Książkę tę poświęcam Cioci Shirley Rabinowitz,
pamięci ukochanej Cioci Bei
oraz
Robin - za jej pogodne usposobienie, wierność i miłość
Podziękowania
Moje najgłębsze wyrazy wdzięczności ponownie kieruję do Jennifer
Enderlin, wspaniałej redaktorki w wydawnictwie St. Martin's Press, a
także do reszty ekipy, zwłaszcza Matthew Sheara, Sally Richardson,
Matta Baldacciego i Rachel Ekstrom.
Tak jak przy pisaniu wszystkich moich książek, właściwy kierunek
wskazały mi Meg Ruley, Jane Berkey i Peggy Gordijn z Jane Rotro-
sen Agency.
Kiedy potrzebowałem fachowej pomocy, rad udzielali mi pisarz
Jeffrey M. Smith, dr James Gerber, agronom Aaron J. Lorenz, znawca
kolei Michael Sypulsky, geolog Dan Delea, neurolog dr David Grass,
pisarz Daniel Palmer, członek amerykańskiego korpusu
dyplomatycznego Matthew Palmer, naukowiec Lukę Palmer oraz
mistrz kuchni Bill Collins.
Specjalne podziękowania pragnę wyrazić doktor
Catherine B. Cuotalow.
Pewien naukowiec wiedział o istnieniu gatunku arktycz-
nej płastugi odpornej na działanie niskich temperatur.
Chciał sprawić, by jego pomidory także uodporniły się
na zimno i nie ginęły na mrozie. Ów naukowiec nie mu-
siał jednak czekać, aż ryba skrzyżuje się z pomidorem, co
byłoby zdarzeniem wysoce nieprawdopodobnym.
Sprawdził, który gen ryby zapobiega zamarzaniu, a
następnie wprowadził go do łańcucha DNA pomidora.
Gen odporności na zimno nigdy nie występował w kodzie
genetycznym pomidora. Teraz jednak znajduje się w
pomidorach wyhodowanych przez tego naukowca oraz
wszystkich pomidorach, które wezmą od niego swój
początek.
Jeffrey M. Smith
Seeds of Deception (Nasiona kłamstwa)
Prolog
Jestem skończony.
Nie mogę uwierzyć, że znów do tego doszło. Wściekłem się na
pacjentkę. Kiedy poprzednio zrugałem Calvina Summersa za to, że
pali, mimo iż przeszedł rozległy zawał serca, na pół roku zawieszono
mi prawo wykonywania zawodu i musiałem udać się na terapię. Rada
lekarska orzekła, że takiego postępowania nie wolno usprawiedliwić
bez względu na to, jak szlachetne pobudki mną powodowały.
Teraz zachowałem się podobnie w stosunku do Roberty Jennings.
Wypadła z gabinetu niczym furia, wrzeszcząc na całe gardło, że nie
zdzierży takiego traktowania i natychmiast po powrocie do domu
skieruje zawiadomienie do rady. Personel pomocniczy ją słyszał,
słyszeli ją pacjenci w poczekalni.
Co ja teraz zrobię?
Jestem sam. Na ścianie wisi pięknie oprawiona przez Carolyn
przysięga Hipokratesa z moim podpisem - przysięga zawodowa, w
której ślubuję, że moim pacjentom będę okazywał serdeczność i
współczucie.
Do jasnej cholery, co mi odbiło?
Opony samochodu pani Jennings zapiszczały na betonie, wyje-
chała pędem z parkingu. Wyobrażam sobie, jak siedzi za kółkiem z
twarzą purpurową ze złości.
Drzwi są zamknięte. Nie mogę siedzieć tu jak baranek i czekać, aż
zabiorą mnie na rzeź, bo nie popełniłem żadnej zbrodni. Kocham
swoich pacjentów, ale nie ma najmniejszych szans na to, że rada
lekarska okaże mi zrozumienie. Nikogo nie będzie obchodziło, że
Roberta Jennings obżera się na śmierć.
Nadciśnienie, cukrzyca typu drugiego, obrzęk kostek, żylaki,
reumatyzm, przepuklina rozworu przełykowego, podwyższone stęże-
nie dwutlenku węgla we krwi...
Skąd mieliby wiedzieć, ile razy błagałem ją, żeby zmieniła tryb ży-
cia, ile rodzajów diety jej sugerowałem, ile polecałem książek, ile
rozmów z nią odbyłem. Nie zrozumieją, że miałem prawo ją skrzy-
czeć. Nie będzie ich obchodziło, że tego dnia pracowałem od wielu
godzin, że przyjmowałem pacjentów w szpitalu, czego nie robią inni
lekarze; że chodziłem na obchody, wypełniałem dokumenty. Nawet
nie zdążyłem zjeść lunchu. Muszę coś zrobić, żeby ocalić siebie. Oraz
swoją karierę.
Spoglądam na rodzinne zdjęcia stojące w rogu biurka. Najbardziej
lubię to zrobione wiosną: Carolyn, ja i nasze trzy córki przytuleni na
huśtawce na ganku. Dziewczynki, równie śliczne jak ich matka, mają
kruczoczarne włosy. Niezbyt do mnie podobne, więc często mawia-
łem półżartem, że są dziećmi mleczarza. Drugie zdjęcie przedstawia
Chloe, moją najmłodszą córeczkę. Mam świadomość, że nie należy
faworyzować żadnego z dzieci, więc trochę mi z tym głupio.
Muszę podjąć jakieś działania.
Wszystko, na co z poświęceniem pracowałem, znalazło się w
niebezpieczeństwie. Oddycham coraz płyciej i szybciej, jakbym
wciągał do ust melasę. Wiem doskonale, jakie procesy fizjologiczne
zachodzą w moim organizmie. Sygnały chemiczne z jądra
migdałowatego w mózgu każą sercu przyśpieszyć rytm. Adrenalina
jest uwalniana do krwiobiegu niczym paliwo rakietowe.
Świadkowie.
Wszyscy słyszeli, co zaszło. Zostaną wezwani przez radę, to bę-
dzie koniec. Baranek prowadzony na rzeź. Muszę coś zrobić, aby
temu zapobiec. Nie pamiętam chwili, gdy otworzyłem kluczem szu-
fladę w biurku i wyciągnąłem pistolet. Spoczywał w zamkniętym
pudełku, do którego włożyłem go w zeszłym roku, gdy obrabowano
gabinet Joego Perry'ego.
A teraz tkwi w mojej dłoni.
Odbezpieczam broń. Wszyscy pacjenci siedzący w poczekalni
potwierdzą to, co słyszeli. To wystarczy, aby mnie pogrążyć. Nikomu
nie zależy na moich pacjentach tak jak mnie.
Nie do wiary, że sprawy przybrały taki obrót... Co mi pozostało?
Czy istnieje inny sposób ocalenia mojej kariery... oraz rodziny?
Oni słyszeli, to będzie ich słowo przeciwko mojemu. On powie-
dział tak, oni powiedzieli inaczej. Komisja nigdy nie cofnie lekarzowi
prawa wykonywania zawodu na podstawie tak wątłych zarzutów,
zwłaszcza lekarzowi oddanemu swoim pacjentom tak bardzo jak ja.
Czy aby na pewno?
Muszę zrobić to, co należy.
Żadnych świadków.
Otwieram drzwi gabinetu i wychodzę na korytarz. Blask świetló-
wek razi mnie w oczy. Z pistoletem w opuszczonej ręce ruszam ku
niedawno umeblowanej poczekalni dla pacjentów. Czuję, jak moje
serce uderza o mostek. Krew szumi w uszach, pomieszczenie zaczyna
wirować przed oczami.
Szkoda, że nie ma innego sposobu.
W poczekalni siedzą Margaret Dempsey i Allison Roundtree. Obie
są podenerwowane, zaniepokoiły je odgłosy dochodzące z mojego
gabinetu. Może naradzały się, czy nie zmienić lekarza, czy nie prze-
nieść swoich kart do kogoś innego; pewnie wybrałyby mojego kolegę
Carla.
Drobinki kurzu wiszące w powietrzu migoczą w słońcu. To
szczegóły, ale widzę je bardzo wyraźnie. Sprawdzam, czy w kieszeni
mojego białego kitla są dwa dodatkowe naboje.
„Żadnych świadków!”, krzyczę.
Ashley siedzi za kontuarem recepcji, wygląda na zaniepokojoną.
Za nią Crystal, nasza nowa pielęgniarka. Ashley ma trzydzieści lat.
Dwoje dzieci. Okulary Ashley spoczywają na jej piersiach zawie-
szone na złotym sznureczku, który błyszczy na tle obcisłego czarnego
swetra.
Drobiazgi.
Nie ma innego sposobu. Muszę chronić swoją karierę.
Przez chwilę ogarnia mnie niepewność, zagubienie... Potem
postanowienie wraca. Muszę działać, zanim zauważą pistolet.
Unoszę broń.
Robię to dla nas, Carolyn. To jedyna droga, by ocalić dzieci, ciebie
i nasze wspólne życie. Każdy lekarz, któremu groziłoby coś podob-
nego, postąpiłby identycznie. Pierwszy wystrzał rozbrzmiewa w
moich uszach jak eksplozja. Siła odrzutu podrywa pistolet. Oddaję
drugi, trzeci i czwarty strzał. Wszędzie widzę krew.
Szyba roztrzaskuje się na kawałki.
Ashley patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma.
Strzelam jej w czoło. Przewraca się do tyłu i upada na Crystal.
Czuję teraz spokój, panuję nad sobą. Jestem lekarzem, zawsze nim
będę. Prosiłem panią Jennings, żeby się odchudziła, miałem prawo ją
zrugać. W gruncie rzeczy nawet nie krzyczałem, tylko nieco podnio-
słem głos. Zdecydowanym krokiem idę korytarzem do naszej malut-
kiej kuchni. Są tam Teresa i Camille. Kiedy usłyszały wystrzały, na
pewno zastanawiały się wspólnie, co ze mną począć. Teraz zrywają
się na równe nogi i wrzeszczą wniebogłosy.
„Żadnych świadków! - krzyczę raz po raz. - Żadnych świadków!”
Kierowniczka poradni chce coś powiedzieć, ale nie rozumiem jej
słów. Palec napręża się, rozluźnia, a potem znów napręża. Pistolet
pluje ogniem. Teresa dostaje w gardło, Camille w pierś. Zwijają się
niczym szmaciane lalki. Camille usiłuje wstać. Unieruchamiają strzał
w tył głowy. Wymieniam magazynek.
Prawie skończone.
Wracam do korytarza. Carl Franklin jest w swoim gabinecie. Być
może nie słyszał zajścia z Robertą, ale mógł usłyszeć. Zacznijmy od
tego, że nigdy nie był z niego dobry lekarz. Wpadnie w euforię na
wieść, że odbiorą mi na zawsze prawo wykonywania zawodu, a on
przejmie moich pacjentów.
Drzwi gabinetu otwierają się w chwili, gdy przed nimi staję. Dzieli
nas pół metra. Wyczuwam woń jego strachu, waham się przez chwilę.
Nie potrafię ogarnąć wydarzeń. Moje myśli są rozbiegane. Będzie
świadczył przed komisją czy nie?
„John, co, u diabła...?!” - krzyczy Carl.
Opróżniam cały magazynek, pakuję pociski w jego klatkę pier-
siową i twarz. Krew tryska na mnie. Odpryski kości wbijają się w
moją skórę. Chcę mu powiedzieć, że to wszystko wina Roberty Jen-
nings, ale jest za późno. Osuwam się na ścianę, ciężko dysząc. Nigdy
by mnie nie zrozumieli. Wcale ich nie obchodzi, jak wiele znaczyła
dla mnie praca lekarza.
Nagle przerywam.
Boże drogi, zrobiłem coś potwornego. Teraz rada lekarska na
pewno odbierze mi uprawnienia. Wszystko popsułem. Wkładam
ostatni magazynek, a potem zamykam oczy i przyciskam lufę do
skroni. Przywołuję obraz Chloe. Jej będzie mi brakowało najbardziej.
Wciąż nie mogąc pojąć, dlaczego sprawy potoczyły się tak szybko,
naciskam spust.
Rozdział 1
Godzina minęła. Zostały jeszcze trzy.
Popołudnie układało się dla Lou pomyślnie. Do izby przyjęć
pogotowia trafiało akurat tylu pacjentów, żeby Emily nie miała czasu
na nudę, ale z lekkimi obrażeniami - ich widok nie przyprawi jej o
senne koszmary i nerwice. Nic, z czym nastolatka by sobie nie pora-
dziła. W końcu w izbie przyjęć pogotowia w centrum miasta, nawet
tak małej jak Eisenhower Memorial Hospital Annex, miało się czasem
do czynienia z ofiarami brutalnej przemocy.
- Pan Schultz to wzorowy pacjent, Emily. Dziesięć szwów i go-
towe. Jeszcze dwa, a później bandażujemy go i wysyłamy do domu.
- Dzięki, doktorze - wycedził mężczyzna leżący pod lampą w
kształcie spodka. Jego głos był szorstki jak kamień. - Nic nie poczu-
łem. Twój tata to świetny lekarz, panienko.
- Dziękuję, wiem - odparła Emily. - Lubi cerować mi dżinsy,
kiedy się podrą. Zawsze z ochotą zaszywał moje pluszaki, nawet
kiedy nie były rozprute.
- Szkoła mojego syna też włączyła się do akcji Zabierz Swoje
Dziecko do Pracy - oznajmił Schultz - ale ja jestem dekarzem. Dach
czteropiętrowego budynku, na którym hula wiatr, to nie najlepsze
miejsce dla dziewięciolatka, więc żona zabrała ze sobą Marky'ego do
domu opieki i pomagał jej zbierać naczynia. A czym zajmuje się twoja
mama, panienko?
- Nazywam się Emily, proszę pana, Emily Welcome - przypo-
mniała mu. - Moja mama jest psychologiem, przeważnie udziela
porad małżeńskich. Stwierdziła, że pacjenci nie byliby zachwyceni,
gdyby trzynastolatka asystowała przy ich sesjach.
- Chyba wiem, co miała na myśli.
- Ale gdyby mama mogła wybierać - wtrącił Lou, zaciągając
ostatni szew - raczej wysłałaby Emily z panem na dach niż tutaj.
Właśnie o to pokłócili się z Renee pierwszy raz od miesięcy.
Uważała, że przepisy powinny zabraniać przyprowadzania krewnych
lekarza do izby przyjęć. Nawet jeśli pracują w niej tylko trzy pielę-
gniarki, dyplomowany sanitariusz, uzbrojony ochroniarz, recepcjo-
nistka, stażysta oraz dyplomowany specjalista od ciężkich przypad-
ków. Izba stanowiła bowiem placówkę dodatkową, która miała
odciążać pogotowie ogromnego szpitala znajdującego się sześć ulic
dalej.
- Niech pójdzie ze Steve'em do biura - prosiła Renee.
- Steve nie jest jej ojcem. Ja nim jestem. Poza tym co to dla niej
za atrakcja przesiadywać w towarzystwie gości w wykrochmalonych
koszulach, wśród zakurzonych podręczników prawniczych? Już sły-
szę, jak opowiada przed klasą: „Przez cały dzień towarzyszyłam
Steve'owi, który jest nowym mężem mamy. Obserwowałam, jak
zgarnia grubą forsę od frajerów, którzy pozwali do sądu innych fraje-
rów”. Mogłabyś także posłać ją do biura mojego brata. Graham zara-
bia jeszcze więcej niż Steve. Poza tym wreszcie miałby ze mną o
czym pogadać i nie wyrzucałby mi, że do tej pory nie załatwiłem sobie
nieopodatkowanej składki emerytalnej.
Lou wygrał tę rundę, ale jak zwykle musiał przyznać Renee część
racji; powiedział jej to i przeprosił, że zachował się idiotycznie. Z
jakiegoś powodu użalał się nad sobą tego dnia, kiedy upływał termin
odsyłania formularzy do szkoły. Miał pewne obawy, że Emily ujrzy
brzydkie oblicze izby przyjęć, lecz mimo to postanowił uczynić ze
szkolnej akcji pole bitwy.
Zostało jeszcze dwie i pół godziny.
Na razie wszystko szło jak z płatka.
Pacjenci napływali nieprzerwanym strumieniem, lecz uraz Ger-
harda Schultza nie był groźny. Lou tęsknił za prawdziwymi wyzwa-
niami w głównym ośrodku pogotowia, lecz w poprzedniej rundzie
swojego życia zawodowego zdążył już nazbierać tam tyle punktów,
ile zgarniają mistrzowie gier komputerowych. Teraz wystarczało mu
pół etatu w mniejszej izbie przyjęć.
Zgodnie z oczekiwaniami pacjenci i personel zakochali się w
Emily. Ta dziewczynka o ciemnej karnacji wdziękiem i grzecznością
zjednywała sobie ludzi tak samo jak bezpretensjonalną urodą.
Trzynastolatka, która zachowuje się jak trzydziestolatka. Wszyscy
chętnie mówią, jak dojrzałe są ich dzieci, zwłaszcza córki. W jej
przypadku była to prawda, lecz na myśl o tym Lou odczuwał ból.
Nietrudno było dojść do wniosku, że to właśnie za jego sprawą córka
tak wydoroślała - ukradł jej część dzieciństwa.
- No dobrze, panie Schultz - rzekł Lou. - Za kilka minut pielę-
gniarka opatrzy panu rękę. Do przyszłego poniedziałku ma pan wolne
od pracy. Jeśli potrzebuje pan zwolnienia, pielęgniarka wystawi je
panu, a ja podpiszę. Kiedy ostatnio robiono panu zastrzyk
przeciwtężcowy?
- Rok temu... czy jakoś tak. Wpadłem na jakieś ostre przed-
mioty...
- Ostre i zardzewiałe przedmioty - uściślił Lou. - Założymy panu
specjalny opatrunek.
- Twój tata to równy gość - pochwalił dekarz. - Widziałem wielu
doktorów, więc wiem.
- A ja widziałam wielu ojców, więc też wiem - podchwyciła
Emily.
Lou wcale by się nie zdziwił, gdyby jej uśmiech sprawił, że rana
pacjenta zagoiła się na miejscu. Oraz uleczył wszystkie dolegliwości,
na które się uskarżał.
Wyglądała wspaniale w błękitnym kitlu. Ramię w ramię z ojcem
ruszyła w kierunku gabinetu.
- Fajnie było - powiedziała, kiedy posadził j ą na kanapie i podał
kubek gorącej czekolady z ekspresu.
- Myślisz, że mogłabyś być lekarką? - spytał Lou. Pamiętał, że on
w wieku czterech lat odpowiedziałby twierdząco na to pytanie, gdyby
mu je zadano.
- Wszystko możliwe, tak myślę. Ty i mama dajecie dobry przy-
kład.
- Świetna z niej psycholog.
- Trudno ci z tym, prawda?
- Z czym? - odpowiedział pytaniem, doskonale wiedząc, co
córka ma na myśli.
- Z rozwodem.
- Ja go nie chciałem, jeśli o to pytasz.
- Rozwodnicy czasem się schodzą. W telewizji stale się to widzi.
- Mama wyszła za mąż. Dotarło to do ciebie, młoda? Gdybym
jeszcze ja przyłączył się do tego układu, wyszłaby komedia na miarę
Współczesnej rodziny.
Dziewczynka zagryzła wargę.
- Cieszę się, że wygrałeś potyczkę z mamą i przyprowadziłeś
mnie tutaj.
- Niczego nie wygrałem. To jest szkolna akcja dla dzieci i rodzi-
ców, a ty jesteś moją córką. Zawsze nią byłaś i zawsze będziesz.
Lou podszedł do drzwi i spojrzał na dwoje nowych pacjentów, któ-
rzy zjawili się w izbie przyjęć. Kobieta wyglądała na Latynoskę, a
bardzo stary mężczyzna przypuszczalnie był jej ojcem. Był blady i z
wielkim trudem łapał oddech.
- Zmierz mu saturację - polecił Lou pielęgniarce. - Niech Gordon
od razu zrobi mu ogólne badanie.
- Dzięki. Cieszę się, że tak to odbierasz - odezwała się Emily. - A
gdybym ci powiedziała, że szkoła przestała mnie interesować?
Lou omal nie rozlał kawy.
- Jesteś, zdaje się, najlepsza w klasie. Masz same szóstki.
- Wyglądam przez okno i bujam w obłokach. To chyba nie jest
edukacja.
- Do szkoły nie chodzi się, żeby zdobyć edukację.
Emily od razu się ożywiła.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Możesz to nazwać prawem Welcome'a. Do szkoły chodzi się po
to, aby dostać świadectwo. Jeśli przy okazji czegoś się nauczysz, to
jest to rodzaj premii.
W oczach dziewczynki błysnęły iskry.
- Słucham, słucham.
- Każdy dzień spędzony w szkole przekłada się na to, że w dal-
szym życiu będzie ci rozkazywać o dziesięć tysięcy typów mniej. Im
więcej masz dyplomów, tym mniej małostkowych, tępych drani bę-
dzie miało do powiedzenia więcej niż ty. Ja uczyłem się wystarcza-
jąco długo, żeby zostać lekarzem, i teraz nikt mną nie pomiata.
- A doktor Filstrup z Ośrodka Opieki dla Lekarzy?
Lou jęknął. Jeśli chodzi o przenikliwość i pojedynki słowne, Emily
była nieodrodną córką swojej matki.
Prawo Welcome'a diabli wzięli.
Kontakt Lou z biurem zaczął się przed dziewięcioma laty, gdy
zawieszono mu prawo wykonywania zawodu za to, że wystawił sobie
receptę na amfetaminę. Zawsze pił więcej niż przeciętny mężczyzna,
lecz amfa, którą przyjmował, żeby poradzić sobie z brakiem snu
spowodowanym odwalaniem dwóch fuch, błyskawicznie rzuciła go
na kolana. Wtedy do akcji wkroczył Ośrodek Opieki dla Lekarzy,
instytucja powołana do udzielania pomocy lekarzom dotkniętym
chorobami psychicznymi i innymi, nadużywającym szkodliwych
substancji oraz mającym problemy natury emocjonalnej. Dyrektor
biura niezwłocznie skierował go na terapię w ośrodku leczenia uzależ-
nień w Georgii i pozostawał w kontakcie z terapeutami opiekującymi
się Lou aż do jego zwolnienia pół roku później. Następnie kurator
lekarz spotykał się z nim co tydzień, a potem co miesiąc; nadzorował
jego powrót do zdrowia, przeglądał wyniki badań moczu na obecność
alkoholu i narkotyków. Po upływie roku, w czasie którego Lou prowa-
dził się nienagannie, przywrócono mu prawo wykonywania zawodu i
znów mógł pracować w szpitalu Eisenhower Memorial. Trzy lata
później otrzymał także posadę drugiego kuratora w Ośrodku Opieki
dla Lekarzy. Przez rok wszystko toczyło się doskonale. I wtedy rada
ośrodka zatrudniła Waltera Filstrupa na stanowisku kierownika pro-
gramu.
- Wiesz co, młoda? - powiedział Lou. - Czasami bywasz aż za
mądra.
Rzadko dzielił się z córką swoimi problemami zawodowymi, jed-
nak nie należał do tych, którzy ważą każde słowo. Ona zaś chłonęła
wszystko niczym gąbka.
- No więc dobrze. Powiedzmy, że moje obecne perypetie z biu-
rem to wyjątek, który potwierdza regułę. A teraz chodźmy badać dalej
pacjentów. Może byś jednak nie rzucała szkoły?
Emily z namysłem przechyliła głowę.
- Przez jakiś czas.
- O więcej nie śmiem prosić. Ale nie marudźmy już. W pogoto-
wiu nigdy nie wiadomo, kiedy coś wyskoczy znienacka i zwali cię z
nóg.
Rozdział 2
Dyżurny zajął się staruszkiem w gabinecie na tyłach, Lou zaś z po-
mocą pielęgniarki i jej asystentki zbadał niemowlaka z infekcją ucha
oraz starszą panią z wirusowym zapaleniem górnych dróg oddecho-
wych, a także piętnastoletniego licealistę ze złamanym palcem. Chło-
pak nie wiedział o tym, że grozi mu utrata całej ręki, jeśli dalej będzie
gapił się pożądliwie na córkę lekarza.
Została godzina.
Można było powiedzieć, że wszystko ułożyło się szczęśliwie
mimo niefortunnego początku. Zdaniem Lou i jego córki akcja Za-
bierz Dziecko do Pracy zakończyła się całkowitym sukcesem.
Pielęgniarka Barbara Waldman, która niedawno wyszła za mąż,
pojawiła się w drzwiach z fotelem na kółkach. Siedział na nim
sześćdziesięciodwulatek pomieszkujący w bramach pobliskich
budynków, dobrze znany Lou.
- Desmond! - zawołał Lou, pomagając pacjentowi usiąść na stole
do badań i zdjąć kurtkę. - To znowu ta banda?
Desmond Carter skinął głową, przykładając sobie chusteczkę do
zakrwawionego nosa.
Większość okolicznych bezdomnych zdążyła już przywyknąć do
tego, że są bici dla zabawy przez bandy włóczące się po dzielnicy.
Zwykle jednak napaści zdarzały się w nocy. Desmond, choć czarno-
skóry, słynął w okolicy z tego, że wygrywa na sfatygowanej pisz-
czałce irlandzkie melodie ludowe. Kiedy zarobki z muzykowania były
małe, sprzedawał butelki. Weteran wojny wietnamskiej był chudy jak
szczapa, lecz jego oczy nie zdradzały, że ma za sobą ciężkie życie.
Dzisiaj twarz miał spuchniętą i posiniaczoną; poza tym rozciętą wargę
i zakrwawiony nos. Przez dziury na kolanach brudnych spodni widać
było głębokie zadrapania. Brakowało mu jednego buta.
- Miło pana widzieć, doktorze Lou - odezwał się Desmond.
- Przykro mi, że pana to spotyka, przyjacielu. Wezwać policję?
- Nie warto. Wystarczy zabandażować i doprowadzić nos do po-
rządku, jeśli jest złamany. Co u pana słychać?
- Wszystko dobrze.
- Nadal chodzi pan do klubu?
- Kiedy mam czas. Mały sparring, czasem potrenuję z jakimś
nowicjuszem, jeśli ma ochotę. Proszę posłuchać, musimy pana roze-
brać i obmyć. Potem pana zbadamy, prześwietlimy nos i inne części
ciała, jeżeli zajdzie potrzeba. Desmondzie, ta śliczna młoda dama to
moja córa Emily. Pomaga nam dzisiaj.
- Panno Emily - rzekł Desmond, kiwając głową i uśmiechając się
bezzębnymi ustami. - Nie będzie mi przeszkadzało, jeśli chcesz zo-
stać.
Lou rozważył to i pokręcił głową.
- Taak - odezwała się Emily. - A ty ciągle paradujesz po mieszka-
niu w samych bokserkach.
Gdyby Barbara Waldman żuła gumę, niechybnie by ją połknęła.
- Mała nieźle daje panu w kość, doktorze - wykrztusiła.
- To kiepski pomysł, Emily - oznajmił Lou. - Może poczekasz w
korytarzu, aż opatrzymy Desmonda?
Nie zauważył, jak rzuciła mu mordercze spojrzenie, wychodząc z
sali.
Z pomocą pielęgniarki delikatnie rozebrał weterana i pomógł mu
włożyć jednorazowe cienkie spodnie i koszulę. Desmonda obito, ale
nie po raz pierwszy. Blizny na jego brzuchu układały się w istną mapę
drogową; Lou wiedział, że to ślady po ranach, za które jego pacjent
został dwukrotnie odznaczony Orderem Purpurowego Serca.
Lekarz zacisnął zęby. Dawka przemocy i deprawacji, z którą miał
już do czynienia, powinna go znieczulić, ale wiedział, że nigdy
całkowicie się nie uodporni. Zwłaszcza gdy ofiarą padał ktoś taki jak
Desmond Carter.
Przygotowywał się do zbadania pacjenta, gdy od drzwi dobiegło
ciche chrząknięcie. Emily stała z rękami na biodrach; w tej pozie
nieprawdopodobnie przypominała matkę.
- Tato, przecież wiesz, że nie znoszę, kiedy traktujesz mnie jak
dziecko - oznajmiła. - Widywałam już bezdomnych, czarnoskórych, a
nawet rannych. Nic mi się nie stanie, kiedy będę patrzyła, daję słowo.
Przed niczym nie musisz mnie ochraniać.
Lou spoglądał na sufit i na ścianę, byle tylko nie patrzeć na uroczą
buzię córki. Prześcignęła go w dniu, w którym się urodziła. Poza tym
kontakt z Desmondem Carterem nie mógł jej w żaden sposób
zaszkodzić. Mimo to powinien omówić tę kwestię z Renee. Już wi-
dział, jak była żona stoi ze skrzyżowanymi rękami, przytupuje nogą i
przypomina mu, że ona także ma telefon komórkowy. Lepiej prosić o
wybaczenie niż o pozwolenie, zadecydował.
- Barbaro, czy Desmond miał robione badanie na HIV?
- Tutaj, cztery miesiące temu, wynik ujemny - odparła pielę-
gniarka.
- Możesz wejść, Emily. - Usłyszał swoje słowa, jakby wypowie-
dział je ktoś inny. - Ale stań tam, przy ścianie. Barbaro, może daj jej
podwójne rękawiczki i fartuch. Maska na twarz też by nie zaszkodziła.
Dziewczynka podpłynęła, wyglądając niczym przybysz z innej
planety. Zbliżyła się powoli i obserwowała, jak Lou opatruje nozdrza
Desmonda; komentował każdy ruch jak w czasie egzaminu dyplomo-
wego. Na widok blizn oczy Emily otworzyły się szeroko.
- Jest pan pewien, że mam nie wzywać policji? - zapytał Lou.
- Może następnym razem. Mam kuratorkę z opieki społecznej,
powiem jej.
Akurat.
- Barbaro - rzekł Lou, odwracając się do pielęgniarki. - Za-
mówmy zdjęcie klatki piersiowej i kości nosa, dobrze? Może jeszcze
pełne badanie krwi. A potem zrobimy, co w naszej mocy, żeby
zreperować ten nochal.
- Jasne. Po drodze wpadnę do Gordona i Roz, zobaczę, czy radzą
sobie z tym biednym staruszkiem. Myślę, że przeniosą go do drugiej
centrali.
- W porządku - odparł Lou.
Po chwili w drzwiach pojawiła się recepcjonistka.
- Panie doktorze, dzwoni doktor Filstrup, mówi, że to pilne.
Lou powstrzymał uśmiech.
Pilny telefon od Waltera Filstrupa, pomyślał. To chyba nigdy się
nie zdarzyło. Pewnie chce, żebym w drodze do domu kupił rybę na
kolację i podrzucił mu do biura.
Dzięki udokumentowanemu powrotowi do zdrowia i dobrym
relacjom z pacjentami Lou zasłużył sobie na wysoką ocenę kierownic-
twa Ośrodka Opieki dla Lekarzy. Jednak nie był jeszcze gotowy na to,
by objąć stanowisko dyrektora. Prawdę mówiąc, oprócz Filstrupa
niewielu było chętnych na tę posadę.
Od samego początku on i Filstrup zachowywali się jak kobra i
mangusta, a raczej jak kobra i kurczak. Ośrodek Opieki nad Leka-
rzami był stosunkowo niewielki, więc napuszony i apodyktyczny
terapeuta miał niewielu podwładnych, którymi mógł komenderować...
Lou był pierwszym na podorędziu.
- Barbara zaraz wróci, Emily. Lindo, przełącz doktora Filstrupa
do gabinetu lekarskiego, tam z nim pomówię.
Telefon dzwonił, kiedy Lou wszedł do pomieszczenia.
- Welcome? To ja.
Lou lekko się wzdrygnął na dźwięk głosu szefa.
- Jestem zajęty...
- Posłuchaj, Welcome. Tym razem naprawdę dałeś plamę.
- Zostawiłem podniesioną klapę w toalecie?
- To nie jest zabawne. Ty nigdy nie jesteś zabawny.
- Walter, o co właściwie chodzi?
- O twojego ulubionego pacjenta Johna Meachama, któremu
głównie za twoim wstawiennictwem przywrócono uprawnienia.
- Wspaniały gość i świetny lekarz, przedwczoraj wypiłem z nim
kawę. Doskonale sobie radzi.
- Dzisiaj zabił siedem osób w swojej przychodni, a potem palnął
sobie w łeb.
Lou osunął się na podłokietnik skórzanej sofy; nie mógł złapać
tchu.
- Jeśli mnie wkręcasz, Walterze - wykrztusił po chwili - to
przysięgam, że rozerwę cię na strzępy.
- Włącz telewizor na dowolnym programie.
- Czy to na pewno nasz pacjent?
- Twój pacjent. Gwoli ścisłości, ja nigdy nie uważałem, że jest
pozbierany, i niejeden raz ci o tym mówiłem. Namawiałem, żeby
pozbyć się tej subtelnej terapeutki z opieki społecznej, którą popiera-
łeś, i posłać go do psychiatry. Ale nie.
- Przestań, Walterze! Nie czas na to. Powtórz to, co powiedzia-
łeś. John zabił siedem osób w swojej przychodni, a potem się
zastrzelił?
- Niezupełnie. Tamci nie żyją, a on tak.
- Dokąd go zabrali?
- Do DeLand Regional.
- Jak tylko mnie tutaj zluzują, pojadę tam. Nie mogę w to
wszystko uwierzyć.
- No to uwierz. Powiem ci coś jeszcze. Do tej pory mogłeś liczyć
na przychylność wielu członków rady, ale teraz możesz o tym zapo-
mnieć.
Nie chcąc pogarszać i tak już tragicznej sytuacji, Lou odłożył słu-
chawkę. Jak odrętwiały wyszedł na korytarz i skierował się do gabi-
netu zabiegowego, gdzie była Emily. Dziwił się, że zdołał utrzymać
się na nogach. W drzwiach sali w surowej pozie, z rękoma skrzyżowa-
nymi na piersiach, stała Renee. Jej wspaniały profil był niczym wy-
kuty z marmuru.
Lou podszedł do niej. Barbara Waldman jeszcze nie wróciła i
Emily przebywała w pomieszczeniu sama z Desmondem Carterem.
Podeszła do łóżka i trzymała rannego za rękę.
Zniesmaczony wyraz twarzy Renee zasługiwał na uwiecznienie
jako jedno ze szczytowych osiągnięć akcji Zabierz Dziecko do Pracy.
Nagle Emily odwróciła głowę.
- Mamo! - zawołała z niepohamowaną radością. - Wiesz co?
Postanowiłam zostać lekarką.
Rozdział 3
Pierwsza Dama Stanów Zjednoczonych, Darlene Mallory, zatrza-
snęła klapkę telefonu komórkowego i zerknęła przez ramię na sze-
fową swojego personelu, która siedziała tuż za nią. To spojrzenie
wystarczyło, by Kim Hajjar odgadła, co jest grane.
- Nie przyjedzie, prawda? - wyszeptała, nachylając się do ucha
Darlene.
- Ano nie. Rób dobrą minę.
- Mam udawać, że nie marzę o tym, by skręcić kark twojemu
mężusiowi prezydentowi?
Darlene zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową, jakby obawiała
się, że jakiś paparazzo może być świadkiem rozmowy.
- Zaczyna mnie to wkurzać, Kim.
- Wiem, skarbie, wiem.
- W zeszłym tygodniu ogłosił, że będzie się ubiegał o drugą
kadencję.
- Nikogo to nie zaskoczyło.
- Poza mną. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Kim uściskała przyjaciółkę. Minęło sześć lat od dnia, gdy zgodziła
się przyjechać do Waszyngtonu do koleżanki z Uniwersytetu Stano-
wego w Kansas, która była żoną senatora Martina Mallory'ego. Przez
ten czas zżyły się ze sobą bardziej niż kiedykolwiek. Dziennikarzy
niewiele obchodziła działalność Pierwszej Damy, lecz jeśli już
wspominali o Hajjar, nigdy nie zapominali dodać, że jest pierwszą
szefową personelu w Białym Domu, która pochodzi z Libanu, a
oprócz tego byłą królową piękności. Rzadko napomykali o jej dyplo-
mie z socjologii. Kamery śledziły każdy ruch Darlene; to, że miała
asystentkę, z którą porozumiewała się niemal telepatycznie, okazało
się bezcenne.
- Chyba powinnam zacząć. - Darlene westchnęła.
- Martin wie, ilu dziennikarzy przybyło na tę imprezę?
- Chyba właśnie dlatego nie przyjechał. Dzieci będą bardzo
zawiedzione, dyrektor mówi, że bardzo się napracowały przy tej
piosence.
- Załatwię, żeby zaśpiewały ją w Ogrodzie Różanym w przy-
szłym tygodniu, kiedy będziecie podejmowali panią prezydent Irlan-
dii.
- Uważasz, że Martina to rozzłości?
- Wątpię, czy się przejmie. Nie wykluczam, że puści prezydent
Callaghan kantem, tak jak te dzieciaki. Tytuł brzmi imponująco, lecz
w Irlandii znaczy niewiele. Jednak ona jest kobietą i być może nie
zechce się narażać na krytykę, która spadłaby na niego, gdyby ją
wystawił do wiatru.
Darlene uśmiechnęła się, mimo że ściskało ją w żołądku.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła? Przedstaw swoją kandydaturę do
podwyżki.
- Akurat tego mi trzeba. Już widzę te tytuły: GOSPODARKA
TONIE, A PIERWSZA DAMA PODNOSI PENSJE URZĘDNI-
KOM.
- No dobrze, zapomnijmy o podwyżce. Wymyślę coś innego...
Widzę, że dyrektor przynagla mnie wzrokiem. Chyba czas zaczynać.
- Doskonale dasz sobie radę, tak jak zawsze.
Darlene wstała, wygładziła spódnicę i posłała dziennikarzom swój
najbardziej promienny uśmiech. Miała na sobie jasnoniebieski ko-
stium. Ceremonia odbywała się z okazji otwarcia nowego klubu
młodzieżowego w Waszyngtonie. Kostium kosztował sto dwadzieścia
dolarów i wykupiono go we wszystkich sklepach tego samego dnia,
gdy pierwszy raz wystąpiła w nim publicznie. Dzięki poradom Kim
dowiedziała się, jakie kolory najlepiej pasują do jej jasnej cery,
jasnobrązowych włosów i orzechowych oczu.
W krótkim wystąpieniu chciała się skupić na swoich dwóch
ulubionych zagadnieniach: wychowaniu córki Lisy, która studiowała
na drugim roku w Yale, oraz działalności na rzecz poprawy jakości
wyżywienia wszystkich obywateli świata, zwłaszcza dzieci; zajmo-
wała się tym zarówno wtedy, gdy pracowała jako lekarz pediatra, jak i
później, kiedy została żoną prezydenta.
W odróżnieniu od innych Pierwszych Dam, które z lubością
oddawały się wstydliwym przyjemnościom mody, Darlene nie zmie-
niła swoich zwyczajów i ilekroć w pobliżu nie było kamer, wkładała
ogrodniczki i koszule, które stanowiły podstawę jej ubioru w czasie
studiów.
„Kto raz został farmerem, ten zawsze nim będzie”, odpowiedziała
kiedyś, zapytana o pochodzenie. Jej ojciec uprawiał pszenicę. Zdanie
to było później często cytowane.
Na lewo od dwóch rzędów składanych krzeseł szeroka niebieska
wstęga, przecinająca ukośnie szklane drzwi lśniącego nowego bu-
dynku, drżała delikatnie na wietrze. Chór młodzieżowy stał obok
metalowego podjazdu i czekał cierpliwie, aż będzie mógł odśpiewać
piosenkę Oblicze wód. Kim dowiedziała się, że tekst opowiada o
stworzeniu świata, i przekazała informację Darlene. Ta stwierdziła, że
temat jest odpowiedni, gdyż znów będzie musiała coś „stworzyć”,
wymyślić jakąś historyjkę, aby wytłumaczyć nieobecność prezydenta.
Jego postępowanie, które stało się ostatnio nieprzewidywalne, niepo-
koiło ją tak, jak zaniepokoiłoby każdą kochającą i oddaną żonę, bez
względu na to, czy jest małżonką polityka.
Nagły spadek notowań Martina w sondażach był jednym z
najgwałtowniejszych w historii. Jednak zanim nastąpiło tąpnięcie
gospodarki, prezydent ogłosił, że ten właśnie klub młodzieżowy
stanowi symbol odnowionego ducha wspólnoty, wzorcowy przykład
skuteczności jego polityki wydatków wewnętrznych, która budziła
pewne kontrowersje. Teraz, kiedy wskaźniki gospodarcze leciały na
łeb, na szyję, drogi nowoczesny gmach ze stali i szkła mógł stać się
symbolem finansowej rozrzutności jego administracji.
Darlene podeszła do mównicy i przemówiła do kilkusetosobowej
grupy osób.
- Z przykrością muszę zacząć od tego, że przed chwilą odebra-
łam telefon od męża. Musiał się udać na niespodziewane spotkanie i,
niestety, nie będzie mógł wziąć udziału w tej wspaniałej ceremonii.
Jednak postara się, aby chór...
- Czyżby prezydent bał się pokazać publicznie?
Popołudniowe słońce świeciło Darlene w oczy, nie mogła więc
dojrzeć twarzy mężczyzny, który zadał to pytanie. Wiedziała jednak,
że jest blisko, aż za blisko. Kim musiała wyczuć jej zaniepokojenie,
gdyż od razu wkroczyła do akcji i jęła przeszukiwać wzrokiem tłum,
aby zapobiec ewentualnemu zagrożeniu. Uaktywniła się także liczna
grupa agentów Secret Service.
- Prezydent pragnie, abym przekazała państwu... - ciągnęła Dar-
lene.
Natręt jednakże nie dawał za wygraną:
- Co będzie dalej?! - krzyknął. - Pewnie za nasze podatki
wybudujecie nowy stadion dla tutejszej drużyny futbolowej !
Tym razem Kim wypatrzyła protestującego i wskazała go agen-
tom. Ci błyskawicznie oddzielili mężczyznę od publiczności. Darlene
przywykła już do takich krzykaczy, choć odnosiła wrażenie, że ich
liczba systematycznie rośnie. Zrobiło jej się żal, że zdarzenie zepchnie
na drugi plan temat jej przemówienia, czyli dobro dzieci. Może to i
lepiej, że prezydent postanowił zostać w domu.
Większość pikietujących przeciwników Mallory'ego udało się za-
trzymać za wysoką barierką przecinającą parking. Darlene oceniła, że
jest ich dwa razy mniej niż uczestników ceremonii. Na dodatek ta-
bliczki z epitetami pod adresem prezydenta i jego rządu przybito
niemal do każdego drzewa w okolicy.
Dzieci odbierały niełatwą lekcję wychowania obywatelskiego w
stylu amerykańskim.
Niezrażona Darlene uśmiechnęła się i chciała podjąć przemówie-
nie, gdy poczuła, że ktoś lekko puka ją w prawą rękę. Spojrzała w dół
i zobaczyła szeroko otwarte, załzawione oczy siedmio-, może
ośmioletniego chłopczyka. Był wystrojony w zielono-błękitny krawat
i sweter w serek.
- Obiecałem mamusi i tatusiowi, że będzie pan prezydent. Pro-
szę.
Darlene położyła rękę na drobnym ramieniu i przełknęła grudę
wielkości pomarańczy, która stanęła jej w gardle. Kim momentalnie
wyczuła sytuację i odprowadziła malca do rodziców.
- Może bym cię zastąpiła, a ty zadzwonisz do niego jeszcze raz i
spróbujesz go tu ściągnąć? - zaproponowała po powrocie. - To tylko
pięć minut jazdy, a eskorta zapewne czeka w gotowości.
Darlene uśmiechnęła się do przyjaciółki.
- Ty chyba czytasz w moich myślach.
- Nie, w twoich oczach. To bodaj najłatwiejsze z moich
codziennych zajęć.
- Chcesz moje notatki?
- Kochana, nie poświęciłam życia na rozgryzanie globalnych
konfliktów jak pewna Pierwsza Dama, którą znam, ale uwierz mi, że
mogłabym wygłosić to przemówienie we śnie. Tymczasem spróbuję
pograć na czas, może ich trochę udobrucham.
Darlene podeszła do mikrofonu, przedstawiła Kim, a potem
przeprosiła i zeszła z mównicy. Oddaliła się na parę kroków, stanęła w
spokojnym miejscu i w obecności agentów Secret Service, którzy
uważnie ją obserwowali, zadzwoniła po raz drugi do męża.
- Co się stało? Wszystko w porządku? - spytał zatroskanym gło-
sem; zapewne obawiał się, że pikietujący dopuścili się aktów prze-
mocy.
- Wszystko dobrze - odparła Darlene. - A nawet lepiej. Okazja
jest wyjątkowa, tylko ciebie tu brakuje, choć powinieneś być.
- Dlatego dzwonisz?
Darlene usłyszała złość w głosie męża. Nigdy nie umiał się dobrze
kontrolować, lecz ostatnimi czasy słabsze lub silniejsze wybuchy
następowały po sobie coraz częściej. Kim stała na mównicy i zaba-
wiała publiczność anegdotami z życia studenckiego Pierwszej Damy.
- Wiem, że zamartwiasz się wynikami sondaży - mówiła Darlene
do męża - ale musisz walczyć o to, w co wierzysz. Sondaże nic nie
znaczą, one nie zapewnią ci zwycięstwa. Tylko wyborcy mogą ci je
dać. Dla tych ludzi jesteś ważny.
Martin dyszał ciężko do telefonu.
- Co się z tobą dzieje, u diabła? Jesteś ślepa?
Puls Darlene przyśpieszył - tak jak zawsze, kiedy się kłócili. Po-
czuła się zaatakowana i zaskoczona, że mąż tak szybko wpadł w
gniew.
- Nie mów do mnie takim tonem, proszę cię - wyszeptała chrapli-
wie.
- Zadzwonił do mnie agent Siliphant, wiem, ilu jest protestują-
cych. Myślisz, że chce mi się tam jechać po to, by narażać się na
wrzaski wściekłego tłumu? Wiesz, jak wyglądają teraz słupki popar-
cia dla mnie? Wiesz?
- Martin...
- Trzydzieści osiem procent! Spadek z sześćdziesięciu w nie-
spełna rok.
- Proszę cię, zrób to dla tych dzieci.
- Wymyśl jakąś dobrą wymówkę. Nie chcę usłyszeć w wieczor-
nych wiadomościach, że prezydent to tchórz i ma gdzieś potrzeby
ubogiej młodzieży. Ten klub nie powstałby bez mojej inicjatywy.
Rozległo się ciche stuknięcie i zapadła cisza. Darlene trzęsła się i
oddychała głęboko, by się uspokoić. Burmistrz zajął miejsce na
mównicy i dzielił się z uczestnikami uroczystości wspomnieniami z
dzieciństwa spędzonego na niebezpiecznych ulicach Waszyngtonu.
Kim podeszła do Pierwszej Damy.
- Niech zgadnę - zaczęła. - Nie poszło ci dobrze.
Ręce Darlene wciąż drżały.
- Naprawdę się o niego martwię. Martin nigdy się w ten sposób
nie zachowywał, to nie w jego stylu. Nigdy nie uchylał się przed
walką. Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić?
- Kiedy skończymy tutaj, pozostaną nam tylko dwie możliwości
- odparła z szelmowskim uśmiechem Kim.
- Jakie?
- Albo pójdziemy na zakupy, albo się upijemy.
MICHAEL PALMER PRZYSIĘGA Z angielskiego przełożył GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK
Tytuł oryginału: OATH OF OFFICE Copyright © Michael Palmer 2012 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Grzegorz Kołodziejczyk 2015 Redakcja: Piotr Chojnacki Ilustracja na okładce: Sergey Nivens/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. Skład: Laguna ISBN 978-83-7885-557-6 Książka dostępna także jako e-book Dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk sp, z o.o. sp. j. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (22) 721 30 00, faks (22) 721 30 01 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com 2015. Wydanie I Druk: Abedik S.A.. Poznań
Książkę tę poświęcam Cioci Shirley Rabinowitz, pamięci ukochanej Cioci Bei oraz Robin - za jej pogodne usposobienie, wierność i miłość
Podziękowania Moje najgłębsze wyrazy wdzięczności ponownie kieruję do Jennifer Enderlin, wspaniałej redaktorki w wydawnictwie St. Martin's Press, a także do reszty ekipy, zwłaszcza Matthew Sheara, Sally Richardson, Matta Baldacciego i Rachel Ekstrom. Tak jak przy pisaniu wszystkich moich książek, właściwy kierunek wskazały mi Meg Ruley, Jane Berkey i Peggy Gordijn z Jane Rotro- sen Agency. Kiedy potrzebowałem fachowej pomocy, rad udzielali mi pisarz Jeffrey M. Smith, dr James Gerber, agronom Aaron J. Lorenz, znawca kolei Michael Sypulsky, geolog Dan Delea, neurolog dr David Grass, pisarz Daniel Palmer, członek amerykańskiego korpusu dyplomatycznego Matthew Palmer, naukowiec Lukę Palmer oraz mistrz kuchni Bill Collins. Specjalne podziękowania pragnę wyrazić doktor Catherine B. Cuotalow.
Pewien naukowiec wiedział o istnieniu gatunku arktycz- nej płastugi odpornej na działanie niskich temperatur. Chciał sprawić, by jego pomidory także uodporniły się na zimno i nie ginęły na mrozie. Ów naukowiec nie mu- siał jednak czekać, aż ryba skrzyżuje się z pomidorem, co byłoby zdarzeniem wysoce nieprawdopodobnym. Sprawdził, który gen ryby zapobiega zamarzaniu, a następnie wprowadził go do łańcucha DNA pomidora. Gen odporności na zimno nigdy nie występował w kodzie genetycznym pomidora. Teraz jednak znajduje się w pomidorach wyhodowanych przez tego naukowca oraz wszystkich pomidorach, które wezmą od niego swój początek. Jeffrey M. Smith Seeds of Deception (Nasiona kłamstwa)
Prolog Jestem skończony. Nie mogę uwierzyć, że znów do tego doszło. Wściekłem się na pacjentkę. Kiedy poprzednio zrugałem Calvina Summersa za to, że pali, mimo iż przeszedł rozległy zawał serca, na pół roku zawieszono mi prawo wykonywania zawodu i musiałem udać się na terapię. Rada lekarska orzekła, że takiego postępowania nie wolno usprawiedliwić bez względu na to, jak szlachetne pobudki mną powodowały. Teraz zachowałem się podobnie w stosunku do Roberty Jennings. Wypadła z gabinetu niczym furia, wrzeszcząc na całe gardło, że nie zdzierży takiego traktowania i natychmiast po powrocie do domu skieruje zawiadomienie do rady. Personel pomocniczy ją słyszał, słyszeli ją pacjenci w poczekalni. Co ja teraz zrobię? Jestem sam. Na ścianie wisi pięknie oprawiona przez Carolyn przysięga Hipokratesa z moim podpisem - przysięga zawodowa, w której ślubuję, że moim pacjentom będę okazywał serdeczność i współczucie. Do jasnej cholery, co mi odbiło? Opony samochodu pani Jennings zapiszczały na betonie, wyje- chała pędem z parkingu. Wyobrażam sobie, jak siedzi za kółkiem z twarzą purpurową ze złości. Drzwi są zamknięte. Nie mogę siedzieć tu jak baranek i czekać, aż zabiorą mnie na rzeź, bo nie popełniłem żadnej zbrodni. Kocham swoich pacjentów, ale nie ma najmniejszych szans na to, że rada lekarska okaże mi zrozumienie. Nikogo nie będzie obchodziło, że Roberta Jennings obżera się na śmierć. Nadciśnienie, cukrzyca typu drugiego, obrzęk kostek, żylaki, reumatyzm, przepuklina rozworu przełykowego, podwyższone stęże- nie dwutlenku węgla we krwi... Skąd mieliby wiedzieć, ile razy błagałem ją, żeby zmieniła tryb ży-
cia, ile rodzajów diety jej sugerowałem, ile polecałem książek, ile rozmów z nią odbyłem. Nie zrozumieją, że miałem prawo ją skrzy- czeć. Nie będzie ich obchodziło, że tego dnia pracowałem od wielu godzin, że przyjmowałem pacjentów w szpitalu, czego nie robią inni lekarze; że chodziłem na obchody, wypełniałem dokumenty. Nawet nie zdążyłem zjeść lunchu. Muszę coś zrobić, żeby ocalić siebie. Oraz swoją karierę. Spoglądam na rodzinne zdjęcia stojące w rogu biurka. Najbardziej lubię to zrobione wiosną: Carolyn, ja i nasze trzy córki przytuleni na huśtawce na ganku. Dziewczynki, równie śliczne jak ich matka, mają kruczoczarne włosy. Niezbyt do mnie podobne, więc często mawia- łem półżartem, że są dziećmi mleczarza. Drugie zdjęcie przedstawia Chloe, moją najmłodszą córeczkę. Mam świadomość, że nie należy faworyzować żadnego z dzieci, więc trochę mi z tym głupio. Muszę podjąć jakieś działania. Wszystko, na co z poświęceniem pracowałem, znalazło się w niebezpieczeństwie. Oddycham coraz płyciej i szybciej, jakbym wciągał do ust melasę. Wiem doskonale, jakie procesy fizjologiczne zachodzą w moim organizmie. Sygnały chemiczne z jądra migdałowatego w mózgu każą sercu przyśpieszyć rytm. Adrenalina jest uwalniana do krwiobiegu niczym paliwo rakietowe. Świadkowie. Wszyscy słyszeli, co zaszło. Zostaną wezwani przez radę, to bę- dzie koniec. Baranek prowadzony na rzeź. Muszę coś zrobić, aby temu zapobiec. Nie pamiętam chwili, gdy otworzyłem kluczem szu- fladę w biurku i wyciągnąłem pistolet. Spoczywał w zamkniętym pudełku, do którego włożyłem go w zeszłym roku, gdy obrabowano gabinet Joego Perry'ego. A teraz tkwi w mojej dłoni. Odbezpieczam broń. Wszyscy pacjenci siedzący w poczekalni potwierdzą to, co słyszeli. To wystarczy, aby mnie pogrążyć. Nikomu nie zależy na moich pacjentach tak jak mnie. Nie do wiary, że sprawy przybrały taki obrót... Co mi pozostało? Czy istnieje inny sposób ocalenia mojej kariery... oraz rodziny? Oni słyszeli, to będzie ich słowo przeciwko mojemu. On powie- dział tak, oni powiedzieli inaczej. Komisja nigdy nie cofnie lekarzowi prawa wykonywania zawodu na podstawie tak wątłych zarzutów, zwłaszcza lekarzowi oddanemu swoim pacjentom tak bardzo jak ja. Czy aby na pewno? Muszę zrobić to, co należy. Żadnych świadków. Otwieram drzwi gabinetu i wychodzę na korytarz. Blask świetló-
wek razi mnie w oczy. Z pistoletem w opuszczonej ręce ruszam ku niedawno umeblowanej poczekalni dla pacjentów. Czuję, jak moje serce uderza o mostek. Krew szumi w uszach, pomieszczenie zaczyna wirować przed oczami. Szkoda, że nie ma innego sposobu. W poczekalni siedzą Margaret Dempsey i Allison Roundtree. Obie są podenerwowane, zaniepokoiły je odgłosy dochodzące z mojego gabinetu. Może naradzały się, czy nie zmienić lekarza, czy nie prze- nieść swoich kart do kogoś innego; pewnie wybrałyby mojego kolegę Carla. Drobinki kurzu wiszące w powietrzu migoczą w słońcu. To szczegóły, ale widzę je bardzo wyraźnie. Sprawdzam, czy w kieszeni mojego białego kitla są dwa dodatkowe naboje. „Żadnych świadków!”, krzyczę. Ashley siedzi za kontuarem recepcji, wygląda na zaniepokojoną. Za nią Crystal, nasza nowa pielęgniarka. Ashley ma trzydzieści lat. Dwoje dzieci. Okulary Ashley spoczywają na jej piersiach zawie- szone na złotym sznureczku, który błyszczy na tle obcisłego czarnego swetra. Drobiazgi. Nie ma innego sposobu. Muszę chronić swoją karierę. Przez chwilę ogarnia mnie niepewność, zagubienie... Potem postanowienie wraca. Muszę działać, zanim zauważą pistolet. Unoszę broń. Robię to dla nas, Carolyn. To jedyna droga, by ocalić dzieci, ciebie i nasze wspólne życie. Każdy lekarz, któremu groziłoby coś podob- nego, postąpiłby identycznie. Pierwszy wystrzał rozbrzmiewa w moich uszach jak eksplozja. Siła odrzutu podrywa pistolet. Oddaję drugi, trzeci i czwarty strzał. Wszędzie widzę krew. Szyba roztrzaskuje się na kawałki. Ashley patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma. Strzelam jej w czoło. Przewraca się do tyłu i upada na Crystal. Czuję teraz spokój, panuję nad sobą. Jestem lekarzem, zawsze nim będę. Prosiłem panią Jennings, żeby się odchudziła, miałem prawo ją zrugać. W gruncie rzeczy nawet nie krzyczałem, tylko nieco podnio- słem głos. Zdecydowanym krokiem idę korytarzem do naszej malut- kiej kuchni. Są tam Teresa i Camille. Kiedy usłyszały wystrzały, na pewno zastanawiały się wspólnie, co ze mną począć. Teraz zrywają się na równe nogi i wrzeszczą wniebogłosy. „Żadnych świadków! - krzyczę raz po raz. - Żadnych świadków!” Kierowniczka poradni chce coś powiedzieć, ale nie rozumiem jej słów. Palec napręża się, rozluźnia, a potem znów napręża. Pistolet
pluje ogniem. Teresa dostaje w gardło, Camille w pierś. Zwijają się niczym szmaciane lalki. Camille usiłuje wstać. Unieruchamiają strzał w tył głowy. Wymieniam magazynek. Prawie skończone. Wracam do korytarza. Carl Franklin jest w swoim gabinecie. Być może nie słyszał zajścia z Robertą, ale mógł usłyszeć. Zacznijmy od tego, że nigdy nie był z niego dobry lekarz. Wpadnie w euforię na wieść, że odbiorą mi na zawsze prawo wykonywania zawodu, a on przejmie moich pacjentów. Drzwi gabinetu otwierają się w chwili, gdy przed nimi staję. Dzieli nas pół metra. Wyczuwam woń jego strachu, waham się przez chwilę. Nie potrafię ogarnąć wydarzeń. Moje myśli są rozbiegane. Będzie świadczył przed komisją czy nie? „John, co, u diabła...?!” - krzyczy Carl. Opróżniam cały magazynek, pakuję pociski w jego klatkę pier- siową i twarz. Krew tryska na mnie. Odpryski kości wbijają się w moją skórę. Chcę mu powiedzieć, że to wszystko wina Roberty Jen- nings, ale jest za późno. Osuwam się na ścianę, ciężko dysząc. Nigdy by mnie nie zrozumieli. Wcale ich nie obchodzi, jak wiele znaczyła dla mnie praca lekarza. Nagle przerywam. Boże drogi, zrobiłem coś potwornego. Teraz rada lekarska na pewno odbierze mi uprawnienia. Wszystko popsułem. Wkładam ostatni magazynek, a potem zamykam oczy i przyciskam lufę do skroni. Przywołuję obraz Chloe. Jej będzie mi brakowało najbardziej. Wciąż nie mogąc pojąć, dlaczego sprawy potoczyły się tak szybko, naciskam spust.
Rozdział 1 Godzina minęła. Zostały jeszcze trzy. Popołudnie układało się dla Lou pomyślnie. Do izby przyjęć pogotowia trafiało akurat tylu pacjentów, żeby Emily nie miała czasu na nudę, ale z lekkimi obrażeniami - ich widok nie przyprawi jej o senne koszmary i nerwice. Nic, z czym nastolatka by sobie nie pora- dziła. W końcu w izbie przyjęć pogotowia w centrum miasta, nawet tak małej jak Eisenhower Memorial Hospital Annex, miało się czasem do czynienia z ofiarami brutalnej przemocy. - Pan Schultz to wzorowy pacjent, Emily. Dziesięć szwów i go- towe. Jeszcze dwa, a później bandażujemy go i wysyłamy do domu. - Dzięki, doktorze - wycedził mężczyzna leżący pod lampą w kształcie spodka. Jego głos był szorstki jak kamień. - Nic nie poczu- łem. Twój tata to świetny lekarz, panienko. - Dziękuję, wiem - odparła Emily. - Lubi cerować mi dżinsy, kiedy się podrą. Zawsze z ochotą zaszywał moje pluszaki, nawet kiedy nie były rozprute. - Szkoła mojego syna też włączyła się do akcji Zabierz Swoje Dziecko do Pracy - oznajmił Schultz - ale ja jestem dekarzem. Dach czteropiętrowego budynku, na którym hula wiatr, to nie najlepsze miejsce dla dziewięciolatka, więc żona zabrała ze sobą Marky'ego do domu opieki i pomagał jej zbierać naczynia. A czym zajmuje się twoja mama, panienko? - Nazywam się Emily, proszę pana, Emily Welcome - przypo- mniała mu. - Moja mama jest psychologiem, przeważnie udziela porad małżeńskich. Stwierdziła, że pacjenci nie byliby zachwyceni, gdyby trzynastolatka asystowała przy ich sesjach. - Chyba wiem, co miała na myśli. - Ale gdyby mama mogła wybierać - wtrącił Lou, zaciągając ostatni szew - raczej wysłałaby Emily z panem na dach niż tutaj. Właśnie o to pokłócili się z Renee pierwszy raz od miesięcy.
Uważała, że przepisy powinny zabraniać przyprowadzania krewnych lekarza do izby przyjęć. Nawet jeśli pracują w niej tylko trzy pielę- gniarki, dyplomowany sanitariusz, uzbrojony ochroniarz, recepcjo- nistka, stażysta oraz dyplomowany specjalista od ciężkich przypad- ków. Izba stanowiła bowiem placówkę dodatkową, która miała odciążać pogotowie ogromnego szpitala znajdującego się sześć ulic dalej. - Niech pójdzie ze Steve'em do biura - prosiła Renee. - Steve nie jest jej ojcem. Ja nim jestem. Poza tym co to dla niej za atrakcja przesiadywać w towarzystwie gości w wykrochmalonych koszulach, wśród zakurzonych podręczników prawniczych? Już sły- szę, jak opowiada przed klasą: „Przez cały dzień towarzyszyłam Steve'owi, który jest nowym mężem mamy. Obserwowałam, jak zgarnia grubą forsę od frajerów, którzy pozwali do sądu innych fraje- rów”. Mogłabyś także posłać ją do biura mojego brata. Graham zara- bia jeszcze więcej niż Steve. Poza tym wreszcie miałby ze mną o czym pogadać i nie wyrzucałby mi, że do tej pory nie załatwiłem sobie nieopodatkowanej składki emerytalnej. Lou wygrał tę rundę, ale jak zwykle musiał przyznać Renee część racji; powiedział jej to i przeprosił, że zachował się idiotycznie. Z jakiegoś powodu użalał się nad sobą tego dnia, kiedy upływał termin odsyłania formularzy do szkoły. Miał pewne obawy, że Emily ujrzy brzydkie oblicze izby przyjęć, lecz mimo to postanowił uczynić ze szkolnej akcji pole bitwy. Zostało jeszcze dwie i pół godziny. Na razie wszystko szło jak z płatka. Pacjenci napływali nieprzerwanym strumieniem, lecz uraz Ger- harda Schultza nie był groźny. Lou tęsknił za prawdziwymi wyzwa- niami w głównym ośrodku pogotowia, lecz w poprzedniej rundzie swojego życia zawodowego zdążył już nazbierać tam tyle punktów, ile zgarniają mistrzowie gier komputerowych. Teraz wystarczało mu pół etatu w mniejszej izbie przyjęć. Zgodnie z oczekiwaniami pacjenci i personel zakochali się w Emily. Ta dziewczynka o ciemnej karnacji wdziękiem i grzecznością zjednywała sobie ludzi tak samo jak bezpretensjonalną urodą. Trzynastolatka, która zachowuje się jak trzydziestolatka. Wszyscy chętnie mówią, jak dojrzałe są ich dzieci, zwłaszcza córki. W jej przypadku była to prawda, lecz na myśl o tym Lou odczuwał ból. Nietrudno było dojść do wniosku, że to właśnie za jego sprawą córka tak wydoroślała - ukradł jej część dzieciństwa. - No dobrze, panie Schultz - rzekł Lou. - Za kilka minut pielę- gniarka opatrzy panu rękę. Do przyszłego poniedziałku ma pan wolne
od pracy. Jeśli potrzebuje pan zwolnienia, pielęgniarka wystawi je panu, a ja podpiszę. Kiedy ostatnio robiono panu zastrzyk przeciwtężcowy? - Rok temu... czy jakoś tak. Wpadłem na jakieś ostre przed- mioty... - Ostre i zardzewiałe przedmioty - uściślił Lou. - Założymy panu specjalny opatrunek. - Twój tata to równy gość - pochwalił dekarz. - Widziałem wielu doktorów, więc wiem. - A ja widziałam wielu ojców, więc też wiem - podchwyciła Emily. Lou wcale by się nie zdziwił, gdyby jej uśmiech sprawił, że rana pacjenta zagoiła się na miejscu. Oraz uleczył wszystkie dolegliwości, na które się uskarżał. Wyglądała wspaniale w błękitnym kitlu. Ramię w ramię z ojcem ruszyła w kierunku gabinetu. - Fajnie było - powiedziała, kiedy posadził j ą na kanapie i podał kubek gorącej czekolady z ekspresu. - Myślisz, że mogłabyś być lekarką? - spytał Lou. Pamiętał, że on w wieku czterech lat odpowiedziałby twierdząco na to pytanie, gdyby mu je zadano. - Wszystko możliwe, tak myślę. Ty i mama dajecie dobry przy- kład. - Świetna z niej psycholog. - Trudno ci z tym, prawda? - Z czym? - odpowiedział pytaniem, doskonale wiedząc, co córka ma na myśli. - Z rozwodem. - Ja go nie chciałem, jeśli o to pytasz. - Rozwodnicy czasem się schodzą. W telewizji stale się to widzi. - Mama wyszła za mąż. Dotarło to do ciebie, młoda? Gdybym jeszcze ja przyłączył się do tego układu, wyszłaby komedia na miarę Współczesnej rodziny. Dziewczynka zagryzła wargę. - Cieszę się, że wygrałeś potyczkę z mamą i przyprowadziłeś mnie tutaj. - Niczego nie wygrałem. To jest szkolna akcja dla dzieci i rodzi- ców, a ty jesteś moją córką. Zawsze nią byłaś i zawsze będziesz. Lou podszedł do drzwi i spojrzał na dwoje nowych pacjentów, któ- rzy zjawili się w izbie przyjęć. Kobieta wyglądała na Latynoskę, a bardzo stary mężczyzna przypuszczalnie był jej ojcem. Był blady i z wielkim trudem łapał oddech.
- Zmierz mu saturację - polecił Lou pielęgniarce. - Niech Gordon od razu zrobi mu ogólne badanie. - Dzięki. Cieszę się, że tak to odbierasz - odezwała się Emily. - A gdybym ci powiedziała, że szkoła przestała mnie interesować? Lou omal nie rozlał kawy. - Jesteś, zdaje się, najlepsza w klasie. Masz same szóstki. - Wyglądam przez okno i bujam w obłokach. To chyba nie jest edukacja. - Do szkoły nie chodzi się, żeby zdobyć edukację. Emily od razu się ożywiła. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Możesz to nazwać prawem Welcome'a. Do szkoły chodzi się po to, aby dostać świadectwo. Jeśli przy okazji czegoś się nauczysz, to jest to rodzaj premii. W oczach dziewczynki błysnęły iskry. - Słucham, słucham. - Każdy dzień spędzony w szkole przekłada się na to, że w dal- szym życiu będzie ci rozkazywać o dziesięć tysięcy typów mniej. Im więcej masz dyplomów, tym mniej małostkowych, tępych drani bę- dzie miało do powiedzenia więcej niż ty. Ja uczyłem się wystarcza- jąco długo, żeby zostać lekarzem, i teraz nikt mną nie pomiata. - A doktor Filstrup z Ośrodka Opieki dla Lekarzy? Lou jęknął. Jeśli chodzi o przenikliwość i pojedynki słowne, Emily była nieodrodną córką swojej matki. Prawo Welcome'a diabli wzięli. Kontakt Lou z biurem zaczął się przed dziewięcioma laty, gdy zawieszono mu prawo wykonywania zawodu za to, że wystawił sobie receptę na amfetaminę. Zawsze pił więcej niż przeciętny mężczyzna, lecz amfa, którą przyjmował, żeby poradzić sobie z brakiem snu spowodowanym odwalaniem dwóch fuch, błyskawicznie rzuciła go na kolana. Wtedy do akcji wkroczył Ośrodek Opieki dla Lekarzy, instytucja powołana do udzielania pomocy lekarzom dotkniętym chorobami psychicznymi i innymi, nadużywającym szkodliwych substancji oraz mającym problemy natury emocjonalnej. Dyrektor biura niezwłocznie skierował go na terapię w ośrodku leczenia uzależ- nień w Georgii i pozostawał w kontakcie z terapeutami opiekującymi się Lou aż do jego zwolnienia pół roku później. Następnie kurator lekarz spotykał się z nim co tydzień, a potem co miesiąc; nadzorował jego powrót do zdrowia, przeglądał wyniki badań moczu na obecność alkoholu i narkotyków. Po upływie roku, w czasie którego Lou prowa- dził się nienagannie, przywrócono mu prawo wykonywania zawodu i znów mógł pracować w szpitalu Eisenhower Memorial. Trzy lata
później otrzymał także posadę drugiego kuratora w Ośrodku Opieki dla Lekarzy. Przez rok wszystko toczyło się doskonale. I wtedy rada ośrodka zatrudniła Waltera Filstrupa na stanowisku kierownika pro- gramu. - Wiesz co, młoda? - powiedział Lou. - Czasami bywasz aż za mądra. Rzadko dzielił się z córką swoimi problemami zawodowymi, jed- nak nie należał do tych, którzy ważą każde słowo. Ona zaś chłonęła wszystko niczym gąbka. - No więc dobrze. Powiedzmy, że moje obecne perypetie z biu- rem to wyjątek, który potwierdza regułę. A teraz chodźmy badać dalej pacjentów. Może byś jednak nie rzucała szkoły? Emily z namysłem przechyliła głowę. - Przez jakiś czas. - O więcej nie śmiem prosić. Ale nie marudźmy już. W pogoto- wiu nigdy nie wiadomo, kiedy coś wyskoczy znienacka i zwali cię z nóg.
Rozdział 2 Dyżurny zajął się staruszkiem w gabinecie na tyłach, Lou zaś z po- mocą pielęgniarki i jej asystentki zbadał niemowlaka z infekcją ucha oraz starszą panią z wirusowym zapaleniem górnych dróg oddecho- wych, a także piętnastoletniego licealistę ze złamanym palcem. Chło- pak nie wiedział o tym, że grozi mu utrata całej ręki, jeśli dalej będzie gapił się pożądliwie na córkę lekarza. Została godzina. Można było powiedzieć, że wszystko ułożyło się szczęśliwie mimo niefortunnego początku. Zdaniem Lou i jego córki akcja Za- bierz Dziecko do Pracy zakończyła się całkowitym sukcesem. Pielęgniarka Barbara Waldman, która niedawno wyszła za mąż, pojawiła się w drzwiach z fotelem na kółkach. Siedział na nim sześćdziesięciodwulatek pomieszkujący w bramach pobliskich budynków, dobrze znany Lou. - Desmond! - zawołał Lou, pomagając pacjentowi usiąść na stole do badań i zdjąć kurtkę. - To znowu ta banda? Desmond Carter skinął głową, przykładając sobie chusteczkę do zakrwawionego nosa. Większość okolicznych bezdomnych zdążyła już przywyknąć do tego, że są bici dla zabawy przez bandy włóczące się po dzielnicy. Zwykle jednak napaści zdarzały się w nocy. Desmond, choć czarno- skóry, słynął w okolicy z tego, że wygrywa na sfatygowanej pisz- czałce irlandzkie melodie ludowe. Kiedy zarobki z muzykowania były małe, sprzedawał butelki. Weteran wojny wietnamskiej był chudy jak szczapa, lecz jego oczy nie zdradzały, że ma za sobą ciężkie życie. Dzisiaj twarz miał spuchniętą i posiniaczoną; poza tym rozciętą wargę i zakrwawiony nos. Przez dziury na kolanach brudnych spodni widać było głębokie zadrapania. Brakowało mu jednego buta. - Miło pana widzieć, doktorze Lou - odezwał się Desmond. - Przykro mi, że pana to spotyka, przyjacielu. Wezwać policję?
- Nie warto. Wystarczy zabandażować i doprowadzić nos do po- rządku, jeśli jest złamany. Co u pana słychać? - Wszystko dobrze. - Nadal chodzi pan do klubu? - Kiedy mam czas. Mały sparring, czasem potrenuję z jakimś nowicjuszem, jeśli ma ochotę. Proszę posłuchać, musimy pana roze- brać i obmyć. Potem pana zbadamy, prześwietlimy nos i inne części ciała, jeżeli zajdzie potrzeba. Desmondzie, ta śliczna młoda dama to moja córa Emily. Pomaga nam dzisiaj. - Panno Emily - rzekł Desmond, kiwając głową i uśmiechając się bezzębnymi ustami. - Nie będzie mi przeszkadzało, jeśli chcesz zo- stać. Lou rozważył to i pokręcił głową. - Taak - odezwała się Emily. - A ty ciągle paradujesz po mieszka- niu w samych bokserkach. Gdyby Barbara Waldman żuła gumę, niechybnie by ją połknęła. - Mała nieźle daje panu w kość, doktorze - wykrztusiła. - To kiepski pomysł, Emily - oznajmił Lou. - Może poczekasz w korytarzu, aż opatrzymy Desmonda? Nie zauważył, jak rzuciła mu mordercze spojrzenie, wychodząc z sali. Z pomocą pielęgniarki delikatnie rozebrał weterana i pomógł mu włożyć jednorazowe cienkie spodnie i koszulę. Desmonda obito, ale nie po raz pierwszy. Blizny na jego brzuchu układały się w istną mapę drogową; Lou wiedział, że to ślady po ranach, za które jego pacjent został dwukrotnie odznaczony Orderem Purpurowego Serca. Lekarz zacisnął zęby. Dawka przemocy i deprawacji, z którą miał już do czynienia, powinna go znieczulić, ale wiedział, że nigdy całkowicie się nie uodporni. Zwłaszcza gdy ofiarą padał ktoś taki jak Desmond Carter. Przygotowywał się do zbadania pacjenta, gdy od drzwi dobiegło ciche chrząknięcie. Emily stała z rękami na biodrach; w tej pozie nieprawdopodobnie przypominała matkę. - Tato, przecież wiesz, że nie znoszę, kiedy traktujesz mnie jak dziecko - oznajmiła. - Widywałam już bezdomnych, czarnoskórych, a nawet rannych. Nic mi się nie stanie, kiedy będę patrzyła, daję słowo. Przed niczym nie musisz mnie ochraniać. Lou spoglądał na sufit i na ścianę, byle tylko nie patrzeć na uroczą buzię córki. Prześcignęła go w dniu, w którym się urodziła. Poza tym kontakt z Desmondem Carterem nie mógł jej w żaden sposób zaszkodzić. Mimo to powinien omówić tę kwestię z Renee. Już wi- dział, jak była żona stoi ze skrzyżowanymi rękami, przytupuje nogą i
przypomina mu, że ona także ma telefon komórkowy. Lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie, zadecydował. - Barbaro, czy Desmond miał robione badanie na HIV? - Tutaj, cztery miesiące temu, wynik ujemny - odparła pielę- gniarka. - Możesz wejść, Emily. - Usłyszał swoje słowa, jakby wypowie- dział je ktoś inny. - Ale stań tam, przy ścianie. Barbaro, może daj jej podwójne rękawiczki i fartuch. Maska na twarz też by nie zaszkodziła. Dziewczynka podpłynęła, wyglądając niczym przybysz z innej planety. Zbliżyła się powoli i obserwowała, jak Lou opatruje nozdrza Desmonda; komentował każdy ruch jak w czasie egzaminu dyplomo- wego. Na widok blizn oczy Emily otworzyły się szeroko. - Jest pan pewien, że mam nie wzywać policji? - zapytał Lou. - Może następnym razem. Mam kuratorkę z opieki społecznej, powiem jej. Akurat. - Barbaro - rzekł Lou, odwracając się do pielęgniarki. - Za- mówmy zdjęcie klatki piersiowej i kości nosa, dobrze? Może jeszcze pełne badanie krwi. A potem zrobimy, co w naszej mocy, żeby zreperować ten nochal. - Jasne. Po drodze wpadnę do Gordona i Roz, zobaczę, czy radzą sobie z tym biednym staruszkiem. Myślę, że przeniosą go do drugiej centrali. - W porządku - odparł Lou. Po chwili w drzwiach pojawiła się recepcjonistka. - Panie doktorze, dzwoni doktor Filstrup, mówi, że to pilne. Lou powstrzymał uśmiech. Pilny telefon od Waltera Filstrupa, pomyślał. To chyba nigdy się nie zdarzyło. Pewnie chce, żebym w drodze do domu kupił rybę na kolację i podrzucił mu do biura. Dzięki udokumentowanemu powrotowi do zdrowia i dobrym relacjom z pacjentami Lou zasłużył sobie na wysoką ocenę kierownic- twa Ośrodka Opieki dla Lekarzy. Jednak nie był jeszcze gotowy na to, by objąć stanowisko dyrektora. Prawdę mówiąc, oprócz Filstrupa niewielu było chętnych na tę posadę. Od samego początku on i Filstrup zachowywali się jak kobra i mangusta, a raczej jak kobra i kurczak. Ośrodek Opieki nad Leka- rzami był stosunkowo niewielki, więc napuszony i apodyktyczny terapeuta miał niewielu podwładnych, którymi mógł komenderować... Lou był pierwszym na podorędziu. - Barbara zaraz wróci, Emily. Lindo, przełącz doktora Filstrupa do gabinetu lekarskiego, tam z nim pomówię.
Telefon dzwonił, kiedy Lou wszedł do pomieszczenia. - Welcome? To ja. Lou lekko się wzdrygnął na dźwięk głosu szefa. - Jestem zajęty... - Posłuchaj, Welcome. Tym razem naprawdę dałeś plamę. - Zostawiłem podniesioną klapę w toalecie? - To nie jest zabawne. Ty nigdy nie jesteś zabawny. - Walter, o co właściwie chodzi? - O twojego ulubionego pacjenta Johna Meachama, któremu głównie za twoim wstawiennictwem przywrócono uprawnienia. - Wspaniały gość i świetny lekarz, przedwczoraj wypiłem z nim kawę. Doskonale sobie radzi. - Dzisiaj zabił siedem osób w swojej przychodni, a potem palnął sobie w łeb. Lou osunął się na podłokietnik skórzanej sofy; nie mógł złapać tchu. - Jeśli mnie wkręcasz, Walterze - wykrztusił po chwili - to przysięgam, że rozerwę cię na strzępy. - Włącz telewizor na dowolnym programie. - Czy to na pewno nasz pacjent? - Twój pacjent. Gwoli ścisłości, ja nigdy nie uważałem, że jest pozbierany, i niejeden raz ci o tym mówiłem. Namawiałem, żeby pozbyć się tej subtelnej terapeutki z opieki społecznej, którą popiera- łeś, i posłać go do psychiatry. Ale nie. - Przestań, Walterze! Nie czas na to. Powtórz to, co powiedzia- łeś. John zabił siedem osób w swojej przychodni, a potem się zastrzelił? - Niezupełnie. Tamci nie żyją, a on tak. - Dokąd go zabrali? - Do DeLand Regional. - Jak tylko mnie tutaj zluzują, pojadę tam. Nie mogę w to wszystko uwierzyć. - No to uwierz. Powiem ci coś jeszcze. Do tej pory mogłeś liczyć na przychylność wielu członków rady, ale teraz możesz o tym zapo- mnieć. Nie chcąc pogarszać i tak już tragicznej sytuacji, Lou odłożył słu- chawkę. Jak odrętwiały wyszedł na korytarz i skierował się do gabi- netu zabiegowego, gdzie była Emily. Dziwił się, że zdołał utrzymać się na nogach. W drzwiach sali w surowej pozie, z rękoma skrzyżowa- nymi na piersiach, stała Renee. Jej wspaniały profil był niczym wy- kuty z marmuru. Lou podszedł do niej. Barbara Waldman jeszcze nie wróciła i
Emily przebywała w pomieszczeniu sama z Desmondem Carterem. Podeszła do łóżka i trzymała rannego za rękę. Zniesmaczony wyraz twarzy Renee zasługiwał na uwiecznienie jako jedno ze szczytowych osiągnięć akcji Zabierz Dziecko do Pracy. Nagle Emily odwróciła głowę. - Mamo! - zawołała z niepohamowaną radością. - Wiesz co? Postanowiłam zostać lekarką.
Rozdział 3 Pierwsza Dama Stanów Zjednoczonych, Darlene Mallory, zatrza- snęła klapkę telefonu komórkowego i zerknęła przez ramię na sze- fową swojego personelu, która siedziała tuż za nią. To spojrzenie wystarczyło, by Kim Hajjar odgadła, co jest grane. - Nie przyjedzie, prawda? - wyszeptała, nachylając się do ucha Darlene. - Ano nie. Rób dobrą minę. - Mam udawać, że nie marzę o tym, by skręcić kark twojemu mężusiowi prezydentowi? Darlene zmusiła się do uśmiechu i skinęła głową, jakby obawiała się, że jakiś paparazzo może być świadkiem rozmowy. - Zaczyna mnie to wkurzać, Kim. - Wiem, skarbie, wiem. - W zeszłym tygodniu ogłosił, że będzie się ubiegał o drugą kadencję. - Nikogo to nie zaskoczyło. - Poza mną. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Kim uściskała przyjaciółkę. Minęło sześć lat od dnia, gdy zgodziła się przyjechać do Waszyngtonu do koleżanki z Uniwersytetu Stano- wego w Kansas, która była żoną senatora Martina Mallory'ego. Przez ten czas zżyły się ze sobą bardziej niż kiedykolwiek. Dziennikarzy niewiele obchodziła działalność Pierwszej Damy, lecz jeśli już wspominali o Hajjar, nigdy nie zapominali dodać, że jest pierwszą szefową personelu w Białym Domu, która pochodzi z Libanu, a oprócz tego byłą królową piękności. Rzadko napomykali o jej dyplo- mie z socjologii. Kamery śledziły każdy ruch Darlene; to, że miała asystentkę, z którą porozumiewała się niemal telepatycznie, okazało się bezcenne. - Chyba powinnam zacząć. - Darlene westchnęła. - Martin wie, ilu dziennikarzy przybyło na tę imprezę?
- Chyba właśnie dlatego nie przyjechał. Dzieci będą bardzo zawiedzione, dyrektor mówi, że bardzo się napracowały przy tej piosence. - Załatwię, żeby zaśpiewały ją w Ogrodzie Różanym w przy- szłym tygodniu, kiedy będziecie podejmowali panią prezydent Irlan- dii. - Uważasz, że Martina to rozzłości? - Wątpię, czy się przejmie. Nie wykluczam, że puści prezydent Callaghan kantem, tak jak te dzieciaki. Tytuł brzmi imponująco, lecz w Irlandii znaczy niewiele. Jednak ona jest kobietą i być może nie zechce się narażać na krytykę, która spadłaby na niego, gdyby ją wystawił do wiatru. Darlene uśmiechnęła się, mimo że ściskało ją w żołądku. - Co ja bym bez ciebie zrobiła? Przedstaw swoją kandydaturę do podwyżki. - Akurat tego mi trzeba. Już widzę te tytuły: GOSPODARKA TONIE, A PIERWSZA DAMA PODNOSI PENSJE URZĘDNI- KOM. - No dobrze, zapomnijmy o podwyżce. Wymyślę coś innego... Widzę, że dyrektor przynagla mnie wzrokiem. Chyba czas zaczynać. - Doskonale dasz sobie radę, tak jak zawsze. Darlene wstała, wygładziła spódnicę i posłała dziennikarzom swój najbardziej promienny uśmiech. Miała na sobie jasnoniebieski ko- stium. Ceremonia odbywała się z okazji otwarcia nowego klubu młodzieżowego w Waszyngtonie. Kostium kosztował sto dwadzieścia dolarów i wykupiono go we wszystkich sklepach tego samego dnia, gdy pierwszy raz wystąpiła w nim publicznie. Dzięki poradom Kim dowiedziała się, jakie kolory najlepiej pasują do jej jasnej cery, jasnobrązowych włosów i orzechowych oczu. W krótkim wystąpieniu chciała się skupić na swoich dwóch ulubionych zagadnieniach: wychowaniu córki Lisy, która studiowała na drugim roku w Yale, oraz działalności na rzecz poprawy jakości wyżywienia wszystkich obywateli świata, zwłaszcza dzieci; zajmo- wała się tym zarówno wtedy, gdy pracowała jako lekarz pediatra, jak i później, kiedy została żoną prezydenta. W odróżnieniu od innych Pierwszych Dam, które z lubością oddawały się wstydliwym przyjemnościom mody, Darlene nie zmie- niła swoich zwyczajów i ilekroć w pobliżu nie było kamer, wkładała ogrodniczki i koszule, które stanowiły podstawę jej ubioru w czasie studiów. „Kto raz został farmerem, ten zawsze nim będzie”, odpowiedziała kiedyś, zapytana o pochodzenie. Jej ojciec uprawiał pszenicę. Zdanie
to było później często cytowane. Na lewo od dwóch rzędów składanych krzeseł szeroka niebieska wstęga, przecinająca ukośnie szklane drzwi lśniącego nowego bu- dynku, drżała delikatnie na wietrze. Chór młodzieżowy stał obok metalowego podjazdu i czekał cierpliwie, aż będzie mógł odśpiewać piosenkę Oblicze wód. Kim dowiedziała się, że tekst opowiada o stworzeniu świata, i przekazała informację Darlene. Ta stwierdziła, że temat jest odpowiedni, gdyż znów będzie musiała coś „stworzyć”, wymyślić jakąś historyjkę, aby wytłumaczyć nieobecność prezydenta. Jego postępowanie, które stało się ostatnio nieprzewidywalne, niepo- koiło ją tak, jak zaniepokoiłoby każdą kochającą i oddaną żonę, bez względu na to, czy jest małżonką polityka. Nagły spadek notowań Martina w sondażach był jednym z najgwałtowniejszych w historii. Jednak zanim nastąpiło tąpnięcie gospodarki, prezydent ogłosił, że ten właśnie klub młodzieżowy stanowi symbol odnowionego ducha wspólnoty, wzorcowy przykład skuteczności jego polityki wydatków wewnętrznych, która budziła pewne kontrowersje. Teraz, kiedy wskaźniki gospodarcze leciały na łeb, na szyję, drogi nowoczesny gmach ze stali i szkła mógł stać się symbolem finansowej rozrzutności jego administracji. Darlene podeszła do mównicy i przemówiła do kilkusetosobowej grupy osób. - Z przykrością muszę zacząć od tego, że przed chwilą odebra- łam telefon od męża. Musiał się udać na niespodziewane spotkanie i, niestety, nie będzie mógł wziąć udziału w tej wspaniałej ceremonii. Jednak postara się, aby chór... - Czyżby prezydent bał się pokazać publicznie? Popołudniowe słońce świeciło Darlene w oczy, nie mogła więc dojrzeć twarzy mężczyzny, który zadał to pytanie. Wiedziała jednak, że jest blisko, aż za blisko. Kim musiała wyczuć jej zaniepokojenie, gdyż od razu wkroczyła do akcji i jęła przeszukiwać wzrokiem tłum, aby zapobiec ewentualnemu zagrożeniu. Uaktywniła się także liczna grupa agentów Secret Service. - Prezydent pragnie, abym przekazała państwu... - ciągnęła Dar- lene. Natręt jednakże nie dawał za wygraną: - Co będzie dalej?! - krzyknął. - Pewnie za nasze podatki wybudujecie nowy stadion dla tutejszej drużyny futbolowej ! Tym razem Kim wypatrzyła protestującego i wskazała go agen- tom. Ci błyskawicznie oddzielili mężczyznę od publiczności. Darlene przywykła już do takich krzykaczy, choć odnosiła wrażenie, że ich liczba systematycznie rośnie. Zrobiło jej się żal, że zdarzenie zepchnie
na drugi plan temat jej przemówienia, czyli dobro dzieci. Może to i lepiej, że prezydent postanowił zostać w domu. Większość pikietujących przeciwników Mallory'ego udało się za- trzymać za wysoką barierką przecinającą parking. Darlene oceniła, że jest ich dwa razy mniej niż uczestników ceremonii. Na dodatek ta- bliczki z epitetami pod adresem prezydenta i jego rządu przybito niemal do każdego drzewa w okolicy. Dzieci odbierały niełatwą lekcję wychowania obywatelskiego w stylu amerykańskim. Niezrażona Darlene uśmiechnęła się i chciała podjąć przemówie- nie, gdy poczuła, że ktoś lekko puka ją w prawą rękę. Spojrzała w dół i zobaczyła szeroko otwarte, załzawione oczy siedmio-, może ośmioletniego chłopczyka. Był wystrojony w zielono-błękitny krawat i sweter w serek. - Obiecałem mamusi i tatusiowi, że będzie pan prezydent. Pro- szę. Darlene położyła rękę na drobnym ramieniu i przełknęła grudę wielkości pomarańczy, która stanęła jej w gardle. Kim momentalnie wyczuła sytuację i odprowadziła malca do rodziców. - Może bym cię zastąpiła, a ty zadzwonisz do niego jeszcze raz i spróbujesz go tu ściągnąć? - zaproponowała po powrocie. - To tylko pięć minut jazdy, a eskorta zapewne czeka w gotowości. Darlene uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Ty chyba czytasz w moich myślach. - Nie, w twoich oczach. To bodaj najłatwiejsze z moich codziennych zajęć. - Chcesz moje notatki? - Kochana, nie poświęciłam życia na rozgryzanie globalnych konfliktów jak pewna Pierwsza Dama, którą znam, ale uwierz mi, że mogłabym wygłosić to przemówienie we śnie. Tymczasem spróbuję pograć na czas, może ich trochę udobrucham. Darlene podeszła do mikrofonu, przedstawiła Kim, a potem przeprosiła i zeszła z mównicy. Oddaliła się na parę kroków, stanęła w spokojnym miejscu i w obecności agentów Secret Service, którzy uważnie ją obserwowali, zadzwoniła po raz drugi do męża. - Co się stało? Wszystko w porządku? - spytał zatroskanym gło- sem; zapewne obawiał się, że pikietujący dopuścili się aktów prze- mocy. - Wszystko dobrze - odparła Darlene. - A nawet lepiej. Okazja jest wyjątkowa, tylko ciebie tu brakuje, choć powinieneś być. - Dlatego dzwonisz? Darlene usłyszała złość w głosie męża. Nigdy nie umiał się dobrze
kontrolować, lecz ostatnimi czasy słabsze lub silniejsze wybuchy następowały po sobie coraz częściej. Kim stała na mównicy i zaba- wiała publiczność anegdotami z życia studenckiego Pierwszej Damy. - Wiem, że zamartwiasz się wynikami sondaży - mówiła Darlene do męża - ale musisz walczyć o to, w co wierzysz. Sondaże nic nie znaczą, one nie zapewnią ci zwycięstwa. Tylko wyborcy mogą ci je dać. Dla tych ludzi jesteś ważny. Martin dyszał ciężko do telefonu. - Co się z tobą dzieje, u diabła? Jesteś ślepa? Puls Darlene przyśpieszył - tak jak zawsze, kiedy się kłócili. Po- czuła się zaatakowana i zaskoczona, że mąż tak szybko wpadł w gniew. - Nie mów do mnie takim tonem, proszę cię - wyszeptała chrapli- wie. - Zadzwonił do mnie agent Siliphant, wiem, ilu jest protestują- cych. Myślisz, że chce mi się tam jechać po to, by narażać się na wrzaski wściekłego tłumu? Wiesz, jak wyglądają teraz słupki popar- cia dla mnie? Wiesz? - Martin... - Trzydzieści osiem procent! Spadek z sześćdziesięciu w nie- spełna rok. - Proszę cię, zrób to dla tych dzieci. - Wymyśl jakąś dobrą wymówkę. Nie chcę usłyszeć w wieczor- nych wiadomościach, że prezydent to tchórz i ma gdzieś potrzeby ubogiej młodzieży. Ten klub nie powstałby bez mojej inicjatywy. Rozległo się ciche stuknięcie i zapadła cisza. Darlene trzęsła się i oddychała głęboko, by się uspokoić. Burmistrz zajął miejsce na mównicy i dzielił się z uczestnikami uroczystości wspomnieniami z dzieciństwa spędzonego na niebezpiecznych ulicach Waszyngtonu. Kim podeszła do Pierwszej Damy. - Niech zgadnę - zaczęła. - Nie poszło ci dobrze. Ręce Darlene wciąż drżały. - Naprawdę się o niego martwię. Martin nigdy się w ten sposób nie zachowywał, to nie w jego stylu. Nigdy nie uchylał się przed walką. Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? - Kiedy skończymy tutaj, pozostaną nam tylko dwie możliwości - odparła z szelmowskim uśmiechem Kim. - Jakie? - Albo pójdziemy na zakupy, albo się upijemy.