach miodu i brzęczenie niezliczonych pszczół. Tennyson, pomyślałam, był jednym z nielicznych, godnych uznania wyjątków; nigdy nie zawiódł, nawet zmęczony wiekiem, podczas gdy ja, zaledwie dwudziestosiedmioletnia, nie mogłam dokończyć wiersza, który jeszcze kilka minut temu wydawał się pełny, logicznie zmierzający ku frazie finalnej. A zatem nie jestem Tennysonem. Pewnie też daleko mi do George'a Darleya. Roześmiałam się i poczułam się lepiej. Usiadłam przy oknie, żeby rozkoszować się popołudniowym

słońcem. Obok mnie leżał na wpół przeczytany, porzucony The Times. Gdy wzięłam gazetę do ręki, by ją gdzieś odłożyć, moją uwagę przykuła linijka drobnego tekstu: Wieża z kości słoniowej do wynajęcia na krótszy lub dłuższy okres. Odosobniony domek na małej wysepce hebrydzkiej, w okolicy wybrzeża Muli. Idealny dla artysty lub pisarza poszukującego spokoju. Wygodnie i tanio. Do tego numer skrytki pocztowej. — Nie wierzę — powiedziałam na głos. — W co pani nie może uwierzyć, doktor Fenemore? Wróciła jedna z moich studentek i z wahaniem przystanęła w progu. Była to Megan Lloyd, córka walijskiego 9 chłopa z Dyfed, która wywalczyła sobie miejsce w college^ dzięki wspaniałym wynikom w nauce. Niska, raczej tęgawa, z ciemnymi, wijącymi się włosami, ciemnymi oczyma i piegowatą twarzą doskonale pasowałaby do życia wśród koni i psów, mogłaby też szorować cebry na mleko i być może czasem nawet to robiła, ale przede wszystkim była wybitnie inteligentną, obdarzoną bogatą wyobraźnią dziewczyną, jednym słowem —jedną z moich najlepszych studentek. Kiedyś, przy odrobinie szczęścia, może zostać niezłym pisarzem. Przypomniałam sobie, że obiecałam porozmawiać z nią o kilku wierszach, które niedawno napisała i nieśmiało podsunęła mi do przeczytania. Teraz też wyglądała na zdenerwowaną, choć i rozbawioną tym, co usłyszała. — Chodzi pewnie o Timesal Chyba nic strasznego? — A, to ty, Megan. Wejdź. Przepraszam, mówiłam do siebie? Nieważne, na chwilę się zapomniałam. Tak, mam tu twoje wiersze, przeczytałam wszystko. — Podeszłam do biurka, wzięłam w rękę zeszyt i gestem wskazałam krzesło. Choć trudno byłoby odczytać coś z jej twarzy, gdy na mnie patrzyła, to jej oczy wydawały się o wiele większe niż zwykle; widać było, że jest spięta. Wiedziałam, jak się czuje. Za każdym razem, gdy ktoś czyta twoje prace, masz wrażenie, że umierasz przy każdym słowie, a gdy to jest poezja, czujesz się tak, jakby cię żywcem obdzierano ze skóry. Przeszłam więc od razu do rzeczy. — Spodobały mi się. Niektóre nawet bardzo. Oczywiście inne mniej... — Mówiłam dalej ojej wierszach, a ona powoli się rozluźniła i zaczęła wyglądać przytomniej, a wreszcie nawiązała dyskusję, co, w przypadku Megan 10 jako partnera, stanowiło przyjemność i osłodę mojej pracy. W końcu zamknęłam zeszyt. — To by było na tyle, jeśli chodzi o moją opinię. Czy zgodzą się z nią inni, powiedziałabym... bardziej zaawansowani sędziowie, trudno orzec. Ale jeśli chcesz coś wydać, pracuj tak dalej. Powodzenia! Niezależnie od tego, co się może zdarzyć, nie ustawaj w pracy. Czy to chciałaś usłyszeć? Przełknęła ślinę, odchrząknęła i skinęła w milczeniu głową. Podałam jej brulion. — Teraz nic więcej nie powiem. Zostawiłam ci w tekście kilka uwag. Pomyślałam, że tak będzie lepiej: przejrzyj je na spokojnie. Oczywiście, jeśli czegoś nie zrozumiesz albo będziesz chciała o tym porozmawiać, nie krępuj się. Zgoda? — Tak. Dziękuję pani. Przepraszam bardzo za cały ten kłopot. Ale chodzi o to, że samemu... trudno osądzić... — Tak, wiem. Uśmiechnęła się i cała jej twarz się rozświetliła. — Oczywiście. Czy w zamian będzie mi wolno coś pani doradzić? — Co takiego? — zapytałam zaskoczona. Popatrzyła na pusty kominek i zmięty arkusz papieru, który zdążył się częściowo rozwinąć. Było oczywiste, że nawet ze swego krzesła musiała dostrzec linijki nie dokończonego wiersza, pokreślone w chwili frustracji.

Powtórzyła moje słowa, naśladując mój ton, ale z uśmiechem pozbawionym cienia ironii: — Niezależnie od tego, co się może zdarzyć, proszę nie przestawać pracować. — A potem dodała od serca: — Nie mogę tego odczytać z tak daleka, ale jestem 11 pewna, że nie powinna pani była tego wyrzucać. Proszę dać temu wierszowi jeszcze jedną szansę, dobrze, doktor Fenemore? Bardzo podobał mi się pani ostatni wiersz opublikowany w Journal. Proszę. Po chwili, która wydawała się wiecznością, powiedziałam z wahaniem: — Miło mi. Ale w czasie semestru... Nie sposób przewidzieć, kiedy czas pozwoli. — Nigdy? — Chyba nigdy. — Przykro mi. Nie powinnam była mówić tego wszystkiego. — Nagle zawstydziła się, zebrała swoje rzeczy, gotowa wstać. — To nie moja sprawa, ale nic nie poradzę, że to zauważyłam. Przepraszam. Bardziej, by ją wybawić z niezręcznej sytuacji, niż z jakiegokolwiek innego powodu, wzięłam do ręki Timesa i pokazałam jej ogłoszenie. — Jak widzisz, próbowałam. Wyspa, Hebrydy — to wygląda na miejsce, gdzie można pracować w spokoju i ciszy. I nawet nazwano je wieżą z kości słoniowej. Proszę, zakreśliłam to ogłoszenie. Przeczytała na głos anons, po czym popatrzyła na mnie błyszczącymi oczyma. — Muli? Wyspa koło Muli? Odpowiedziała pani już? — Właśnie o tym myślałam. — To niesamowite! Ann Trący i ja jedziemy na Muli tego lata. Na dwa tygodnie. Ona to załatwia, ja tam nigdy nie byłam, ale jej rodzina spędza tam wakacje i ona twierdzi, że będzie bajecznie: dobra pogoda i nie ma muszek. Co za przypadek! W świetle tego, co pani powiedziała, wygląda to na prawdziwe zrządzenie losu. Pojedzie tam pani, prawda? 12 — Najwyraźniej powinnam, nie sądzisz? — odparłam. — Napiszę jeszcze dziś wieczorem. Ale przeznaczenie miało dla mnie więcej niespodzianek. Tego wieczoru zadzwonił do mnie mój brat Crispin. Crispin jest lekarzem, członkiem czteroosobowego zespołu prowadzącego praktykę w Petersfiełd w Hampshire. Starszy ode mnie o sześć lat, żonaty, ma dwoje dzieci, wysłanych do szkoły z internatem. Wiem, że wolałby zatrzymać je w domu, ale Ruth, jego żona, postawiła na swoim, podobnie jak w wielu innych sprawach. Crispin nie jest człowiekiem słabym, ale bardzo zapracowanym i musiał pogodzić się z tym, że głos decydujący w sprawach dotyczących rodziny ma jego niezwykle zaradna małżonka. Byli ze sobą raczej szczęśliwi, jak wiele innych małżeństw, w których strony potrafią zaakceptować swoją inność. Różnił ich przede wszystkim stosunek do wakacji. Ruth uwielbiała podróże, miasta, sklepy, teatry i nadmorskie kurorty. Crispin zaś, gdy już wyrwał się ze swej wyczerpującej codzienności, tęsknił do spokoju i otwartej przestrzeni. Podobnie jak ja kochał Szkocję i odwiedzał ją, gdy tylko miał sposobność. Chodził na spacery, łowił ryby i robił zdjęcia, które później, w rzadkich wolnych chwilach, wywoływał w ciemni znajomego. Po latach nabył sporej wprawy i nawet wystawiał niektóre swoje studia szkockiego pejzażu i dzikiej fauny. Jego prawdziwą pasją było fotografowanie ptactwa; zgromadził pokaźną kolekcję zdjęć o tej tematyce. Niektóre z nich były publikowane w czasopismach takich jak Country Life i w periodykach 13 poświęconych dzikiej faunie, ale najlepsze prace nie zostały jeszcze nigdzie pokazane. Wiedziałam, że mój brat potajemnie marzy o wydaniu książki. Często jeśli terminy naszych

urlopów się zgadzały, razem wyjeżdżaliśmy na wakacje, zadowoleni z wzajemnego poszanowania prawa do samotności. Gdy zatem do mnie zadzwonił tego wieczoru, z wieścią, że ma zamiar wziąć dwa tygodnie urlopu pod koniec czerwca, i co powiem na wyprawę na północ po zakończeniu roku akademickiego, czułam się tak, jakby niebo otworzyło się przede mną. — Właśnie o tym samym myślałam. — Powiedziałam mu o ogłoszeniu i zapalił się do pomysłu. Pozwoliłam sobie na opowieść o błotniakach, nurkach i wydrzykach oraz wszystkich innych dziwacznych, choć wspaniałych ptakach, które bez wątpienia tylko tam czekają, by się dać sfotografować. W końcu padło tradycyjne, wstydliwe pytanie: — A co z Ruth? — Nie, ona raczej nie. — Typowa, zdawkowa odpowiedź. — Ona nie lubi Szkocji, jak wiesz, a poza tym ma teraz wiele spraw do załatwienia. Planuje później wybrać się za granicę, gdy John i Julie wrócą do szkoły. Ale jeśli uda ci się to wynająć... byłoby wspaniale. Większość młodych ptaków będzie jeszcze w swoich gniazdach i jeśli pogoda dopisze, będziemy mogli przeprawić się także na Wyspy Treshnish. Czemu nie, Rose? Brzmi nieźle. Może dowiedz się od razu o szczegóły, a potem się znów skontaktujemy. A więc klamka zapadła. Tego samego wieczoru napisałam list. I dostałam swoją wieżę z kości słoniowej. ROZDZIAŁ DRUGI Wyspa Moila jest pierwszym przystankiem za Tober-mory. Jest nieduża, ma dziewięć mil na pięć oraz na północnym zachodzie imponujące klifowe wybrzeże, stawiające czoła kaprysom pogody i fałom niby dziób jakiegoś okrętu. Od pokrytego wyskubaną przez owce darnią szczytu urwiska teren opada łagodnie ku dolinie, którą płynie do morza jedyna większa rzeka na wyspie, biorąca swój początek w jeziorze umoszczonym w płytkiej niecce pomiędzy niewysokimi wzgórzami. Jezioro to — a właściwie jeziorko, bo nie jest duże — zasilają prawdopodobnie potoki powstające po deszczach, i nie wpływa do niego żadna rzeka, jedynie kilka niewielkich, sączących się między bagiennym mirtem strumyków, które rozlewają się po burzy po gęstych mchach. Sama rzeka jednak, zawsze pełna czystej wody, toczy się do miejsca, gdzie łąki się rozstępują, by mogła opaść gwałtownie do morza. Wybrzeże jest raczej skaliste, ale, nie licząc urwiska na północy, niezbyt wysokie, tu i ówdzie przerywane niewielkimi półkolistymi plażami, przeważnie kamienistymi, choć te w zachodniej części wyspy pokrywa biały 15 od muszelek piasek, typowy dla wybrzeża Atlantyku, i otacza piękna roślinność zachodnich wybrzeży, która w maju i czerwcu mieni się kwiatami i zapełnia gniazdującymi ptakami. Prawdziwy raj dla każdego zapalonego fotografika. Gdy pierwszy raz zobaczyłam Moilę, był piękny dzień ostatniego tygodnia czerwca. Semestr skończył się na kilka dni przed urlopem Crispina, postanowiłam więc wyruszyć sama na spotkanie z Moilą. Wcześniej odkryłam, że miejscowy prom kursuje trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i soboty: płynie z Oban do Tober-mory na wyspie Muli, a potem zawija na Moilę w drodze do Coli i Tiree. Odkryłam także, że niewielki, jeśli nie żaden, byłby pożytek z samochodu na Moili. Postanowiliśmy zatem, i ja, i mój brat, pojechać pociągiem. Podróż była przyjemna. Wybrałam nocny pociąg do Fort William, zatrzymujący się w Crianlarich o siódmej rano. Miałam tam trzy godziny dla siebie, zjadłam sute śniadanie, rozwiązałam ćwierć krzyżówki, a potem wsiadłam do lokalnego pociągu, który jechał przez Glen Lochy, obok północnego krańca Loch Awe i docierał do Oban na zachodnim wybrzeżu. Prom na okoliczne wyspy miał odpłynąć nazajutrz o szóstej rano, potwierdziłam więc rezerwację w nadmorskim hotelu i spędziłam resztę dnia na penetrowaniu Oban. Wcześnie położyłam się spać, a o wpół do szóstej weszłam na pokład promu, rozpoczynając ostatni etap podróży.

Morze było spokojne, a domy Oban, oświetlone jaskrawym blaskiem letniego poranka, wyglądały uroczo i coraz bardziej przypominały domki dla lalek, w miarę jak oddalaliśmy się powoli, klucząc wśród wysepek i ozdo- 16 bionych koronami zamków skał, otoczeni stadami szybujących wokół i nurkujących w spienionym kilwaterze ptaków, owiani wiatrem pachnącym solą i latem. Prawdziwa sielanka. Idealna scenografia dla podróży do wieży z kości słoniowej. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Nikt, z kim rozmawiałam w pociągu czy na promie, nie był nigdy na Moili, która musiała wyżywić, jak mi powiedział jakiś mieszkaniec Pogórza o niewyraźnej wymowie, niecałe trzydzieści osób. — Czyli wraca pani do natury. Miejmy tylko nadzieję, że mieszkańcy wyspy okażą się przyjaźnie nastawieni. — Mrugnął okiem, starając się dodać mi otuchy, ale gdy zawinęliśmy do Tobermory i oficer administracyjny pokazał mi skupisko skałek (na to przynajmniej wyglądały) ciągnących się aż po horyzont niby kaczęta za matką, doznałam przypływu niepokoju, nieoczekiwanie dla samej siebie zastanawiając się, jakie też mogą być owe „wygody" z ogłoszenia. — Tam, ta duża wyspa. Widzi pani? To Moila — powiedział mój przewodnik. — A pozostałe? — Mają jakieś nazwy, ale nie potrafiłbym powiedzieć jakie. Tam nikt nie mieszka, są tylko ptaki. — Można się tam jakoś dostać? — O, tak, przy odrobinie szczęścia przy dobrej pogodzie. Jeżdżą tam wycieczki, ludzie z aparatami, żeby fotografować ptaki. Pani też przyjechała tu dla ptaków, prawda? — Niezupełnie. Ale mój brat się nimi interesuje. Przyjedzie tu do mnie pod koniec tygodnia. Nie wie pan, czy będziemy mogli wynająć jakąś łódź na Moili? 17 Ale właśnie wtedy musiał mnie opuścić, by dopilnować wnoszenia bagaży na pokład, a dwadzieścia minut później mogłam już sama zobaczyć wyspę. Prom nie był duży, ale wydawał się olbrzymi w porównaniu z przystanią (musiał zakotwiczyć w pewnej odległości od nabrzeża i dotarliśmy na ląd łódką) i miasteczkiem. W zasięgu wzroku znajdowało się osiem—dziewięć domków rozciągniętych wzdłuż wąskiej drogi biegnącej wokół zatoki. Najbliżej było do budynku poczty i jednocześnie sklepu. Odręcznie napisana notatka poinformowała mnie, że należał do pana M. McDougalla, który oferował również pokoje i śniadania. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej stał pobielony dom otoczony pasem asfaltu, jak później odkryłam, miejscowa szkoła, do której w co drugą niedzielę przybywał ksiądz z Tobermory, żeby odprawić mszę. Obok poczty toczyła się łagodnie po kamieniach wąska rzeka, bardziej przypominająca strumień. Była przecięta wygiętym mostkiem, tak malowniczym, że z pewnością nie mógł po nim bezpiecznie przejechać żaden samochód. Ale, jak mnie ostrzeżono, nie było tu samochodów. Przed pocztą stał poobijany landrover, a pod ścianą szkoły kilka rowerów. Nie było żadnych innych środków transportu. Nawet, droga, o ile mogłam dojrzeć, nie wychodziła poza osadę. Natomiast mój domek, jak mnie poinformowano, znajdował się na przeciwległym końcu wyspy. Cóż, sama o to zapytałam. Zostawiłam bagaż na nabrzeżu i ruszyłam w kierunku poczty. Ponieważ zawijający trzy razy w tygodniu prom zaopat- 18 rywał całą wyspę, a wnętrze poczty było skromne, zrobiło się w nim tłoczno, a poczmistrzyni, zajęta sortowaniem sterty gazet i listów oraz wymienianiem nowinek w ga-eliku z kapitanem promu, nie miała czasu poświęcić mi choćby spojrzenia. Sklepik urządzono na coś w rodzaju mini-hipermarketu (i tak to zresztą opisywano), toteż poszukałam koszyka i zaczęłam

wybierać rzeczy, które, jak sądziłam, mogły mi się przydać w ciągu najbliższych kilku dni. Do rzeczywistości przywołał mnie dźwięk syreny promu. Sklep już opustoszał, a poczmistrzyni, zdjąwszy okulary, spieszyła ku ladzie, by obsłużyć nową klientkę. — To pani jest tą młodą damą wybierającą się do Camus na Dobhrain? Panna Fenemore? Była szczuplutką kobietą około pięćdziesiątki, o starannie uczesanych, siwiejących włosach i intensywnie błękitnych oczach, przepasaną kwiecistym fartuchem, a na jej szyi wisiały na sznurku okulary. Miała wspaniałą cerę mieszkańców wysp, niemal pozbawioną zmarszczek, z wyjątkiem kącików oczu, mocniej zarysowanych od uśmiechania się. Teraz jej twarz była poważna, ale spojrzenie pełne życzliwej ciekawości, a miękki wyspiarski głos, przez który przebijał się leciutko gaelicki akcent przywodzący na myśl przypływ morza, rozbrajał mnie i ogrzewał niczym słońce rozświetlające zagracony sklepik. — Tak, to ja jestem Rose Fenemore. Pani McDougall, prawda? Miło mi. — Wymieniłyśmy uścisk dłoni. — Ma pani rację, to ja wynajęłam domek reklamowany przez Harris Agency. To o nim pani mówiła? Przykro mi, nie znam gaeliku. 19 — A skąd miałaby pani znać? Zgadza się, to ten. Po angielsku to będzie Zatoka Wydr. To jedyny dom do wynajęcia na Moili. Jak pani widzi, to żadna metropolia.— Uśmiechnęła się i zabrała się do liczenia moich zakupów. — Rozumiem, że jeszcze tu pani nie była? Będzie pani miała okazję do przyjemnych spacerów, jeśli pogoda dopisze, a mówiono mi, że teraz w domku jest całkiem wygodnie. Chociaż samotnie. Jest pani sama, prawda? — Przynajmniej do środy. Potem ma przyjechać mój brat. — Powiedziałam jej wszystko to, co chciała wiedzieć. W końcu byłam wiadomością tygodnia. — Jest lekarzem z Hampshire. Nie mógł przyjechać ze mną, więc wybrałam się tu sama. Czy środowy prom przychodzi o tej samej porze? — Tak. Nie wzięła pani zapałek. Umie pani palić torfem? — Nie, ale mam nadzieję, że się nauczę. Pani McDou-gall, jak mogę się stąd dostać do domku? Mówiono mi, że to około dwóch mil. Bez problemu mogę się przespacerować na zakupy, ale teraz mam ze sobą parę walizek i na pewno nie dam sobie rady. — Żaden problem. Widziałam pani walizki i Archie McLaren na pewno już je wstawił do landrovera. Może jednak weźmie pani kilka toreb, powiedzmy, węgla, żeby rozpalić ogień? Dom pewnie jest suchy, bo w środku maja mieszkała tam jakaś para i mieliśmy dobrą pogodę, ale lepiej być przygotowanym na to, co może przynieść następny tydzień. — Oczywiście. Dziękuję bardzo. Poproszę więc dwie torby węgla i zapałki, i... tak, chyba o niczym nie zapomniałam. A, jeszcze mleko i chleb. Czy można dostać świeże, kiedy przybija prom? 20 / — Świeże mleko mamy z tutejszego gospodarstwa, ale lepiej, żeby pani kupiła sobie kilka litrów pasteryzowanego. W kiepską pogodę marsz z Zatoki Wydr jest ciężki. O, proszę. Dwa kartony, długo wytrzyma, nawet bez lodówki. Nie wiem, czy tam u pani jest lodówka... Chleb przywożą promem. Mam dla pani zatrzymać w środę jeden bochenek? I potem, pod koniec tygodnia, następny... a może dwa? Zwykle, jeżeli chcemy mieć świeży, pieczemy sami. To wszystko? — Tak mi się wydaje, dziękuję. Ile płacę, pani McDougall? Powiedziała, a ja zapłaciłam. Wtedy wszedł jakiś ciemnowłosy, niski, krzepki młodzieniec w grubej marynarskiej koszuli, dżinsach i kaloszach. Umieścił torby z węglem obok walizek w landroverze. Podniosłam siatkę, do której poczmistrzyni zapakowała moje wiktuały. — W domku nie ma chyba telefonu, prawda? — Nie ma. Jeden jest tutaj, a drugi w Domu, to wszystko. Ale tamten w Domu jest odcięty, od czasu gdy umarła starsza pani.

— W Domu? — Coś nieokreślonego w jej wymowie sprawiło, że byłam przekonana, iż chodzi o dom pisany wielką literą. — W dużym domu. To niedaleko od pani chatki, może z pół mili brzegiem morza. Nazywają to Taigh na Tuir, czyli Dom z Wieżą. Tam niedaleko brzegu jest wysepka z resztkami murów. To chyba jest ta wieża, od której Dom ma swoją nazwę. Kiedyś został zbudowany jako dworek myśliwski, a potem kupili go Hamiltonowie i spędzali w nim większość wakacji letnich, ale stara pani Hamilton, ostatnia z nich, umarła w tym roku w lutym, 21 więc stoi teraz pusty i tak już chyba zostanie. — Uśmiechnęła się. — Nie wszyscy lubią taką ciszę i spokój, jaki mamy tu, na Moili. — Wyobrażam sobie. Ale ja zamierzam z tego skorzystać. I w gruncie rzeczy nie potrzebuję telefonu, chyba tylko po to, żeby upewnić się co do przyjazdu brata. Przyjdę tu jutro, żeby do niego zadzwonić, jeśli można. O której pani zamyka? — O wpół do szóstej, ale kiedy będzie pani chciała zadzwonić, proszę zapukać od strony mieszkania. Nie, to żaden kłopot, wszyscy tak robią, a poza tym po szóstej jest ulgowa taryfa. Proszę po prostu przyjść. To już wszystko. — Podniosła moją drugą siatkę i odprowadziła mnie do drzwi. — Archie odstawi panią na miejsce, a jeśli będzie pani potrzebowała jeszcze czegoś, proszę mu powiedzieć. Może zajrzę do pani jutro. Do widzenia. Zaopiekuj się panią, Archie. Archie oczywiście odpowiedział, że to zrobi. Usiadłam obok niego w samochodzie i ruszyliśmy. Landrover pamiętał lepsze czasy i gdy zjechaliśmy na drogę wijącą się od osady w kierunku łąk, rozmowa stała się prawie niemożliwa. Po jednej czy dwóch próbach, skwitowanych przez Archiego skinięciem głowy lub wymijającym mruknięciem, poddałam się i zaczęłam rozglądać wokół. Przypuszczam, że niewiele jest na Moili miejsc, z których nie byłoby widać morza. Droga, wyboista, usiana kamieniami i stroma, z początku łagodnie biegła przez wyskubaną przez owce darń, najeżoną trzcinami i ostami, usianą kępami paproci. Gdy straciliśmy z oczu osadę, stwierdziłam, że poza ciernistymi krzakami sponiewieranymi przez wiatr nigdzie nie widać drzew. Droga sta- 22 wała się coraz bardziej wyboista i kręta. Po obu stronach pojawiły się wrzosy, o tej porze roku ciemne, pozbawione kwiatów, jeśli nie liczyć purpurowych plam wcześniej kwitnących krzewinek, kontrastujących z szarą skałą. Nagie kamienie lśniły złotem, a nad kępami trawy, pomiędzy paprociami, widać było biało-żółte kwiatuszki przytulii i kurzego ziela. Musztardowo-złote porosty otulające szare kamienie wyglądały jak kwiaty. W oddali po prawej stronie dostrzegłam lśnienie jeziora. Silnik samochodu zagłuszał wszystkie dźwięki, ale zauważyłam skowronka, który wystrzelił spomiędzy wrzosów ku niebu, a potem drugiego, nurkującego do gniazda. Para wron o szarych grzbietach przeleciała nad drogą, a gdy landrover pokonał wzgórze i powoli zjeżdżał w zwężającą się dolinę, zaczął nad nami leniwie krążyć myszołów. Za chwilę zniknął za porośniętą wrzosem granią. Jechaliśmy łagodnym stokiem wzdłuż strumienia, w stronę połyskującego w oddali morza. Tutaj drzewa, osłonięte przed silnymi atlantyckimi wiatrami, rosły obficie i dość wysoko. Przeważnie dęby, ale były też buki, jesiony i brzozy przemieszane z jeżynami i dzikim kapryfolium. Nad brzegiem strumienia z gęstwiny naparstnicy wyrastały olszyny i głogi. Droga prowadziła w dół, dolina rozszerzyła się, widać już było zatokę. Zatoka Wydr była sierpowata w kształcie, okolona kamienistą plażą. Grube, czarne pasy zeschłych wodorostów zaznaczały zasięg przypływów. Po lewej widok zasłaniało wysokie urwisko, po prawej sterczała ku morzu niższa skarpa. Mrużąc oczy przed blaskiem Atlantyku, 23

dostrzegłam zarys ścieżki wiodącej na skarpę i dalej, na zachód. Poza grzbietem klifu widać było rozmazany, odległy kształt wzgórza — równego, symetrycznego niby zgięte kolano. Landrover zatrzymał się obok prymitywnego nabrzeża wzniesionego z kamieni zabezpieczonych drucianą siatką, nieopodal którego, przytulony do skarpy, stał mały domek. ROZDZIAŁ TRZECI Domek był większy niż się spodziewałam. Pierwotnie został zbudowany zgodnie z tradycyjnym schematem: niewielka kwadratowa sień z drzwiami po obu stronach prowadzącymi do pomieszczeń „z przodu" i ze stromymi schodami na górę, które wiodły do dwóch bliźniaczych sypialni pod samym dachem. Niedawno jednak ktoś pokusił się o przebudowę wnętrza. Dwa pokoje na dole połączono ze sobą, pozostawiając na środku schody. Salonik po prawej stronie miał ładny kominek i był odpowiednio, jeśli nie wręcz wygodnie, umeblowany. Były tam dwa fotele klubowe, niski stół i podejrzanie wyglądająca sofa, wepchnięta pod ścianę ze schodami. Kuch-nio-jadalnia po drugiej stronie mieściła zwykłe w takich pomieszczeniach kredensy i wyglądające na ręcznie zrobione blaty, a pod oknem stół z czterema krzesłami. Na blacie stał elektryczny czajnik i toster, jedyne „wygody" w zasięgu wzroku. Drzwi w głębi prowadziły do wąskiego, rozciągającego się na całą szerokość domu pokoju, który pierwotnie służył jako kuchnia lub zmywalnia i pralnia. Był 25 tu nowoczesny zlew z suszarką, nad nim przymocowany do ściany elektryczny boiler. Obok stała kuchenka, najwyraźniej zainstalowana przez kogoś, kto nie dowierzał instalacji elektrycznej na wyspie. Była na gaz, a nieopodal, pod parapetem ustawiono butle gazowe Calor tuż obok sterty torfu. Na tym kończyła się modernizacja; przeciwległa część zmywalni wyglądała jak dawniej: stary, głęboki zlew na pranie zaopatrzony w jeden kran, prawdopodobnie do zimnej wody, a w rogu za nim kocioł do gotowania bielizny. Głęboki, czysty i pusty kredens miał służyć za spiżarnię, drugi krył w sobie środki czystości. Nie było lodówki, ale zapewne panował tu chłód nawet w lecie — słońce nie docierało do tego pomieszczenia. Wyjrzawszy przez okno, zauważyłam, że między domem a skarpą musiał być kiedyś ogród kwiatowy lub warzywny. Teraz walący się mur ogradzał plątaninę jeżyn i dzikich róż niemal całkowicie skrywających jakąś szopę. Pod murem wiła się przez wysokie po pas pokrzywy wąska dróżka do niewielkiej drewnianej budowli, której przeznaczenia nietrudno się było domyślić. W agencji turystycznej zapewniono mnie, że łazienka i ustęp zostały zainstalowane na piętrze, nad zmywalnią: patrząc na pokrzywy, zastanawiałam się teraz, czy aby powiedziano mi prawdę. — Zaniosę pani bagaże na górę — powiedział Archie McLaren. — Proszę się nie trudzić, dziękuję bardzo. Rzuciłam torby z wiktuałami na stół w kuchni i zaczęłam rozpakowywanie. Słyszałam, jak Archie chodzi na piętrze, a parę minut później pojawił się u stóp schodów. — Chciałem tylko rzucić okiem — powiedział. — 26 W zeszłym roku kazała Robertowi McDougallowi z Muli przygotować pokoje na górze. To kuzyn Mary McDougall z Dervaig. Zawsze przykłada się do pracy. Nie widziałem pokoi na górze po ich wykończeniu, ale pamiętam, co było zrobione w łazience i tutaj. — Rozejrzał się z zainteresowaniem. — Kiedy mieszkała tu jeszcze tamta rodzina, było zupełnie inaczej. Alastair Mackay pracował jako ogrodnik w Domu. Wyprowadzili się z wyspy zaledwie dwa lata temu i wtedy pani Hamilton przygotowała domek do wynajmu. Jak zabrali stary piecyk, sam przy-dźwigałem tu kuchenkę i sprzęty kuchenne. Drewno na budowę, wanna i takie tam przypłynęły na łodzi do zatoczki i było sporo roboty z wtaszczeniem tego do domu na górę. — Nie wiedziałam, że ten domek należy czy należał do pani Hamilton. Pani McDougall powiedziała, że ona niedawno umarła.

— Zgadza się. To była sympatyczna dama, a jej mąż, kiedy jeszcze żył, uwielbiał polować i łowić ryby, chociaż niewiele można złapać na Moili. Co roku wyruszał na tuńczyka na północ. Ona jednak zawsze zostawała w domu. Podobało jej się tutaj, a po śmierci pułkownika Hamiltona nie ruszała się już stąd, nawet w zimie. Ale ostatnia zima okazała się dla biedaczki zbyt ciężka. — Jak pan sądzi, co się teraz stanie z Domem, to znaczy z dużym domem? — Nie wiem. Chyba za granicą mieszka jakiś krewny, poza tym nic. Pewnie dom zostanie sprzedany, ale kto to kupi? — Przypuszczam, że ktoś, kto lubi ciszę i spokój. — Wieża z kości słoniowej? 27 Właśnie wyciągnęłam ręce, żeby postawić paczki i puszki na półce wiszącej na ścianie. Odwróciłam się zaskoczona. — Co takiego? — Wieża z kości słoniowej. Tak mawiała pani Hamilton. Była pisarką, taką prawdziwą, której wydawali książki. Za młodu pisała książki dla dzieci. Twierdziła, że to poetycki sposób wyrażenia, że chce się być zostawionym w spokoju. — Tak, rozumiem. Właśnie nad tym się zastanawiałam. Pracownicy agencji nieruchomości rzadko są poetami. — Nie rozumiem. — Chodzi o to, że tak nazwano to miejsce w ogłoszeniu. To przyciągnęło moją uwagę. Ciekawe, czy sprzedadzą ten domek, czy nadal go będą wynajmować? — Jest wynajmowany jedynie w lecie, a w tym roku byli tu tylko ci ludzie w zeszłym miesiącu, chyba z Korn-walii. Przyjechali łodzią i robili wszystkie zakupy w Tobermory, więc rzadko ich widywaliśmy. — Wydaje mi się, że łódź ma sens, jeśli ktoś chce się tu zatrzymać na dłużej. Ma pan łódź? — Tak, mam. Gdyby pani miała ochotę wybrać się na ryby albo po prostu zobaczyć ptaki na wyspach, proszę dać mi znać, dobrze? — Oczywiście. Ach, prawie zapomniałam. Wypakował pan węgieł? — Tak. Jest tam, z tyłu, gdzie torf. Tuż za drzwiami. Mam przynieść trochę? Nie ma sprawy. Umie pani palić torfem? — Już pani McDougall mnie o to pytała — odpar- 2X łam. — Nie umiem. Ale mogę spróbować. Pewnie też będę musiała prosić o pomoc. — Proszę bardzo. Ale na dole, na plaży znajdzie pani mnóstwo patyków i suchego drewna. Potem trzeba mocno podmuchać na torf. Kiedy już się rozpali, jest całkiem niezły. — Postaram się. Dziękuję bardzo, Archie. Ile jestem winna? Zapłaciłam mu, a on ruszył do wyjścia, ale w drzwiach zawahał się i nagle, jakby chodziło o coś tak ważnego, że przeważyło nad dobrymi manierami, zapytał: — Jest pani pewna, że będzie pani tu dobrze samej? Co pani będzie robiła? To odludne miejsce, a jeżeli chodzi pani 0 spacery, tó gdy już raz obejdzie pani Moilę, zobaczy pani wszystko, co jest tu do zobaczenia. Nie ma tu nic ciekawego, chyba tylko ptaki na okolicznych wyspach, ale i one odlecą. Uśmiechnęłam się. — Potrzebuję wieży z kości słoniowej. Ja też jestem pisarką. — A tak... pisarką? No, tak, rozumiem. — Jego głos 1 spojrzenie świadczyły, że nic nie rozumiał, jakby chodziło o jakieś wariactwo. Roześmiałam się.

— Nie zamierzam pisać przez cały czas, choć rzeczywiście mam trochę pracy. Ale nie planuję zamienić się w pustelnicę. Wkrótce przyjeżdża mój brat i będzie chciał wybrać się na okoliczne wyspy. Zatem będziemy w kontakcie. Jeszcze raz dziękuję. Patrzyłam, jak landrover wspina się z trudem drogą do miejsca, gdzie zakręt doliny skrył go przed moim wzrokiem, a po kilku dalszych chwilach nawet odgłos silnika nie mącił ciszy. 29 Ciszy? Fale omywające kamienistą plażę, nawoływanie krążących wokół mew, srebrzysty dzwoneczek skowronka znad skarpy i, niby koda, odległy, stłumiony dźwięk syreny promu płynącego na zachód. Ostatnie więzy zerwane. Samotność. Pełna, niezmącona samotność. Samotny, wiekowy dąb. Delikatnie zamknęłam frontowe drzwi — symboliczny gest, który odgrodził mnie od wszelkich zewnętrznych odgłosów — i poszłam na piętro zobaczyć, co też ta sympatyczna dama, pani Hamilton, kazała przygotować w sypialni. Łóżka były całkiem sensowne, natomiast same sypialnie — maleńkie, wciśnięte pod pochyłością dachu, urocze, pomalowane na biało, wyklejone kwiecistą tapetą, wyposażone w minimum mebli. Najważniejszy był jednak imponujący widok na południowy zachód. Pomyślałam, że stamtąd muszą przychodzić burze: o zimie lepiej nie myśleć, ale może w czerwcu nie jest tak źle? Jedyną ozdobą mojego pokoju była wyblakła kopia ryciny Gustawa Dore przedstawiająca scenę biblijną: grzeszników tonących we wzburzonym morzu. Aż zbyt adekwatne, pomyślałam, jak na poprzedniego mieszkańca, który musiał się wyprawiać niewielką łódką na Atlantyk w niejedną sztormową noc. Ale tego dnia prawdziwe morze było cudowne, jedwabiste, ze lśnieniem przebiegającym w miejscach pływów; tu i ówdzie migało w blasku słońca białe skrzydło mewy wylatującej ponad skarpę. Nie jest źle. Jest nawet bardzo dobrze. Dokończę rozpakowywanie bagaży, przyjrzę się kuchence i przygotuję 30 wszystko do kolacji, a potem wyjdę na spacer, żeby popatrzeć na morze i nazbierać chrustu, na wypadek gdyby wieczór okazał się tak chłodny, że trzeba będzie rozpalić ogień. Tak jak przepowiedział Archie, na plaży, wśród odpadków wyrzuconych przez morze, było pełno chrustu. Szybko uzbierałam całe naręcze gałęzi i wdrapałam się wyżej na przesiąkniętą słoną wodą łąkę, gdzie łatwiej było iść niż po kamieniach, a potok, rozwidlający się w wąskie strumyczki wśród torfu, płynął wartko ku morzu. Wszędzie gęsto było od goździków; tu i ówdzie rozbłyskiwały kamyki pokryte okruchami muszelek. Gdzieś, na drugim końcu plaży jakiś ostrygojad obwieścił głośno swoją młodość. Coś mignęło mi w oczach: siewka przemknęła wśród goździków. Poruszała się bezszelestnie, przysiadając, kryjąc się — gniazdo musiało być niedaleko mnie. Nagle porzuciłam myśl o znalezieniu tego gniazda, godnego zapewne aparatu Crispina. Zdałam sobie sprawę, że nieprzyjemne pieczenie na twarzy, rękach, a nawet we włosach, które stopniowo wzrastało od kilku minut, staje się nie do zniesienia. Muszki. Zapomniałam o muszkach. Przekleństwo wyżyn szkockich. Odwieczny, niepokonany wróg. Wąż w raju. Ściskając chrust pod pachą i drapiąc się wolną ręką po głowie, biegłam do bezpiecznego domu. Przynajmniej wieczór był łagodny i nie trzeba było rozpalać ognia. Przygotowałam i zjadłam kolację, zmyłam naczynia, ukryta bezpiecznie za szybą popatrzyłam na zapadający zmierzch i wcześnie poszłam spać. ROZDZIAŁ CZWARTY Obudziłam się następnego ranka w perłowym blasku, ale gdy podeszłam do okna, nie zobaczyłam morza. Właściwie nic nie było widać. Świat przyoblekła zasłona mgły. Nie taka, do jakiej przyzwyczailiśmy się w miastach, lecz welon pachnącej solą bieli, wilgotnej i

miękkiej, lekko lśniącej — zwiewna kurtyna rozpostarta między ziemią a słońcem. Ale nic nie było widać. Nawet ujścia strumienia. Czyli nici z dzisiejszego spaceru. Dopóki lepiej nie poznam okolicy, nawet główna droga do osady mogła okazać się zdradliwa w tej oślepiającej, nieruchomej bieli. Nie byłam rozczarowana. Powtarzałam to twardo w myśli kilka razy. Miałam wszystko to, czego pragnęłam: spokój, prywatność, dzień dla samej siebie przed przyjazdem Crispina — i absolutnie nie miałam wyjścia. Musiałam pozostać w domu i kolejny raz podejść do wiersza, którego pisanie przerwały mi zajęcia w Cambridge. Miałam przyjrzeć mu się jeszcze raz, żeby się przekonać, czy coś z niego będzie. Przynajmniej nikt od Porlocka nie mógł mi dzisiaj przeszkodzić. I tak się stało. Dzień mijał, nieruchomy i cichy, jeśli 32 nie liczyć głuchego nawoływania ptaków morskich i smutnego, cichego gwizdu siewki na kamieniach. Siedziałam przy kuchennym stole, wpatrując się w ślepą biel przed sobą, a we innie, jak świeże wiosenne źródło bijące z serca ziemi, rósł wiersz, wypełniał mnie, niepowstrzymany niby płynąca woda, pokonując techniczne nakazy jak fala powodzi zgarniająca ze sobą wszelkie przeszkody. Gdy to nadchodzi, nie ma na świecie cenniejszej rzeczy. Dużo się mówi o „natchnieniu", ale w takich chwilach wiadomo, czym ono jest: wchłanianiem wszystkich doświadczeń, zrozumieniem piękna, miłością. Tak jak ogień potrzebuje powietrza, żeby płonąć, tak wiersz potrzebuje tego wszystkiego, by go podsycało. A najważniejsza jest miłość. Gdy w końcu podniosłam wzrok, ujrzałam pobliską skarpę rozjaśnioną popołudniowym słońcem i morze cicho pochłaniające plażę w najdelikatniejszym z wysokich przypływów. Widnokrąg nadal był niewidoczny, ale ponad granicą skrywającej go mgły czyste niebo zapowiadało uroczy wieczór. Wieczorna bryza. Zauważyłam, że paprocie przy drodze poruszają się, a nad kępami goździków przesuwają się co jakiś czas cienie chmur. Raj dla muszek. Pewnie lepiej jest u szczytu drogi, wyżej łąk. Składając papiery postanowiłam, że zrobię sobie herbatę, przespaceruję się na pocztę i zadzwonię do Crispina. Telefon odebrała moja bratowa, tonem, w którym, gdy zwracała się do mnie, niezależnie od jej woli pobrzmiewała zawsze irytacja i uraza. Przykro jej, ale Crispin jest 33 nieosiągalny. Nie, nie wie, kiedy będzie w domu. A czy kiedykolwiek wiedziała takie rzeczy? Pociąg? Prawdopodobnie Crispin chciał się z kimś zobaczyć w Glasgow i postanowił skorzystać z okazji. Zarezerwował miejsce w sypialnym na jutrzejszy wieczór i ma wyruszyć do Oban w piątek. Jak sądzi, złapie prom następnego ranka, czyli w sobotę. W porządku? — Tak. Miałam nadzieję, że zdąży na jutrzejszy prom, ale sobota też może być. Zdobyłam na ten temat trochę informacji, więc, jeśli możesz, przekaż mu wiadomość, Ruth. Masz coś do pisania? Prom jest do Coli i Tiree... C-O-L-L i T-I-R-E-E... Tak, to dwie wyspy, Crispin będzie wiedział. Prom wypływa o szóstej rano, ale powinno się być na pokładzie pół godziny wcześniej. Ja zatrzymałam się w Columbia Hotel tuż obok portu. Zarezerwuję mu tam pokój na piątek wieczorem. A, jeszcze mu powiedz, że Moila jest za mała, żeby do niej mogły przybijać statki, więc na sam brzeg płynie się łódką. Nie podejmuję się wyjść po niego na prom, bo przybija o ósmej rano, ale zorganizuję mu transport do domku. Zapisałaś wszystko? — Tak, ale nie byłoby lepiej, gdybym go poprosiła, żeby zadzwonił do ciebie, gdy się pojawi? Roześmiałam się. — Raczej niewykonalne. Tu jest tylko jeden publiczny aparat telefoniczny na poczcie i właśnie przeszłam dwie mile, żeby się do niego dostać. Ale podam ci numer. — Zrobiłam to. — Jeśli Crispin będzie chciał zostawić dla mnie wiadomość, przyjmie ją pani McDougall.

— Pani McDougall, tak. — Powiedziała to profesjonalnym, chłodnym i szybkim tonem żony lekarza przy- 34 jmującej kolejne zgłoszenie. Potem znów była sobą. — Rose, jak tam jest? Dwie mile od telefonu? I musiałaś iść piechotą? Muszę przyznać, że to wygląda na jedno z tych miejsc, które Crispin lubi najbardziej. — O, tak. Spodoba mu się. Jest prześlicznie. — I dodałam całkowicie nieszczerze: — Powinnaś tu przyjechać, Ruth. Domek jest mały, ale uroczy, a widoki nie z tego świata. — Ale co tam, u Boga Ojca, można robić? — No, nic. — Nic. Błogosławione lenistwo dla ciężko pracującego Crispina i dla mnie samej po zamęcie egzaminów i końca semestru. — Ja — odparła moja bratowa, która, jestem tego pewna, nigdy nie ma zamiaru nikogo obrazić — po prostu nie potrafię znieść bezczynności. We wrześniu jadę do Marrakeszu. Cudowny hotel, mnóstwo słońca, niezliczone wycieczki i niesamowite zakupy. — To brzmi fantastycznie. Baw się dobrze. Muszę już kończyć, Ruth. Zadzwonię jeszcze w czwartek wieczorem, żeby się upewnić, czy Crispinowi udało się wszystko przygotować. Do widzenia. — Do widzenia. — Odwiesiła słuchawkę. Pani McDougall była w kuchni i wyjmowała z pieca chleb. Zapłaciłam jej za rozmowę i zatrzymałam się chwilę na pogawędkę. Odpowiedziałam na jej pytania o domek i poinformowałam o spodziewanym przyjeździe brata oraz o tym, że może on zatelefonować, żeby zostawić dla mnie wiadomość. — Tak czy inaczej zamierzam zaglądać tu codziennie. Czy jeśli mój brat przyjedzie tu w sobotę, Archie będzie mógł zabrać go z bagażami do domku? 35 — Oczywiście. Zawsze wychodzi na prom. Często trzeba przynieść jakieś zamówione towary. Miło pani będzie, gdy brat przyjedzie. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Obawiam się jednak pogorszenia pogody. Właśnie słyszałam w wiadomościach. — Naprawdę? Może być źle? Czy to może wstrzymać kursowanie promu? — Chyba rzeczywiście będzie źle. Ale proszę się nie martwić, pani brat tu dotrze. Lecz może porządnie przewiać pani domek, jeśli przyjdzie ostra burza. — Dobrze zamknęłam okna — odparłam. Roześmiała się, a potem rozmawiałyśmy przez chwilę. Gdy wyszłam, miałam w plastikowej torebce płyn odstraszający owady i bochenek świeżego, jeszcze ciepłego chleba. Chleb dostałam w podarunku. Trzeba przyznać, że tubylcy byli przyjaźni. Szłam powoli i nagle zdałam sobie sprawę, że dane mi jest oglądać niezwykły zachód słońca. Złoto-szkarłatny gorejący blask, który widywałam wcześniej, ale nigdy tak intensywny, rozlany nad nisko płynącymi chmurami, podszyty był najdelikatniejszą, przejrzystą zielenią, blednącą do koloru pierwiosnka, a wyżej do cienistej szarości. Przystanęłam, żeby popatrzeć. Na prawo ode mnie rozlewało się niewielkie jeziorko o porośniętych gęstą trzciną, tymiankiem i darnią brzegach. Woda, gładka jak lustro, odbijała wszystkie kolory rozświetlonego zachodem słońca nieba. Nagle coś się poruszyło, lśniący obraz pokrył się zmarszczkami, gdy jakiś ptak przeciął gładką taflę wody. Niewielki, czarny kształt. Kaczka? Za duża. 36 Nurek? Możliwe. Nigdy żadnego nie widziałam, ale mój brat opowiadał mi o nich i miał nadzieję je tu zobaczyć. Gdy mrużyłam oczy, chcąc przyjrzeć się temu stworzeniu, by je potem opisać Crispinowi, ptak gdzieś zniknął. Ptak — kaczka czy nurek — zanurkował i choć

czekałam przez dobrych kilka minut, nie pokazał się już. Podjęłam marsz ze wzgórza w kierunku swojej chatki, która już stała się dla mnie czymś w rodzaju domu. Nigdy nie jest zupełnie ciemno w pogodną, czerwcową noc w Szkocji. Nigdy też podczas takich długich jasnych nocy morskie ptaki nie przestają pokrzykiwać ani latać. Jeszcze raz wyszłam z domku tego wieczora, by popatrzeć na gwiazdy. W mieście, a właściwie wszędzie, gdzie dotychczas mieszkałam, wzory nocnego nieba były zniekształcone światłem latarń i neonów. Ale tutaj, pod kopułą ołowianoszarego nieba, gwiazdy wisiały nisko i wydawały się tak jasne i duże jak stokrotki na trawie. Odszukałam Wielki Wóz, Oriona, Plejady i oczywiście mglisty szlak Mlecznej Drogi, ale na tym kończyła się moja wiedza. Jednego byłam pewna — pogoda miała się zmienić. Wzmagał się wiatr i niżej stojące gwiazdy przesłaniała sunąca po niebie ciemność. Stłumione pokrzykiwania ptaków brzmiały jakoś inaczej. Także szum morza. Zrobiło się chłodniej, wiatr pachniał deszczem. Wróciłam do domku i położyłam się spać. W nocy wiatr przybrał na sile, a poranek wstał szary, zwiastujący burzę, zlany strugami gęstego deszczu. Szczęśliwa, że zadałam sobie trud pozbierania suchego drewna, 37 kiedy jeszcze było to możliwe, rozpaliłam ogień i wkrótce mogłam się ogrzać przy wesoło tańczącym płomieniu. Gdy już wszystkie obowiązki zostały wypełnione, nie pozostało mi nic innego, jak zasiąść do pisania. W tym momencie przyszedł czas na wyznanie. Chociaż studiowałam literaturę i byłam, jak przypuszczam, całkiem niezłym nauczycielem, i chociaż byłam poważną poetką, która zyskała sobie pewien rozgłos nawet poza kręgami uniwersytetu, moja działalność literacka nie była poświęcona poezji, publicystyce czy pracom naukowym. Pisałam fantastykę naukową. Nie tylko pisałam, ale też i wydawałam, co przynosiło spore, jak dla nie najlepiej opłacanego wykładowcy, pieniądze. Oczywiście robiłam to pod przybranym nazwiskiem. Porywy wyobraźni Hugha Templara przynosiły pokaźny zysk Rose Fenemore. Ponadto dawały cenny upust jej może nawet zbyt aktywnej wyobraźni. Całkowite wymyślanie tych historyjek, ćwiczenie tego, co bywa obdarzane mianem aktywnej wyobraźni, pozwala pisarzowi, jak to ujął Dryden *, zrzucić tej wyobraźni buciory i uciec od świata. Zatem tego ponurego dnia to Hugh Templar zasiadł przy kuchennym stole, by śledzić przygody grupy kosmicznych podróżników, którzy odkryli nowy świat położony bezpośrednio za Słońcem, świat będący lustrzanym odbiciem naszej dobrej Ziemi, świat o podobnej budowie fizycznej, ale zamieszkany przez zupełnie inną populację, rasę posiadającą dziwne i, mam nadzieję, nakłaniające do przemyśleń poglądy na to, jak należy rządzić własną planetą... * John Dryden (1631 —1700), angielski poeta, krytyk literacki i dramatopisarz. 38 O dziesiątej wyłączyli prąd. Chociaż zwykle w Szkocji o tej porze jest prawie tak jasno, że można pisać, dziś burzowe chmury zgęstniały i było niemal zupełnie ciemno. Ogień zamarł w zimnym popiele, ale odnalazłam drogę do kominka, gdzie widziałam ostatnio świecę, zostawioną tam prawdopodobnie na wszelki wypadek. Podeszłam do nie osłoniętego okna i wyjrzałam na dwór. Wiatr był wyjątkowo silny, a deszcz ciął strumieniami o szyby. Dziki, paskudny wieczór. Dokończyłam fragment, nad którym siedziałam — pomysł zostawiony w połowie akapitu ma tendencje do błyskawicznego znikania raz na zawsze — a potem ruszyłam ze świecą do sypialni.

Ściany domku były dostatecznie grube, by wygłuszyć część odgłosów burzy, i nawet skrzypienie drzwi i klekotanie okien nie przeszkodziło mi zasnąć. Ale jakiś ostry, niezwykły dźwięk wyrwał mnie z pierwszego głębokiego snu. Nasłuchiwałam rozbudzona. Burza nadal szalała, nawet bardziej dziko niż przedtem. Słyszałam fale rozbijające się o kamienie i przerywane wycie wichru przeciskającego się przez otwory w murze otaczającym ogród warzywny. Ale odgłos, który mnie obudził, był inny. Dochodził z wnętrza domu. Był cichy, ale wyraźnie różnił się od odgłosów burzy. Ktoś zamknął tylne drzwi domu, pomyślałam. I jakieś szmery w spiżarni. Płynąca z kranu woda i głuchy metaliczny brzęk napełnianego czajnika. Crispin? Czyżby mój brat, wbrew wszelkim oczeki- 39 waniom i prawdopodobieństwu, dotarł tu i przeprawił się na Moilę pomimo sztormu? Zbyt otumaniona snem, by zdawać sobie sprawę, że to niemożliwe, wyśliznęłam się z łóżka, wsunęłam stopy w kapcie, narzuciłam szlafrok i otworzyłam drzwi sypialni. Na dole paliło się światło, a dochodzące stamtąd dźwięki ucichły z otwarciem drzwi. Przez chwilę myślałam, że się pomyliłam; może nie przekręciłam kontaktu, gdy wyłączyli prąd. Chociaż nie, na pewno przekręciłam wyłączniki. I zamknęłam na klucz drzwi z tyłu domu. Zbiegłam na dół. Właśnie odwracał się od zlewu, trzymając w ręce czajnik. Dość wysoki, młody smukły mężczyzna o ciemnych włosach splątanych przez wiatr i pociągłej bladej twarzy. Przystojnej twarzy: niebieskie oczy, prosty nos, na zaróżowionych od wiatru i deszczu policzkach zarys ciemnego zarostu. Miał na sobie granatowe spodnie rybackie, gumiaki i grubą kurtkę lśniącą od wilgoci. Nigdy w życiu go przedtem nie widziałam. Zamarłam w progu. On stał wyprostowany ściskając w dłoni czajnik. Przemówiliśmy jednocześnie, nieuchronnie używając tych samych słów: — Kim, u diabła, jesteś? ROZDZIAŁ PIĄTY Z głośnym stuknięciem odstawił czajnik na suszarkę przy zlewie. Wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż ja, co mnie nieco pocieszyło. Powiedziałam, starając się zachować umiarkowany spokój: — Oczywiście może pan się tu schronić przed burzą, ale czy zawsze wchodzi pan do czyjegoś domu bez pukania? A może pan pukał, tylko ja nie słyszałam? Tak czy inaczej, wydaje mi się, że drzwi były zamknięte. — Pani domu? — zapytał, najwyraźniej nie uważając tego pytania za głupie. — A tak. Zresztą tylko na jakiś czas. Wynajęłam go na dwa tygodnie. Ach, rozumiem. Pan zna właścicieli? I myślał pan, że może tak po prostu wejść tu i... — Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że to mój dom. Tu się wychowałem. Widzi pani? — Włożył rękę do kieszeni i wyjął klucz pasujący zarówno do frontowych, jak i tylnych drzwi domu, kopię tego, który ja dostałam. — Nie miałem pojęcia, że dom przeszedł w inne ręce. Przepraszam. — Ja też przepraszam. — Niezręczne milczenie. Stał obok zlewu, ociekając wodą, która kapała na wykładzinę. Najwyraźniej nie miał zamiaru pójść sobie, a ja, słysząc wiatr ciskający strumieniami deszczu o szyby, nie mogłam go za to winić. Odchrząknęłam. — Sytuacja jest trochę niezręczna, prawda? Ludzie, którzy tu mieszkali, wynieśli się kilka lat temu, tak mi powiedziano. Nie wiem, dokąd się udali, ale może pani McDougall z poczty będzie w stanie coś panu powiedzieć, gdyby chciał się pan z nimi skontaktować. Chyba wymieniała nazwisko Mackay. — Zgadza się. — Teraz, pod kosmopolitycznymi naleciałościami, dosłyszałam w jego głosie melodyjną intonację mieszkańców wysp. — Mój ojciec zajmował się ogrodem w Taigh na Tuir. To znaczy, mój przybrany ojciec.

— Chce pan powiedzieć, że tu mieszkali pańscy rodzice? Więc był to pański dom? — Zgadza się — powtórzył. — Cóż... — Urwałam czując, że brak mi słów. Uśmiechnął się wtedy po raz pierwszy, a jego twarz nabrała uroczego blasku. — Zaskoczona, prawda? Ja też. — To znaczy, że pan nie wiedział o ich wyjeździe? Po prostu przyjechał pan do własnego domu, i sądził, że oni będą spali na górze? — Właśnie. — Ale... to okropne. Pan... — Ponownie urwałam. Nie było już nic do powiedzenia. Dokończyłam niezręcznie: — Przyjmuje pan to bardzo spokojnie. Co pan teraz zrobi? — Na razie nie pozostaje mi nic innego, jak poczekać do rana. — Uśmiech nie schodził z jego twarzy, ale pod 42 nim dawało się zauważyć zakłopotanie i zmęczenie. — Nie był to dla mnie aż taki wstrząs, jak się pani zdaje. Rzeczywiście zaskoczyło mnie pani pojawienie się na dole, ale pomyślałem, że może moja rodzina wyjechała i wynajęła domek. Potem pomyślałem... Cóż, tak się składa, że wiedziałem o śmierci pani Hamilton na początku tego roku. To oznaczało, że praca taty się skończyła i będą się musieli wynieść. Ale gdy pani powiedziała, że nie ma ich tu już od kilku lat... — Umilkł i wciągnął głęboko powietrze. Nie uśmiechał się już. Zmarszczywszy czoło, wpatrywał się w wilgotną wykładzinę, potem potrząsnął głową, jakby chciał odegnać jakieś nieprzyjemne myśli, i znów popatrzył na mnie. — Właściwie mogło tak być, prawda? Jeżeli ona nie czuła się dobrze przez dłuższy czas, ogród przestał ją interesować i planowała sprzedać lub wynająć domek, mogła im powiedzieć, żeby się wynieśli. Zawiesił głos, a ja potrząsnęłam głową. — Nie wiem. Niedawno tu przyjechałam i słyszałam tylko tyle, ile panu powiedziałam. Ale jak to się stało, że nie wiedział pan o ich wyjeździe? To było tak dawno. Nie pisali do pana? — Byłem za granicą. Gdy się tak jeździ z miejsca na miejsce, traci się kontakt... — Rozejrzał się. — Oczywiście zauważyłem zmiany, ale myślałem, że to starsza pani kazała wyremontować dom dla nich, to znaczy dla rodziców. Chyba zrobiła to już po ich wyjeździe. Musiała, skoro zamierzała go wynająć. Sama pani widzi, że przedtem nie było tu najwygodniej. — Popatrzył na kocioł w kącie i na drzwi za mną, gdzie światło rozjaśniało blaty i nowy kredens. Wzruszył ramionami. — Jak widać, 43 wykonano tu kawał dobrej roboty. Właściwie dotąd nie przyjrzałem się temu. Przede wszystkim chciałem schronić się przed burzą. — Mogę sobie wyobrazić. Powiedział pan, że dotarła do pana wiadomość o śmierci pani Hamilton? — Rzeczywiście. Wynająłem łódź na Faarsay, to wysepka na południe od Muli, i słyszeli tam o pani Hamilton, ale nie wiedzieli, co się dzieje z moimi rodzicami i nikt mi nie powiedział, że domek został wynajęty. — Ach, tak. Rozumiem. Przykro mi, że w taki sposób pan się o tym dowiedział. Milczenie. Chyba nie można było powiedzieć nic więcej. Woda kapiąca nieustannie z jego kurtki utworzyła już sporą kałużę na podłodze. Pomyślałam, że ten blady mężczyzna wygląda na zmęczonego i chyba zagubionego. Powiedziałam zdecydowanie: — Proszę mi dać ten czajnik. Najwyraźniej przydałoby się panu coś gorącego do picia, a i ja nabrałam ochoty. — Zaniosłam czajnik do drugiego pomieszczenia i włączyłam go. — Czego się pan napije? Kawy? Herbaty? Kakao? Obawiam się, że nie mam nic mocniejszego. Może pan zdejmie tę mokrą kurtkę i rozpali ogień, a ja tymczasem zrobię coś do picia. Posłusznie zrzucił z siebie mokre rzeczy w kącie przy kuchennych drzwiach.

— Niech Bóg błogosławi ten dom. Bardzo się cieszę, że tak to pani przyjęła. Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. Węgiel jest, jak zawsze, za drzwiami? — Tak, ale przyniosłam trochę do domu. Jest tam, w wiadrze, razem z suchym torfem. Przypuszczam, że 44 umie pan palić torfem? Może mi pan pokaże, jak to się robi. Jest pan pewien, że kakao wystarczy? — Wolałbym raczej kawę, jeśli jest. Tak, może być rozpuszczalna. Dziękuję. — Wyszedł z wiadrem węgla w jednej ręce i szerokim metalowym cylindrem w drugiej. — Oczywiście, pokażę pani, ale tego pewnie pani nie zauważyła? — Nie chce pan chyba powiedzieć, że to rozpalarka gazowa? Wspaniale. Gdzie była? — Za kredensem. Rzadko tego używaliśmy, ale czasem się przydaje i błyskawicznie się rozpala. — Postawił cylinder obok kominka i przykląkł, by ułożyć torf i węgiel na palenisku. Woda się zagotowała, więc przygotowałam kawę i ustawiłam kubki na niskim stole przy kominku. — Słodzi pan? Czy to się naprawdę zapali? — Tak, proszę. Oczywiście, za jakiś czas rozpali się na dobre. Tu zawsze był dobry ogień. Zmienili samo palenisko, ale komin pozostał ten sam i dobrze się nagrzewa. Sama pani zobaczy. — Mam nadzieję, że nie liczył pan na posiłek, bo obawiam się, że jest tylko... — Nie, nie, w porządku. Kawa wystarczy. Poza tym mam jeszcze to. — Odebrał kubek, który mu podałam, wyjął z kieszeni piersiówkę i nalał z niej do kubka sporą porcję. Wyciągnął butelkę w moim kierunku, ale potrząsnęłam głową. Ogień objął już torf i ciepło dotarło do mnie. Wciąż mając wrażenie, że to tylko jakiś dziwny sen, usiadłam po drugiej stronie kominka, naprzeciw mężczyzny, i pociągnęłam łyk kakao. Taki prosty napój, a jaki pokrzepiający. 45 — Nazywam się Rose Fenemore — powiedziałam — i jestem z Cambridge. — A ja Ewen Mackay z Moili, ale dawno tu nie byłem. Znakomicie się pani znalazła w tej sytuacji, pani Fenemore. Niektóre kobiety pewnie na wszelki wypadek ze-szłyby z pogrzebaczem. — I pewnie tak bym i ja zrobiła, gdyby nie to, że oczekuję przyjazdu brata i nie wiem dokładnie, kiedy przyjedzie. Byłam zbyt śpiąca, żeby pomyśleć, że trudno byłoby mu tu dotrzeć o tej porze. — Popatrzyłam na okno. — Naprawdę przypłynął pan tu łodzią w taką noc? — Czemu nie? Mijanie Hornu jest o wiele gorsze. — Roześmiał się. — Tak naprawdę zrobiło się paskudnie dopiero, gdy szedłem tu przez skarpę i wiatr o mało mnie nie zdmuchnął z powrotem do morza. — Szedł pan skrajem skarpy? To znaczy, że nie wpłynął pan do zatoki? — Nie. Przy tym wietrze i przypływie wprowadzanie tu łodzi byłoby zbyt ryzykowne. W połowie drogi stąd do dużego domu, domu Hamiltonów, jest mała zatoczka. Bezpieczna przy każdej pogodzie i blisko do domu. Ostatnie słowo zabrzmiało dziwnie w tym maleńkim pokoju. Ogień płonął wesoło na kominku, zza okien dochodziły natrętne odgłosy burzy. Piłam kakao, zastanawiając się, jak i kiedy uda mi się wypchnąć go stąd w noc. I czy w ogóle mi się to uda. Po czarnych oknach spływały strugi deszczu, od czasu do czasu drzwi i okna grzechotały tak, jakby je ktoś gwałtownie szturmował. W taką noc nie można wyrzucić nawet psa. Tymczasem on najwyraźniej wciąż uważał to miejsce za swój dom. No, Rose Fenemore, może czas pomyśleć 46

0 sobie? Mogłabym wymienić z nazwiska przynajmniej trzy koleżanki, które natychmiast zaproponowałyby temu niezaprzeczalnie atrakcyjnemu młodzieńcowi przytulne miejsce na sofie, i jedną, która już rozmyślałaby o zabraniu go na górę... Mówił coś o domu Hamiltonów, pytał. — Słucham? — Pytałem, czy już tam pani była. — Nie. — A powinna pani. Wiedzie tam całkiem wygodna ścieżka na skarpie, a wyspa i ruiny warte są zobaczenia. Jest też ładna, osłonięta plaża. Zwykle można tam się dostać łódką, chyba że jest odpływ i wtedy robi się nieprzyjemnie, a przy tej pogodzie... Tak czy inaczej ukryłem swoją łódź w zaciszu zatoczki W Połowie Drogi 1 poszedłem do Taigh na Tuir. Tak nazywa się dom Hamiltonów. — Tak, wiem. — Chciałem go znów zobaczyć. — Pochylił się, by wyłączyć piecyk gazowy i dorzucić trochę torfu do kominka. — Chociaż wiedziałem, że nikogo tam nie zastanę. Nawet gdyby mi nie powiedzieli, sam bym się domyślił. Nie sypiała dobrze i czytała do późna w nocy. Dziwnie było patrzeć na ciemne okna i nie zaciągnięte zasłony.... Chyba dopiero wtedy naprawdę zdałem sobie sprawę z tego, że jej już nie ma. Można by powiedzieć, że Taigh na Tuir tak samo był moim domem jak ten. Może nawet bardziej. Spędzałem tam większość czasu, gdy byłem dzieckiem. — Pani McDougall... nie, to chyba Archie McLaren mi powiedział, że pański ojciec zajmował się tam ogrodem. 47 — Mój przybrany ojciec. — Znów ten dziwny ton. — Zostałem adoptowany. Nie powiedzieli pani 0 tym? To nigdy nie była tajemnica. Tak, pracował w Domu, podobnie jak moja matka. Ale oni, to znaczy pułkownik i pani Hamilton, nie mieli rodziny prócz jakiegoś brata, który mieszkał za granicą, i traktowali mnie jak syna, no może jak wnuka. To właśnie pułkownik nauczył mnie strzelać i zawsze zabierał mnie ze sobą na ryby. Tak się mną zajmowali, że czasami zastanawiałem się... Urwał. Coś błysnęło w jego błękitnych oczach. Odwrócił wzrok. — Zastanawiał się pan? — Nieważne. Nic takiego... — Poprawił torf na kominku. Nagle gaelik zaczął silniej pobrzmiewać w jego głosie. — Ale to dziwne uczucie zostać ograbionym z obu domów tej samej burzliwej nocy. Mroczna tradycja Celtów, pomyślałam. Trochę dramatyzuje. Robi to, żeby zyskać współczucie i nocleg, czy może to normalne u tubylców? Spojrzałam na sprawę krytycznie. Zbłąkany pies czy nie, chciałam, żeby sobie poszedł. Wyprostowałam się na krześle. — Przykro mi, naprawdę, ale... Uśmiechnął się do mnie uroczo. — Ale to nie powód, żeby mi zaproponować nocleg, panno Fenemore. Była pani i tak bardzo miła, a ja już jestem suchy i lepiej się czuję. Poza tym sypiałem nieraz na mojej łodzi w gorsze noce niż ta. Wiatr trochę ucichł 1 będzie bezpieczna w zatoczce. Rano może wpłynę do przystani i utnę sobie pogawędkę z panią McDougall. Proszę mi pozwolić umyć kubki. — Ależ nie trzeba. 48 — Mój przybrany ojciec. — Znów ten dziwny ton. — Zostałem adoptowany. Nie powiedzieli pani 0 tym? To nigdy nie była tajemnica. Tak, pracował w Domu, podobnie jak moja matka. Ale oni, to znaczy pułkownik i pani Hamilton, nie mieli rodziny prócz jakiegoś brata, który

mieszkał za granicą, i traktowali mnie jak syna, no może jak wnuka. To właśnie pułkownik nauczył mnie strzelać i zawsze zabierał mnie ze sobą na ryby. Tak się mną zajmowali, że czasami zastanawiałem się... Urwał. Coś błysnęło w jego błękitnych oczach. Odwrócił wzrok. — Zastanawiał się pan? — Nieważne. Nic takiego... — Poprawił torf na kominku. Nagle gaelik zaczął silniej pobrzmiewać w jego głosie. — Ale to dziwne uczucie zostać ograbionym z obu domów tej samej burzliwej nocy. Mroczna tradycja Celtów, pomyślałam. Trochę dramatyzuje. Robi to, żeby zyskać współczucie i nocleg, czy może to normalne u tubylców? Spojrzałam na sprawę krytycznie. Zbłąkany pies czy nie, chciałam, żeby sobie poszedł. Wyprostowałam się na krześle. — Przykro mi, naprawdę, ale... Uśmiechnął się do mnie uroczo. — Ale to nie powód, żeby mi zaproponować nocleg, panno Fenemore. Była pani i tak bardzo miła, a ja już jestem suchy i lepiej się czuję. Poza tym sypiałem nieraz na mojej łodzi w gorsze noce niż ta. Wiatr trochę ucichł 1 będzie bezpieczna w zatoczce. Rano może wpłynę do przystani i utnę sobie pogawędkę z panią McDougall. Proszę mi pozwolić umyć kubki. — Ależ nie trzeba. 48 Gdy podniosłam się, by wziąć od niego kubek, rozległ się gwałtowny łomot do drzwi. W chwili gdy odwracałam głowę, Ewen Mackay zdążył wstać i sięgnąć ręką do kieszeni. Widziałam to setki razy w telewizji, ale nigdy w prawdziwym życiu. Swoją drogą, czy mój pobyt na Moili, w wieży z kości słoniowej, można nazwać prawdziwym życiem? Jego dłoń opadła. Odezwałam się drżącym głosem: — Czy może pan otworzyć drzwi? Jeśli to mój brat, proszę do niego nie strzelać. Nie uśmiechnął się. Rzucił mi tylko dziwnie niepokojące spojrzenie i podszedł do drzwi. Otworzyły się, owiał nas przeciąg. Na zewnątrz stał młody człowiek w sztormiaku, a szarpany wiatrem kaptur odsłaniał mokrą plątaninę brązowych, pociemniałych od deszczu włosów. W ręce ściskał turystyczną torbę. Ewen Mackay odsunął się, by go przepuścić do środka. — Proszę wejść. Woda właśnie się zagotowała. Pan Fenemore, jak przypuszczam? Nowo przybyły wszedł z porywem wichru. Przystanął na ścierce ociekając wodą, a Ewen Mackay zamknął za nim drzwi. — A jednak udało się pani bratu — zwrócił się do mnie Ewen Mackay, ale ja potrząsnęłam głową. — Nigdy w życiu nie widziałam tego człowieka — powiedziałam. ROZDZIAŁ SZÓSTY — Bardzo mi przykro, że tak tu wpadłem. — Nowo przybyły patrzył to na mnie, to na Ewena Mackaya. Bez wątpienia miał nas za parę, której właśnie przerwano wakacyjną idyllę, choć trudno byłoby sobie wyobrazić, dlaczego mielibyśmy o tej porze siedzieć przy kominku: ja w nie najelegantszym szlafroku, a Ewen w poplamionych dżinsach i grubej marynarskiej koszuli. Najwyraźniej i przybysz o tym pomyślał, bo umilkł, a potem dokończył niepewnym tonem: — Zwiało mi namiot i część rzeczy. Próbowałem je gonić, ale w ciemnościach nic z tego nie wyszło, więc poszedłem prosto w bagna, aż w końcu zauważyłem światło. No i pozbierałem wszystko, co mi zostało i przyszedłem tu. Czy mógłbym zostać, aż burza ucichnie, może do wschodu słońca? Potem znowu zszedłbym na dół poszukać moich rzeczy. — Ależ oczywiście — zapewnił go ciepło Ewen Ma-ckay, zanim zdążyłam się odezwać. Popatrzyłam na niego zaskoczona, ale on tego nie zauważył. — Proszę wejść i zdjąć mokre rzeczy. Koszmar, prawda? Piliśmy właśnie kawę. Nalać? 50

— Dziękuję. To bardzo miło z państwa strony. Z przyjemnością. — Mówiąc to, gość zaczął ściągać z siebie mokre ubranie, a spojrzenie skierowane w moją stronę powiedziało mi, kto ma się zająć zrobieniem dla niego kawy. Odzyskałam głos. Popatrzyłam chłodno na Ewena. — Skoro to pan jest gospodarzem, proszę przygotować kawę. Wie pan, gdzie jest czajnik. Obcy popatrzył na mnie zaskoczony, ale Ewen przyjął to bez mrugnięcia okiem. Nawet się uśmiechnął. — Oczywiście. — I zwrócił się do gościa: — Przy okazji, nazywam się Mackay, a to jest Rose Fenemore. Jest kawa, jeśli pan chce, ale i z czymś mocniejszym nie będzie problemu. — Może być cokolwiek. Kawa będzie idealna. Dziękuję. To bardzo miłe. — Rzucił mokre ubranie na krzesło obok drzwi i podszedł do kominka, wyciągając dłonie w kierunku ognia. — Nazywam się Parsons. John Par-sons. — Mówił ponad moją głową, kierując twarz ku spiżarni, gdzie Ewen ponownie napełniał czajnik. Najwyraźniej wciąż uważał nas za parę wspólnie spędzającą wakacje, a jego zażenowanie z powodu niespodziewanego najścia przyjęło postać ignorowania mojej obecności. Zastanawiałam się, dlaczego odgrywający rolę gospodarza Ewen Mackay zadał sobie tyle trudu, by wywołać takie wrażenie. Trudno było dopatrzyć się w tym jakiegoś sensu. Może przypływ męskiej próżności? Czy znalazłszy się sam na sam w oddalonej od ludzkich siedzib chacie z młodą kobietą, której brat opisywał ją jako „niestety belfra, ale ideał w trudnych sytuacjach", celowo wprowadził tego przybysza w błąd? A co więcej, może zaczął 51 nabierać apetytu na resztę nocy i w ten sposób chciał się pozbyć intruza? Moja własna próżność nie pozwalała mi zaakceptować żadnego z tych rozwiązań: w tym szlafroku, z potarganymi włosami, raczej nie mogłam uchodzić za smakowity kąsek dla mężczyzny. — Mleko i cukier? — Ewen, nadal grający rolę uroczego gospodarza, nalewał właśnie wrzątek do kubka. Pan Parsons odwrócił się od ognia, w typowym męskim odruchu szukając dla siebie najlepszego miejsca w pokoju. — Świetnie. Tak, dziękuję. — Odebrał kubek z parującym płynem od Ewena i zapytał, nadal ignorując moją osobę: — Spędzacie tu tylko wakacje, czy mieszkacie tutaj? Pochwyciłam szybkie spojrzenie Ewena, gdy siadał po drugiej stronie kominka. Było niemal przepraszające. I co z tego? Nawet jeśli liczył na moją próżność, mógł je sobie darować. Czy sądził, że bez końca będę brała udział w tej jego grze? Pohamowałam jednak swój język i czekałam zaciekawiona. Wyciągnął stopę w kierunku ognia, rozgarniając torf. — Mieszkałem tu wiele lat temu. Wychowałem się tutaj. Ale teraz nie różnię się niczym od pana, jestem sierotą zagubioną wśród burzy. Panna Fenemore mnie przygarnęła. — Ach, tak. Teraz rozumiem. — Obcy w końcu i na mnie popatrzył. Zauważyłam, jak innego rodzaju zmieszanie zastępuje poprzednie, gdy dostrzegł mój ironiczny uśmiech. — No, panno Er... to bardzo miło z pani strony. Takie najście. Okropnie mi przykro, że sprawiłem aż taki kłopot. — Nic się nie stało. Gdzie pan rozbił namiot, panie Er? 52 Przez chwilę myślałam, że posunęłam się za daleko. W oczach przyglądających mi się zza zasłony parującej kawy dostrzegłam błysk rozbawienia. Równie dobrze mogła to być irytacja — John Parsons, prawdziwy mężczyzna, dał się sprowokować przez takie kobiece nic siedzące przy kominku. Wrażenie minęło, a on odezwał się spokojnie: — Na łąkach. Ale wiatr jest niesamowity. — Potem znów zwrócił się do Ewena. — Pan też stracił namiot?

— Nie namiot. Mam łódź. Zacumowałem w zatoczce na zachód stąd. — Czy rzeczywiście z łąki widać światła w tym domku? — zapytałam. Wyraźna pauza — pan Parsons odwrócił się i odstawił kubek na półkę nad kominkiem. — Raczej nie, ale gdy je zobaczyłem, byłem już przy drodze. Dlaczego pani pyta? — Z ciekawości. — Jak tam na łąkach? — zapytał Ewen. — Świetne miejsce na obozowisko, zdaje się. A może rozbił się pan bliżej Domu? — Jakiego Domu? — Miejscowi... my nazywamy to dużym domem. Albo po prostu Domem. To ten naprzeciw wyspy, na której są ruiny. — A tak, oczywiście. Pamiętam. To dom Hamiltonów? — Zgadza się. Stara pani Hamilton, która tam mieszkała, zmarła niedawno, więc stoi pusty. Zatem znał pan ten dom? Był pan wcześniej na Moili? — Tak, wiele lat temu, gdy jeszcze studiowałem. — Ciekawe... — Ewen Mackay wpatrywał się upor- 53 czywie w swojego rozmówcę. — Może się wtedy spotkaliśmy? Zastanawiałem się, czy skądś pana nie znam. — Może, ale nie sądzę. — Co pana tu z powrotem przyniosło? — Jestem geologiem. — Pan Parsons sączył spokojnie kawę. Przedtem przyjął kilka kropel zawartości piersiówki Ewena. — Zapamiętałem sobie coś, na co chciałem jeszcze raz rzucić okiem i pomyślałem, że to znakomite miejsce na urlop. Pracuję w Sydney. Zamierzam przeprowadzić się wkrótce na wysepkę z ruinami. Jest tam genialna intruzja z kawałkami perydotytu z granatami, to skała spod wierzchniej warstwy ziemi. Chciałbym tam spędzić trochę czasu, chociaż skały na północnym zachodzie wyglądają na trudno dostępne. Ale to pewnie państwa nie interesuje... Cała ta rozmowa już dawno przestała mnie interesować. Czułam potrzebę powrotu do łóżka i snu. Ze swojego miejsca nie widziałam zegara na kominku. Podniosłam się, by na niego spojrzeć i coś przykuło moją uwagę. Zauważyłam plik rachunków i listów zatknięty za zegarem, najwyraźniej zapomnianych przez ostatnich najemców. Był na nich wyraźnie wydrukowany adres: Sz.P. J.R. Parsons Zatoka Wydr Wyspa Moila, Argyll Zatem „John Parsons" może nie być prawdziwy. Gdy Ewen Mackay zasugerował, że spotkali się wcześniej, pomyślałam, że odpowiedzi drugiego mężczyzny towarzyszyło pełne ostrożności spojrzenie. Nawet sam Ewen, 54 mimo całego swojego ciepłego uroku, zachowywał dystans. No, a przede wszystkim nie mogłam zapomnieć szybkiego ruchu jego ręki w kierunku kieszeni, gdy „Par-sons" zapukał do drzwi. Zaniosłam swój pusty kubek do zlewu, po czym stanęłam w drzwiach i przyglądałam się im. Żaden nie zwrócił uwagi na moje ruchy taktyczne, jeśli pominąć fakt, że pan Parsons natychmiast znalazł się na moim pustym fotelu i teraz obaj, rozdzieleni piersiówką Ewena Mackaya stojącą pomiędzy nimi, zajęli się rozmową o połowie tuńczyka. Temat, pomyślałam drwiąco, daje wiele swobody kłamcom. Następny ruch należał do mnie. Ewen Mackay powiedział wcześniej, że chce spać na łodzi, ale nic nie wskazywało na to, że zamierza podzielić się schronieniem z panem Parsonsem. Może nie było tam miejsca dla dwóch osób. A ja nie bardzo mogłam wygonić z domu drugiego gościa. Im więcej, tym lepiej. Niech zostaną obaj. Może jestem ideałem, ale też i belfrem, i nie wietrzę niebezpieczeństw tam, gdzie ich nie ma.

— Jest już po trzeciej — powiedziałam. — Idę spać. Pusta sypialnia na górze czeka na mojego brata, ale mimo wszystko wolałabym być sama na piętrze. Widzę, że uratował pan swój śpiwór, panie Parsons. Zrzucę na dół kilka ręczników i koców, a wy losujcie, kto ma spać na sofie, a kto na podłodze. — Po czym z czystej złośliwości dodałam pod adresem Ewena: — Oczywiście pamięta pan, gdzie jest wygódka. Niecałe dwadzieścia jardów od drzwi, za domem. Dobranoc. Spokojnych snów. 55 ROZDZIAŁ SIÓDMY Ranek był spokojny i jasny, słońce złociło skały i kładło blask na wodach zatoczki. Morze wciąż jeszcze nie uspokoiło się po burzy, wysokie na stopę fale przedzierały się przez żwir i kamienie, ale niebo było błękitne i czyste. Z parteru nie dochodził żaden dźwięk. Wyśliznęłam się z łóżka, włożyłam szlafrok i podreptałam na wąski podest. Nadal nic. Na dole panowała cisza znamionująca pustkę. Zeszłam niżej, żeby się upewnić. Tak, poszli sobie. Koce i ręczniki leżały starannie złożone na sofie. W spiżarni na suszarce znalazłam kartkę przyciśniętą kartonem mleka. Wielkie dzięki za gościnność. Poszedłem polować na namiot itp. Może rozejrzę się po okolicy. List nie był podpisany. Wzmianka o namiocie sugerowała, że albo napisał to „John Parsons", albo między dwoma mężczyznami nastąpiło zawieszenie broni. Jednak niezależnie od szczegółów, moje życie towarzyskie na Moili rozpoczęło się na dobre. Dotknęłam ostrożnie czajnika. Był ciepły. A zatem udało im się zjeść jakieś śniadanie i nie budzić mnie. 56 Poprzedniego wieczora nie wyglądali na aż tak zaradnych. Musiało nastąpić zawieszenie broni. Wstawiłam czajnik i poszłam na górę, żeby się ubrać. Przedpołudnie spędziłam sumiennie w przestrzeni kosmicznej. Chciałam wszędzie towarzyszyć Crispinowi, gdy przyjdzie, i dlatego pracowałam aż do pory lunchu, co zostało nagrodzone nowym pomysłem do rozwinięcia w następnej części książki. Porobiłam notatki, usmażyłam sobie jajecznicę i postanowiłam przejść się na pocztę, żeby sprawdzić, czy mój brat zostawił dla mnie jakąś wiadomość poprzedniego wieczora. Pani McDougall, zajęta przy ladzie obsługą klientów, potrząsnęła tylko przecząco głową w moim kierunku i wskazała mi gestem drzwi na tyłach sklepu, które prowadziły do jej mieszkania i do pomieszczenia, gdzie znajdował się telefon. Ruszyłam tam raźno, szukając monet. Odebrała moja bratowa. Zrobiła to tak szybko, że musiała chyba czatować przy aparacie. Podniosła słuchawkę, zanim zdążył przebrzmieć pierwszy dzwonek. — Tak? Czy to szpital? — Nie — odparłam. — To Rose. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że coś znowu przeszkodziło Crispinowi wyjechać? — Ach, Rose... — Tym razem w głosie Ruth nie było śladu rozdrażnienia. Słyszałam, jak głęboko nabiera powietrza w płuca i przełyka ślinę. Dłoń zacisnęła mi się na słuchawce, gdy zapytałam tonem ostrzejszym, niż zamierzałam: 57 — Mów. Coś się stało? Czy z Crispinem wszystko w porządku? — Tak, tak. Jest ranny, ale to nic poważnego. To noga, kostka. Myśleli, że zwichnięcie, potem powiedzieli, że to poważne skręcenie, ale chyba chcą zrobić jeszcze jedno prześwietlenie. Więc po prostu nie wiem, co się dzieje. Usiłował dodzwonić się do ciebie wczoraj wieczorem pod ten telefon, który mi podałaś, ale coś było na linii... — Mieliśmy tu burzliwą noc. Ruth, powiedz, proszę, w jaki sposób Crispin się zranił? Co się stało?

— Był w pociągu, który się wykoleił ostatniej nocy. Na południe od Kendal. On jechał w wagonie sypialnym do Glasgow. Myślałam, że wiesz o tym wypadku. Nie słyszałaś w radiu? — Nie mam radia. Ale mów, co z Crispinem. — W porządku, naprawdę. Sam do mnie dzwonił. To nie był poważny wypadek. Jeden wagon wypadł z torów, ale chyba się nie przewrócił, bo wszystkich wyciągnięto. Nikt nie zginął, tylko jest kilkoro rannych. Cris oczywiście pomagał, lecz gdy przyjechały karetki, wysłano go do miejscowego szpitala i tam teraz jest. Zastanawiałam się, dlaczego nie dzwoniłaś wcześniej... — Rozumiem... Masz numer telefonu do Kendal pod ręką? — Tak, ale on dziś wychodzi. Mówiłam ci, że chcą mu zrobić jeszcze jedno prześwietlenie i wysyłają go do Carlisle, do Szpitala Cumberland. — Do Carlisle? Ale przecież mówiłaś, że nie jest poważnie ranny. — Nie, nie jest, nie martw się. Miał zupełnie normalny 58 głos, gdy do mnie dzwonił, tylko niepokoił się o urlop. Powiedział, że zadzwoni, jak będzie znał wyniki tego prześwietlenia, i mam się tym nie martwić. To tylko dodatkowe zabezpieczenie, normalne w przypadkach, gdy ma się do czynienia z lekarzami. Wiesz, jak to jest. Musimy siedzieć i czekać. Oczywiście Crispin nie będzie mógł za dużo spacerować, ale i tak zamierza przyjechać do ciebie — zakończyła tonem zdradzającym zdziwienie, a ja, wbrew sobie, roześmiałam się. — Wygląda na to, że nie jest z nim aż tak źle. Nie martw się, Ruth. Skończmy już tę rozmowę, bo może on właśnie usiłuje się do ciebie dodzwonić. Ale przyjdę na pocztę wieczorem i jeszcze raz się do ciebie odezwę. — Dobrze. Wezmę dla ciebie jego numer telefonu i sama będziesz mogła do niego zadzwonić. A co z tobą, Rose? Radzisz sobie tam sama? Nie sądzę, żeby udało mu się wyruszyć przed poniedziałkiem, a to już cały tydzień. Poczułam się zaskoczona i dotknięta. — Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę. Domek jest dość przytulny, a ja jestem zajęta pracą nad nową książką, więc mam mnóstwo roboty nawet przy złej pogodzie. A gdy jest ładnie, cóż... To urocza wysepka i sama mogę pospacerować i podglądać ptaki. Przekaż Crispinowi pozdrowienia ode mnie. Zadzwonię wieczorem, żeby się dowiedzieć, jak sprawy stoją. — Powtórzę mu. Do widzenia, Rose. — Do widzenia. Pani McDougall była nadal zajęta, gdy wróciłam do sklepu. Wzięłam z półek to, co mi było potrzebne, i podeszłam do lady, gdzie ona i jej sąsiedzi rozmawiali o wypadku. — Mam nadzieję, że nie dostała pani żadnych złych wiadomości, panno Fenemore? Czy nie spodziewała się pani rychłego przyjazdu brata? I to z Londynu, czyli na trasie, gdzie był ten wypadek, prawda? — Tak. A on był w tym pociągu. Nie, nie, dziękuję, nic złego się nie stało, nie jest poważnie ranny. Tylko skręcił kostkę, a lekarze mówią, że to nic poważnego. Ale to oznacza, że brat tak szybko nie wyruszy na północ... Obsypali mnie słowami pociechy i — gdy zapewniłam, że Crispinowi naprawdę nic się nie stało — raczej ujmującą mieszanką współczucia i radości z dobrych wieści. Odwzajemniłam się, powtarzając wszystko, co powiedziała mi bratowa, i zapewniając, że jeszcze tego samego dnia wieczorem mam rozmawiać z bratem, po czym zapłaciłam za wiktuały i uciekłam. Byłam w połowie drogi do domku, gdy zdałam sobie sprawę, że w zamieszaniu zapomniałam zapytać panią McDougall o Ewena Mackaya. No i o Johna Parsonsa. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, skoro i tak było mało prawdopodobne, żebym miała kiedykolwiek jeszcze zobaczyć któregoś z nich, ale zadziwiające wydarzenia ostatniej nocy pobudziły moją ciekawość.