uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Mary Stewart - Ogary Gabriela

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :895.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Mary Stewart - Ogary Gabriela.pdf

uzavrano EBooki M Mary Stewart
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

Mary Stewart OGARY GABRIELA przełożyła Zofia Sroczyńska ISKRY WARSZAWA • 1970

Żadnej tu zbędnej nie usłyszysz mowy: Dźwięcznie ci będzie szemrała fontanna, Czekać cię będzie wygodne posłanie, Czara po brzegi wypełniona winem, Miękkie poduszki usłane pod głowę I rozścielone pod stopy dywany. Koran: Sura LXXXVII Spotkałam go na Straight Street. Z pełnym naręczem jedwabiów wyszłam z mrocznego wnętrza sklepu na zalaną oślepiającym blaskiem słońca ulicę Damaszku. Z początku nic nie widziałam, gdyż słońce świeciło mi prosto w oczy, a on stał w cieniu, w miejscu gdzie ulica przechodzi w ciemny tunel, nakryty wysokim dachem z falistej blachy. 5 Na bazarze było pełno ludzi. Ktoś zatrzymał się przede mną, żeby zrobić zdjęcie. Gromadka wyrostków przeszła obok, przyglądając mi się ciekawie i wymieniając głośno uwagi w języku arabskim, przerywane słówkami „miss", „halo" i „good bye". Mały, szary osiołek minął mnie stukając kopytkami i uginając się pod trzy razy szerszym od niego brzemieniem jarzyn. Jakaś taksówka przemknęła tak blisko, że musiałam cofnąć się o pół kroku, na próg sklepiku, a stojący koło mnie kupiec instynktownie wysunął rękę osłaniając zwoje swoich jedwabiów. Taksówka trąbiąc zapamiętale wyminęła osiołka i rozdzieliwszy zbitą gromadkę małych łachmaniarzy, niby statek prujący fale, nie zmniejszając szybkości wpadła prosto w ciasną szyję ulicy, zwężającej się gwałtownie między rzędami stłoczonych przy niej straganów. Właśnie wtedy go zobaczyłam. Stał z pochyloną głową przed kramem jakiegoś jubilera, obracając w ręku małą. złotą błyskotkę. Zaalarmowany głośnym sygnałem taksówki, podniósł głowę i szybko ustąpił z drogi. Ten jeden krok wydobył go z cienia w pełnię słonecznego blasku i wtedy, z jakimś dziwnym skurczem serca, spostrzegłam, że to on. Wiedziałam, że jest w tej części świata, i nie było w tym nic szczególnego, że zobaczyłam go w samym środku Damaszku, a nie gdziekolwiek indziej, stałam jednak nieruchomo w słońcu, tępo wpatrując się w jego odwróconą profilem twarz, nie widzianą od czterech lat, lecz mimo to od razu mi bliską. Wydawało mi się, że po prostu nie mogło być inaczej. Taksówka, z głośnym zgrzytem zmienianych biegów i rykiem klaksonu, zniknęła w ciemnym tunelu za główną ulicą bazaru. Brudna i duszna ulica opustoszała. Jeden zwój jedwabiu wymknął mi się z rąk i chwyciłam go szybko, zanim kaskada szkarłatu dotknęła brudnej ziemi. Mój nagły ruch i błysk jaskrawego jedwabiu ściągnęły jego uwagę; obrócił się w moją stronę i nasze oczy spotkały się. Dostrzegłam, że jego źrenice rozszerzyły się ze zdumienia, odrzucił złoty drobiażdżek na stragan i głuchy na potok słów przekupnia, wykrzykiwanych z okropnym amerykańskim akcentem, przeszedł na moją stronę ulicy. Minione lata przewinęły się w mojej pamięci jeszcze szybciej niż zwoje szkarłatnego jedwabiu, gdy odezwał się do mnie dokładnie takim samym tonem, jakim dawniej mały chłopiec witał codziennie swoją jeszcze mniejszą wielbicielkę: — Och, dzień dobry! To ty! Nie byłam już małą dziewczynką, miałam dwadzieścia dwa lata, a on był tylko moim kuzynem Karolem, którego oczywiście dawno przestałam uwielbiać. Nie wiem dlaczego, wydało mi się, że należy to zaraz wyjaśnić. Chciałam odpowiedzieć mu dokładnie takim samym tonem, ale udało mi się osiągnąć tylko tyle, że mój głos zabrzmiał jakoś idiotycznie głucho: — Dzień dobry! Ale wyrosłeś! Cieszę się, że cię widzę!

— No właśnie! I golę się już, co najmniej raz w tygodniu. — Uśmiechnął się do mnie i nagle uświadomiłam sobie, że nie jest już małym chłopcem. — Ach, Christy, jak to świetnie, że cię złapałem. Ale co ty właściwie tu robisz? — Nie wiedziałeś, że jestem w Damaszku? — Wiedziałem, że masz przyjechać, ale nie mogłem dowiedzieć się kiedy. Może mi jednak powiesz, co tu robisz sama? Podobno przyjechałaś tutaj z jakąś wycieczką? — Tak — odparłam — ale właśnie się od niej na chwilę odłączyłam. Czy to mama dała ci znać? — Powiedziała mojej matce, która mi przekazała tę 7 wiadomość, ale nikt dokładnie nie wiedział, co się z tobą dzieje, kiedy tu przyjedziesz sni nawet gdzie będziesz mieszkała. Czy nigdy nie zostawiasz swojego adresu? — Wydawało mi się, że to zrobiłam. — Podałaś swojej matce nazwę jakiegoś hotelu, ale ta informacja okazała się błędna. Kiedy tam zatelefonowałem, powiedziano mi, że twoja grupa pojechała do Jerozolimy, a stamtąd odesłano mnie z powrotem do Damaszku. Potrafisz zacierać za sobą ślady, smarkulo. — Bardzo mi przykro — odparłam. — Gdybym wiedziała, że miałam szansę spotkać się z tobą przed Bejrutem... Po prostu poplątał się plan naszej podróży, coś tam nie wyszło z rezerwacją lotu, nasze zwiedzanie zaczęło się wobec tego od końca i musieliśmy zmienić hotel w Damaszku. Och, do diabła, przecież my jutro jedziemy do Bejrutu! Jesteśmy tu już od trzech dni. Byłeś w Damaszku przez cały czas? — Dopiero od wczoraj. Ktoś, t kim miałem się tu zobaczyć, wróci dopiero w sobotę, ale kiedy mi powiedziano, że lada chwila można się ciebie spodziewać, przyjechałem od razu. Do diabła, jak byłaś łaskawa powiedzieć. Ale poczekaj... może nawet dobrze się stało, że przewrócili do góry nogami plan twojej wycieczki... nie musisz chyba jutro z nimi jechać, prawda? Będę tu do końca tygodnia, może więc odczepisz się od swojej grupy, zwiedzimy razem Damaszek, a potem pojedziemy do Bejrutu? Nie musisz chyba ciągle się ich trzymać? — Spojrzał na mnie, marszcząc brwi. — Ale co ty właściwie robisz na tej wycieczce? Nie wydaje mi się, żebyś przepadała za tego rodzaju imprezami. — Raczej nie, ale coś mnie nagle opętało, żeby zobaczyć tę część świata, a nic o niej nie wiedziałam. Oni ogromnie ułatwiają podróżowanie... załatwiają wszystkie rezerwacje i różne inne sprawy, mają kierownika, który mówi po arabsku i wie wszystko, co trzeba. Chyba lepiej było nie wybierać się tu na własną rękę, prawda? — Nie rozumiem dlaczego. I proszę cię, nie rób takich wielkich, cielęcych oczu. Nie znam kobiety, która by tak znakomicie potrafiła sobie radzić jak ty. — Och tak, niewątpliwie jestem amazonką do n-tej potęgi. — Patrzyłam na niego z przyjemnością. — Ach, Karolu, nie wiem, czy w to uwierzysz, ale naprawdę ogromnie się cieszę, że cię widzę! To wspaniale, że matka zdołała cię złapać i dała ci znać, że tutaj będę! Strasznie bym chciała spędzić tu z tobą parę dni, ale to niemożliwe. Mam zamiar zostać w Bejrucie po odjeździe mojej wycieczki, co ma nastąpić w sobotę. I chyba będę się tego planu trzymała. Jak ci się udała podróż? Zrobiliście coś w rodzaju wielkiej podróży po Europie, prawda? — Mniej więcej. Zwiedziłem kawał świata; starałem się wprawić w arabskim, nim zabiorę się na serio do jakiejś pracy w Bejrucie. Wiesz, to naprawdę była bomba... Przejechaliśmy przez Francję, przewieźliśmy samochód statkiem do Tangieru, a potem włóczyliśmy się po Afryce północnej. Robbie musiał z Kairu wracać do domu, więc pojechałem dalej sam. Właśnie w Kairze dostałem list od matki, w którym pisała, że wybierasz się na tę wycieczkę, wobec tego przyjechałem prosto tutaj. — Mówiłeś, że masz się tu z kimś zobaczyć. Interesy?

— Częściowo tak. Ale po co my tu stoimy? Ładnie tu nie pachnie, a któryś z tych osłów może nas lada chwila stratować. Chodź na herbatę. — Bardzo chętnie, tylko ciekawe, gdzie ją dostaniesz, choć jesteśmy w centrum Damaszku. 9 — U mnie, w mieszkaniu niezwykle podobnym do pałacu Azema. — Uśmiechnął się do mnie zabawnie. — Zatrzymałem się u mego znajomego z Oksfordu, Bena Sifary. Może przypadkiem słyszałaś to nazwisko od ojca? Ojciec Bena jest ważną osobistością w Damaszku... wszystkich zna i wszędzie ma swoje udziały; w Bejrucie ma brata bankiera i szwagra... ni mniej ni więcej tylko ministra spraw wewnętrznych. Pochodzi, jak się tu mówi, „z dobrej rodziny", co w Syrii oznacza zawrotne bogactwo. — To bardzo pięknie. Mierząc tymi kategoriami, my też bylibyśmy wysoko notowani w księdze rodowodów. — A czy tak nie jest? — Mój kuzyn powiedział to z gryzącą ironią. Wiedziałam, o co mu chodzi. Moja kupiecko-bankierska rodzina jest od trzech pokoleń nieprzyzwoicie bogata i to naprawdę dziwne, jak wiele ludzi zapomina, że w żyłach Manselów płynie mieszana krew, nie wspominając już o wielu mezaliansach. Roześmiałam się. —¦ Przypuszczam, że to jakieś handlowe kontakty tatusia i stryja Kara? — Tak. Musiałem obiecać Benowi, że do niego wpadnę, jak będę w Syrii, a ponieważ ojciec też bardzo sobie życzył, żebym nawiązał z nim kontakt, więc oto jestem. — To pięknie. Z przyjemnością wypiję u ciebie herbatę. Zaczekaj tylko, aż sobie kupię któryś z tych materiałów. — Przyjrzałam się uważnie zwojom mieniących się jedwabiów. — Tylko który? — Szczerze mówiąc żaden mi się specjalnie nie podoba. — Mój kuzyn wziął w palce spływającą ze zwoju tkaninę, pomacał ją i wypuścił marszcząc brwi. — Gatunek jest niezły, ale ta czerwień za ostra. Brano by cię za skrzynkę do listów. A ten niebieski? Nie, absolutnie nie dla ciebie, kochanie. To nie mój kolor, a lu- 10 bię, żeby moje dziewczyny stanowiły odpowiednie tło dla mnie. Spojrzałam na niego chłodno. — Właśnie dlatego kupię oba materiały i każę sobie uszyć suknię w pasy. Poprzeczne. Chociaż nie, masz rację. A w sklepie wyglądały zupełnie dobrze. — Nic dziwnego, bo jest w nim ciemno jak w lochu. — Och, wszystko jedno! Chciałam sobie uszyć z tego szlafrok. Może w przyćmionym świetle... Deseń jest wschodni i chyba zupełnie przyjemny? — Nie. — Jesteś naprawdę nieznośny — powiedziałam cierpko — i w dodatku czasem miewasz rację. Może mi wobec tego powiesz, co sam miałeś zamiar kupić? Pierścionek dla Emilii? — Jakiś klejnocik dla mojej ostatniej miłości, to jasne. Błękitny wisiorek do mego samochodu. — Błękitny wisiorek do...? Błękitny wisiorek do twego samochodu! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! Roześmiał się. — Nie słyszałaś o tym? Błękitne paciorki bronią od uroku. Noszą je wszystkie wielbłądy i osły, czemu więc nie miałyby mi służyć za maskotkę w samochodzie? Zdarzają się tu czasem zupełnie przyjemne turkusiki. Ale mniejsza z tym, kupię go sobie przy jakiejś innej okazji. Czy naprawdę chcesz wziąć ten jedwab? Zmiłuj się, przecież możesz dostać w kraju coś równie ładnego i nie będziesz musiała się z tym wozić. Kupiec, który stał tuż za mną i o którego obecności oboje zupełnie zapomnieliśmy, odezwał się ze zrozumiałą goryczą:

— Wszystko było dobrze, póki pan nie przyszedł. Pani okazywała znakomity gust. — Jestem tego zupełnie pewny —' odparł mój ku- li zyn — ale naprawdę nie mogę na to pozwolić, wyglądałaby potem w takim szlafroku jak skrzynka pocztowa albo jak papuga. Jeśli pan ma coś odpowiedniejszego, proszę nam pokazać. Na twarzy kupca wykwitł wyraz zrozumienia. Ogarnął wzrokiem niewątpliwie kosztowne ubranie mego kuzyna i w jego oczach zabłysła nadzieja. — Rozumiem pana i bardzo przepraszam. Pan jest mężem tej pani. — Jeszcze nie — odparł Karol. — Wejdźmy do sklepu, Christy, kupmy ten jedwab i chodźmy wreszcie gdzieś, gdzie można porozmawiać. Zaparkowałem samochód na placyku, przy końcu tej ulicy. Ale powiedz mi, gdzie jest reszta twojego towarzystwa? — Nie wiem, zgubiłam się. Zwiedzaliśmy Wielki Meczet, a potem wałęsaliśmy się pojedynczo po bazarze. Przystanęłam, żeby obejrzeć kramy, i reszta wycieczki gdzieś mi się zapodziała. — I poszli bez ciebie? A może zaczną przeszukiwać bazar z psami gończymi, kiedy zobaczą, że cię nie ma? — Bardzo możliwe. — Zgarnęłam materiały i obróciłam się w stronę wejścia. — Słuchaj, Karolu, gdyby mieli coś naprawdę pięknego, jakiś gruby perłowy jedwab... — Mówmy serio. Czy nie powinnaś zatelefonować do hotelu? Wzruszyłam ramionami. — Wątpię, czy zorientują się przed obiadem, że mnie nie ma. Przyzwyczaili się już, że nagle się gubię. — Ciągle ta sama mała, rozkapryszona dama, którą kocham? — Po prostu nie lubię tłoku. Ale komu to mówić! Tatuś zawsze uważał, że jesteś niemożliwie rozpuszczony, i tak było naprawdę, więc liczę teraz na twoją pomoc. 12 — Ależ oczywiście. Kochany stryjek — powiedział pojednawczo mój kuzyn, wchodząc za mną w głąb ciemnego sklepu. Kupiłam w końcu piękny, ciężki, perłowy brokat, który Karol wyczarował z jakiejś ciemnej półki i którego mi kupiec wcale przedtem nie pokazał. W dodatku był dużo tańszy od wszystkiego, co dotąd widziałam. Nie zdziwiłam się też zbytnio słysząc, jak mój kuzyn rozmawia z kupcem i jego pomocnikiem dość wolno, ale zupełnie płynnie po arabsku. Mógł sobie być „potwornie rozpuszczony" (moi rodzice często tak przy mnie o nim mówili), ale nikt nigdy nie przeczył, że jest bardzo inteligentny i jeśli chce, potrafi tę inteligencję wykorzystać — co zdarzało mu się (ich zdaniem) przeciętnie raz na miesiąc i tylko wtedy, gdy widział w tym jakąś własną korzyść. Kiedy, odprowadzeni przez niosącego paczkę chłopca, znaleźliśmy się na placyku, od razu wiedziałam, gdzie stoi samochód Karola. Nie poznałam go po marce ani po kolorze, ale po zbitym tłumie małych chłopców, którzy go otaczali. Przyjrzawszy mu się z bliska, stwierdziłam, że jest to porsche 911 S, a ponieważ bardzo lubiłam swego kuzyna oraz dobrze znałam moją rodzinę, szybko skierowałam rozmowę na właściwe tory. — Co za cudo! Dobrze ci się nim jeździ? Opowiedział mi dokładnie. Podniósł maskę i pokazał silnik. Nieomal rozebrał samochód na części, aby mi wszystko zademonstrować. Chłopcy byli uszczęśliwieni. Tłoczyli się teraz wkoło nas, gapiąc się z otwartymi ustami i na pewno dużo więcej ode mnie rozumiejąc z wykładu o systemach zawieszenia, o współczynniku sprężania, drążkach skrętnych i teleskopowych amortyzatorach. Puszczałam tę miłosną tyradę mimo uszu i obserwując twarz i ręce mego kuzyna, 13

przypominałam sobie dawne czasy... kolejkę elektryczną, jajko pustułki, pierwszy zegarek, rower... Karol wyprostował się, odsunął kilku chłopców od podniesionej maski, zamknął ją, zapłacił dwóm najstarszym wyrostkom, którzy zapewne pilnowali mu samochodu, po czym wręczył napiwek chłopcu ze sklepu, wywołując tym gwałtowny potok jego wymowy. Odjechaliśmy. — Co on mówił? — Tylko „dziękuję panu". Innymi słowy: „Niechaj błogosławieństwo Allacha spłynie na ciebie, na twoje dzieci i na twoje wnuki". — Sprawnie wyprowadził samochód z zatłoczonego placyku i skręcił w wąską, wyboistą uliczkę. Amortyzatory teleskopowe przez cały czas pracowały ciężko. — To w pewnym stopniu dotyczy również ciebie. Mam nadzieję, że nadal jesteśmy zaręczeni? — Trudna rada, chyba tak. Ale o ile sobie przypominam, sam ze mną zerwałeś, i to w dodatku na piśmie, jak poznałeś tę blondynkę... jakże ona się nazywała... ta modelka? Ta, która wyglądała jak by tylko co wyszła z obozu koncentracyjnego. — Samanta? Była szalenie elegancka. — O, na pewno. One wszystkie tak wyglądają, żeby móc prezentować rozmaite zwariowane wdzianka. stojąc po kolana w wodzie, w słomie lub w stercie pustych butelek po coca-coli i tak dalej. Co się stało z Samantą? — Spotkało ją pewnie zasłużone szczęście, ale nie ze mną. — Ach, jak to było dawno... zaraz po tym, jak widzieliśmy się ostatni raz. Czy żadna inna mi teraz nie zagraża? Nie będziesz mi chyba wmawiał, że przez te cztery lata wzorowo się prowadziłeś? — Nie żartuj! — Włączył niższy bieg, skręcił ostro 14 w lewo i znów przyśpieszył pędząc wąską, brudną uliczką, najwyżej półtorametrowej szerokości. — Ale obecnie nic mi nie można zarzucić. Oczywiście pod tym względem, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. — Rozumiem. Co się stało z Emilią? — Z jaką znowu Emilią? — A to nie była Emilia? Ta w zeszłym roku. Jestem pewna, że mama tak o niej mówiła... a może to była Myrtle? Ładne sobie dobierasz imiona. — Nie wydaje mi się, żeby były dużo gorsze niż Christabel. — To ci się udało! — Roześmiałam się. — Jeśli o mnie chodzi — powiedział mój kuzyn — uważam, że jesteśmy nadal zaręczeni, co zresztą było nam przeznaczone od kołyski. Śliczna panienka zostaje w rodzinie i pradziadek Rosenbaum (niech spoczywa w spokoju) przestaje przewracać się w swoim białym grobowcu... — Uważaj, szczeniak! — Nie bój się, widziałem go... a w każdym razie zauważył go porsche. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Also gut! — Za wiele sobie wyobrażasz. I to tylko dlatego, że byłam ci wierna przez całą szkołę, nawet kiedy miałeś pryszcze. — Obawiam się, że nie miałaś wtedy innych możliwości — odparł mój kuzyn. — Byłaś gruba jak mała foka. Ale muszę przyznać, że wyładniałaś. — Spojrzał na mnie spod oka, całkowicie po bratersku, chyba jeszcze bardziej bezpłciowo niż sędzia na pokazie psów. — Ślicznie wyglądasz, kuzyneczko. Bardzo mi się podoba twoja sukienka. Proszę cię, rozwiej moje nadzieje, jeśli to konieczne. Czy jest ktoś inny? Uśmiechnęłam się. — Strzeż się, najmilszy, bo gotowa jestem wziąć na

serio twoje słowa i będziesz musiał sprzedać samochód, żeby mi kupić pierścionek z brylantem. — Z największą przyjemnością — odparł lekko. — Oto jesteśmy na miejscu. Zwolnił i skręcił pod kątem prostym w małe, niechlujne podwórko, gdzie słońce oślepiającym blaskiem zalewało zwały pyłu i dwa koty spały na stosie pogniecionych baniek po benzynie. W jednym kącie widać było pod murem plamę fioletowego cienia i Karol z wytworną niedbałością wjechał tam, by zaparkować samochód. — To główne wejście w stylu damasceńskim wygląda jak rudera, prawda? Chodźmy. W pierwszej chwili wydawało się wręcz nieprawdopodobne, żeby za tym dziedzińcem w ogóle coś było. Otaczały go wysokie, ślepe mury, było duszno, śmierdziało kurami i stęchłą uryną. Ale z jednej strony znajdowała się wysoka, sklepiona brama, zamknięta ciężkimi drzwiami z wypaczonych przez lata belek. Pięknie kute żelazne zawiasy i klamka były jedynymi śladami dawnej świetności. Karol pchnął drzwi, za którymi ukazał się ciemny tunel korytarza, zwieńczony łukiem światła. Przeszliśmy nim do końca. Światło przedostawało się z drugiego podwórza, które miało kształt prostokąta, a rozmiary przeciętnego kortu tenisowego. Z trzech stron otaczał je krużganek, wsparty na strzelistych mauretańskich kolumnach, a z czwartej strony, za potrójnym łukiem, dostrzegłam podwyższenie czy podium, tworzące rodzaj sceny albo niedużego pokoju. W głębi podium i po obu jego bokach stały szerokie ławy; zorientowałam się, że mam przed sobą divan, czyli miejsce, gdzie wschodnim obyczajem mężczyźni zbierają się na rozmowy. Jeszcze dziś w wielu nowoczesnych domach na Wschodzie salony urządzone są w ten sam tradycyjny sposób 18 z krzesłami i kanapami ustawionymi wzdłuż ścian z trzech stron pokoju. Przed ławami stały niskie stoliki. Pośrodku dziedzińca, wyłożonego białymi i niebieskimi płytkami, tryskała fontanna, a małe kolumienki ozdobione były lśniącą niebiesko-zielono-złotą mozaiką. Gdzieś blisko nowoływała turkawka, tu i ówdzie stały donice z drzewami pomarańczowymi, a w basenie fontanny mignęła mi płetwa złotej rybki. Na dziedzińcu było chłodno i pachniało kwiatem pomarańczy. — Chodźmy na podium — powiedział Karol. t— Prawda, jak tu pięknie? Budownictwo arabskie wyróżnia się jakąś niezwykłą harmonią... przynajmniej mnie się tak wydaje... tchnie poezją, namiętnością i romantyzmem, a wszystko razem utrzymane jest w doskonałym stylu. Podobnie jak ich literatura, jeśli już o tym mówimy. Ale powinnaś koniecznie obejrzeć meble. Moja sypialnia jest urządzona pozostałościami z komnaty Sinobrodego. — Wiem, co masz na myśli, widziałam już kilka takich arcydzieł w zaciszu pokoików pałacu Azema... są usiane inkrustacjami z masy perłowej, jak gdyby miały ospę, albo utrzymane w czysto wiktoriańskim stylu i zrobione z artretycznie powyginanych prętów bambusa. Ach, Karolu, co za dywany! Spójrz na te tutaj... i na ten błękitny na sofie... czy naprawdę mogę na nim usiąść? — Z całą pewnością. Myślę, że Ben niedługo wróci, ale tymczasem cały jego dom należy do mnie, jak mi to stale powtarza. Powiedz, na co masz ochotę. Herbata? — Wolałabym kawę. Co teraz zrobisz? Klaśniesz w ręce i zawezwiesz eunuchów? — Coś w tym rodzaju. — Przede mną na bogato inkrustowanym, obrzydliwym stoliku stał mosiężny 2 — Ogary Gabriela 17 dzwonek. Karol sięgnął po niego i zadzwonił, a potem zbiegł szybko ze schodów i kręcił się niecierpliwie (zawsze był taki niecierpliwy) między stopniami podium a fontanną, czekając na służącego. Usiadłam na wspaniałym, błękitnym dywanie i oparta o poduszki przyglądałam się memu kuzynowi.

Nie, wcale się nie zmienił. W dzieciństwie wszyscy uważali, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, a gdy byliśmy bardzo mali, brano nas za bliźnięta. Karola zawsze to strasznie złościło, gdyż był wówczas niezwykle dumny, że jest mężczyzną. Ale mnie bardzo to pochlebiało, bo uwielbiałam mego mądrego kuzyna tak bezkrytycznie, jak to tylko mała dziewczynka potrafi. Kiedy wyrośliśmy, owo podobieństwo oczywiście znacznie zmalało. Ale i teraz jesteśmy do siebie trochę podobni; oboje mamy ciemne włosy, typowo słowiańskie wydatne kości policzkowe, nosy z małym garb-kiem, szare oczy i szczupłą budowę ciała. Karol jest teraz o kilka cali wyższy ode mnie i rozrósł się w ramionach, ale jego chłopięca kanciastość ustąpiła miejsca wyszukanie niedbałej elegancji, która jakoś doskonale do niego pasuje i co dziwniejsze, w niczym nie uchybia jego męskości. Opalił się podczas podróży po Afryce północnej, przez co jego oczy wydają się jaśniejsze od moich, choć wrażenie to może być równie dobrze wynikiem kontrastu z bardzo ciemnymi rzęsami, które (jakże niesprawiedliwa jest natura) są dużo dłuższe i ciemniejsze od moich. Muszę przyznać, że Karol ma naprawdę wyjątkowo piękne, ciemnoszare oczy, ocienione wspaniałymi rzęsami. Wydaje mi się, że nasze podobieństwo w pewnych momentach musi być nadal uderzające — jakiś charakterystyczny obrót głowy, intonacja głosu, coś w ruchach. Ale naszą wspólną cechą jest przede wszystkim owo „zepsucie", które każde z nas tak wyraźnie widzi w drugim. Jesteśmy prze- 18 korni i spostrzegawczy, co łatwo przeradza się w złośliwość, oraz nadmiernie pewni siebie, i to w dodatku nie z powodu jakichś życiowych osiągnięć, lecz po prostu dlatego, że w zbyt młodym wieku mieliśmy zbyt wiele. Z zaciętym uporem broniliśmy się zawsze przed wszelkimi więzami krępującymi naszą indywidualność (nawet w stosunkach rodzinnych) i nazywaliśmy to niezależnością, gdy w gruncie rzeczy był to nieomal chorobliwy lęk, by nie stać się obiektem cudzej zaborczości. Uważamy się za wyjątkowo wrażliwych, ale przypuszczalnie mamy tylko zbyt cienką skórę, aby czuć się z tym wygodnie. Powinnam chyba od razu wyjaśnić, że łączą nas z Karolem znacznie ściślejsze więzy, niż to zwykle bywa między kuzynami. Nasi ojcowie, Karol i Krzysztof Manselowie, są identycznymi bliźniakami. Do czasu małżeństwa byli niemal nierozłączni i naprawdę trudno ich było rozróżnić. Ożenili się tego samego dnia. Ich żony nie były ze sobą spokrewnione, ale reprezentowały ten sam typ urody, co zresztą jeszcze teraz daje się zauważyć. Na szczęście panie Mansel bardzo się wzajemnie pokochały — powtarzam: na szczęście, gdyż Karol i Krzysztof prowadzili wspólne interesy, a gdy starszy bliźniak, Karol, odziedziczył rezydencję rodzinną w Kent, młodszy, Krzysztof, wybudował sobie zaledwie o milę stamtąd dom. Tak więc syn Karola i córka Krzysztofa wychowywali się razem aż do dnia, gdy cztery lata temu Krzysztof wywiózł swoją rodzinę (to znaczy mamę i mnie) do Los Angeles. Z tego ziemskiego raju uciekaliśmy od czasu do czasu na dłuższy pobyt do Karola, wynajmując komuś nasz dom na okres nieobecności. Ale te moje odwiedziny jakoś nigdy nie zbiegały się z pobytem Karola w domu. W czasie studiów w Oksfordzie spędzał wakacje za granicą, lubił bowiem, jak to nazywał, „rozejrzeć się po świecie" 19 oraz wypróbować przy tej okazji swoje językowe zdolności, które odziedziczyliśmy w spadku po naszych mieszanej krwi przodkach i które Karol zamierzał wykorzystać po objęciu stanowiska w jednym z naszych rodzinnych banków na terenie Europy. Ja nie osiągnęłam takich szczytów. Z pobytu w Los Angeles nie wyniosłam niczego poza amerykańskim stylem ubierania się, akcentem, który postarałam się zgubić w możliwie najkrótszym czasie, i pewnym doświadczeniem, nabytym w zwariowanym świecie amerykańskiej telewizji handlowej, gdzie odbyłam trzyletnią wolną praktykę jako pomocnica producenta. Pracowałam w niewielkim przedsiębiorstwie o szumnej nazwie Słoneczna Spółka Telewizyjna, obranej

prawdopodobnie w błogiej nieświadomości faktu, że zgodnie z ogólnie przyjętymi zwyczajami używa się zwykle samych inicjałów: S.S.T. Zaledwie znaleźliśmy się z moim kuzynem znowu razem, wróciliśmy do dawnej zażyłości. Nie byliśmy nierozłączni jak nasi ojcowie — to byłoby niemożliwe. Ale choć może się to wydawać paradoksem, właśnie dlatego tak świetnie rozumieliśmy się wzajemnie, że zachowywaliśmy w stosunku do siebie pewien dystans. Oboje rozumieliśmy, że każde z nas ma pełne prawo odmówić czegoś drugiemu, i lojalnie przestrzegaliśmy tej zasady. Pozwalało nam to znosić, a nawet traktować żartobliwie, powtarzane w kółko rodzinne dowcipy na temat naszego narzeczeństwa, czułe gruchanie nad nami oraz życzenia typu: „jakby to było świetnie...", którymi prześladowano nas w dzieciństwie. Trzeba przyznać, że owo zaręczenie nas już w kołysce wcale nie było pomysłem naszych rodziców. Wiele razy słyszałam, jak mój ojciec dowodził, że nasze rodzinne cechy charakteru są wystarczająco negatywne w każdym z nas z osobna i że podniesione do kwadra- 20 tu musiałyby niezawodnie przysporzyć światu kilku zbrodniczych szaleńców, na co ojciec Karola odpowiadał, że byłoby to bardziej niż prawdopodobne w takim nieomal kazirodczym małżeństwie. Ponieważ jednak moja matka jest częściowo Irlandką, a matka Karola pół- Austriaczką i pół-Rosjanką, z dominującą domieszką krwi francuskiej (jak to zwykł określać jej mąż), można by żywić pewne nadzieje, że ta mieszanka ras wytrzyma nawet tak ryzykowną kombinację. Mieliśmy wśród naszych szacownych pradziadków polskiego Żyda, Duńczyka i Niemca, a sami uważamy się za Anglików, do czego właściwie mamy podstawy. Roztkliwianie się ciotek nad dwójką uroczych dziatek (którymi z pewnością byliśmy) trwało jednak nadal, a my z Karolem słuchaliśmy tego, wściekaliśmy się, nienawidziliśmy się nawzajem, broniliśmy jedno drugiego i trzymaliśmy się razem. Żadnemu z nas nie przychodziło na myśl, że moglibyśmy zainteresować się sobą w sensie seksualnym, co w wieku lat szesnastu lub siedemnastu byłoby rzeczywiście objawem patologicznym. Tak więc, współżyjąc z sobą jak rodzony brat z siostrą, z ironiczną wyrozumiałością obserwowaliśmy wzajemnie swoje sercowe przeżycia. Były one nieuniknione, lecz krótkotrwałe. Prędzej czy później jakaś dziewczyna zaczynała rościć sobie pretensje do Karola i po pewnym czasie nikła z horyzontu, nie pozostawiając po sobie śladu. Czasem dla odmiany jakiś mój ideał tracił nagle swą aureolę. Karol powiedział o nim nagle coś niewybaczalnego, ja reagowałam na to atakiem złości, lecz po chwili ze śmiechem przyznawałam mu rację i wszystko znowu wracało do normalnego stanu. Nasi rodzice pobłażliwie i z miłością znosili nasze wybryki, wyrozumiale popuszczali nam wodzów, dawali pieniądze, słuchali tego, co było ważne, i puszczali 21 mimo uszu wszelkie błahe sprawy, zapewne dlatego, że sami równie gorąco jak my pragnęli mieć spokój. W rezultacie wracaliśmy do nich zawsze, niby pszczoły ciągnące do ula i — byliśmy szczęśliwi. Prawdopodobnie jaśniej niż my z Karolem zdawali sobie sprawę, że nasza przyszłość jest oparta na trwałych podstawach, a wieczny niepokój ruchliwego Karola i moje poszukiwanie nowości są tylko próbnym badaniem dna morza, poza obrębem spokojnego portu. Może nawet przewidywali, jak się to wszystko ostatecznie zakończy. Ale na razie jesteśmy jeszcze na początku opowieści. Młody, biało ubrany Arab wniósł tacę z pięknie cyzelowanym miedzianym dzbankiem i dwiema błękitnymi filiżaneczkami. Postawił ją na stoliku przede mną, powiedział coś do Karola i wyszedł. Mój kuzyn wbiegł szybko po stopniach na podium i usiadł koło mnie. — Powiedział, że Ben tak prędko nie wróci, będzie dopiero wieczorem. Proszę cię, ty nalewasz. — Czy jego matka też wyjechała?

— Matka Bena umarła. Domem zarządza siostra jego ojca, ale jak mówią, żyje w odosobnieniu. Niej nie w haremie, nie rób takiej zaciekawionej miny. Odbywa po prostu długą sjestę i pokaże się dopiero przy obiedzie. Zapalisz? — Nie, dziękuję. Właściwie palę bardzo niewiele, raczej dla efektu, ot tak przez głupotę. Ojej, co to takiego? Czy to haszysz? — Nie, to zupełnie nieszkodliwe papierosy. Egipskie. Ale wyglądają okropnie. Powiedz mi teraz, co się z tobą działo. Wziął filiżankę mocnej czarnej kawy, którą mu nalałam, po czym zwinął się na krytej jedwabiem sofie, w pozie pełnej oczekiwania. Mieliśmy do obgadania nowiny ni mniej ni więcej 22 tylko z czterech lat, gdyż żadne z nas nie lubiło pisać. Upłynęła więc zapewne przeszło godzina i słońce przesunęło się pogrążając połowę dziedzińca w cieniu, zanim mój kuzyn przeciągnął się, zgasił któregoś z rzędu papierosa i powiedział: — Słuchaj, czy ty naprawdę musisz trzymać się tej swojej grupy? Może byś jednak zmieniła plany i urwała się już teraz? Zostań do niedzieli, to cię obwiozę po okolicy... Dolina Barada jest naprawdę piękna i jedzie się tam zupełnie dobrą drogą. — Bardzo dziękuję, ale lepiej, żebym została z nimi. Tę część drogi przejedziemy autokarem i mamy przy okazji zwiedzić Baalbek. — Też cię tam mogę zawieźć. — Byłoby to na pewno oszołamiające przeżycie, ale wszystko już jest ułożone, a w dodatku jestem spakowana i, jak zapewne wiesz, jest tu mnóstwo zawracania głowy z wizami. Moja wiza wygasa jutro, na domiar złego pozostaje jeszcze sprawa zbiorowego paszportu, a tyle już było szumu w związku z moim planem pozostania tutaj, chociaż reszta wycieczki wraca w sobotę do Londynu, że nie miałabym siły zaczynać tego od nowa. Chyba muszę już iść. — Wobec tego spotkamy się w Bejrucie. Gdzie się zatrzymasz? — Przypuszczam, że przeniosę się do „Fenicji", jak tylko zostanę sama. — Przyjadę tam do ciebie. Zamów mi pokój. Zatelefonuję do ciebie przed wyjazdem z Damaszku. Co masz zamiar robić z resztą pobytu poza... poza tym, że wybierzesz się pewnie do Dar Ibrahim? — Do Dar Ibrahim? — powtórzyłam bezmyślnie. — To pałac ciotki Harriet. Chyba wiesz, że się tak nazywa? Leży nad brzegiem Nahr Ibrahim, czyli Ado-nisu. 23 — Musiałam o tym słyszeć... ale zupełnie zapomniałam. O Boże, ciotka HarrietL. Nigdy mi na myśl nie przyszło... Więc to jest niedaleko Bejrutu? — Około trzydziestu mil. Jedzie się brzegiem morza do Byblos, a potem w głąb lądu, w góry, aż do źródeł Adonisu. Droga biegnie pod górę północną stroną doliny i gdzieś między Tourzaya i Qartaba dochodzi do Nahr-el-Sal'q, dopływu Adonisu. Dar Ibrahim leży w samym środku doliny, gdzie spotykają się obie rzeki. — Czy byłeś już tam kiedyś? — Nie, ale mam zamiar się tam wybrać. Czy naprawdę nie miałaś tego w planie? — Nawet mi to do głowy nie przyszło. Wybierałam się oczywiście w dolinę Adonisu, żeby zobaczyć źródło koło wodospadu i świątynię kogoś tam oraz miejsce, gdzie Wenus spotkała się z Adonisem... myślałam nawet, żeby wynająć na tę wycieczkę jakiś samochód i pojechać tam w niedzielę, po wyjeździe mojej grupy... Ale muszę się szczerze przyznać, że zupełnie zapomniałam o ciotce H. Właściwie prawie jej nie pamiętam. Kiedy ostatni raz odwiedziła kraj, byliśmy w Los Angeles, a przedtem... wierzyć się nie chce, ale to musiało być jakieś piętnaście lat temu! Mama nigdy mi nic nie mówiła o tej rezydencji... Dar Ibrahim... tak? Ale to pewnie dlatego, że mama jest równie słaba w geografii jak ja i prawdopodobnie nie

zdawała sobie sprawy, że to tak blisko Bejrutu. — Odstawiłam filiżankę na stolik. — Więc to jest w dolinie Adonisu? Chętnie wybiorę się tam z tobą, choćby tylko po to, żeby zobaczyć tę rezydencję i opowiedzieć ojcu, jak wygląda. Może uzna, że jeszcze nie jest ze mną tak źle, jak mu powiem, że specjalnie tam pojechałam, żeby położyć kwiatki na grobie kochanej staruszki. — Pewnie by cię przegnała, gdybyś spróbowała to 24 zrobić — powiedział Karol. — Jest bardzo energiczna. Trochę się pogubiłaś w tych rodzinnych sprawach... Spojrzałam na niego zdumiona. — Żyje? Ciotka H.? Ciekawa jestem, kto tu się pogubił! Umarła zaraz po Nowym Roku. Karol roześmiał się. — Nic podobnego! Jeśli myślisz o jej testamencie, to się grubo mylisz. W ciągu ostatnich kilku lat rozsyłała go wszystkim dookoła co najmniej raz na pół roku. Czy nie pamiętasz, jak twój ojciec dostał ów słynny list, w którym wyrzekała się brytyjskiego obywatelstwa i wydziedziczała całą rodzinę? Z wyjątkiem mnie jednego! — Uśmiechnął się wesoło. — Miałem odziedziczyć ogary Gabriela i Koran ciotki, gdyż w niewielkim stopniu zdradzałem „rozsądne zainteresowanie dla prawdziwych kultur tego świata". A to dlatego, że uczyłem się arabskiego. Swoją drogą —¦ filozoficznie dodał mój kuzyn — ciotka musi być okropnie naiwna, jeśli wierzy, że członek rodu Manselów byłby zdolny zainteresować się czymkolwiek, nie mając na widoku nader przyziemnych korzyści. — Proszę cię, daj spokój. Kpisz sobie ze mnie. — Myślisz o testamencie i o tym wszystkim? Zapewniam cię, że nie kpię. Wyparła się nas w pięknych, wczesnowiktoriańskich, okrągłych zdaniach... jej listy były prawdziwymi arcydziełami tego stylu... Wiesz, rodzina, Wielka Brytania, Bóg — wszystko razem. Może tylko Bóg w trochę innym pojęciu, bo miała zamiar przejść na mahometanizm. Prosiła też o przysłanie jakiegoś solidnego angielskiego kamieniarza, żeby jej zbudował prywatny cmentarzyk, gdzie będzie mogła spocząć na wieki w Allachu wśród swoich ukochanych psów. Mieliśmy także zawiadomić wydawcę „Timesa", że zagraniczna edycja drukowana jest na zbyt cienkim papierze, co utrudnia ciotce porządne wpisywanie słów 25 w krzyżówkach, prosi więc, aby to zostało zmienione. — Nie mówisz tego poważnie. — Z całą powagą — zapewnił mnie mój kuzyn. — Ręczę za każde słowo. — A co to są, na miłość boską, te ogary Gabriela? — Nie wiesz? Tak, rzeczywiście możesz tego nie pamiętać. — Pamiętam tylko samą nazwę, nic poza tym. Czy to ma coś wspólnego z jakąś bajką? — Tak, to legenda z książki, która się nazywała „Opowieści z północnych krain", czy jakoś podobnie. Ogary Gabriela to sfora psów rzekomo polujących razem ze śmiercią. Kiedy ktoś ma umrzeć, w nocy słyszy się ich wycie nad domem. Moim zdaniem ta legenda wywodzi się raczej od dzikich gęsi... Słyszałaś kiedyś dzikie gęsi? Zupełnie jak gdyby sfora psów ujadała ci nad głową. Sam nieraz zastanawiałem się, jaki te głosy mogą mieć związek z Gabrielem, który przecież nie był aniołem śmierci... — Spojrzał na mnie. — Trzęsiesz się! Zimno ci? — Nie. Pewnie któryś z tych psów zawył nad moim grobem. Ale co one mają wspólnego z ciotką Harriet? — Właściwie nic poza tym, że miała parkę porcelanowych piesków, za którymi szalałem. Nazwałem je ogarami Gabriela, bo przypominały mi ilustrację z tej książki. — Parkę czego?... Wiesz, jesteś stuknięty. Chyba cierpisz na schizofrenię albo jakieś inne psychiczne schorzenie. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie marzył równocześnie o białym porsche'u i porcelanowych pieskach! Nie mogę w to uwierzyć. Karol roześmiał się.

—- To prawdziwa chińska porcelana, kochanie... pieski pochodzą z okresu dynastii Ming i przypuszczalnie są okazami muzealnymi. Diabli wiedzą, ile są teraz 26 warte, ale ponieważ wykazałem mnóstwo dobrego smaku zakochując się w nich bez pamięci w wieku lat sześciu, ciotka okazała go bez porównania więcej, z punktu zakochując się we mnie i przyrzekając zostawić mi je w spadku. I chociaż na stare lata zrobiła się koszmarną sknerą, nie zapomniała o tej obietnicy. — Poruszył się niespokojnie. — Och, chyba rozumiesz, że nie chodzi mi o te psy. Są po prostu doskonałym pretekstem i na tym koniec. — Pretekstem, żeby ją odwiedzić? — Właśnie tak. — Czy ten przypływ rodzinnych uczuć nie jest trochę spóźniony? — zapytałam ironicznie, ale wbrew moim oczekiwaniom Karol się nie roześmiał ani nie oburzył. Spojrzał na mnie dziwnie spod długich rzęs i spokojnie powiedział: — Nie chcę stracić takiej okazji. Wydaje mi się, że ciotka urządziła się tutaj w sposób bardzo interesujący. — Pojadę z tobą ze zwykłej ciekawości i miejmy nadzieję, że ciotka przynajmniej ciebie sobie przypomni, bo mnie na pewno nie będzie pamiętała. Musi mieć co najmniej sto lat. — Dokładnie osiemdziesiąt, zapewniam cię. Ale mimo to jest pełna energii. Krążą tu o niej legendy. Galopuje podobno konno po okolicy otoczona sforą psów i strzela do wszystkiego, co jej się nawinie. W ten sposób zaopatruje się w mięso. — Ze sforą psów, mówisz? Tak, też sobie coś takiego przypominam, zresztą kto mógłby o tym zapomnieć? Kiedy ostatni raz była u nas, przywiozła z sobą osiem spanielów króla Karola. — Teraz ma tybetańskie teriery i saluki... perskie charty, których książęta arabscy używali do polowania. To już przechodzi wszelkie granice... Przejęła arabskie obyczaje, mało tego, naśladuje mężczyzn, ubiera się jak 27 emir, pali nargile, widuje się z ludźmi tylko w nocy i żyje w swoim wielkim, brudnym pałacu... — W pałacu? — zapytałam zdumiona. — A na kogo ona pozuje? Na lady Hester Stanhope? — Jak najbardziej. Słyszałem, że we wszystkim ją naśladuje. Każe się nawet nazywać lady Harriet, a przecież oboje świetnie wiemy, że w naszej rodzinie zdarzały się różne przedziwne rzeczy, nigdy jednak nie było żadnej lady. — Zmierzył mnie surowym spojrzeniem. — Co wiesz o lady Hester Stanhope? — Nie mówiłam ci? Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłam u twoich rodziców i ulokowali mnie w twoim pokoju. Przeczytałam sporo twoich książek. Masz całą bibliotekę o Środkowym Wschodzie. Czy naprawdę czytałeś te wszystkie arabskie poezje i inne mądrości? Nawet Koran? — Od początku do końca. — Przyznaję się, że to pod wpływem twojej biblioteki postanowiłam zwiedzić przede wszystkim właśnie tę część świata. Zawsze mieliśmy wspólne zainteresowania... albo może powiesz, że zawsze cię naśladowałam? Od dawna nęci mnie romantyczny urok Petry, Damaszku i Palmyry, ale nigdy jakoś konkretnie nie pomyślałam, żeby się tu wybrać. Potem zobaczyłam gdzieś ogłoszenie o tej wycieczce i postanowiłam pojechać na nią, rozpatrzyć się trochę na miejscu i zatrzymać się dłużej, żeby już na własną rękę zwiedzić dodatkowo kilka miejsc. Jednym z nich miało być właśnie Dżoun, rezydencja lady Hester Stanhope. — To teraz zupełna ruina. —¦ Wiem, ale mimo to chciałabym ją zobaczyć. Lady Hester musiała być niezwykłą kobietą! Przeczytałam wszystkie książki o niej, jakie znalazłam w twojej bibliotece. Były szaleńczo

ciekawe w porównaniu z innymi twoimi książczydłami. Zaraz po świętach miałam 28 grypę i przez dwa tygodnie byłam uwięziona w domu, a mama nie miała czasu biegać po księgarniach w poszukiwaniu jakiejś strawniejszej literatury dla mnie. Uśmiechnął się pobłażliwie. — Nie rób z siebie na siłę słodkiej idiotki. Nie jestem jednym z twoich muskularnych blondynów. — O, to na pewno. Nasze oczy spotkały się. Milczeliśmy chwilę, a w panującej dokoła ciszy szmer fontanny wydawał się dziwnie głośny. Potem mój kuzyn wstał i wyciągnął do mnie rękę. — Chodź zobaczyć lilie wodne po zachodzie słońca. Zamykają się po prostu w oczach. Zeszłam za nim na dziedziniec, pogrążony teraz w chłodnym cieniu. Bladoniebieskie kwiaty lilii sterczały na sztywnych łodygach nad wodą, a lśniące liście pokrywały taflę wody niby płytki jaspisu. Pod nimi migały tu i ówdzie złote płetwy rybek, a ogromna złota pszczoła piła wodę, siedząc na brzegu wielkiego liścia. Bladoniebieskie płatki zamykały się jeden po drugim, aż wreszcie wszystkie lilie stuliły się na noc w sztywne, nieruchome kielichy. Zamykający się kwiat nieomal uwięził w swojej koronie jakąś zapóźnioną pszczołę, ale w ostatniej chwili wyrwała się brzęcząc gniewnie i wystrzeliła w powietrze jak kula. Patrzyłam na to wszystko z roztargnieniem, pogrążona w rozmyślaniach nad usłyszanymi przed chwilą od Karola informacjami. Niezmiernie zainteresowała mnie ekscentryczna postać starej damy, która już od tak dawna przestała liczyć się jako realny członek naszej rodziny, przekształcając się w rodzinną legendę. Obraz jej, odmalowany przed chwilą przez Karola, zamazywał się i mieszał w mojej wyobraźni z tłumem książkowych postaci, poznanych w czasie mojej przymusowej, intensywnej lektury w okresie świąt. Niektóre z ksią- 29 żek Karola 'czytałam rzeczywiście z pewnym wysiłkiem, ale opowiadania o ekscentrycznej lady Hester były niezmiernie ciekawe, a nawet porywające. Wyjechała na Środkowy Wschód na samym początku dziewiętnastego stulecia. Była hrabianką, a w tych czasach pochodzenie stanowiło nieomal o wszystkim. Ponadto, jako siostrzenica Pitta, przyzwyczaiła się brać udział w zakulisowym życiu politycznym. Po dłuższej podróży po krajach Wschodu, którą odbyła z wielkim przepychem, mając w swoim orszaku kochanka, niewolników i przybocznego lekarza, postanowiła w końcu osiedlić się w ówczesnej Syrii. W tym celu kupiła sobie fortecę na. szczycie góry w pobliżu Dżoun, niedaleko Sydonu, w której zamieszkała, żyjąc ze wschodnim przepychem, ubierając się jak turecki emir i żelazną ręką, a niekiedy dosłownie przy pomocy bata, rządząc sztabem służby, albańskimi strażnikami, czarnymi niewolnikami i stajennymi oraz przybocznym lekarzem. Jej forteca, wznosząca się na wysokim, nagim szczycie i opisywana przez współczesnych jako „zaczarowany pałac" była istnym labiryntem dziedzińców i korytarzy, zawiłych jak chińska łamigłówka. Do otoczonych murem ogrodów prowadziły kręte schody, szpiedzy lady Hester wchodzili i wychodzili przez tajemne, wykute w skale przejścia, a szemrzące fontanny i wspaniałe ogrody dodawały egzotyczności tej siedzibie. Było to świadome naśladownictwo arabskich baśni z tysiąca i jednej nocy, z zachowaniem wszystkich szczegółów fantastycznej scenerii Wschodu, co było zupełnie łatwe w tych warunkach. Lady Hester miała tu wszystko: róże i jaśminy, niemych czarnych niewolników i słowiki, wielbłądy, święte koty i arabskie konie. Nieustraszona, bezgranicznie samolubna, zarozumiała i ekscentryczna (z biegiem lat jej ekscentrycz-ność przerodziła się w megalomanię) mieszała się do 30 spraw lokalnej polityki, lekceważyła miejscowych emirów i odniosła nawet pewien sukces, stawiając się ponad prawem. W końcu chyba sama uwierzyła w swoje mistyczne

posłannictwo królowej Wschodu, która pewnego dnia wjedzie ukoronowana do Jerozolimy, u boku nowego mesjasza. Uparta „można samotnica" podzieliła u schyłku życia los wielu samowładnych dyktatorów — umarła w samotności i nędzy, okradana i zaniedbywana przez służbę. Jej fortuna stopniała, a wspaniała forteca powoli zamieniła się w ruinę. Ale oprócz długów zostawiła po sobie legendę, która przetrwała do dziś. Myśl, że w pewnej formie legenda ta mogła odżyć w osobie mojej własnej ciotecznej babki Harriet, nie dawała mi spokoju. Na podstawie tego, co o niej wiedziałam, uznałam, że (poza pochodzeniem) ciotka dość dobrze nadawała się do tej roli. Była bogata i wykształcona, miała silny charakter, wiele podróżowała, i to nawet z orszakiem, który nie był wprawdzie tak imponujący jak orszak lady Hester w 1820 roku, ale w sto lat później wywołał równie dużo sensacji i zamieszania. Wyszła za mąż za archeologa, Ernesta Boyda, i towarzyszyła mu we wszystkich badawczych podróżach, wtrącając się do wszystkiego i (trzeba to przyznać) nadzorując jego wykopaliska od Kambodży aż po dolinę Eufratu. Po śmierci męża wycofała się z czynnej pracy i wróciła do Anglii. W dalszym ciągu jednak żywo interesowała się Środkowym Wschodem, a nawet sfinansowała jedną czy dwie wyprawy, które szczególnie poruszyły jej wyobraźnię. Ale wystarczyły jej dwa lata angielskiej pogody. Pożegnała się z rodziną (była to jej ostatnia wizyta, którą pamiętam) i wyjechała do Libanu, gdzie kupiła pałac na szczycie wzgórza i osiedliła się w nim, by (jak nam oświadczyła) napisać książkę. 31 Z tej twierdzy zrobiła tylko jeden wypad, cztery lata temu, zaraz po tym jak moi rodzice przenieśli się do Los Angeles. Przyjechała, jak mówiła, by uporządkować swoje interesy (co w praktyce oznaczało przekazanie jej dość pokaźnych kapitałów do Libanu), znaleźć partnera dla swojej odrażającej (jak twierdził Karol) tybetańskiej terierki Dalili i raz na zawsze otrząsnąć pył Anglii ze swoich stóp. Właśnie wtedy słyszałam o niej ostatni raz. Nikt z nas nie wie, czy podczas swego piętnastoletniego wygnania rzeczywiście coś napisała, poza kolejnymi wersjami testamentu, które cała rodzina odczytywała z dużą uciechą, po czym natychmiast przestawała się tym tematem interesować. Mogliśmy się równie dobrze obejść bez ciotki Harriet, jak ona bez nas. I nie mieliśmy o to nawzajem do siebie pretensji. Moja cioteczna babka doprowadziła do perfekcji nasz rodzinny dar izolowania się od świata. Patrzyłam więc na mego kuzyna z powątpiewaniem: — Myślisz, że zechce cię przyjąć? —¦ Och, na pewno — odparł z całym spokojem. — Moja matka wyrażała się zawsze z dużą ironią o pewnej słabości ciotki Harriet do młodych mężczyzn i wcale nie widzę powodu, dlaczego nie miałbym tego wykorzystać. A jeśli jej jeszcze powiem, że przyszedłem upomnieć się o swoje prawa do psów Gabriela, na pewno jej się to spodoba. Była zawsze bardzo stanowczą starszą panią i lubiła ludzi umiejących dochodzić swoich należności. Jeśli uda mi się w niedzielę wieczorem przyjechać do Bejrutu, czy wybrałabyś się tam ze mną w poniedziałek? — Oczywiście. To się zapowiada bardzo ciekawie, nie wiem tylko, czy można wierzyć choćby w jedno słowo z tego wszystkiego, co mówiłeś. — Wszystko to święta prawda... jeśli w ogóle w tym kraju można w cokolwiek wierzyć — oświadczył mój kuzyn. — Bo wiesz, co się o nim mówi? Że jest to kraj, w którym wszystko może się zdarzyć, kraina cudów... — Potem dodał cicho: — „Ludzie zamieszkujący tę krainę cudów... ludzie gór i pustyni, obdarzeni wyobraźnią barwniejszą i zarazem bardziej mglistą niż daleki horyzont ich piasków i mórz, postępują zgodnie ze słowami Mahometa i lady Hester Stanhope. Czują potrzebę obcowania z gwiazdami, z proroctwami, z cudami i przebłyskami geniuszu". — Co to takiego?

— Lamartine. — Jak się tego słucha, można by nawet uwierzyć, że ciotka Harriet jest normalna. Nie mogę się doczekać tej wizyty. Ale teraz muszę już iść. — Spojrzałam na zegarek. — O Boże, już czas na kolację. — Jestem pewny, że Ben by cię zatrzymał. Będzie tu lada chwila. Nie możesz zaczekać? — Bardzo bym chciała, ale jutro wcześnie wyjeżdżamy, a muszę jeszcze coś załatwić. — Nachyliłam się po swoją torebkę. — A teraz odwieziesz mnie do domu, mój kochany, i to bez żadnych dyskusji. Nie zamierzam zapuszczać się po ciemku w ulice Damaszku ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego, nawet gdybym wiedziała, że trafię, gdzie trzeba, co jest raczej wątpliwe. A może po prostu pożyczysz mi porsche^? — Są granice ryzyka, których nie przekraczam — odparł mój kuzyn. — Odwiozę cię do hotelu. Chodźmy. Przeszliśmy w milczeniu przez dziedziniec. Ktoś — przypuszczalnie młody Arab — przyniósł lampę i ustawił ją w niszy przy drzwiach. Przypominała lampę Aladyna. Zrobiona była z jakiegoś srebrzystego metalu, który w dziennym świetle z pewnością wyglądał paskudnie. Ale o zmroku, rozjaśniona małymi języczkami płomienia, była wręcz piękna. Granatowy pro- 3 — Ogary Gabriela 33 stokąt nieba nad dziedzińcem usiany był migotliwymi gwiazdami. Żaden przykry odblask ulicznych świateł nie mącił aksamitnej głębi nieba. Chociaż rozpościerało się nad migotliwą i ruchliwą, bogatą damasceńską oazą, oddychało milczeniem pustyni, zaczynającej się tuż za ostatnią palmą. Dziedziniec pogrążony był w ciszy. Daleki pomruk ulicznego ruchu, nie głośniejszy od szumu muszli, tworzył doskonałe muzyczne tło dla tej spokojnej ciszy, zmąconej tylko szmerem fontanny. Źródło bijące na pustyni... Jakaś rybka przemknęła tuż pod powierzchnią, błyskając złociście w świetle lampy i uwydatniając w ten sposób ruchliwe piękno wody. Nieomal słychać było, jak porusza płetwami. Jakiś ptak odezwał się cicho, sadowiąc się do snu pośród liści szeleszczących nad arkadami. — To tur kawka, słyszysz? — Karol mówił szeptem, ale mimo to drgnęłam gwałtownie. — Poeci twierdzą, że wciąż wzywa ukochanego... „Yusuf, Yusuf"... aż w końcu jej głos łamie się w szlochu. Dobrze, to zadzwonię do ciebie w sobotę wieczorem do „Fenicji" i zawiadomię cię, kiedy przyjadę. — Będę czekała. Mam nadzieję, że po tym wszystkim odnajdziemy w Dar Ibrahim czar baśni z tysiąca i jednej nocy. Tobie zresztą to się na pewno uda, bo jesteś niezwykle czarujący, ale nie ma najmniejszego powodu, żeby ona zechciała widzieć się ze mną. — Będzie na pewno zachwycona — wspaniałomyślnie oświadczył mój kuzyn. — Nawet mnie zrobiło pewną przyjemność spotkanie z tobą. — Czyś się przypadkiem nie pomylił? — spytałam idąc przed nim do wyjścia. Adonis żyje w dalekim Libanie, W Libanie skalistym, Gdzie kwitnie jego anemon Szkarłatny. James Elroy Flecker: „Santorin". Podejrzewałam z początku Karola, że trochę przesadził opowiadając mi „legendę" Dar Ibrahim, ale w końcu musiałam przyznać mu rację. Bardzo łatwo uzyskałam dalsze informacje o mojej dziwacznej krewnej z Bejrutu. Gdybym nawet nigdy przedtem o niej nie słyszała, tutaj musiałabym się o niej dowiedzieć. 35 r Zdarzyło się to w sobotę, po odjeździe mojej wycieczki do Londynu. Zaraz potem przeniosłam się do hotelu „Fenicja", aby ułożyć plan mego krótkiego samodzielnego pobytu i czekać na przyjazd Karola. Resztę soboty przeznaczyłam na fryzjera i załatwienie kilku

sprawunków, a na niedzielę zamierzałam wynająć samochód z kierowcą i pojechać w górskie okolice Libanu, do źródeł Adonisu. Kiedy zwróciłam się do recepcji z prośbą o wynajęcie mi na tę wycieczkę samochodu z kierowcą, podczas naszej rozmowy padło imię mojej ciotecznej babki. Uprzejmy urzędnik odniósł się do moich projektów z tak wielkim entuzjazmem, że nieomal udało mu się ukryć, co w głębi duszy myśli o niesamowitych zachciankach turystów. Jeśli młoda turystka chce ponieść koszty wynajęcia samochodu z kierowcą, aby przejechać się w góry i zobaczyć kilka brudnych wiosek i jakiś wodospad, oczywiście chętnie jej w tym pomoże... i (zauważyłam, że szybko oszacował moje ubranie, cenę pokoju i przypuszczalną wysokość mojego hotelowego rachunku) z przyjemnością wynajmie możliwie najdroższy samochód. — O ile wiem — dodałam — w pobliżu źródeł Adonisu znajdują się ruiny starej rzymskiej świątyni, a niedaleko stamtąd jest jeszcze jedna mniejsza świątynia. Chciałabym je zobaczyć. — Ach tak? — zapytał recepcjonista, po czym szybko zmieniając ton dorzucił: — Ależ oczywiście, świątynie. — Zapisał coś, wyraźnie zadowolony, że przejęłam inicjatywę. — Powiem kierowcy, żeby włączył je do programu wycieczki. — Bardzo proszę. A jak będzie z obiadem? Dopiero teraz uznał, że rozmowa nabiera sensu, i od razu się rozpromienił. Będziemy przejeżdżali koło słynnego letniego hotelu... musiałam chyba o nim słyszeć?... 36 będę tam mogła zjeść doskonały obiad, i to przy muzyce. Och, tak! Można tam słuchać muzyki w każdym pokoju, ciągle, cały dzień się ją nadaje, aby cisza górska nie wydawała się komuś zbyt przygnębiająca. Jest nawet basen. I kort tenisowy. — A potem, jeśli pani zechce wracając zboczyć trochę z drogi, będzie pani mogła zwiedzić Dar Ibrahim. — Musiał mylnie wytłumaczyć sobie wyraz zdumienia na mojej twarzy, gdyż szybko wyjaśnił: — Nigdy pani nie słyszała tej nazwy? Och, Dar Ibrahim to pałac, w którym mieszka pewna dostojna lady, teraz już bardzo stara, ale kiedyś powszechnie znana. Kiedy kupowała ten pałac, był bliski ruiny, ale ona sprowadziła mnóstwo pięknych rzeczy i od nowa zasadziła ogrody. Gościło tam dawniej wiele znanych osobistości i można było zwiedzać niektóre części pałacu, tak samo jak teraz można zwiedzać Beited-Din i zamki krzyżowców. Ale niestety... obecnie lady jest już bardzo stara i jak mówią, trochę... — zrobił wymowną minę i lekko stuknął się w czoło. — Pałac jest teraz zamknięty, lady nikogo nie przyjmuje i nigdy nie opuszcza swojej rezydencji. Ale opowiadano mi, jak tam było cudownie, i sam widywałem ją, jak przejeżdżała konno ze swoją świtą... teraz wszystko się zmieniło, jest bardzo stara i od dawna nikt jej nie widział. — Od jak dawna? Rozłożył ręce. — Od jakichś sześciu miesięcy, a może od roku. Trudno mi to dokładnie powiedzieć. — Ale mieszka tam nadal? — Oczywiście. Słyszałem, że podobno ktoś z nią tam mieszka, ale to może być plotka. Ma, zdaje się, jeszcze dwóch czy trzech służących. Raz na miesiąc odbiera przesyłki artykułów żywnościowych, które dostarczają 37 jej z Bejrutu do Sal'q... to znaczy do najbliższej wioski, a stamtąd transportują je dalej na grzbiecie muła. — Czy nie dochodzi tam żadna droga? — Nie, jedzie się wzdłuż grzbietu górskiego nad doliną, ale chcąc potem dostać się ze wsi do Dar Ibra-him, trzeba iść piechotą albo jechać na mule. — Uśmiechnął się. — Nie namawiam pani na to, bo teraz to już właściwie nie warto. I tak nie można dostać się do pałacu.

Radziłbym tylko zobaczyć okolicę. Widok jest bardzo piękny. Z daleka Dar Ibrahim przedstawia się naprawdę okazale. — Słyszałam już o tym pałacu — powiedziałam, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. — Poznałam w Anglii krewnych jego właścicielki. Myślałam, że może uda mi się z nią zobaczyć. Zastanawiałam się nawet, czy nie napisać do niej i nie poprosić, żeby mi pozwoliła się odwiedzić. — Sama nie wiem, co mnie powstrzymało przed wyjaśnieniem mojemu rozmówcy, że jestem spokrewniona z tą legendarną postacią. Potrząsnął z powątpiewaniem głową, ale w jego oczach pojawił się błysk ciekawości, który upewnił mnie, że moja powściągliwość była słuszna. —i Może pani spróbować, ale wątpię, czy ona dostanie ten list i czy pani otrzyma odpowiedź... Jest tam podobno przy bramie portier — wzruszył ramionami — ale jak mówią, nikogo nie wpuszcza do środka. Odbiera dostawy i płaci należność. Jeśli są jakieś listy do niej albo ona do kogoś napisze, wręcza się je przy tej okazji. Ale od dłuższego czasu nikogo nie przyjęła... dosłownie nikogo, poza doktorem. — Poza doktorem? Czy jest chora? — Ach, nie. Teraz już nie. Ktoś mi mówił, że chorowała w zeszłym roku... jakieś pół roku temu, na jesieni. Doktor jeździł do niej wtedy codziennie. Ale wyzdrowiała i teraz nieźle się czuje. 38 Musi rzeczywiście nieźle się czuć, pomyślałam sobie, skoro na Boże Narodzenie napisała tę nową, w zgryźliwym tonie sformułowaną wersję swojego testamentu. — Czy to był doktor z Bejrutu? — Tak, jakiś Anglik. — Nie pamięta pan, jak się nazywa? — I zaraz dodałam, żeby usprawiedliwić swoją ciekawość: — Jeśli nie mogłabym się z nią zobaczyć, może przynajmniej od niego czegoś się dowiem. Recepcjonista nie mógł sobie przypomnieć nazwiska doktora, ale obiecał się dowiedzieć i rzeczywiście, gdy następnym razem przechodziłam koło jego kontuaru, miał już tę informację przygotowaną. Doktor nazywał się Henry Grafton i mieszkał gdzieś w pobliżu Placu Męczenników. Podziękowałam i poszłam do swego pokoju, gdzie niezwłocznie chwyciłam książkę telefoniczną i zaczęłam szukać tego nazwiska. Znalazłam numer telefonu doktora. Z pewnym trudem udało mi się uzyskać połączenie i w słuchawce odezwał się po arabsku jakiś mężczyzna. Ale kiedy po chwili okazało się, że mówi doskonale po francusku, a potem, że jeszcze lepiej zna angielski, rozmowa z nim przyniosła mi duże rozczarowanie. Nie, nie ma doktora Graftona. Doktor Grafton wyjechał kilka miesięcy temu z Bejrutu. Tak, na dobre. Czy może mi w czymś pomóc...? — Chciałabym dowiedzieć się czegoś o mojej krewnej — odparłam. — O pani Boyd. O ile mi wiadomo, leczyła się u doktora Graftona kilka miesięcy temu, kiedy był jeszcze w Bejrucie. Czy przypadkiem nie jest teraz pańską pacjentką? Chciałabym... —• Pani Boyd? — W jego głosie zabrzmiało zdziwienie. — Obawiam się, że nie znam nikogo o tym nazwisku... Gdzie ona mieszka? 3S — Mieszka poza Bejrutem, w Dar Ibrahim. O ile wiem, niedaleko wsi, która nazywa się Sal'q. — W Dar Ibrahim? — Jego głos ożywił się. — Czy pani chodzi o lady Harriet? — Chyba tak... tak, właśnie o nią — powiedziałam czując się trochę głupio. — Zapomniałam... Och, oczywiście, że chodzi mi o lady Harriet! — O ile mi wiadomo, czuje się doskonale — odparł głos — ale nie jest moją pacjentką. W zasadzie po wyjeździe doktora Graftona powinienem był przejąć nad nią opiekę, ale zawiadomiła mnie listownie, że zorganizowała to sobie jakoś inaczej. — Wyczułam w jego aksamitnym głosie jakiś szczególny ton, który można było nazwać rozbawieniem, i miałam

ogromną ochotę zapytać, w jaki sposób to sobie zorganizowała, ale nie mogłam się na to zdobyć. Prawdopodobnie, pomyślałam, odżegnywała się w tym liście od świata, Anglików i lekarzy w ogóle lub był to jeszcze jeden testament. — Czy mogę wiedzieć, kto mówi? — zapytał głos. — Wnuczka lady Harriet. Nazywam się Christabel Mansel. Przyjechałam do Libanu z wycieczką i... od dość dawna nikt z naszej rodziny nie miał od mojej babki żadnej wiadomości. Zastanawiałam się już nawet, czy nie umarła. Ale potem dowiedziałam się, że żyje, i ktoś tu, w hotelu... mieszkam w „Fenicji"... powiedział mi, że leczył ją doktor Graf ton, postanowiłam więc zadzwonić do niego i uzyskać jakieś bliższe informacje. Ale pan mówi, że wyjechał z Bejrutu. Czy jest jeszcze na terenie Libanu? Może mogłabym się jakoś z nim zobaczyć? — Obawiam się, że nie. Wrócił do Londynu. — Ach, tak. Wobec tego bardzo panu dziękuję i postaram się jakoś sama ją odwiedzić. Głos w telefonie umilkł na chwilę, a gdy się znowu odezwał, był zupełnie pozbawiony wyrazu: 40 — Podobno unika wszelkich kontaktów z ludźmi. — Wiem — powiedziałam — słyszałam o tym. W każdym razie bardzo panu dziękuję za informacje. Do widzenia. — Do widzenia — odparł głos. Odkładając słuchawkę złapałam się na tym, że się uśmiecham. To, czego uprzejmy głos nie dopowiedział, było z pewnością arabskim odpowiednikiem naszego „połam ręce i nogi". Karol zatelefonował wieczorem, aby mi powiedzieć, że ojciec Bena opóźnił swój powrót, wobec czego on sam będzie mógł ruszyć się z miejsca najwcześniej w niedzielę wieczorem, a i to jeszcze nie było pewne. — Ale zaklinam się na wszystkich bogów — zakończył przekonywająco — że przyjadę do ciebie w poniedziałek, o ile nie skręcę gdzieś karku po drodze. — Nie wódź losu na pokuszenie — odparłam — a przynajmniej dopóki nie kupisz sobie tego amuletu z błękitnych paciorków. Powiedziałeś, że to jest kraj, w którym wszystko może się zdarzyć. Nie wspomniałam mu o moim wywiadzie w sprawie ciotki Harriet ani o tym, że tajemnicza samotnia Dar Ibrahim zaczęła mnie coraz żywiej interesować. Recepcjonista musiał rzeczywiście dołożyć wszelkich starań, aby mi zorganizować miłą i kosztowną wycieczkę. Samochód okazał się wielką amerykańską limuzyną ze statecznikami, klimatyzacją, wisiorkiem z błękitnych paciorków od uroku i zawieszonym w oknie wersetem z Koranu: „Całą ufność pokładaj w Bogu". Był tam również wysokościomierz. Z początku trudno mi było w to uwierzyć, ale kierowca, Hamid, młody Arab o bystrym wyrazie twarzy, wyjaśnił mi, że wjedziemy na wysokość ośmiu tysięcy stóp ponad poziom 41 morza jednym morderczym ciągiem, gdyż źródła Ado-nisu położone są na szczycie góry w Libanie Górskim. Usiadłam obok kierowcy i jak urzeczona wpatrywałam się w wysokościomierz, gdy w Byblos skręciliśmy znad brzegu morza i zaczęli wjeżdżać pod górę. Hamid zbyt skąpo ocenił ilość morderczych zrywów potrzebnych do pokonania tej wysokości. Z początku szosa biegła rozsądnie przez wioski i tarasowate poletka, na których jabłonie, posadzone w starannie odmierzonych odstępach, grzęzły po kolana w zielonych uprawach. Czarnookie dzieci bawiły się wśród kur, na zapylonej drodze. Ale po chwili droga, uwolniwszy się od małych zielonych osiedli, zaczęła coraz stromiej piąć się w górę przez ostatni pas uprawnej ziemi, ponad którym ukazał się skalny ugór, zawładnięty przez stada owiec. I tutaj też, w każdym bardziej osłoniętym zakątku, starannie wzniesiony murek

zatrzymywał pracowicie naniesioną ziemię, na której skąpo kwitły drzewa owocowe. Na silniej nasłonecznionych pólkach zieleniły się źdźbła jakichś zbóż, nieomal zagłuszonych kępami wiosennych kwiatów, które panoszyły się dosłownie wszędzie — przy drodze, na murach, nawet w szczelinach skał. Hamid z dobrodusznym uśmiechem zatrzymał samochód, abym mogła do woli nasycić się widokiem orchidei, pastelowych cyklamenów, błękitnych ogromnych pelargonii, perskich tulipanów o szkarłatnych kielichach i czerwonych anemonów — kwiatów Adonisa. Potem opuściliśmy tereny uprawne i jechaliśmy dalej skalistą serpentyną, przy której rosły już tylko szare, uczepione skał krzaki i żółte żarnowce. Krystalicznie czyste powietrze było cudownym przeciwieństwem duszącego upału, który panował nad brzegiem morza. Od czasu do czasu napotykaliśmy stada owiec z sierścią kremowego koloru, czasem w odcieniu miodu, a czasem 42 w czarne łaty. Poruszały się po pastwisku z nisko spuszczonymi łbami i zwieszonymi uszami, jak gdyby stale szukały pożywienia. Czarne kozły z połyskliwą sierścią pasły się razem z nimi. Stado skupiało się zwykle wkoło otulonego w burnus pasterza, stojącego samotnie z rękami złożonymi na lasce i patrzącego na nas z powagą, kiedy przejeżdżaliśmy obok. Droga pięła się coraz wyżej. Strzałka wysokościomie-rza uparcie przesuwała się w prawo. Powietrze było orzeźwiająco chłodne. Żółte żarnowce zostały za nami w dole, a przy brzegach wąskiej drogi rosły między głazami nisko przycupnięte kępki szarych, nędznych listków. Samochód zataczał się niebezpiecznie na zakrętach, mając z jednej strony skalną ścianę grożącą zerwaniem błotnika, a z drugiej stromą przepaść, w której szybowały kraczące wrony i kruki. Nagle z obu stron otwarła się wolna przestrzeń. Jechaliśmy grzbietem oszołamiaj ąco wyeksponowanej grani; po lewej stronie roztaczał się rozległy, spowity niebieską mgiełką widok na białe skały i porosłe lasem, niezliczone grzbiety wzgórz, schodzących w dół aż do morza, z prawej strony, głęboko w dole, mienił się zielenią, to znów znikał wijąc się w szerokim leśnym wąwozie Nahr Ibrahim — rzeka Adonisa. W chwilę potem zanurzyliśmy się w skaliste wąwozy, do których tu i ówdzie z trudem przedostawało się słońce, pozwalając zakwitnąć wątłym jabłoniom, wyrosłym wśród pól czerwonych anemonów. Wkrótce dotarliśmy do źródła Adonisu. Źródło to od niepamiętnych czasów miało czarodziejską moc. Prymitywnym ludziom, żyjącym z płodów tej spragnionej wody ziemi, biały rwący potok, tryskający z czarnej pieczary w połowie olbrzymiej, spalonej słońcem skały, nasuwał myśl o nadziemskich mocach, jakichś nieznanych bogach, demonach i innych straszli- 43 wych potęgach. Z pewnością był też symbolem urodzaju... Rzeka niosła z sobą życie trzydziestu milom górskich szlaków. Wszędzie, gdzie woda tryskała spomiędzy skał, doliny pokrywały się zielenią, wypełniały drzewami i kwitnącymi krzakami, a na brzegach potoków wyrastały czerwone anemony. To tutaj, widmowym śladem Izis, Isztar i Astarte oraz samej Bogini Matki, czczonej jako Demeter, Dia i Cybele z sakralnych wież, przyszła Afrodyta, by zakochać się w syryjskim pasterzu Adonisie i spocząć z nim na posłaniu z kwiatów. To tutaj zabił go dzik, a w miejscach, gdzie padły krople jego krwi, zakwitły anemony. I po dziś dzień, na wiosnę, wody Adonisu czerwonym nurtem spływają do morza. Obecnie dolina jest pusta i tylko czarne kozy wylegują się w słońcu na strzaskanej posadzce świątyni Afrodyty, a przez szum potoku przebija sennie czysty, srebrny dźwięk ich dzwoneczków. Strzępki gałganków, powiewające na świętym drzewie, zostały tam zawieszone w celu ubłagania łask ostatniej królowej tej doliny — Marii.

Nawet bez tych legend ów widok zapierał dech. Ale gdy się o nich pamiętało, biała woda, błyszczące głazy, potężne ruiny i barwne kwiaty poruszane powiewem unoszącym się nad wodospadem, tworzyły jakąś nieziemską scenerię. Kiedy w słońcu wyjechaliśmy z doliny na szlak (trudno było nazwać go drogą), który przez inne już okolice miał nas zaprowadzić z powrotem do domu, ujrzeliśmy widok naprawdę godny baśniowego Wschodu. W niewielkiej odległości od doliny Adonisu ujrzeliśmy kilka niewidocznych przedtem arabskich domków, rozsianych nad brzegiem rzeki. Wąska ścieżka, podobna do białej rysy na skałach, wiła się pomiędzy nimi w górę, odchodząc ukośnie od drogi. Po niej swobodnie wspinał się arabski koń kasztanowatej maści. Biały 44 burnus jeźdźca wydymał się niby żagiel, a sżkarłatmo--srebrna uzda lśniła z daleka w słońcu. Za koniem biegły dwa piękne płowe charty o długiej, jedwabistej sierści — słynne saluki, używane przez wschodnich książąt do polowania na gazele. Wkrótce orszak ten znikł za zakrętem i krajobraz od razu przybrał normalny wygląd. Znaleźliśmy się przed hotelem i była pora na obiad. Zobaczyliśmy jeźdźca ponownie, gdy zjeżdżaliśmy w dół drugą stroną doliny. Obiad zajął nam przeszło godzinę, a jeździec wybierał zapewne krótsze ścieżki, omijając niezliczone trudne zakręty, które musiał pokonywać nasz samochód. Kiedy podskakując na ciągłych wybojach torowaliśmy sobie drogę do małej osady w jakiejś zagubionej dolinie, gdzie śnieg leżał na niedużej wysokości nad naszymi głowami, zobaczyłam w dole jeźdźca, jadącego stępa prawie niewidoczną ścieżką, wśród sięgających mu niemal do pasa słoneczników. Psy były całkowicie niewidoczne, ukryte wśród wielkich liści w kształcie serca. Po chwili wypadły przed nim na niżej leżący zakręt drogi, a koń ruszył za nimi kłusem. Powietrze było tak czyste, że poprzez tępe uderzenia kopyt na piaszczystej drodze wyraźnie słyszałam dźwięk dzwoneczków przy uździe rumaka. Niskie, obdrapane domki zbiegły się dokoła samochodu i szybko przesłoniły nam widok. Zatrzymaliśmy się we wsi, żeby kupić pomarańcze. Był to pomysł Hamida. Mogliśmy je bez trudu nabyć na jednym z licznych przydrożnych straganów, gdy wyjeżdżaliśmy z Bejrutu, ale Hamid zapewniał, że te będą zupełnie niezwykłe, prosto z drzewa, ciepłe od słońca i dojrzałe, cudownie dojrzałe. — Kupię je pani w prezencie — oświadczył zatrzy- 45 mując samochód w cieniu jakiejś morwy i wychodząc, by otworzyć przede mną drzwiczki. Wieś była biedna, co od razu rzucało się w oczy. Ale nędzne chatki, będące właściwie szałasami obłożonymi cegłą z wysuszonej na słońcu gliny, osłonięte były winoroślą i każda z nich tkwiła nisko przy ziemi, wśród pracowicie utrzymanych tarasowatych poletek zbóż i owocowych drzew. Pomimo znacznej wysokości, bogini hojnie obdarzyła to miejsce łaską urodzaju. Było osłonięte przed najsilniej wiejącymi wiatrami i dzięki obfitym śniegom nie brakowało tu wilgoci. Pieczołowicie nałapana woda mieniła się ciemną zielenią w kwadratowych zbiornikach pod nagimi, srebrzystymi topolami, a sama wioska (garstka chat wtulonych w półkolisty stok, stanowiący naturalną osłonę przed wiatrem) tonęła wśród owocowych drzew w pełnym rozkwicie. Oprócz cudownie lśniących w słońcu drzew pomarańczowych i cytrynowych, uginających się pod ciężarem woskowatych kwiatów i owoców, kwitły białe jak śnieg grusze oraz ciemnoróżowe migdałowce, a poza tym wszędzie widać było niebieskaworóżowe, rozkwitłe jabłonie, które są najczęściej spotykanymi drzewami owocowymi w Libanie. Słońce paliło mocno. Gromadka zaciekawionych dzieciaków otoczyła samochód. Były jeszcze bardzo małe i ze swymi gęstymi, czarnymi czuprynkami i olbrzymimi, ciemnymi oczyma wyglądały naprawdę miło, z wielkiej ciekawości zapamiętale ssąc palce. W tej popołudniowej godzinie ciszy wioska wydawała się wymarła. Na polach nie było widać

nikogo. Jeśli istniała tu jakaś kawiarenka, musiała kryć się w ciemnej izbie którejś z chat. Nie zauważyłam ani jednej kobiety. Poza dziećmi, grzebiącymi w ziemi chudymi kurami i nieszczęśliwie wyglądającym osłem z nie zagojonymi otarciami od sznura, jedynym żywym stworzeniem był 41 jakiś starzec, który siedział na słońcu paląc fajkę. Ale i on robił wrażenie tylko na pół żywego. Zdawało się, że pali swoją fajkę przez sen, a jego oczy uniosły się i spoczęły na Hamidzie powoli i półprzytomnie, gdy ten pozdrowił go i spytał o coś po arabsku, przypuszczalnie po prostu o to, kto mógłby nam sprzedać pomarańcze, wiszące nieruchomo na pięknych drzewach. Upłynęła chwila, zanim pytanie dotarło do świadomości staruszka, który wyjął fajkę z ust, obrócił głowę w drugą stronę, splunął z obrzydzeniem na ziemię i wymamrotał coś do siebie pod nosem. Potem jego krótkowzroczne oczy znów zapatrzyły się w przestrzeń, a fajka wróciła do ust. Hamid uśmiechnął się do mnie, wzruszył ramionami i powiedział: — Zaraz wrócę — i zniknął w ciemnych drzwiach jakiejś chaty. Przeszłam na drugą stronę drogi, a dzieci ruszyły za mną. Umacniający krawędź drogi mur schodził sześć stóp w dół i zdawał się utrzymywać całą płaszczyznę, na której leżała wioska. Poniżej ciągnęły się schodzące tarasami poletka, wśród których widziałam przedtem jeźdźca na kasztanku. Słoneczniki były tu zbyt wysokie i za gęsto posadzone, by mogły bujnie rosnąć piękne kwiaty, jakie widziałam w niższych partiach gór, ale pod murem kwitły dzikie irysy i małe, błękitne kwiatki o kielichach w kształcie lilii, a między łodygami słoneczników dostrzegłam czerwone anemony, podobne do lśniących kropli krwi. Zsunęłam się po murze w dół i dzieci zrobiły to samo. Pomagałam im, a na ostatku zniosłam na rękach ze szczytu muru półnagą kruszynę w wieku około trzech lat. Dziecko prawdopodobnie było chore na świerzb. Wytarłam ręce o spodnie i zaczęłam rwać kwiaty. Dzieci mi pomagały. Jakiś chłopczyk z wielkimi ocza- 47 mi, ubrany tylko w brudny kaftanik, wyrwał dla mnie z korzeniami garstkę goździków, a maleństwo ze świerzbem obdarowało mnie kilkoma mleczami. Prowadziliśmy bardzo ożywioną konwersację po arabsku i angielsku (maleństwo ze świerzbem wydawało z siebie jakieś pomruki z epoki kamiennej), ale rozumieliśmy się nawzajem doskonale. W każdym razie nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że dzieci oczekują ode mnie jakiejś solidnej rekompensaty za kwiaty i towarzystwo. — Wystarczy jeden szyling — odezwał się nade mną głos rozbawionego Hamida. Spojrzałam w górę. Stał nade mną, na skraju drogi. — Naprawdę tylko tyle? Wydaje mi się, że to bardzo mało. Jest ich tutaj sześcioro. — Szyling zupełnie wystarczy. Okazało się, że miał rację. Dzieci porwały pieniądze i przelazły z powrotem przez mur znacznie szybciej niż w pierwszą stronę, i to bez niczyjej pomocy, z wyjątkiem maleństwa, które Hamid przesadził przez mur, otrzepał z kurzu i puścił wolno, wymierzając mu na pożegnanie klapsa w gołe pośladki. Potem odwrócił się do mnie. — Da sobie pani radę? Niektóre kamienie nie siedzą zbyt mocno. — Nie będę próbowała. Zejdę w dół i spotkamy się na drodze. Dostałeś pomarańcze? — Tak. Proszę się nie spieszyć, zaczekam na dole. Ścieżka, na której widziałam jeźdźca, była sucha, dobrze wydeptana i miała około osiemnastu cali sze-"i rokości. Schodziła ukośnie w dół, przemykając się przez trzy czy cztery otwory w obmurowaniu tarasów. Ogromne kwiaty odwracały ode mnie swoje ciężkie głowy patrząc na południe, a ścieżka tworzyła wąski

korytarz wśród roślin sięgających mi do ramion. Zobaczyłam teraz, że wśród słoneczników, posadzonych w 48 odstępach mniej więcej jarda, rosły jakieś inne rośliny o zielonych, jak gdyby omszałych liściach i brązowych pióropuszach kwiatów, torując sobie drogę ku światłu wespół ze ślazem, bławatkami i wieloma innymi roślinami. Wzdłuż szlaku, którym przeszedł koń, zwisały połamane i pogniecione liście, a nad unoszącym się w powietrzu miodowym zapachem słoneczników górowała silna, kadzidlana woń jasnoty. Schodziłam wolno ku drodze. Za przerwą w murze, prowadzącą na najniższy taras, słoneczniki ustąpiły miejsca znanym gatunkom zbóż, a na polnej miedzy stało, jak gdyby na straży, drzewo figowe, okrywające się właśnie świeżą, młodą zielenią. Srebrzyste, pełne pąków gałęzie malowniczo wznosiły się ku błękitnemu niebu, a wokoło chropowatego pnia owijało się jakieś dziko rosnące pnącze, podobne do winorośli i okryte czerwonymi jak anemony kwiatami. Zatrzymałam się, by zerwać jeden kwiatek. Pnącze stawiało opór, a gdy wreszcie odciągnęłam jeden pęd od pnia, coś się pod nim ukazało. Na jasnosrebrzystej korze widniała wyryta czerwoną linią sylwetka biegnącego psa. Rysunek był bardzo prymitywny, ale zwierzę świetnie uchwycone w ruchu i nie można było mieć żadnych wątpliwości, że przedstawia długowłosego charta ze strzępiastym ogonem — perskiego saluki. Z pewnością każdy tego doświadczył: że coś, na co raz zwrócił szczególną uwagę, natrętnie nasuwa mu się potem przed oczy i z niepokojem człowiek zaczyna dopatrywać się w tym jakiegoś zbiegu okoliczności lub nawet fatum. Odkąd Karol opowiedział mi o ogarach Gabriela, psy te zdawały się prześladować mnie w Libanie na każdym kroku; ale ostatecznie nie było w tym nic dziwnego. Równie dobrze można by powiedzieć, że w Anglii prześladują człowieka pudle. Wkrótce wyszłam na drogę. X 4 — Ogary Gabriela 49 Hamid siedział na niskim przydrożnym murku, obok samochodu, i palił papierosa. Na mój widok poderwał się szybko, ale dałam mu ręką znak, żeby usiadł. — Nic nie szkodzi. Skończ spokojnie papierosa. — Czy zje pani pomarańczę? — Bardzo chętnie. Dziękuję. Och, jaka wspaniała! Miałeś rację, w Anglii takich nie ma... Powiedz mi, Hamidzie, dlaczego uprawia się tu słoneczniki? — Na olej. Z pestek robi się bardzo smaczny olej do celów kuchennych, prawie tak dobry, jak z oliwek. Poza tym nasz rząd zbudował niedawno fabrykę, w której z tego oleju produkuje się margarynę, więc ziarno słonecznikowe jest w cenie. To w ramach prowadzonej przez rząd akcji zwalczania uprawy konopi. — Konopi? To zdaje się haszysz?... czy marihuana? A to tutaj rośnie? — Jasne. Nigdy pani nie widziała konopi? O ile wiem, w Anglii też się je uprawia do wyrobu lin, ale tylko w gorącym klimacie uzyskuje się z nich narkotyk. Dawniej tu w górach obsiewano konopiami całe pola... bo klimat jest odpowiedni i jeszcze dziś są takie miejsca, do których nie docierają inspektorzy. — Inspektorzy? Plamid skinął głową. — Kontrolerzy państwowi. Rząd usilnie stara się roztoczyć nadzór nad uprawą tych roślin. Pewną ilość konopi uprawia się legalnie, dla potrzeb medycyny, ale każde stadium rozwoju tej rośliny wymaga specjalnego zezwolenia i hodowca musi być przygotowany na ścisłe kontrole. Tylko że w tych dzikich stronach wieśniacy zawsze uprawiali więcej konopi, aniżeli zgłosili, lub zbierali je z pola przed przyjazdem inspektorów. Teraz kary są dużo ostrzejsze niż dawniej, ale zawsze znajdą się ryzykanci, którzy oszukują prawo. — Wzruszył ra- so

mionami. — Trudno się temu dziwić. Uprawa bardzo się opłaca, a przecież zawsze są ludzie gotowi ponieść duże ryzyko dla wielkiego zarobku. — Rzucił papierosa na ziemię i zadeptał go w pyle. — Widziała pani tego starca, z którym rozmawiałem tam na górze? — Tak. — On właśnie to palił. — Ale jak on może...? To znaczy... — A któż mu przeszkodzi? Spojrzałam zdumiona. — Chcesz przez to powiedzieć, że to rośnie gdzieś tutaj? Uśmiechnął się. — Trochę miał przed domem, w kartoflach. — Nawet gdybym zobaczyła konopie, i tak bym nie poznała. Jak to wygląda? — Taka sobie wysoka, szarawa, raczej niepozorna roślina. Narkotyk produkuje się z kwiatów. Są brązowe i tworzą spiczaste, miękkie pióropusze. Schyliłam się właśnie, by ukryć skórki pomarańczy pod murkiem, na którym siedzieliśmy, ale natychmiast się wyprostowałam. — Widziałam coś takiego między słonecznikami! — Naprawdę? — zapytał obojętnie. — Uprzątną to, nim zjawią się inspektorzy. Czy możemy już jechać? — otworzył przede mną drzwiczki samochodu. Ten dzień był rzeczywiście pełen niespodzianek i wrażeń. Byłam podniecona i zapewne chcąc to wszystko uwieńczyć jakimś niezwykłym przeżyciem, wsiadając do samochodu powiedziałam zdecydowanie: — Obiecałeś mi pokazać w powrotnej drodze Dar Ibrahim. Jeśli wystarczy nam czasu, chciałabym wstąpić tam dzisiaj. Czy to się da zrobić? 51 Około czwartej po południu, wynurzywszy się spoza ostrego, stromego zakrętu, wjechaliśmy do Sal'q. Ha-mid zatrzymał samochód koło niskiego muru, za którym zbocze opadało urwiskiem w dół i znów otwarł się przed nami oszołamiający widok na dolinę Adonisu. — To tutaj — powiedział. Spojrzałam we wskazanym przez niego kierunku. Dolina była w tym miejscu szeroka i wielka rzeka płynęła szybko, torując sobie drogę między gęsto zadrzewionymi brzegami. Na lewo od nas, spoza małego wioskowego meczetu, wypływał mniejszy dopływ i łączył się z Adonisem. Między te dwie rzeki wrzynał się ostrym klinem ku środkowi doliny wysoki język skalny, sterczący jak dziób wielkiego statku i przechodzący w płaskie wzniesienie, na którego koniuszku, niby korona wieńcząca skałę, wznosił się pałac — ogromna, złożona z wielu części budowla, która ciągnęła się od samego skraju cypla, zajmując pokaźną część terenu. Na tyłach pałacu zbocze tworzyło stromą skarpę, spadającą aż do podnóża cypla, i na jej szczycie, wprost ze skały, wyrastały mury pałacu. W szczytowej partii gmachu, pod ozdobnymi łukami, dostrzegłam rząd okien wychodzących na miasteczko, ale poza nimi i kilku małymi kwadratowymi otworami, przypominającymi wentylatory, bielące się w słońcu ściany pałacu były całkowicie ślepe. Na tyłach pałacu wyzierały spoza muru zielone korony wysokich drzew. Ale zewnętrzny pas wzniesienia ciągnący się aż do podnóża gór rozdzielających koryta Adonisu i jego dopływu, był nagi, kamienisty i płaski, niby cmentarzysko. Zdawało się, że poza skalistą ścieżką biegnącą brzegiem dopływu nie ma żadnej innej drogi, którą można by dotrzeć do pałacu. Hamid szybko mi to wyjaśnił: — Trzeba przejść przez rzeczkę trochę niżej. Jest 52 tam płytki bród, tylko czasem na wiosnę, szczególnie po deszczach, woda bardzo przybiera, prąd robi się wartki i strumień zalewa kamienie, po których normalnie przechodzi się na

drugą stronę. Ale dziś wszystko będzie dobrze. Czy pani rzeczywiście chce tam iść? Jeśli tak, to pójdę z panią i pokażę drogę. Nie wyobrażałam sobie, żeby można tu było zabłądzić. Wyraźnie widziałam ścieżkę aż do samego podnóża góry, a ponieważ jestem dalekowidzem, dostrzegłam ze swego miejsca nawet bród. Musiał tam kiedyś być kamienny most, o czym nieomylnie świadczyły zburzone filary. Nie miałam wątpliwości, że po drugiej stronie strumienia bez żadnego wysiłku odnajdę ścieżkę prowadzącą do pałacu. Spojrzałam na Hamida, ubranego w nienagannie za-prasowane spodnie i w równie elegancką koszulę. — To bardzo ładnie z twojej strony, ale niepotrzebnie byś się trudził. Tutaj nie sposób zmylić drogi. Chyba lepiej zostań przy samochodzie... może uda ci się znaleźć w miasteczku coś do picia, pewnie chętnie napiłbyś się kawy, jeśli tu jest jakaś kawiarenka... — Rozejrzałam się wkoło po skupisku wyjątkowo nieza-chęcających domków, z których składało się Sal'q. Hamid uśmiechnął się. — Owszem jest, bardzo pani dziękuję, ale nie mam ochoty dziś tam zachodzić. Pójdę z panią. To za długi spacer dla samotnej kobiety, a poza tym przypuszczam, że portier mówi tylko po arabsku. Miałaby pani kłopot z porozumieniem się. — Oczywiście! Bardzo dziękuję i będę ci ogromnie wdzięczna, jeśli ze mną pójdziesz. Muszę przyznać, że ta wyprawa zapowiada się dość męcząco. Żałuję, że nie mamy skrzydeł. Hamid zamknął samochód i „wsunął klucz do kieszeni. 53 — Chodźmy tędy — powiedział. Ścieżka prowadziła pod murem meczetu i dokoła małego cmentarzyska z interesującymi muzułmańskimi nagrobkami. Smukłe kolumienki uwieńczone kamiennym turbanem znaczyły groby mężczyzn, a groby kobiece zdobiły rzeźbione na stelach kwiaty lotosu. Biało otynkowane ściany minaretu rysowały się pięknie na tle jasnobłękitnego rozpalonego nieba. Za rozsypującym się murem cmentarnym ścieżka zaczęła nagle spadać stromymi zygzakami w dół i zrobiła się niezbyt bezpieczna z powodu zdradziecko osuwających się kamieni. Słońce minęło już zenit, ale nadal mocno prażyło tę stronę zbocza. Wkrótce znaleźliśmy się poniżę] najniższego tarasu wioski, gdzie stok był tak stromy i kamienisty, że nie rosło na nim dosłownie nic, nawet winogrona. Urwisty występ skalny zasłonił nam strumień i nie słyszeliśmy jego szmeru. Panował absolutny spokój. Cała dolina wypełniona była suchą, upalną, wielką ciszą. Wychodząc spoza stromego urwiska, spłoszyliśmy stadko czarno-brązowych kóz, o długiej, jedwabistej sierści, obwisłych uszach, wielkich rogach i sennych, żółtych, złośliwych oczach. Najwyraźniej pasły się na tym nagim zboczu, choć trudno było odgadnąć, co mogły tam znaleźć do jedzenia. Teraz spały na słońcu. Było ich około trzydziestu. Zwróciły w naszą stronę wąskie, sprytne pyszczki i przyglądały nam się badawczo, bez cienia strachu, jak gdyby nie były stadem zwierząt hodowanych przez ludzi, lecz prawymi właścicielami terenu, którego granice ośmieliliśmy się naruszyć. Jedna z kóz dźwignęła się leniwie i stanęła na środku ścieżki, ale wolałam z nią nie zaczynać i obeszłam ją naokoło. Nawet nie odwróciła łba. Miałam rację z tym mostem. Dopływ (Hamid powiedział mi, że nazywa się Nahr el-Sal'q) nie był szeroki 54 w porównaniu z Adonisem, ale o tej porze roku trzeba było przebyć dwadzieścia stóp wartkiego nurtu, by dostać się na drugą stronę. Na białych kamieniach woda była płytka, w rozpadlinach jednak kłębiła się groźnie spieniona, a w głębszych miejscach, gdzie zapewne sięgałaby nam do ramion, tworzyły się ciemnozielone wiry. Po drugiej stronie rzeka płynęła wzdłuż niskiej skały, na której niegdyś wspierał się most. Jego zatopione fundamenty widać

było w głębi przejrzystej wody. Po naszej stronie jedyną jego pozostałością był stos wielkich ciosanych głazów, z których część ułożono w wodzie w odstępach mniej więcej jarda, w taki sposób, by można było przejść po nich na drugi brzeg. — Podobno byl tu kiedyś stary rzymski most — powiedział Hamid. — Zostały z niego jeszcze te kamienie. Przejdzie pani? Podał mi rękę, a potem, już po drugiej stronie, poprowadził mnie wprost do stóp skały, gdzie zobaczyłam ścieżkę wijącą się ku szczytowi poprzez gąszcz dzikich fig i żółtych żarnowców. Podejście było strome, ale niezbyt trudne i najwidoczniej dostępne także dla mułów, a nawet koni. Nie widzieliśmy jednak śladu życia, poza jaszczurkami i kołującymi nad skałą sokolikami. Nie było słychać mc prócz szumu płynącej w' dole wody, szelestu naszych kroków i szmeru oddechów. Kiedy w końcu stanęliśmy na szczycie, na wprost ślepych murów pałacu, ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Miałam wrażenie, że cała ta wielka budowla jest martwa i opuszczona — że jest to jakiś pałac z zaświatów. Wydawało się niemożliwe, by ktoś tu mieszkał, a tym bardziej ktoś, kogo znałam. Z pewnością żaden członek mojej niezwykłej, ale gorąco kochającej życie rodziny nie zamknąłby się tutaj, w tym upiornie białym cmentarzysku... Przystanęłam, by nabrać tchu i, patrząc na obdrapane, wyblakłe mury oraz zamkniętą spiżową bramę, przypomniałam sobie moje ostatnie spotkanie z ciotką Harriet. Dawne, mgliste wspomnienie z dzieciństwa... Była jesień, w naszym sadzie wiał ciepły, wrześniowy wiatr, porywając kłęby liści i strącając jabłka w miękką, wilgotną murawę. Niebo przesłaniały wieczorne obłoki i stada gawronów krążyły nisko, zbierając się do snu. Przypomniał mi się ochrypły, podobny do ich krakania, śmiech ciotki Harriet, ubawionej jakimś powiedzeniem Karola. — Był tu kiedyś dzwonek przy bramie. Proszę mi powiedzieć, o co pani chodzi. Jeśli stary portier nie śpi, powtórzę mu to i może zdołam nakłonić, aby przekazał tę wiadomość swojej pani — mówił wesoło Ha-mid, prowadząc mnie do bramy przez pokryte pyłem głazy. Stukali do drzwi karawanseraju... Z „Rubajjatów" Omara Chajjama Główna brama (dwa skrzydła z kutego spiżu, zwieńczone pięknie rzeźbionym łukiem) na pierwszy rzut oka robiła imponujące wrażenie, ale z bliska widać było, że w uchwycie brakuje ciężkiej kołatki, a rzeźby niemal doszczętnie zniszczył wiatr. Na wysokich, pozbawionych okien murach dostrzec można było tu i ówdzie resztki kolorowych ornamentów, jakieś zatarte malowidła i mozaiki oraz połamane kawałki marmuru, przyklejone do ścian i pomalowane jasną ochrą, zbiela- 57 lą wskutek silnej operacji słonecznej. Po prawej stronie bramy zwisał na drucie uchwyt dzwonka. Hamid pociągnął za uchwyt. W panującej ciszy słyszeliśmy wyraźnie skrzypienie naciągających się jard po jardzie zardzewiałych drutów, które uruchamiały dzwonek. W kilka sekund potem, z chrzęstem i zgrzytem sprężyn, dźwięk jego rozbrzmiał głucho tuż za bramą. Spiżowe wrota odbiły ten dźwięk zwielokrotnionym echem i gdzieś daleko zaszczekał pies. Potem znów zapanowała cisza. Hamid sięgał właśnie ponownie do dzwonka, gdy usłyszeliśmy kroki. Właściwie nie były to kroki, lecz szuranie butów po zakurzonej posadzce, po czym do uszu naszych dobiegł odgłos czyichś nieporadnych ruchów z drugiej strony bramy. Nie zdziwił nas wcale głośny szczęk odciąganej zasuwy ani złowrogi zgrzyt zawiasów, gdy ciężkie wrota uchyliły się nieznacznie. Pochwyciłam wzrok Hamida i wyczytałam w nim takie samo zaciekawienie, jakie zapewne wyrażały moje oczy. Każdy, kto po takim wstępie otworzyłby nam bramę, mógł nas łatwo rozczarować.