uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Michael Palmer - Przeblyski pamieci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Przeblyski pamieci.pdf

uzavrano EBooki M Michael Palmer
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 59 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

Michael Palmer Przebłyski pamięci (Flashback) Przełożył Zygmunt Halka

Prolog 10 stycznia Dwa... trzy... cztery... Leżąc na plecach, Toby Nelms liczył przesuwające się nad jego głową światła. Miał osiem lat, lecz był mały jak na swój wiek; miał gęste, rudobrązowe włosy i piegi, pokrywające górną część policzków i nasadę nosa. Przez pewien czas po tym, jak jego ojciec został przeniesiony z północnej części stanu Nowy Jork do TJ Carter Paper Company w Sterling, w stanie New Hampshire, był dla swoich kolegów klasowych w Bouquette Elementary School popychadłem. Przezywali go „indyczym jajem” albo „komisem”. Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero wówczas, gdy postawił się Jimmy’emu Barnesowi, szkolnemu tyranowi, za co zresztą dostał od niego przy okazji ciężkie lanie. Pięć... sześć... siedem... Toby podrapał się po guzie, który zrobił mu się obok siusiaka – u nasady nogi i był źródłem uporczywego bólu. Lekarze powiedzieli, że zastrzyk sprawi mu ulgę, lecz ból nie ustępował. Nie pomagała również muzyka, która, jak obiecywały pielęgniarki, powinna go zrelaksować. Melodia była przyjemna, ale brakowało słów. Drżącymi rękami sięgnął do głowy i ściągnął z uszu słuchawki. Osiem... dziewięć... Światła zmieniały barwę: białe, potem żółte, różowe, w końcu czerwone. Dziesięć... jedenaście... W następstwie bójki z Jimmym przestał być popychadłem; po lekcjach koledzy zaczęli go zapraszać do wspólnych powrotów do domu. Wybrano go nawet na przedstawiciela klasy w radzie uczniowskiej. Przyjemnie było znów chodzić z ochotą do szkoły, po miesiącach udawania różnych dolegliwości, byle tylko zostać w domu. Teraz, z powodu guza, straci cały tydzień. To nie fair. Dwanaście... trzynaście... Przesuwające się nad jego głową czerwone światła stawały się coraz jaśniejsze. Toby z całych sił zacisnął powieki, lecz czerwień robiła się coraz gorętsza i intensywniejsza. Spróbował przysłonić oczy ramieniem, lecz to nic nie pomogło. Palące, krwiste światło przewiercało rękę i coraz bardziej kłuło go w oczy. Zaczął cicho płakać. – Nie płacz, Toby. Doktor zoperuje ci ten mały guzek i przestanie boleć. Nic chcesz słuchać muzyki? Większość naszych pacjentów twierdzi, że przynosi im ulgę. Toby potrząsnął głową, następnie powoli opuścił rękę. Światła nad głową zniknęły, w ich miejscu pojawiła się twarz pielęgniarki, która uśmiechała się do niego. Była siwa, pomarszczona i stara – tak stara jak ciotka Amelia. Miała pożółkłe końce zębów, a na policzkach plamy jasnoczerwonego makijażu. Kiedy na nią patrzył, skóra na jej twarzy napięła się, policzki zapadły, zmarszczki zniknęły, a miejsca pod makijażem i powyżej, gdzie znajdowały się oczy, zrobiły się puste i czarne. – Spokojnie, Toby, no... Toby ponownie przysłonił oczy ręką i znów to nie pomogło. Skóra na twarzy pielęgniarki napinała się coraz bardziej, następnie zaczęła odpadać płatami, odsłaniając białe kości. Czerwień makijażu spływała jak krew po kościach policzków, a miejsca, gdzie kiedyś były oczy, promieniowały światłem. – No, no, Toby, uspokój się... – Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Toby chciał wykrzyczeć te słowa, lecz z gardła wydobył mu się jedynie niski pomruk, jak zgrzyt, gdy po płycie przesuwa się palcem igłę adapteru. – Pozwól mi wstać. Proszę, pozwól mi wstać. Okrywające go prześcieradło zostało ściągnięte i Toby zadrżał z zimna.

– Zimno mi – krzyczał bezgłośnie. – Przykryjcie mnie. Pozwólcie mi wstać, proszę. Mamo! Chcę do mamy! Odezwał się męski głos – niski i spokojny. Toby poczuł ręce wokół swoich kostek i pod pachami, unoszące go coraz wyżej z wózka na kółkach, na którym leżał. W pokoju rozbrzmiewała ta sama muzyka. Teraz ją słyszał bez słuchawek. – Ostrożnie, przyjacielu. Rozluźnij się! Toby otworzył oczy. Zobaczył nad sobą zamgloną twarz. Zamrugał raz i drugi, lecz twarz poniżej niebieskiego czepka pozostała zamglona. Właściwie to nic była twarz, tylko skóra, w której powinny się znajdować oczy, nos i usta. Krzyknął ponownie i znów odpowiedziała mu cisza. Unosił się bezsilnie w przestrzeni. Chcę do mamy! – Kładziemy cię, przyjacielu powiedział mężczyzna bez twarzy. Toby poczuł pod plecami zimną płytę. W poprzek jego piersi zacisnął się szeroki pas. Tylko guz, zaskowyczał bezgłośnie. Nie skaleczcie mojego siusiaka. Obiecaliście, że go nie skaleczycie. – W porządku, Toby, teraz cię uśpimy. Odpręż się, słuchaj muzyki i zacznij liczyć od stu wstecz w następujący sposób: sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... dziewięćdziesiąt osiem... – Sto... dziewięćdziesiąt dziewięć... – Toby wypowiadał po kolei słowa, lecz zdawał sobie sprawę, że nikt ich nie słyszy. – Dziewięćdziesiąt osiem... dziewięćdziesiąt siedem... – Poczuł dotyk lodowato zimnej wody pomiędzy brzuchem a szczytem uda, w miejscu gdzie był guz, a potem na siusiaku. – Dziewięćdziesiąt sześć... dziewięćdziesiąt pięć. – Przestańcie. To mnie boli. Proszę! – W porządku, śpi. Jesteś gotów, Jack? Zespół? – Męski głos, ten sam, który Toby już kiedyś słyszał. Ale gdzie? Gdzie? – Marie, podkręć odrobinę muzykę. Dobrze, wystarczy. W porządku, zaczynajmy. Poproszę skalpel... Głos lekarza. Tak, to był on. Lekarz, który go badał na oddziale pogotowia. Miał łagodne oczy. Doktor, który obiecał, że nie... Skalpel? Jaki skalpel? Po co? W tym momencie zobaczył refleks światła w małym, srebrzystym ostrzu, które zbliżało się do guza nad jego pachwiną. Próbował się poruszyć, odepchnąć je, lecz pas zaciśnięty mocno w poprzek piersi unieruchamiał mu ręce wzdłuż boków. Z początku nie czuł strachu, jedynie zaskoczenie i ciekawość. Obserwował cienkie ostrze, które obniżało się, a w końcu dotknęło skóry obok siusiaka. W tym momencie wstrząsnął nim ból, jakiego nigdy dotąd nic zaznał. – Czuję go! Czuję go! – wrzasnął. – Przestańcie! Boli mnie! Skalpel wniknął głębiej, następnie zaczął ciąć. Przeciął guz, po czym zawrócił ku nasadzie siusiaka. Z przeciętej skóry płynęła obficie krew. Toby nie przestawał krzyczeć. – Gotowe. Odsysaj! – usłyszał spokojny głos doktora. – Boli mnie! Czuję wszystko! Proszę przestańcie! – błagał Toby. Wierzgał nogami, próbując z całej siły uwolnić się od krępującego pasa. – Mamo, tato, pomóżcie mi! Błyszczące ostrze, teraz usmarowane krwią, wynurzyło się z przeciętego guza. Toby zobaczył, jak w miejsce noża zagłębiają się w ranie nożyce, które otwierają się, zamykają, otwierają, zamykają... zbliżając się coraz bardziej do nasady siusiaka. Każdy ich ruch sprawiał potworny ból, prawie przekraczający granicę ludzkiej wytrzymałości. Prawie... – Nie rozumiecie? krzyczał Toby, próbując argumentować jak dorosły. – Jestem przytomny. To boli. To mnie boli! Nożyce powędrowały dalej, obejmując nasadę jego siusiaka. – Nie! Nie dotykajcie go! Nic dotykajcie go!

– Gazik! Prędko, gazik. Dobrze, tak jest lepiej. Teraz jest dobrze. Nożyce posunęły się dalej. W miejscu gdzie był siusiak i jądra, Toby czuł teraz pustkę. Nie róbcie mi tego... nie róbcie... Nie wypowiedział tych słów głośno – zabrzmiały jedynie w jego mózgu. Zebrawszy wszystkie siły, ponownie spróbował uwolnić się od krępującego go pasa. Zobaczył nad sobą doktora, tego o łagodnych oczach, który obiecał mu, że nic poczuje bólu. Trzymał coś w ręku... coś krwawego... pokazując to wszystkim obecnym. Toby głowił się, co to jest jaka rzecz jest warta takiego zainteresowania. Naraz wszystko stało się dla niego jasne. Przerażony spojrzał na miejsce, w którym był guz. Guza nic było, ale nie było również siusiaka... ani jąder. Zamiast nich dostrzegł jedynie krwawą, ziejącą dziurę. W tym momencie zapięcie pasa, krępującego jego pierś, puściło. Wywijając na oślep rękami i nogami, uciekł ze stołu, kopiąc po drodze lekarzy, pielęgniarki i wszystko, co mu stanęło na drodze. Roztrzaskał źródło oślepiającego światła nad głową, tace z błyszczącymi stalowymi instrumentami pospadały na podłogę. – Złapcie go, złapcie! – usłyszał krzyk doktora. Tłukąc pięściami i nogami, Toby wywrócił półkę z butelkami. Krew z jednej z rozbitych butelek obryzgała mu nogi. Zaczął uciekać w stronę drzwi... jak najdalej od twardego stołu... jak najdalej od pasów. – Zatrzymać go!... Zatrzymać! Czyjeś silne ręce złapały go za ramiona, ale paroma kopniakami zdołał się uwolnić. Po chwili ręce znów go objęły. Męskie, silne ramiona zacisnęły się wokół jego piersi i pod brodą. – Uspokój się, Toby – powiedział doktor. – Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. To ja, twój tata. Toby przekręcił się, próbując z całej siły się wyśliznąć. – Toby, przestań, proszę. Posłuchaj mnie. Przyśnił ci się koszmar. To był tylko sen, nic więcej. Po prostu zły sen. Głos był inny niż doktora. Toby dalej walczył, choć mniej zawzięcie. – W porządku, synu, uspokój się. Jestem twoim tatą. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Toby przestał się wyrywać. Ramiona opasujące mu pierś i przyciskające podbródek rozluźniły uścisk. Ktoś bardzo powoli odwrócił go ku sobie. Otworzywszy oczy, zobaczył zatroskaną twarz ojca. – Toby, widzisz mnie? Jestem twoim ojcem. Poznajesz mnie? – Ja też tu jestem. Twoja mama. Toby Nelms spojrzał wpierw na ojca, potem na zmartwioną twarz matki. Następnie z przerażeniem, które wciąż odczuwał, pomacał ręką z przodu pidżamy. Siusiak był na swoim miejscu. Jądra także. Czy to był sen? Zawstydzony, zbyt słaby, żeby płakać, położył się na podłodze. W pokoju panował straszny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane zabawki i książki. Drzwi do biblioteczki były otwarte, a rzeczy z górnej półki wyrzucone. Radio i małe akwarium, mieszkanie złotej rybki, Benny, leżały roztrzaskane na podłodze. Wśród okruchów szkła spoczywała martwa Benny. Bob Nelms wyciągnął ręką ku synowi, lecz chłopiec nie zareagował. Nie spuszczając oka z rodziców, sunął do tyłu po podłodze, po czym wstał i wrócił do łóżka. Znów dotknął się z przodu. – Toby, dobrze się czujesz? – zapytała cicho matka. Chłopiec nie odpowiedział. Przetoczywszy się na drugi bok, tyłem do rodziców, zwinął się w kłębek i wbił pusty wzrok w ścianę.

Rozdział 1 Niedziela trzydziestego czerwca była ciepła i senna. Na krętej szosie numer szesnaście, prowadzącej z Portsmouth w New Hampshire prawie do granicy kanadyjskiej, nieliczne samochody przebijały się leniwie przez fale gorącego powietrza. Nad zachodnim horyzontem wisiał fioletowy wał chmur burzowych. Dla Zacka Iversona jazda na północ, zwłaszcza w takie popołudnia, była odkąd sięgnął pamięcią największą przyjemnością. Jechał tą trasą już ze sto razy, lecz każdy przejazd, najpierw przez pastwiska na południu, potem przez wioski i łagodne wzgórza, w końcu przez Góry Białe, przynosił nowe widoki, nowe odczucia. Furgonetka Zacka, zdezelowany pomarańczowy volkswagen, była wyładowana pudłami, odzieżą i różnymi dziwnymi okazami mebli. Rozparty na siedzeniu pasażera Cheapdog opierał pysk na parapecie, delektując się rzadką możliwością oglądania świata z odwianymi znad oczu kudłami. Jego pan, nie przerywając jazdy, sięgnął ręką i podrapał zwierzę za uchem. Od czasu gdy Connie zniknęła z jego życia i sprzedał większość mebli, Cheapdog stał się dla niego opoką, wyspą na morzu niepewności i ciągłych zmian. Niepewność i zmiany. Zack uśmiechnął się ze zdenerwowaniem. Od ilu już lat daty trzydziesty czerwca i pierwszy lipca stały się ucieleśnieniem tych słów? Wakacyjne prace w szkole średniej, cztery lata na uczelni i cztery dalsze na wydziale medycyny, osiem lat stażu najpierw na chirurgii, a potem na neurochirurgii – tyle zmian, tyle znaczących trzydziestych czerwca. Dzisiejszy będzie ostatni w tym łańcuszku – nóż, odcinający pierwszą połowę jego życia od drugiej. Ten za rok minie prawdopodobnie jako najzwyklejszy, normalny dzień. Autostrada numer szesnaście zwęziła się i prowadząc w stronę gór, zmieniła profil na bardziej właściwy dla kolejki górskiej. Zack spojrzał na zegarek. Druga trzydzieści. Frank i Sędzia byli o tej porze w klubie, prawdopodobnie przy czwartym lub piątym dołku. Obiad będzie nie wcześniej niż o szóstej. Nie widział powodu, żeby się spieszyć. Zatrzymał się na przydrożnym parkingu. Cheapdog poruszył się niecierpliwie na siedzeniu, czując, że przerwa w podróży jest przeznaczona dla niego. – Masz rację, kudłaty pyszczku – powiedział Zack. – Zaraz będziesz wolny. Ale przedtem... Z przerwy między siedzeniami wydobył postrzępioną książkę w miękkiej oprawie i oparł ją na desce rozdzielczej. Pies natychmiast przestał piszczeć. Przekręcił głowę, czekając. – Widzę, że zgadzasz się na cenę, którą musisz zapłacić za wolność, jaką niebawem otrzymasz. A teraz, psy i dziewczęta, czas na – wyjął z kieszeni na piersiach srebrną jednodolarówkę i przeczytał z książki – „klasyczny transfer palcowy, styl włoski”. Książka Sztuczki z monetami, autorstwa Rufo, była przedrukiem z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Zack natknął się na nią w antykwariacie w Cambridge. Zadziwisz przyjaciół... Ubawisz swoją rodzinę... Zachwycisz przedstawicieli płci przeciwnej... Udoskonalisz własną zręczność manualną. Każda z tych czterech obietnic, wydrukowanych spłowiałą, złotą czcionką na okładce, miała w sobie specyficzny urok, lecz tylko ostatnia zdecydowała, że kupił książkę. – Nie rozumiesz? – próbował wytłumaczyć koledze neurochirurgowi, borykając się z ćwiczeniami z pierwszego rozdziału. – Ile czasu przebywamy w sali operacyjnej?... Najwyżej parę godzin dziennie. Powinniśmy między operacjami ćwiczyć dłonie, żeby udoskonalić sprawność manualną. Inaczej jesteśmy jak sportowcy, którzy nie trenują między kolejnymi zawodami.

Wprawdzie cel był pożyteczny, jednak osiągnięcie go graniczyło z cudem. Choć w sali operacyjnej potrafił doskonale posługiwać się swoimi rękami, do tej pory nie udało mu się opanować nawet najprostszych sztuczek Rufo, skutkiem czego pozostało mu jedynie popisywać się przed lustrem, zwierzętami lub nieświadomymi jego ambicji dziećmi. – W porządku, piesku, przygotuj się. Oszczędzę ci opisu tej sztuczki, bo widzę, że masz na oku tamte brzozy. Popatrz, umieszczam monetę tutaj... robię taki ruch przegubem... i voilà ! nie ma monety... Dziękuję, dziękuję. Teraz po prostu przesuwam drugą ręką nad pierwszą w ten sposób i... Srebrna dolarówka wypadła mu z dłoni, odbiła się od dźwigni hamulca ręcznego i zadźwięczała pod siedzeniem. Pies odwrócił łeb w przeciwną stronę. – Cholera – mruknął Zack. – to wina słońca. Słońce mnie oślepiło. Przepraszam, piesku. Nie pokażę ci więcej sztuczek. Odnalazł monetę, po czym sięgnąwszy ręką, otworzył drzwi przy siedzeniu pasażera. Cheapdog wyskoczył z furgonetki i w niecałą minutę zdążył obsikać pół tuzina drzew. Następnie pognał w dół stromego, trawiastego zbocza i zanurzył się po brzuch w górskim potoku. Zack poszedł za nim. Był wysokim mężczyzną o zielonych oczach i surowej, męskiej urodzie. Connie powiedziała o nim kiedyś: „...wygląd zbira, ale cholernie przystojny”. Szedł wzdłuż krawędzi pochyłości, mijała mu sztywność uszkodzonego kolana, spowodowana długą jazdą. Zobaczył, jak Cheapdog gwałtownie skacze na sójkę i chybia. Zdajesz sobie sprawę, chłopcze, że czas treningu się skończył? – powiedział do siebie, nie mogąc w to uwierzyć. Że nie wrócisz już do miasta? Spojrzał na Góry Białe. Od czasu gdy był nastolatkiem, z zapałem się wspinał w Górach Skalistych, Tetońskich, Dymnych, w Sierra Nevada, w północnych Appalachach. Ale tylko do Białych miał szczególny stosunek. Odnosił wrażenie, że umacniały go w przekonaniu, iż jego życie toczy się właściwą drogą. Wymaganiom związanym ze szkoleniem w zawodzie chirurga poświęcił większość swoich życiowych pasji, najtrudniejsze jednak było rozstanie się ze wspinaczką. Teraz, mając trzydzieści sześć lat, nie mógł się doczekać, kiedy zacznie nadrabiać stracony czas. Thin Air... Turnabout i Fair Play... Widowmaker... Carson’s Cliff... Wejście na każdy z nich będzie jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Zamknąwszy oczy, wciągnął głęboko górskie powietrze. Od miesięcy wahał się, czy wybrać karierę naukową w medycynie, czy zdecydować się na praktykowanie w małym mieście. Spośród wszystkich życiowych decyzji, które podjął – takich jak wybór uczelni, szkoły medycznej, specjalności, programu szkolenia – ta okazała się najtrudniejsza. A kiedy już ją podjął, rozważywszy wszystkie za i przeciw i uzyskawszy zgodę Connie i postanowił wrócić do Sterling, ta hamletowska decyzja wzbudziła w nim wątpliwości. Ledwie zdążył wyschnąć atrament na kontrakcie, który podpisał z korporacją szpitali Ultramed, gdy Connie oświadczyła mu, iż przemyślawszy ich narzeczeństwo, doszła do wniosku, że boi się człowieka, który mógł nawet przez chwilę zastanawiać się nad przeniesieniem z Back Bay do północnego New Hampshire. Niecałe dwa tygodnie później listonosz przyniósł mu do mieszkania butelkę cold duck, z przyczepionym do niej pierścionkiem w oryginalnym pudełku. Westchnąwszy, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Miał osobliwe palce; pulchne i tak długie, nawet przy jego metrze osiemdziesięciu wzrostu, że musiał zamówić w firmie zaopatrzenia medycznego specjalne rękawice. Takie palce przydawały się w sali operacyjnej, a dawniej na skalnych ścianach. Spojrzał na północny zachód. W dali mignął mu odblask Mirror, ściany z niemal czystego granitu tak gęsto poprzetykanego miką, iż refleks letniego słońca przywodził na myśl rozbłysk dalekiej gwiazdy.

Lion Head... Tuckerman Ravine... Wall of Tears... Góry miały tyle magii, tyle kryły niespodzianek, które na niego czekały. Zdawał sobie sprawę, iż choć życie w Sterling będzie z pewnością mniej ciekawe niż w mieście, to możliwość wspinania się wynagrodzi mu te straty, zapewniając wystarczająco wiele wrażeń. No i oczywiście sama praktyka – wyzwanie, które podejmuje, będąc pierwszym neurochirurgiem na tym terenie. Za mniej niż dwadzieścia cztery godziny znajdzie się we własnym gabinecie w supernowoczesnej klinice lekarzy i chirurgów Ultramed, sąsiadującej z odnowionym szpitalem okręgowym Ultramed-Davis. Po trzech dekadach przygotowań i poświęceń był gotów do urzeczywistnienia celu swojego życia udowodnienia światu i sobie, co potrafi. Te perspektywy rozproszyły resztki drzemiących w nim obaw, wymiatając je jak wiatr suche liście. Z Connie czy bez niej wszystko powinno się dobrze ułożyć. Chleb domowego wypieku i zupa jarzynowa; gęsi pasztet na wafelkach z ziarna sezamowego; kryształowe kieliszki i puchary do wina Waterforda; łopatka z jagnięcia w miętowej galarecie; zastawa porcelanowa Royal Doulton; pilaw ryżowy ze słodkimi kartoflami; świeża zielona fasola szparagowa z migdałami; obrusy z irlandzkiego lnu. Potrawy były dziełem Cinnie Werson. Zack doznał znajomego uczucia, mieszaniny podziwu z zakłopotaniem, obserwując matkę w samodzielnie wyhaftowanym fartuchu, która krążyła pomiędzy kuchnią a jadalnią, podając jedno po drugim dania na wielkim stole z wiśniowego drewna, sprzątając talerze, w przerwach biorącą udział w rozmowie, nawet nalewając wodę – a przy tym grzecznie, lecz stanowczo odmawiała propozycji pomocy ze strony jego i Lisette. Stół był nakryty na osiem osób, chociaż Cinnie rzadko siedziała na swoim miejscu. Sędzia sprawował kontrolę nad wszystkim ze swojego stałego miejsca u szczytu stołu. Jego masywne krzesło z wysokim oparciem niewiele się różniło od tego, na którym zasiadał w sali sądowej okręgu. Zackowi przydzielono honorowe miejsce po przeciwnej stronie stołu, vis–a– vis ojca. Pomiędzy nimi siedzieli Frank, starszy brat Zacka, jego żona Lisette, ich czteroletnie bliźniaczki Lucy i Marthe oraz ponadsiedemdziesięcioletnia wdowa Annie Doucette, gospodyni domowa Wersonów, która od dnia narodzin Franka stała się częścią rodziny. Atmosfera przy stole była jak zwykle napięta, momenty ciszy oddzielały wyważone wymiany zdań. Zack uśmiechnął się w duchu na wspomnienie straszliwego rejwachu panującego w restauracji miejskiego szpitala w Bostonie, gdzie w ciągu ostatnich siedmiu lat spożywał większość posiłków. Choć urodził się w Sterling, w tym domu i z tego względu należał do tego miejsca – to jednak czuł się, jakby po spakowaniu manatków w Bostonie wylądował po siedemnastu latach na innej planecie. Obserwując siedzących za stołem, stwierdził, iż najbardziej w ciągu tego czasu zmieniła się Lisette. Niegdyś tryskająca energią, beztroska piękność, teraz, miała krótko obcięte włosy, nie nosiła makijażu i sprawiała wrażenie, że przyzwyczaiła się do roli matki i żony. Była nadal szczupła i z pewnością pociągająca, lecz w jej oczach brakowało owej iskry fantazji, która kiedyś go fascynowała. Siedziała między bliźniaczkami, naprzeciw Franka i Annie, ograniczając się do rozmowy z dziewczynkami, uważając, by się dobrze zachowywały, i uśmiechając się aprobująco, kiedy jedna lub druga wtaczały się grzecznie do konwersacji. Lisette, o rok młodsza od Zacka, prawie przez dwa lata – od połowy jego przedostatniej klasy w szkole średniej w Sterling, aż do jej przyjazdu w odwiedziny do niego do Yale – była jego pierwszą prawdziwą miłością. Szok i cierpienie przeżyte przez nich w trakcie spotkania na zjeździe absolwentów w New Haven, uświadomienie sobie, jak bardzo zdołało ich oddalić zaledwie sześć tygodni rozłąki, stały się punktem zwrotnym w życiu obojga. Przez pewien okres po powrocie Lisette do Sterling jeszcze od czasu do czasu telefonowali do siebie, wymienili nawet parę listów, ale w końcu przestali się kontaktować.

W rezultacie Lisette wyjechała do Montrealu, tam zaczęła studiować, ale nie skończyła, bo wyszła za mąż – za pediatrę lub oftalmologa, jak się Zackowi zdawało. Po rozpadnięciu się małżeństwa wróciła do Sterling i w niespełna rok zaręczyła się z Frankiem. Zack był drużbą na ich weselu i ojcem chrzestnym bliźniaczek. Annie, podobnie jak Lisette, siedziała w milczeniu, raczej dziobiąc potrawy, niż jedząc, i zabierając głos tylko po to, żeby ponarzekać na artretyzm, zawroty głowy lub puchnięcie kostek, które przeszkadzały jej być bardziej pomocną dla „pani Cinnie”. Zackowi zrobiło się przykro, kiedy przypomniał sobie ową silną, mądrą kobietę, którą była za jego dzieciństwa. Pochylona stawała w rozkroku nad piłką, a potem rzucała ją w tył do Franka, kiedy ten na polu za domem ćwiczył ze swoim małym bratem. Jednym z przekleństw zawodu lekarza jest patrzenie na ludzi jak na przypadki chorobowe. Po każdym powrocie do domu Zack podświadomie dodawał jedną lub dwie nowe diagnozy do swojego widzenia Annie. Dziś była blada i wyglądała mizerniej niż kiedykolwiek. Spośród wszystkich obecnych najmniej w ciągu tych lat zmienił się Frank. Miał trzydzieści osiem lat, a od czterech był dyrektorem szpitala Ultramed-Davis. Do tego był szczuplejszy oraz bardziej przystojny i pewny siebie niż kiedykolwiek. – Jakie są możliwości, żeby dwaj bracia nie mieli wspólnych genów? – spytał kiedyś Zack specjalistę od genetyki. Stary profesor uśmiechnął się i cierpliwie wytłumaczył, iż przy milionach genów matki i ojca, pochodzących z jajeczka i spermy i podzielonych losowo, każde rodzeństwo, brat czy siostra, są w zasadzie w pięćdziesięciu procentach podobni do siebie, a w pięćdziesięciu różni. – Powinien pan poznać mojego brata – powiedział Zack. – Może w takim razie – profesor puścił do niego oko – lepiej byłoby, gdybym poznał rodzinnego mleczarza. Świadomość, iż Frank i on są do siebie w pięćdziesięciu procentach podobni, była dla niego niewiele łatwiejsza do zaakceptowania niż możliwość, że matka skorzystała z banku genów i jego ojcem nie był Sędzia. Dochodziła siódma i obiad dobiegał końca. Bliźniaczki robiły się niespokojne, ale spojrzenie Lisette i perspektywa zjedzenia szarlotki trzymały je przy stole. Choć spodziewano się, iż konwersacja będzie się toczyła wokół przyszłej praktyki Zacka, rozmowy jakoś schodziły na golfa. Sędzia, nie bacząc na małe zainteresowanie wszystkich tematem, opowiedział szczegółowo, dołek po dołku, swoją partię z Frankiem i był właśnie przy szesnastym dołku. – Dziewięć metrów – powiedział, podsuwając żonie kieliszek, który ona natychmiast napełniła winem. – Może dwanaście. Przysięgam. Zachary, nigdy jeszcze nie widziałem, żeby twój brat dobił piłeczkę z takiej odległości. Marthe! Młoda dama nie bawi się sukienką przy stole. Podchodzi do piłeczki, patrzy na mnie i mówi spokojnie: „Podwójnie albo nic” To było ile, Frank? Trzy dolary... – Pięć – poprawił Frank, nawet nie starając się ukryć znudzenia. – Mon Dieu, pięć. Mówię ci, posłał piłeczkę ponad wzgórkiem i doliną prosto do dołka, przy par wynoszącym trzy. Trzeba mieć nerwy. Słuchajcie, może w przyszłym tygodniu zagramy w trójkę? – Sędzio – powiedział Frank. – Zostaw tego człowieka w spokoju. Jest teraz chirurgiem w Ultramed. Kontrakt mówi wyraźnie: żadnego golfa w ciągu pierwszego roku. – Odwrócił się do brata, zasłaniając się rękami w pozorowanej obronie. – Nie martw się Zack, żartowałem. Grywałeś czasem w Bostonie? – Tylko w takiej wersji, że celujesz do pyska wieloryba, a piłeczka wylatuje ogonem. Annie wybuchnęła śmiechem, krztusząc się przy tym kawałkiem selera. – Grałyśmy w to, wujku Zack – pochwaliła się z podnieceniem Lucy. – Mama nas zabrała. Marthe rąbnęła się w głowę własnym kijem. Weźmiesz nas kiedyś?

– Oczywiście. – Nie odjedziesz już od nas tak jak poprzednio? – Nie, Lucy, zostanę tutaj. – Widzisz, Marthe? Mówiłam ci, że tym razem nie wyjedzie. Pójdziemy do McDonalda? Nikt prócz ciebie nas tam nie zabiera. – Zack skulił się na krześle pod karcącym spojrzeniem Lisette. – Czasem coś im się miesza w głowie – powiedział. – Rozmawiałem z Jessem Bishopem – ciągnął Sędzia. – Jest prezesem klubu. Pamiętasz go Zachary? Nieważne. Jess mówi, że skoro twój ojciec i brat są szanowanymi członkami klubu, nie będziesz musiał przechodzić procedury aplikacyjnej. – Chwała Bogu – powiedział Zack, mając nadzieję, że Sędzia nie usłyszał w jego głosie ironicznej nutki. – Więc kto dziś w końcu zwyciężył? – Zwyciężył? Oczywiście, że ja – odparł Sędzia, poprawiając swoje potężne ciało na krześle. Na chrzcie nadano mu imię Clayton, lecz nawet własna żona rzadko nazywała go inaczej niż Sędzią. Podobnie jak obaj synowie, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, lecz jego atletyczne ciało w miarę upływu lat straciło na sprawności przez siedzący tryb życia i łakomstwo. Był niekwestionowanym przywódcą miejscowej społeczności, przewodniczącym rady okręgowego szpitala Davis i do chwili sprzedaży szpitala konsorcjum Ultramed na ścianie jego gabinetu zdążyło zawisnąć sześć oznak za pierwsze miejsce w konkursie na człowieka roku w Sterling. Przy swoich sześćdziesięciu kilku latach wyglądał o dziesięć młodziej. – Ale byłeś blisko, Frank – ciągnął. – Muszę ci to przyznać. – Blisko – żachnął się Frank. – Sędzio, sam wbijałeś nam do głowy, że blisko ma wartość tylko w przypadku granatów ręcznych i końskich podków. Annie Doucette znów się głośno zaśmiała i po raz drugi jej śmiech skończył się atakami kaszlu. Tym razem Zack zauważył, że kiedy atak ustał, zrobiła się bledsza i pomasowała sobie pierś. – Dobrze się czujesz Annie? – Dobrze, zupełnie dobrze – odrzekła kobieta z akcentem Maurice’a Chevaliera, którego nie zamierzała przestać naśladować. Zsunęła rękę z piersi, lecz jej nie odjęła. – Przestań na mnie patrzeć, tak jakbyś chciał wyjąć mi wątrobę albo coś innego, i zajmij się rozmową. Od jutra będziesz miał mnóstwo okazji, żeby się zabawić w doktora. Wszyscy moi przyjaciele wymyślają sobie kłopoty z głową, żeby przyjść do twojego gabinetu. Nim Zack zdążył odpowiedzieć, wróciła Cinnie Iverson z ciastem i zaczęła okrążać stół, namawiając każdego, żeby wziął znacznie większą porcją, niż zamierzał. Annie posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, które miało oznaczać: „Nie waż się powiedzieć niczego, co by zmartwiło twoją matkę”. Jed n ak w wyrazie jej twarzy i w b arwie sk ó ry było co ś, co go niepokoiło. Rozmowa przy deserze została zdominowana przez bliźniaczki, rywalizujące z sobą, która bardziej szczegółowo opowie „wujkowi Jackowi” o najważniejszych wydarzeniach w jej życiu. Będąc Jankeskami ze strony ojca, a kanadyjskimi Francuzkami ze strony matki, dziewczynki były dwujęzyczne. Ożywienie sprawiło, iż zaczęły im się mieszać języki, tak że coraz trudniej było je zrozumieć. Natomiast tym, co Zacka zastanowiło, a przy tym zasmuciło, był zauważalny brak zainteresowania Franka córkami, a także Lisette. Mógł na to wpłynąć charakter spotkania, a może zaabsorbowanie Franka kwestiami związanymi z przybyciem młodszego brata do szpitala w charakterze neurochirurga. Cokolwiek to było Zack zauważył, że Frank zamienił ledwie parę słów z dziewczynkami i ani razu nie odezwał się do Lisette. Taki był jego brat – ciągle myślał o rozszerzeniu zakresu usług Ultramed-Davis, rynku nieruchomości i rozwoju przemysłu w regionie. Obserwując go, słuchając jego wywodów na temat ryzyka i korzyści płynących z wejścia na rynek obligacji i możliwości zbudowania centrum handlowego na terenie łąk na

północ od miasta, Zack nie mógł się oprzeć uczuciu podziwu dla brata. Frank dał sobie radą z jedną z najtrudniejszych przeszkód w życiu człowieka – sukcesem odniesionym w młodym wieku, a Zack dobrze wiedział, jakie to trudne. Frank, as w trzech dziedzinach sportu w Sterling High, gospodarz klasy z perspektywą przedłużenia funkcji, przeniósł się do Notre Dame, a towarzyszyła temu lawina notatek prasowych, które głosiły, że jest jednym z najbardziej utalentowanych rozgrywających w kraju. Jego oceny w szkole średniej były przeciętne, zachowanie pozostawiało wiele do życzenia, jednak sztab trenerów i administracja szkoły w Indianie obiecali mu wszelkie potrzebne korepetycje, byle tylko mieć go na swoim boisku. Rzeczywiście pomagali mu... póki daleko podawał. W połowie drugiego roku zaczął wysyłać do domu pełne rozdrażnienia listy i dzwonił ze skargami. Był nadmiar utalentowanych rozgrywających. Trenerzy nie zajmowali się nim w należytym stopniu. Nauczyciele dyskryminowali go, ponieważ był sportowcem. Potem nastąpiła seria dokuczliwych kontuzji – bóle pleców, zerwany mięsień, skręcona kostka. Na koniec jeden z asystentów trenera złożył wizytą Sędziemu i Cinnie. Mimo iż Zack nie był świadkiem tej rozmowy, z różnych dalszych uwag domyślił się, że z Frankiem są „kłopoty wychowawcze” i że bardziej go interesuje wznoszenie piwnych toastów niż kierowanie atakiem drużyny. W połowie przedostatniego roku wrócił do Sterling, narzekając na złe traktowanie w Notre Dame. Pracował w branży budowlanej, prowadził wstępne rozmowy z trenerami i administracją uniwersytetu w New Hampshire i bawił się. Uszkodzenie kolana w połowie pierwszego roku na uniwersytecie stanowym zakończyło jego sportową karierę. Na dodatek musiał patrzeć, jak sukces odnosi jego młodszy brat, któremu pechowa kontuzja narciarska uniemożliwiła udział we wszelkich sportach wyczynowych prócz wspinaczki. Przez pewien okres po wypadku Zack był w depresji, po czym stopniowo zaczął podciągać oceny, co sprawiło, iż został przyjęty do Yale – stał się pierwszym absolwentem ze Sterling, który dostąpił tego zaszczytu. Frank miał wszelkie powody do rozgoryczenia i zazdrości, nawet do porzucenia studiów, lecz wytrwał. Powtórzył rok i przeszedł na następny. Potem, ku zdumieniu wielu, skończył uczelnię, zdobywając magisterium na kierunku zarządzania. Sędzia postawił przed nim ścianę z czystego szkła, lecz Frank stopniowo, krok po kroku, wspiął się na nią i teraz znów był człowiekiem sukcesu, przynajmniej w kategoriach stylu życia, władzy i osiągnięć. Cinnie Iverson nalewała ostatnią rundę kawy, bliźniaczkom pozwolono odejść od stołu, gdy Frank niespodziewanie wstał, trzymając kieliszek z winem. – Wznoszę toast powiedział. Pozostali również podnieśli swoje kieliszki, a bliźniaczki, chcąc się dołączyć, zażądały, żeby nalać im mleka w takie same naczynia jak mają inni. – Na cześć mojego braciszka, który udowodnił, że umysł jest pożyteczniejszy niż krzepa, jeśli chce się coś osiągnąć na tym świecie. Miło mieć cię z powrotem w Sterling. – Amen – dodał Sędzia. – Amen – powtórzyły bliźniaczki. Zack podniósł się i wyciągnął rękę z kieliszkiem w stronę Franka, zastanawiając się, czy ktokolwiek prócz niego usłyszał w głosie Franka dziwną nutę. Ich oczy spotkały się na moment. Frank niemal niedostrzegalnie skinął głową. Toast nie był kurtuazyjny. Frank, pomimo swojego statusu i osiągnięć, nadal rywalizował z młodszym bratem, czując kompleks z powodu jego tytułu doktora. – Za was! – odezwał się Zack. A zwłaszcza za mojego wspólnika od mokrej roboty. Frank, jestem dumny, że będę mógł z tobą pracować. – Amen! – wykrzyknęły bliźniaczki. – Amen, amen.

Rozdział 2 Mężczyźni, ojciec z synami, zostali sami przy stole. Nadciągające chmury burzowe spowodowały wcześniejszy zmierzch. Kobiety były w kuchni, Annie we wnęce śniadaniowej, Cinnie i Lisette przy zlewie: p o raz d rugi ładowały naczynia do zmywarki, gawędząc o zbliżającej się aukcji wypieków w Women’s Club i pilnując bliźniaczek, które wyprowadziły Cheapdoga, by się z nim pobawić na łące. Sędzia, zgodnie ze swym poglądem, że we wszelkie interesy, w miarę możliwości, nie należy wtajemniczać kobiet, prowadził lekką konwersację do chwili, gdy ostatnia z pań wyszła z pokoju. Wówczas dopiero, napiwszy się kawy, powiedział do Franka: – Był u mnie wczoraj Guy Beallieu. – I co? – Powiedział, że Ultramed i ten nowy chirurg, Mainwaring, chcą się go pozbyć ze szpitala. – Jason Mainwaring nie jest nowy, Sędzio – odparł z naciskiem Frank. – Pracuje w szpitalu prawie od dwóch lat. I nikt – ani on, ani Ultramed, ani ja, ani ktokolwiek inny – nie chce się pozbyć Guya. Może zasłużył sobie na takie traktowanie. Jeśli będzie łatwiejszy we współpracy i uprzejmiejszy wobec ludzi, nic takiego się nie stanie. – Masz rację, że Guy to stary zrzęda – powiedział Sędzia. – Ale jest w tym mieście prawie tak długo jak ja i pomógł wielu ludziom. – O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Zack. Zastanowiło go, dlaczego Sędzia, będąc człowiekiem spontanicznym, nie poruszył tego tematu w ciągu czterech godzin golfa z Frankiem, tylko dopiero teraz. Frank i Sędzia popatrzyli na siebie, walcząc niemo o pierwszeństwo przedstawienia swojej wersji. Pojedynek skończył się po paru sekundach. – Jakiś czas temu – zaczął Sędzia, najwidoczniej nie chcąc polemizować z Frankiem w kwestii, czy „prawie dwa lata” to jest długo, czy krótko – Ultramed sprowadził do miasta nowego chirurga, właśnie owego Jasona Mainwaringa. – Znam go – powiedział Zack. Zwrócił się do Franka: – Wysoki blondyn o południowym akcencie? – Frank skinął głową. Zack zapamiętał Mainwaringa jako nieco chłodnego, lecz wytwornego, zasadniczego i jak mógł ocenić na podstawie krótkiego kontaktu znającego się na rzeczy człowieka, którego raczej można by się spodziewać na stanowisku profesora medycyny na uniwersytecie niż na posadzie chirurga ogólnego w peryferyjnym szpitalu. – Chodzi o to – ciągnął Sędzia, że Guy zaczął mieć kłopoty z umieszczaniem swoich pacjentów w szpitalu. Frank westchnął głośno i przygryzł dolną wargę, demonstrując w ten sposób, że tylko dobre wychowanie powstrzymuje go od zaprotestowania przeciw temu zarzutowi. – Coraz więcej jego pacjentów, zwłaszcza tych biednych francuskich Kanadyjczyków, odsyłano do szpitala okręgowego w Clarion. W mieście zaczęły się rozchodzić pogłoski podające w wątpliwość kompetencję Guya i nagle wszystkie operacje dokonywane na pacjentach, którzy mogli zapłacić czy z własnego ubezpieczenia, czy przez Medicaid przeszły do Mainwaringa. Sam słyszałem niektóre z tych pogłosek i muszę przyznać, że są obrzydliwe. Pijaństwo, nieuzasadnione badania narządów płciowych kobiet, przyjmowanie silnych lekarstw po przebytym małym udarze... – Czy któreś z nich są prawdziwe? – spytał Zack. W letniej przerwie wakacyjnej przed przedostatnim rokiem studiów medycznych w Yale pracował jako stażysta w szpitalu Davis, który wówczas był szpitalem okręgowym.

Widząc jego rosnące zainteresowanie chirurgią, Beallieu zabierał go do sali operacyjnej i poświęcił mu mnóstwo czasu. Zack nigdy mu tego nie zapomniał. Sędzia potrząsnął głową. – Z tego, co mówi Guy, wynika, że nie było konkretnych skarg od nikogo, tylko plotki. Twierdzi, że osiemdziesiąt procent jego obecnych zajęć to praca charytatywna w okręgu Clarion i że w Ultramed od roku nie operował pacjenta, który nie byłby francuskim Kanadyjczykiem. Powiedział, że uknuto zemstę za to, iż oponował przeciw sprzedaży szpitala – szczególnie jeśli nabywcą miałby być Ultramed. – To absurd – powiedział Frank. – Mainwaring dostaje operacje, ponieważ jest dobry i pracuje za kilku. Nie ma w tym żadnego spisku. To nie w porządku, Sędzio, żebyś stawał po stronie Beallieu. Clayton Iverson rąbnął pięścią w stół. – Nie waż mi się dyktować, co jest dobre, a co złe, młody człowieku – warknął. – Okres próbny naszego kontraktu z Ultramed kończy się dopiero za miesiąc. Namówiłem radę powierniczą, żeby sprzedała szpital korporacji, ale, na Boga, trzy tygodnie to aż nadto, żebym ich przekonał do skorzystania z prawa odkupienia go na powrót. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Zack popatrzył na Franka. Zauważył, iż brat zaciska pięści, aż mu kłykcie pobielały. – Chcę jasno powiedzieć – ciągnął Sędzia – że nie stoję po żadnej ze stron. Prawdę mówiąc. Frank, powiedziałem mu, iż uraziły mnie jego sugestie, że w jakiś sposób przyczyniłeś się do jego kłopotów. Przeprosił mnie i wycofał się z niektórych oskarżeń, ale nadal jest urażony i zły. Obiecałem mu, że porozmawiam z tobą – z wami obydwoma – o tej sprawie i poproszę, żebyście mieli oczy i uszy otwarte. Jesteśmy mu to winni. Byłeś jeszcze za mały, żeby to pamiętać, Frank, ale kiedy miałeś atak wyrostka robaczkowego, ten człowiek uratował ci życie. Choć pięści Franka nie były już tak kurczowo zaciśnięte, widać było, iż nadal czuje się urażony groźbą Sędziego. Zack aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że konflikty charakterów, rozwiązania siłowe i gry polityczne istnieją wszędzie, i są taką samą integralną częścią szpitala jak kroplówki i baseny. Wyczuwał w bracie jednak coś więcej – jakąś zawziętość. – Annie! Sekundę po okrzyku Cinnie Iverson usłyszeli dźwięk tłuczonych naczyń. Dzięki refleksowi nabytemu w sytuacjach kryzysowych Zack biegł już do kuchni, zanim Frank i Sędzia zdążyli pomyśleć o jakimkolwiek działaniu. Annie Doucette leżała na podłodze. Plecy i szyję miała wygięte w łuk. Miotała się w ataku padaczki. Klęknąwszy koło kobiety, Zack poczuł zachodzącą w nim metamorfozę. Słyszał o tym zjawisku od starszych lekarzy, lecz po raz pierwszy doświadczył go dopiero na drugim roku stażu, kiedy był świadkiem ustania akcji serca u pacjenta. Świat wokół niego nagle zaczął wyglądać jak na zwolnionym filmie. Głos mu się obniżył, a słowa stały się wyważone; poczuł, że puls bije mu wolniej, a zmysły się wyostrzają. To było coś innego niż wrażenia, których doświadczał w podobnych nagłych wypadkach. Jego ruchy stały się automatyczne, a polecenia wydawał instynktownie. Mózg błyskawicznie przetwarzał dziesiątki danych. Później, kiedy pacjent został z powodzeniem zreanimowany i jego stan był stabilny, pielęgniarki powiedziały mu, że działał szybko, stanowczo i spokojnie. Dopiero po wysłuchaniu ich sprawozdania z przebiegu akcji uświadomił sobie do końca to, co w nim zaszło. Od tego czasu metamorfoza stała się częścią jego osobowości. – Mamo, zadzwoń po karetkę – powiedział, przetaczając Annie w taki sposób, by leżała bokiem, w obawie, żeby się nie zachłysnęła zawartością żołądka, w razie gdyby zwymiotowała. Czyniąc to, dotknął równocześnie palcami jej szyi, żeby zbadać tętno.

W miarę jak przechodził metamorfozę, zmieniał się jego stosunek do kobiety. Uważał ją za przyjaciela – znanego od dzieciństwa, kochanego – ale teraz poschodził do niej z chłodnym obiektywizmem lekarza. Gdyby musiał zadać jej ból, zrobiłby to bez wahania, jeśli miałoby to przynieść korzyść. – Frank, moja torba lekarska jest w dużym pudle z tyłu furgonetki; przynieś mi ją, proszę. – Proszę. Dziękuję. Używanie takich słów w sytuacji kryzysowej uspokajało wszystkich, przypuszczalnie włącznie z nim samym. Udar, atak serca powikłany arytmią, epilepsja, nagły krwotok wewnętrzny powodujący szok, hipoglikemia, zwykle omdlenie z objawami jak przy ataku padaczki – różnorodne diagnozy przelatywały mu przez głowę. Na skórze Annie wystąpiły plamy. Plecy miała nadal wygięte, epileptyczne drgawki kończyn nie ustawały. Szczęki miała tak silnie zaciśnięte, że nie dało się włożyć między zęby ochraniacza. Palce Zacka wędrowały wzdłuż jej tchawicy w poszukiwaniu pulsu. Był teraz pewien, że przy stole poczuła ból w piersi. Prawdopodobnie zawał serca, powikłany arytmią lub całkowitym zatrzymaniem krążenia. – Sędzio, czy mógłbyś mi pomóc? Dziękuję. Przekręcę ją teraz na plecy. Gdyby zaczęła wymiotować, przetocz ją tak, żeby leżała na boku, niezależnie od tego, co ja będę robił. Lisette, ty pilnuj czasu. Zack przekręcił kobietę na plecy. Atak trwał, choć ruchy kończyn zrobiły się mniej gwałtowne. Jeszcze raz spróbował znaleźć puls, najpierw na szyi, potem w każdej pachwinie, lecz bez skutku. Oburącz uderzył Annie w środek klatki piersiowej, po czym zaczął rytmicznie uciskać mostek, dopóki nie przybył Frank z torbą lekarską. – Sędzio, proszę zwiń cokolwiek i podłóż jej pod kark, potem przyciągnij krzesło i oprzyj jej stopy na siedzeniu. Dobrze. Frank, na dnie torby są strzykawki z igłami. Potrzebuję dwóch. Jest tam też skórzany woreczek z ampułkami. Potrzebne mi valium i adrenalina. Ta druga może być pod nazwą epinefryna. Mamo, wezwałaś karetkę? Dobrze. Kiedy przyjedzie? – Najpóźniej za pięć minut. – Frank, umiesz robić reanimację? – Przeszedłem dwa razy kurs. – Dobrze. Zastąp mnie tu, proszę, a ja tymczasem podam jej lekarstwo, żeby atak minął. Nie rób sztucznego oddychania, dopóki atak trwa. Tylko masaż serca. Dobrze ci idzie. Wszyscy się świetnie spisujecie. – Zack przyłożył palce do tętnicy udowej Annie. – Nieco energiczniej, Frank, Ile czasu minęło, Lisette? – Trochę ponad minutę. Obywając się bez opaski uciskowej, Zack wstrzyknął valium i adrenalinę do żyły w zgięciu łokciowym Annie. Po kilku sekundach atak minął. Frank nadal robił masaż serca, a w tym czasie Zack pochylił się nad kobietą, przyłożył usta do jej ust i wpompował w nią z pół tuzina oddechów. Chwilę później Annie sama zaczerpnęła powietrza. – Przestań, Frank – powiedział Zack, próbując kolejny raz wyczuć puls w tętnicy szyjnej. Tym razem go znalazł – wolny i słaby, lecz miarowy. W pachwinie tętno również było wyczuwalne. Annie znów nabrała powietrza... potem jeszcze raz. Tak trzymaj, Annie, modlił się w duchu. Odetchnij jeszcze raz. Dobrze! Jeszcze raz. Założywszy jej na ramię mankiet ciśnieniomierza, przytrzymał jedną ręką stetoskop, drugą zaś przyłożył do szyi kobiety. – Ma bardzo niskie ciśnienie, ale na razie nic na to nie poradzimy – oznajmił cicho. Oddech Annie był nadal płytki, za to znacznie regularniejszy. Zaczęła cicho jęczeć. Wargi miała dalej pociemniałe, lecz plamy na skórze zaczęły znikać. W tym momencie usłyszeli sygnał ambulansu i chwilę później za oknami salonu ujrzeli migające złote światła. Zack spojrzał na starszego brata, który klęczał naprzeciw niego, przy drugim boku kobiety. Stanął mu przed oczami obraz dwóch małych chłopców klęczących naprzeciw siebie na pustym, zakurzonym placyku i grających w kulki.

Przez dziesięć, może dwadzieścia sekund żaden z nich się nie ruszył ani nie odezwał. Potem Frank wyciągnął do Zacka rękę. – Witaj w Sterling – rzekł.

Rozdział 3 Ambulans był jedną z kilku doskonale wyposażonych karetek Ultramed-Davis, obsługiwanych przez straż pożarną w Sterling. Zack siedział z tyłu przy Annie, patrząc na ekran monitora, podczas gdy pojazd kołysał się na nierównościach wąskiej drogi, wiodącej zboczem ku szpitalowi. Młody, sprawny sanitariusz klęczał obok, odczytując głośno co kilkanaście sekund ciśnienie krwi. Miasto Sterling w New Hampshire było małe, lecz Zack widział wyraźny wpływ Ultramed na sprawność pogotowia ratunkowego. Usługi medyczne stały na bardzo dobrym poziomie. Annie była ciągle nieprzytomna, choć oddychała już lżej, a ciśnienie się poprawiało. – Osiemdziesiąt na sześćdziesiąt – zameldował sanitariusz. – Łatwiej je teraz usłyszeć. Zack kiwnął głową i wyregulował kroplówkę, której igłę młody człowiek wkłuł sprawnie w żyłę Annie szybciej, niż on by to zrobił. Frank został w domu, żeby się zająć rodziną i skontaktować z kardiologiem. Mieli się spotkać później w szpitalu. Zack czuł napięcie, a zarazem przepełniało go radosne uniesienie. Nie znał uczucia dającego się porównać z tym, którego doznawał, kiedy udawało mu się opanować sytuację, kiedy wszystko wracało do normy. Do dzieła, Watsonie! Gra się zaczęła. Zack uwielbiał ten cytat, często się zastanawiał, czy Arthur Conan Doyle, lekarz, nie obdarzył swojego detektywa energią, która go przepełniała w obliczu nagłych wypadków. Przejechawszy krótki odcinek autostradą, ambulans zwolnił i skręcił w długi, okrężny podjazd wiodący do położonego na wzgórzu szpitala. Napis na dużej, podświetlone] tablicy u podnóża głosił: SZPITAL OKRĘGOWY ULTRAMED-DAVIS – SPOŁECZEŃSTWO I KORPORACJE AMERYKI WSPÓŁDZIAŁAJĄ W IMIĘ DOBRA KAŻDEGO OBYWATELA. Zack uśmiechnął się do siebie, zastanawiając się, czy jest jedynym, którego bawi górnolotność proklamacji. W imię dobra każdego obywatela! Gwoli sprawiedliwości należało przyznać, iż korporacja szpitali Ultramed i szpital okręgowy Davis postawiły wysoko poprzeczkę. Choć wciąż dręczyły go wątpliwości, czy celowa jest praca dla tworu nazywanego przez niektórych kompleksem medyczno- przemysłowym, to jednak rozmowy z Frankiem i Sędzią i własny wywiad na temat szpitala i jego spółki macierzystej jak dotąd nie dawały powodów do zwątpienia w tę proklamację, choć brzmiała pompatycznie. Ultramed-Davis – w chwili obecnej nowoczesny, dwustułóżkowy obiekt – miał piękną historię, sięgającą początku wieku, kiedy to szarytki z Quebecu zainstalowały dziesięć łóżek w dużym domu, ofiarowanym miastu na cele dobroczynne, i nadały mu francuską nazwę Hôpital St. Georges. W następnych dziesięcioleciach dodano ceglane skrzydła, a jeszcze później pierwotny budynek został całkowicie zmieniony. Szpital mógł najpierw przyjąć do pięćdziesięciu pacjentów, potem do osiemdziesięciu. W 1927 roku powstała przy nim szkoła pielęgniarstwa, która do czasu gdy ją zamknięto we wczesnych latach siedemdziesiątych, zdążyła wyszkolić ponad trzysta pięćdziesiąt pielęgniarek. W połowie 1971 roku prawo własności i zarządzanie szpitalem St. Georges przeszły z rąk szarytek w ręce społecznej, nienastawionej na dochód korporacji pod przewodnictwem Claytona Iversona, już wówczas sędziego okręgowego w okręgu Clarion. Dla upamiętnienia pastora Louisa Davisa, który ofiarował pierwotny budynek miastu, szpital został przemianowany i od tamtej pory nazywał się szpitalem Davisa. W ciągu następnych lat kolejni niedoświadczeni administratorzy, których większość traktowała posadę w Davis jako pierwszy krok do innych, lepszych stanowisk podjęła wiele

niefortunnych decyzji, głównie personalnych, wprawdzie wyglądających na dobre, lecz nijak się mających do budżetu szpitala. Powoli, lecz nieuchronnie pomoc społeczeństwa dla szpitala malała; ofiarodawców było coraz mniej. Starsi lekarze przechodzili na emeryturę wcześniej, niż początkowo zamierzali, a brak perspektyw finansowych odstręczał młodych adeptów od zajmowania ich miejsc. Bankructwo i zamknięcie szpitala przestały być teoretyczną możliwością, lecz stały się realną groźbą. Kiedy sytuacja zrobiła się już dramatyczna, na scenie pojawiła się korporacja Ultramed. Będąc filią korporacji RIATA International działającą w różnych gałęziach biznesu, Ultramed zarzuciła społeczną radę szpitala mnóstwem danych o kapitale akcyjnym, broszurami, wykresami, przezroczami i danymi finansowymi. Rada sprzeciwiła się sprzedaży z powodu braku zaufania do obcych i obawy utraty kontroli nad szpitalem będącym od ponad półwiecza oczkiem w głowie miejscowej społeczności i postanowiła przeprowadzić jeszcze jedną próbę naprawienia stanu rzeczy. Clayton Iverson wiedział, że społeczność miasta nie miała żadnego sensownego wyboru, musiała sprzedać szpital. Posługując się obrazowym cytatem o konieczności „napisanej krwią na ścianie” przekonał kolejno jednego po drugim członków rady, schlebiając im, argumentując lub wykorzystując ich zobowiązania względem siebie. W rezultacie wynik był jednogłośny z jednym wyjątkiem. Guy Beallieu sprzeciwiał się, ale ze względu na szacunek dla Sędziego nie wziął udziału w głosowaniu. Nie chcąc utracić kontroli nad szpitalem, Sędzia wytargował od korporacji dwa ustępstwa: tymczasowy czteroletni okres, po którym rada będzie miała prawo odkupić szpital – włącznie z wszystkimi modernizacjami – za sześć milionów dolarów, czyli tyle, ile zapłacono, oraz wzięcie pod uwagę kandydatury jego syna na stanowisko dyrektora. Z relacji Sędziego Zack dowiedział się, iż po serii wnikliwych rozmów kwalifikacyjnych Ultramed wybrał Franka spośród ponad tuzina innych kandydatów, których większość miała duże doświadczenie w zarządzaniu szpitalami. Jakiekolwiek były kryteria podjęcia przez Ultramed tej decyzji, okazała się genialna. Dokonane przez Franka zmiany, oparte na wypróbowanych strategiach prowadzenia interesów i technikach public relations, natychmiast przyniosły spektakularny sukces. Nowy sprzęt i nowi lekarze stanowili dowód, iż dewiza korporacji ZMIENIAJ, BY ULEPSZAĆ nie jest jedynie hasłem reklamowym. W rezultacie reszta oponentów – wywodzących się przeważnie z grup społecznych nieobjętych ubezpieczeniem medycznym – miała coraz większe trudności w wynajdywaniu argumentów na poparcie swoich racji. W ciągu paru lat szpital okręgowy Ultramed-Davis zmienił całkowicie oblicze; zapyziały szpitalik stał się awangardowym ośrodkiem nowoczesnej medycyny. – Jeszcze chwilę, doktorze – zawołał kierowca karetki przez ramię. – Jesteśmy na miejscu. Zack podparł plecami nosze Annie, kiedy kierowca robił ciasny zakręt, wjeżdżając tyłem do jasno oświetlonej zatoki na parkingu. Na betonowej platformie czekał wezwany przez radio karetki zespół składający się z trzech pielęgniarek w niebieskich uniformach szpitalnych i ubranego na biało sanitariusza. Nim Zack zdążył się przedstawić, dwie pielęgniarki sprawnie wyciągnęły nosze z karetki i wyminąwszy go, zawiozły Annie na oddział pogotowia. Pospieszywszy za nimi, Zack znalazł się w dobrze wyposażonym pomieszczeniu, opatrzonym tabliczką URAZY. Stojąc przy drzwiach, patrzył, jak przeniesiono Annie na łóżko, podano tlen, podłączono ją do monitora. Następnie jedna z pielęgniarek, kierująca zespołem, osłuchała krótko serce Annie, po czym stanęła u stóp łóżka, nadzorując wykonywane czynności. – Przepraszam – powiedział Zack do kobiety w białym fartuchu laboratoryjnym, włożonym na szpitalną bieliznę. – Czy mogę z panią zamienić kilka słów?

Kiedy się odwróciła, ujrzał atrakcyjną kobietę niewiele po trzydziestce, miała krótko obcięte włosy piaskowego koloru, bardzo kobiece kształty i żywe, nieledwie opalizujące, zielono-błękitne oczy. Podświadomie zerknął dyskretnie na jej lewą rękę. Nie było na niej obrączki. – N... nazywam się Iverson. Doktor Zachary Iverson – przedstawił się. Czyżbym się zająknął? – Od jutra będę tu pracował na stanowisku neurochirurga. Kobieta, którą przywieźliśmy, jest... to znaczy była... moją nianią, kiedy byłem mały. Moją i mojego brata, Franka. – To nazwisko coś mi mówi – odparła, przechyliwszy głowę na bok, jakby się przyglądała obrazowi w muzeum. – Tak – powiedział Zack. Minęła dłuższa chwila, zanim się zorientował, że jeszcze jej nic powiedział, o co mu chodzi. Odchrząknął. – Frank miał wezwać kardiologa, doktora Cole’a – o ile sobie przypominam padło takie nazwisko – który zajmie się Annie. Czy on już przyszedł?. – Nie – odpowiedziała w zamyśleniu kobieta. – Nie przyszedł, doktorze. Jej mina wyrażała skromność, a zarazem był w niej cień prowokacji. Zack był trochę zmieszany. – Rozumiem – rzekł po chwili, zastanawiając się, czy wygląda na wytrąconego z równowagi i niepewnego, bo przecież tak się czuł. Wbrew buntującemu się ego postanowił być asertywny. Ta kobieta, choć chwilowo zbiła go z tropu, sprawowała tu nadzór – przynajmniej do chwili przybycia doktora Cole’a. Nieświadomie wyprostował się i odchrząknąwszy powtórnie, rzekł grzecznie: – W takim razie, czy nie zechciałaby pani go wezwać, a ja w tym czasie zaopiekuję się panią Doucette? Niech przyjdzie, kiedy tylko będzie mógł. Czy mogłaby pani prócz lego kazać sprowadzić aparaturę do EKG, a także przenośny rentgen, żeby można jej było prześwietlić klatkę piersiową? – Oczywiście, doktorze – odrzekła kobieta, kiedy minąwszy ją, poszedł w głąb sali. Brawo, triumfowało jego ego. Posłuchała mnie. Obejrzał się przez ramię. Kobieta się nie ruszyła. – Proszę zadzwonić do laboratorium – polecił jej, pragnąc w duchu, by przestała patrzeć na niego rozbawionym wzrokiem. – Niech zrobią morfologię. – Oczywiście – powiedziała. – Enzymy sercowe też? Do diabła z tym jej spokojem, pomyślał Zack. – Tak, naturalnie – odparł. – Niech zrobią również gazometrię. Resztę zaordynuje doktor Cole, kiedy tu się zjawi. Nie czekając na odpowiedź, poszedł do Annie, zmuszając się, żeby się nie obejrzeć. Powieki oczu Annie, choć nadal zamknięte, zaczęły lekko trzepotać. – Nazywam się Iverson, jestem lekarzem – przedstawił się ponownie dwóm pielęgniarkom, które się nią zajmowały. – Jaki jest jej stan? – Ciśnienie wzrosło do stu na sześćdziesiąt – odparła jedna z nich, krzepka, poważna kobieta około pięćdziesiątki. – Zaczęła poruszać kończynami. Wygląda na to, że odzyskuje przytomność. – Dobrze – rzekł Zack, uświadamiając sobie, iż część jego myśli krąży wokół kogoś innego. Stetoskopem osłuchał serce i płuca Annie. – To ja, Zack – powiedział, pochyliwszy się nad jej uchem. – Słyszysz mnie, Annie? Jęknęła cicho, po czym ledwie dostrzegalnie skinęła głową. – Zemdlałaś. Jesteś teraz w szpitalu i wszystko będzie dobrze, rozumiesz? – Ponownie skinęła głową. – W porządku. Odpręż się i odpoczywaj. Jest coraz lepiej. – Zwrócił się do pielęgniarki: – Doktor Cole niedługo tu będzie. Dopóki go nie ma, robimy to, co do tej pory.

Pielęgniarka obrzuciła go dziwnym spojrzeniem, po czym zerknęła w bok. Zack popatrzył w tym samym kierunku i ponownie znalazł się naprzeciw zagadkowych oczu o barwie morza. Tym razem intrygująca kobieta postąpiła o krok i wyciągnęła rękę. – Doktor Suzanne Cole – przedstawiła się. Jej zachowanie było stricte konwencjonalne, tylko w oczach pozostał cień rozbawienia. Ściskając jej dłoń, Zack uświadomił sobie, że się zarumienił. – Przepraszam – wymamrotał. – Zachowałem się jak kretyn, nie domyśliwszy się, iż... chcę powiedzieć, że nie wygląda pani... – Wiem – przerwała mu. W jej głosie usłyszał przeprosiny za to, że dopuściłaby zrobił z siebie durnia. – Jestem pewna, że zmylił pana mój strój. Pokazała na swój niebieski mundurek – ale dopiero przed chwilą skończyłam zakładać pacjentowi rozrusznik serca. – Wskazała głową Annie, która była już w pełni przytomna i zaczynała się rozglądać. – Uratował jej pan życie, doktorze Iverson. Gratuluję. Dochodziła północ. Zack Iverson siedział samotnie w bufecie dla personelu na tyłach oddziału pogotowia, popijając letnią kawę. Myślami krążył wokół wydarzeń najbardziej niezwykłego spośród wszystkich swoich trzydziestych czerwca, starając się zapanować nad ciągiem niekontrolowanych fantazji na temat Suzanne Cole. Przygotowanie łóżka dla Annie i przeniesienie jej na oddział intensywnej opieki kardiologicznej potrwało kilka godzin. Zack w tym czasie obserwował, jak Suzanne radzi sobie z kolejnymi epizodami zaburzeń rytmu serca u Annie, dobierając zabiegi terapeutyczne tak, aby nie wywołać istotnych efektów ubocznych, sprawdzając stan pacjentki na monitorach, przeglądając wyniki badań laboratoryjnych, a przy tym znajdując czas na wytarcie Annie potu z czoła, wygładzenie niesfornych kosmyków siwych włosów czy po prostu pochylenie się nad jej uchem i wyszeptanie paru słów otuchy. W przeciwieństwie do początkowego sądu Zacka o niej na podstawie jej chłodnego opanowania przy ich pierwszym spotkaniu w sytuacjach krytycznych była skupiona i ruchliwa, nieustannie krążyła wokół łóżka i sprawdzała, czy jej polecenia zostały prawidłowo wykonane. Chwilami wydawała się zdenerwowana, ale były to tylko pozory. Pielęgniarkom najwyraźniej odpowiadał styl jej pracy, a co ważniejsze miały do niej zaufanie. Kim jesteś? – zadawał sobie pytanie, przyglądając się jej działaniom. Co robisz na tej głuchej prowincji? Sędzia i Cinnie telefonowali dwukrotnie, a koło dziesiątej wpadł Frank. Wydawał się niespokojny i zirytowany, i choć nie poruszył tego tematu, Zack wyczuł, iż był poważnie zmartwiony niezbyt zawoalowaną groźbą Sędziego. Po półgodzinie pojechał, twierdząc, że musi wracać do domu. Chciał być z córkami w czasie gwałtownej burzy, która właśnie się rozszalała. Przedtem jednak udało się Zackowi wyciągnąć od niego nieco informacji na temat Suzanne Cole. Skończyła Dartmouth, a od prawie dwóch lat pracowała w Ultramed-Davis. Miała trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata, była rozwódką i matką sześcioletniej dziewczynki. Do spółki z jedną kobietą była właścicielką małej galerii sztuki i rękodzieła artystycznego. Zack pragnął się dowiedzieć o niej czegoś bardziej osobistego, lecz zdenerwowany Frank, chcąc jak najprędzej odjechać, nie zorientował się, o co tak naprawdę chodzi bratu. Siedząc samotnie w bufecie, Zack zastanawiał się, czy warto poczekać, aż doktor Cole skończy pracę na oddziale i zgodnie z obietnicą wpadnie na „małą bezkofeinową”. Pielęgniarki powiedziały, że Suzanne (tak ją nazywały), jeśli ma na oddziale szczególnie ciężki przypadek, zostaje na noc w szpitalu. Tej nocy miała takie dwa – prócz Annie był pacjent, któremu świeżo wszczepiła rozrusznik. Kim jesteś? Co tu robisz?

Zack rzadko bywał zauroczony kobietą i nie czuł się komfortowo w tym stanie. Na uniwersytecie był molem książkowym i aż do przedostatniego roku prawiczkiem. Po Lisette chodził z różnymi dziewczynami, miał nawet kilka romansów, ale żaden nie przetrwał długo – aż do Connie. O swoim życiu towarzyskim na uniwersytecie mawiał, iż stanowiło ciąg telefonów do kobiet, które akurat poprzedniego dnia poznały kogoś nadzwyczajnego. Connie była młodsza od niego o pięć lat, lecz już prezentowała takie cechy jak światowość i wyrafinowanie, których jemu brakowało. Dyplom MBA, zdobyty na uniwersytecie w Northwestern, zapewnił jej wysoką pozycję menedżerską w jednej z dużych śródmiejskich firm, miała własne mieszkanie w Back Bay, srebrne bmw, przyjaciół w filharmonii i zamiłowanie do malarstwa impresjonistycznego („Nie sądzisz, że Pizarro ma większą głębię? Że w jednym jego pociągnięciu pędzla jest więcej energii niż w tuzinie obrazów Renoira?”) i zagranicznych filmów („Zachary, gdybyś nie patrzył wyłącznie na akcję i skupił się bardziej na uniwersalizmie postaci i technicznej doskonałości reżysera, wyniósłbyś z filmu znacznie więcej”). Od czasu do czasu przyjaciele próbowali go przekonać, że są z Connie niedobraną parą, on zaś kontrargumentował, że bardzo poszerzyła jego horyzonty. Nie był pewny, czy ją rzeczywiście kocha, mimo to przez cały czas ich związku był absolutnie zafascynowany jej urodą, pewnością siebie i stylem. Jej decyzja zerwania z nim dotknęła go, lecz nie tak głęboko, jak przypuszczał. Wolny czas w ciągu następnych miesięcy spędzał, bawiąc się sterowanym radiem modelem samolotu, który zbudował w szkole średniej, wspinając się, odbywając piesze wędrówki z psem, jeżdżąc konno z przyjaciółmi wzdłuż brzegu morza w okolicach przylądka – i przez ten cały czas ani razu nie odwiedził galerii czy kina. – Jestem. Drgnął, przewracając plastikowy kubek z resztkami kawy. Na fornirowanym stoliku powstała mała kałuża. – Witaj – wyjąkał zaskoczony. Suzanne Cole wzięła kilka serwetek z pobliskiego kontuaru i wytarła plamę. Czy moja nieporadność w obecności tej kobiety nigdy nie minie? – pomyślał. – Wygląda na to, że przekroczyłeś limit dziennej dawki kofeiny – powiedziała. Przebrała się w wyjściowy strój: szare spodnie i obszerny, grubo dziergany sweter. Wyglądała tak świeżo, jakby dzień się dopiero zaczął. – Używam kofeiny, żeby zwalczyć wrodzoną nadpobudliwość – odparł. – Mam wrażenie, że mnie przyhamowuje. Uśmiechnęła się. – Znam ten objaw. Jestem zdumiona, że jeszcze nie pojechałeś do domu, zwłaszcza że jutro jest twój pierwszy dzień pracy. – Chciałem być pewny, że z Annie wszystko w porządku. Dla mnie i dla mojej rodziny to ktoś wyjątkowy. Co więcej, wczoraj skończyłem staż. Liczę się z tym, że dopiero po kilku miesiącach moja wewnętrzna chemia zacznie wymagać czegoś więcej niż piętnastominutowej drzemki w fotelu Naugahyde. – Dobrze pamiętam te fotele – powiedziała Suzanne, opierając się o kontuar. – Jest taki jeden... Stary, zdezelowany, bordowego koloru... w pokoju dla kardiologów w Hitchcock, na którym może kiedyś zawiśnie tabliczka: „Suzanne Cole spała tutaj... i tylko tutaj...”. A więc czekałeś na wiadomość o Annie. Jest przytomna, jej stan jest stabilny. Nie ma zaburzeń neurologicznych, przynajmniej moim skromnym zdaniem, choć zapewne rano sam będziesz chciał ją zbadać. Sprawię, żeby to była twoja pierwsza konsultacja w nowym miejscu pracy. Powiedziałeś, że prócz neurochirurgii zamierzasz zajmować się również neurologią. – Tak. Uwielbiam zagadki na równi z krwią i flakami. Zmrużyła oczy.

– Nie mówisz jak chirurg – oświadczyła. – Ci, których znam, wywieszają sobie na ścianach gabinetów dewizy w rodzaju: „Leczyć to znaczy wycinać” albo „Cały świat należy zoperować”. – Wierz mi, że ja też znam takich. Jako oświecony chirurg, człowiek renesansu, powiedziałbym raczej: „Prawie cały świat należy zoperować”. – Podsunął jej krzesło. – Usiądź. – Przykro mi, ale nie mogę – odparła. – Muszę już iść. Pani Doucette jest dziś moim trzecim pacjentem w stanie krytycznym, a jutro czeka mnie całodzienna praca. Ty też powinieneś się przespać, żebyś przyszedł wypoczęty na konsultację. Włożywszy płaszcz, ruszyła ku drzwiom. – Poczekaj. – Zack zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, choć wcale nie miał takiego zamiaru. – Słucham? Odwróciła się ku niemu. Chmurny wzrok i wyraz jej twarzy powiedziały mu, że nie powinien nalegać. Zrozumiał przesłanie za późno. – Ja... hm... pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść kiedyś na kolację albo gdzieś... – Przykro mi – powiedziała ze znużeniem. – Dzięki, ale nie. – Och – jęknął, czując się nagle skrępowany – nie miałem na myśli... chciałem tylko... – Zack, przepraszam za moją obcesowość. Już późno, a ja jestem skonana. Miło mi, że mnie zaprosiłeś... naprawdę. Czuję się zaszczycona, ale... nie umawiam się z ludźmi, z którymi pracuję. Prócz tego interesuję się kimś. Zack wzruszył ramionami. – W takim razie – powiedział z wymuszonym uśmiechem – będę się modlił, żeby w szpitalu pojawiło się dużo pacjentów z kombinacją dolegliwości sercowych i neurologicznych. Suzanne wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń. – Z przyjemnością będę z tobą współpracowała. Jestem pewna, że odniesiemy sukces. W tym momencie w dalekim końcu izby przyjęć rozległ się krzyk mężczyzny: – Nie! Nie chcę iść! Ja umrę! Oboje pobiegli w tamtą stronę. Zamieszanie wywołał mężczyzna około siedemdziesiątki, którego pielęgniarka, lekarz i umundurowany strażnik ochrony próbowali przenieść z łóżka na fotel na kółkach. Starzec o niezwykle długich, siwych włosach i gęstej, poskręcanej brodzie walczył, żeby zostać na swoim łóżku. Zack ogarnął spojrzeniem jego drelichowe spodnie, flanelową koszulę – przepoconą i brudną od piasku i smaru – i znoszone, zatłuszczone robocze buty. Lewe ramię mężczyzny było przymocowane do piersi opatrunkiem Dessaulta; na policzku i wokół prawego oka widniały ślady skaleczenia oraz obrzęk. – Nie! – zawył znowu. – Nie ruszajcie mnie. Umrę, jeżeli tam wrócę. Proszę was. Pozwólcie mi zostać jeszcze przez noc. – O co chodzi? – spytał Zack. Dyżurujący Wilton Marshfleld, były lekarz ogólny w mieście, puścił mężczyznę, który opadł z powrotem na łóżko. – Och, Iverson. I doktor Cole. Kiwnął im głową. – Myślałem, że pojechaliście do domu. – Właśnie wychodziliśmy – powiedział Zack. – Jakieś kłopoty? Marshfielda znał od lat – miernego lekarza, absolwenta nieistniejącej już uczelni medycznej. Był zaskoczony jego obecnością w szpitalu. W trakcie wcześniejszej pogawędki Marshfield wyznał mu, iż Frank go nakłonił, żeby nie przechodził jeszcze na emeryturę. „Porzuciłem te moje nędzne dotychczasowe zajęcie, bo zaoferował mi pensję w wysokości moich rocznych zarobków” – wytłumaczył Zackowi. – Nie, wszystko w porządku – powiedział Marshfield. – Tylko stary Chris Gow nie chce zrozumieć, że Ultramed-Davis to szpital, a nie jakiś cholerny hotel. – Co mu się stało? – spytała Suzanne.

– Wygląda groźnie, ale to nic poważnego – odparł Marshfield z nieukrywaną pogardą. – Wypił za dużo gorzały, którą sam produkuje w swojej ruderze, i spadł ze schodów. Złamał sobie ramię w okolicy barku, ale możemy tylko przyłożyć lód i unieruchomić rękę. Zdjęcia kości twarzy nie wykazały złamań, wyniki innych badań są w porządku. Ambulans czeka, żeby go zawieźć do domu, a staruch nie pozwala ruszyć się z łóżka. Ale nie martwcie się, damy sobie z nim radę. Suzanne zawahała się, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale zrezygnowała i cofnęła się o krok, natomiast Zack wyminął opasłego lekarza i podszedł do łóżka. – Panie Gow, jestem doktor Iverson – przedstawił się. Stary człowiek podniósł wzrok, ale nic nie powiedział. Jego twarz, pod brodą i warstwą brudu, zachowała ów wiecznie młody, niemal pogodny wyraz, ale w oczach był smutek – ten sam, który Zack często widywał u ubogich pacjentów w szpitalu komunalnym w Bostonie w okresie, kiedy tam pracował – smutek wynikający z samotności i braku nadziei. Widać było, że mężczyzna się boi. – Bardzo pan cierpi? – On uważa, że nie – odparł Chris Gow, nadal ciężko oddychając po walce. – Ciekaw jestem, czy kiedyś spadł ze schodów i złamał sobie rękę. – Z kim pan mieszka? Stary człowiek zaśmiał się ponuro, krzywiąc się przy tym z bólu. Odwrócił głowę. Zack spojrzał pytająco na Marshfielda. – Mieszka sam w chacie na końcu leśnej przecinki, w bok od szosy dwieście dziewiętnastej. – Ma pan telefon, Chris? Mężczyzna znów się roześmiał. – Jak pan się tu dostał? – A jak pan myśli? – Znalazł go kierowca ciężarówki i przywiózł. Siedział na poboczu szosy – wyjaśnił Marshfield. – Chrisa wszyscy tu znają. Jest drwalem. Od czasu do czasu idzie w tango i zamiast rąbać drzewo, sam się narąbie. – Roześmiał się z własnego dowcipu, udając, iż nie zauważył, że nikt mu nie zawtórował. – Wtedy go zszywamy i odstawiamy do domu, aż do następnego razu. Zack popatrzył na starego drwala. Czy może być coś smutniejszego od człowieka, który mieszka samotnie i jest chory lub ciężko ranny, i w skrytości ducha liczy, że ktoś mu przyjdzie z pomocą, chociaż jednocześnie wie, że nikt się nie zjawi? – Dlaczego nie można go zatrzymać na dzień lub dwa? – spytał. – Nie ma wolnych łóżek? – Łóżek mamy dość – odparł Marshfield. – Chodzi o to, że Chris nie ma żadnego ubezpieczenia, więc jeśli nic nie zagraża jego życiu, przenosimy go do okręgu Clarion albo wraca do domu. – A jeśli lekarz szpitalny uprze się, żeby zatrzymać pacjenta, który nie może zapłacić? Marshfield wzruszył ramionami. – To się nie zdarza. Gdyby jednak do tego doszło, to myślę, że tłumaczyłby się przed kierownictwem. Słuchaj, Iverson, kiedyś szpital przyjmował każdego Dicka, Toma czy Harry’ego niezależnie od tego, czy mogli zapłacić, ale muszę ci powiedzieć, że wtedy tu było koszmarnie. Zdarzały się tygodnie, kiedy brakowało pieniędzy na pensje dla personelu, nie mówiąc o zakupie nowego sprzętu. – Ten człowiek tu zostanie – powiedział Zack. Marshfield poczerwieniał. – Powiedziałem ci, że panujemy nad sytuacją. Zack spojrzał na starego mężczyznę. Odesłanie go do chałupy na odludziu, gdzie nie było telefonu i prawdopodobnie nic do jedzenia, kłóciło się z etyką lekarską.

– Panujecie czy nie – powiedział – on zostaje. Skieruj go do mnie... jako przypadek niedożywienia i częstych omdleń. Napiszę stosowne uzasadnienie. Obwisłe policzki Marshfielda zrobiły się purpurowe. – Kopiesz sobie grób – ostrzegł. – Kierownictwo wezwie cię na dywanik. – Myślę, że Frank mnie zrozumie – odparł Zack. Marshfield roześmiał się kpiąco. – Już kilku lekarzy szuka teraz pracy, bo myśleli tak samo jak ty, Iverson. – Powiedziałem, że zostanie przyjęty. – A ja ci mówię, że to będzie początek twojego końca. W porządku, Tommy – zwrócił się do strażnika. – Wracaj do swojej roboty. Doktor Opiekun Społeczny woli dostać przykrą nauczkę. Obrócił się na pięcie i wyszedł. – Zostaniesz tu, Chris, przynajmniej na noc – rzekł Zack, ujmując zdrową rękę mężczyzny. – Wrócę za chwilę, żeby cię zbadać. Zaskoczony nagłą odmianą losu stary człowiek milczał, patrząc na niego. Kąciki jego oczu zwilgotniały. Zack odwrócił się do Suzanne. – Chodź – powiedział. – Odprowadzę cię na zewnątrz. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszli przez automatycznie otwierające się drzwi na podjazd dla karetek. Fale deszczu przemiatały czarny asfalt. – Myślę, że muszę trochę skorygować swoje postępowanie, jeśli mam tu przetrwać – rzekł. Z zimna wstrząsnął nim dreszcz. Suzanne nasunęła na głowę kaptur płaszcza. – Zrób nam wszystkim przysługę i nic nie koryguj, jeśli naprawdę nie będziesz musiał. To, co zrobiłeś, było bardzo szlachetne. – Ma ubezpieczenie czy nie, swoje już w życiu zapłacił. – Możliwe – odparła Suzanne. – Bardzo możliwe. Do zobaczenia rano. – Do zobaczenia. Odeszła kilka kroków, po czym stanęła i odwróciła się. – Mówiłeś o kolacji, Zack. Może w środę, u mnie? Zackowi przyśpieszył puls. – Myślałem, że nie umawiasz się z mężczyznami, z którymi pracujesz. – Każda zasada powinna dopuszczać wyjątki – odparła. – Przed chwilą o to właśnie walczyłeś, prawda? – Tak, chyba tak. Ale co z twoim... zainteresowaniem kimś innym? Zsunęła z czoła kaptur i uśmiechnęła się – najpierw oczami, a dopiero potem ustami. – Skłamałam – powiedziała.

Rozdział 4 Lisette Iverson stała przy drzwiach balkonowych w swojej sypialni, mrużąc oczy, gdy zygzaki błyskawic przecinały czarne niebo nad doliną rzeki Androscoggin. Na południu majaczyły w dali światła Sterling. Kanonada grzmotów przetoczyła się, wstrząsając jak zabawką wysokim budynkiem w kształcie litery A u zbocza wzgórza. Owinąwszy się szczelniej szlafrokiem, poszła na palcach korytarzem zobaczyć, co robią dziewczynki. Okazało się, że szalejące przez dwie godziny demony burzy zmęczyły je na tyle, że obie spały. Lisette zawsze się bała piorunów, czuła się więc odrobinę winna tego, że przekazała swój lęk dzieciom. Jakże chciała, żeby Frank przyszedł do łóżka lub przynajmniej z nią porozmawiał. Dochodziła pierwsza, a on jeszcze tkwił w „swoim” pokoju, wpatrując się – wiedziała o tym – w żar w „swoim” kominku, i słuchał płyty z posępnym, progresywnym jazzem, który puszczał, kiedy był na nią zły. Wiedziała również, że Frank jak zwykle znajdzie czas, żeby z uczuciem słodkiej satysfakcji powiedzieć jej, dlaczego jest zły. Nie miała wątpliwości, to praca wywoływała u niego stałe napięcie. Od ponad dwóch lat był ciągle wściekły. Co gorsza, z każdym tygodniem, z każdym miesiącem coraz trudniej jej było udobruchać męża. Po cichu żałowała, że zamknął swoją małą firmę elektroniczną w Concord, chociaż stała na skraju bankructwa, i wrócił do Sterling. Musiała oddać mu sprawiedliwość, że sukces, jaki odniósł w Ultramed, przyniósł im więcej, niż mogła sobie wyobrazić. Ale kiedy przypominała sobie dawnego, pełnego energii marzyciela, w którym się zakochała i za którego wyszła, doszła do wniosku, iż cena, jaką oboje zapłacili, była zbyt wysoka. Przez moment zastanawiała się, czy nie położyć się spać. Jeśli to zrobi, Frank nie przyjdzie do sypialni. Spędzi noc na kanapie w „swoim” pokoju i zanim ona i bliźniaczki się zbudzą, on już będzie w biurze w szpitalu. W żaden sposób nie zdoła go przetrzymać. Westchnąwszy z rezygnacją, włożyła pantofle i poszła w stronę schodów. Sytuacja była bardzo prosta: jej na nim zależało, a jemu na niej nie – przynajmniej w tej chwili. Dwukolorowy, szkarłatno-biały transparent, rozpięty na skrzącym się w jaskrawym słońcu śniegu głosił: MISTRZOSTWA JUNIORÓW GARFIELD MOUNTAIN Stojąc u podnóża zbocza, Frank Iverson oglądał trasę slalomu giganta – pełen muld szlak, na którym rozmieszczono dwa tuziny bramek oznaczonych czerwonymi i niebieskimi proporczykami. Jeszcze jeden przejazd, powiedział do siebie. Jeszcze tylko jeden, taki jak poprzedni, i pojedzie do Kolorado. Podróż, trofeum, sława. Po latach treningu, latach niepowodzeń, wszystko to znalazło się na wyciągnięcie ręki. – W następnym roku wygrasz – powiedział Sędzia, kiedy Frank, lejąc łzy, rozpaczał po zeszłorocznych eliminacjach. – Za rok Tyler przekroczy limit wieku, ale na pewno ty zostaniesz numerem jeden. Tyler. Jakie to śmieszne. Dlaczego ojciec nie mógł zrozumieć, że Frank przegrał o pół sekundy z powodu gównianego przygotowania trasy, które zwolniło jego przejazd, a nie przez Tylera. Jeszcze jeden przejazd. – Hej, Frankie, zasnąłeś?

Zaskoczony, odwrócił się. Zack, jego brat, szedł powoli ku niemu przez niewielką stertę ubitego śniegu. Miał na sobie czarny kombinezon i buty zjazdowe. – Przypominam sobie trasę – odparł Frank. – Jakby ci to było potrzebne. Nawet gdybyś zjeżdżał tyłem, nikt cię nie wyprzedzi. Frank wskazał palcem wielką tablicę z wynikami pierwszego biegu. – Ty dałbyś radę. Zack roześmiał się głośno. – Jak mógłbym zyskać trzy sekundy, jeśli jeszcze ani razu nie wygrałem z tobą przejazdu? Nie kpij ze mnie. Będę zadowolony, jeżeli się nie przewrócę i zajmę drugie miejsce. Spróbuję wygrać za rok, kiedy przejdziesz do seniorów. – Słyszę, Zack. Jeszcze trochę wazeliny i się wyłożę. Od kiedy ci się zdaje, że możesz mnie nabrać? Było między nimi dwa lata różnicy, lecz Zack w wieku trzynastu lat zaczął gwałtownie rosnąć i w następnym roku współzawodnictwo między nimi we wszelkich sportach zaczęło się nasilać – zwłaszcza w narciarstwie, w którym dzieląca ich różnica umiejętności w trakcie sezonu zimowego stopniowo malała. Frank znów zerknął na tablicę wyników. Między Zackiem a zawodnikiem na trzecim miejscu była znaczna różnica czasów. Do finałowego biegu awansowali dwaj pierwsi i jego brat dobrze o tym wiedział. Frank czuł, że brat go nabiera. Chciał w finale pojechać drugi, żeby móc kontrolować sytuację. – Słuchaj, Frankie – w głosie Zacka brzmiała szczerość, która Frankowi wydała się udawana – postaram się pojechać jak najlepiej. Ale zrobię to także dla ciebie, wierz mi. – Wyciągnął do niego rękę. – Powodzenia. Frank popatrzył na rękę brata, potem na jego twarz. W oczach Zacka dostrzegł coś, co spowodowało, że przeszedł go dreszcz – pewność siebie, determinację, których nigdy przedtem u niego nic zaobserwował. To było spojrzenie, które dobrze znał, takim wzrokiem patrzył w szczególnych sytuacjach ojciec. Na ułamek sekundy zawahał się, po czym wyciągnął dłoń w rękawicy i uścisnął mocno rękę brata. – Postaraj się wygrać – powiedział. – Spróbuję. Do zobaczenia na górze. Zack uśmiechnął się, kiwnął głową i poszedł dołączyć do grupy zawodników czekających na ogłoszenie rozpoczęcia drugiego przejazdu. Frank przebiegł wzrokiem tłum rodziców, ustawiających się w widokowych punktach wzdłuż trasy slalomu. W tym samym momencie Sędzia, gawędzący z kilkoma przyjaciółmi, spojrzał w jego stronę. Frank uśmiechnął się słabo, na co ojciec zareagował energicznym podniesieniem kciuka. Jeszcze jeden przejazd. Chcąc jak najprędzej mieć go za sobą, Frank poszedł do stojaka, w którym w szeregu stały narty zawodników. Rozzłościło go spotkanie z młodszym bratem, zwłaszcza niepokojący wyraz oczu Zacka. Trzy sekundy to dużo, ale zważywszy na postępy, jakie Zack zrobił w ostatnich tygodniach, wszystko było możliwe. Przez moment zastanawiał się, czy poprosić brata, żeby się wycofał, poczekał na inną szansę. To niesprawiedliwe, przemknęło mu przez głowę. W zeszłym roku przeklęte koleiny, a teraz Zack. To miał być jego rok – tak powiedział sam Sędzia. Nikt nie może mu odebrać trofeum i wyjazdu – nikt i nic. Wyjął ze stojaka narty i powiódł dłonią po ich spodach, sprawdzając smarowanie. Odpręż się, nakazał sobie. Odpręż się, ale zachowaj to, czego żąda od nas Sędzia – wolę zwycięstwa.

W tym momencie jego wzrok padł na czarne rossignole Zacka, tkwiące w stojaku obok jego nart. Odstawił swoje na miejsce i wyjął z kieszeni dziesięciocentówkę. Ten rok należy do mnie. Następny będzie Zacka. Rozejrzał się. Nikt nie zwracał nań uwagi. O dwa obroty przekręcił monetą śruby mocujące przód wiązań nart Zacka – nie na tyle, żeby brat poczuł różnicę, lecz wystarczająco, by nie panował tak dobrze nad nartami i poszerzył każdy skręt o kilka centymetrów. W rezultacie Frank zachowałby trzysekundową przewagę. Ten rok miał być mój. To ostatnia szansa. Ponadto robię Zackowi przysługę; w razie gdyby upadł, narta się wypnie, chroniąc go przed ciężkim urazem kostki. Ale to nie będzie potrzebne. Nie dojdzie do upadku ani złamania. Wystarczy kilka centymetrów na każdej bramce. Kilka ułamków sekundy. Następny rok będzie Zacka, a Sędzia będzie mógł się chwalić, iż obaj jego synowie zdobyli mistrzostwo juniorów. To optymalne rozwiązanie. Tak miało być. To był jego rok... Tylko jego... – Frank? Wszelkie wrażenia i koloryt tamtego dnia prysnęły, kiedy usłyszał głos Lisette. Przetarł oczy i usiadł na sofie. Z rozpalonego na kominku ognia, mającego rozpędzić chłód letniej burzy, pozostało kilka tlących się polan. Po wypiciu dwóch szkockich czuł w ustach nieprzyjemny smak – czyżby to były trzy? – i bolały go skronie. – Źle się czujesz, kochanie? – Nic mi nie jest – wymamrotał, przykładając ręce do oczu. – Czuję się świetnie. – Mnóstwo lat minęło od czasu, kiedy ostatni raz miał ten sen. – Frank, proszę cię, chodź do łóżka. Jest po wpół do drugiej. – Nie jestem zmęczony. – Spałeś. – Nie spałem, do cholery. Myślałem. – Przynieść ci coś? Może mleka? Albo kanapkę? – Powiedziałem ci, że czuję się dobrze. Zostaw mnie. Zanosiło się na to, pomyślał. Był temu przeciwny od samego początku, ale protestował nie dość energicznie. Powrót jego brata do Sterling był ostatnią rzeczą, której potrzebował. Teraz, dzięki Sędziemu i tej przeklętej Leigh Baron, Zack znów tu się znalazł i już zdążył odegrać rolę bohatera. Czemu się bardziej nie upierałem? Baron rządziła Ultramed, ale Davis był jego szpitalem i powinien się zdecydowanie przeciwstawić. – Frank, kochanie – powiedziała Lisette – mówisz, że nic ci nie jest, ale ja wiem, że to nieprawda. Przez cały wieczór nie odezwałeś się do mnie. Spróbowała odgarnąć mu włosy z czoła, ale odepchnął jej rękę. Podniósł się, podszedł niepewnym krokiem do kominka, rzucił nowe polano na dogasający żar i rozgarnął go pogrzebaczem. – Niezłe przedstawienie odegrałaś dziś wieczór, Lisette – rzekł bełkotliwie. – Całkiem niezłe. – Nie wiem, co masz na myśli, słowo daję. – Och, daj spokój. Widziałem, jak kręciłaś pupą przed moim bratem. Jestem pewny, że nie tylko ja to zauważyłem. – Kochanie, to absurd. Ja nigdy... – Oczywiście. Taki sam absurd jak to, że nigdy się z nim nie pieprzyłaś. Chryste, cud, że nie zdjęłaś z siebie majtek jeszcze w kuchni. – Frank, proszę. Za dużo wypiłeś. Mówisz takie rzeczy tylko wtedy, kiedy jesteś pijany. Między Zackiem a mną nie było nic, o czym byś nie wiedział, a cokolwiek było, po tylu latach