uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Michael Palmer - Recepta Coreya

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :889.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Palmer - Recepta Coreya.pdf

uzavrano EBooki M Michael Palmer
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 91 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

1 Michael Palmer Recepta Coreya (Corey prescription) Przełożyła Zofia Zinserling

2 PROLOG Lipiec 1946 Ramirez odchrząknął z zadowoleniem i jednym haustem wychylił swoją szkocką. Już miał sobie nalać, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy „Rosa T.” wzleciała na wysokiej fali i niezgrabnie przechyliła się na lewą burtę. Dzięki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spędzonych na morzu, zręcznie dopasował kąt nachylenia butelki i napełnił kubek, nie uroniwszy ani kropli. Miał po sześćdziesiątce, lecz gęsta siwa broda i duży brzuch, w połączeniu z ciemną, ogorzałą cerą utrudniały określenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamiętali bądź wyobrażali sobie Tomasa Ramireza wyłącznie w roli kapitana „Rosy T.” Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i używany do transportu bananów, za jego czasów przewiózł wiele ciekawszych ładunków. Przed wojną Ramirez latami przemycał na nim kokainę i marihuanę do Stanów Zjednoczonych i Kanady, a do rozmaitych portów południowoamerykańskich wracał z nieoclonymi wyrobami przemysłowymi i alkoholem. Wkrótce potem, gdy nasiliły się działania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumiał, że jego specjalność wymaga pieniędzy i ochrony zarówno ze strony aliantów, jak Niemców. Pod banderą panamską „Rosa T.” dostarczała broń z Niemiec partyzantom w Ameryce Środkowej i Południowej, kilkakrotnie zaś pod banderą niemiecką, w czarterze u Amerykanów, przewoziła „biznesmenów” na wybrzeża Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec odbyli ponad trzydzieści rejsów transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoką opłatą przewieźli niemieckich przywódców wojskowych i politycznych do portów w Brazylii i Argentynie. Ramirez w pełni zasłużył sobie na międzynarodowe uznanie jako człowiek, który dobrze wykonuje swoją prace i nie pyta o ładunek, jeśli dostaje żądaną sumę. Przez wiele powojennych miesięcy jednak czarterów brakowało i nic nie zarabiał. Musiał zwolnić prawie całą dziewięcioosobową załogę, dwukrotnie zaś podjąć się legalnego, lecz źle płatnego przewozu. Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko się odmieniło. Ramirez znów stał się wypłacalny, skompletował załogę i wywiązywał się z czarteru tak lukratywnego, że dochód miał mu wystarczyć na wiele miesięcy. Tę odmianę losu zawdzięczał człowiekowi, który leżał pod pokładem na wąskiej koi w największej z trzech małych kajut. Załoga znała tylko jego imię, Nick, on sam zaś prawie cały tydzień rejsu spędził w swojej kabinie, skąd wychodził raz dziennie, aby zjeść skromny południowy posiłek i wypić trochę czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokładzie mylnie sądzili, że pasażera przykuła do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie szesnaście godzin na dobę poświęcał studiowaniu i uczeniu się na pamięć treści papierów, dokumentów i książek, otrzymanych od mężczyzn, którzy spotkali się z nim w Panamie, a przedtem zorganizowali jego podróż na północ frachtowcem Ramireza. Kapitan spoglądał właśnie na butelkę i zastanawiał się, czy nie wypić piątej whisky, kiedy jego zastępca i jedyny stały członek załogi zastukał do drzwi, po czym wetknął do kabiny twarz pokrytą siwym zarostem. – Nawiązaliśmy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzinę... – Jaka jest nasza pozycja? – przerwał mu Ramirez. – Około sześćdziesięciu mil na północ od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280 stopni. – Zaraz będę na mostku. Co z pogodą? – Jest trochę mgły, ale powinniśmy się z nimi sczepić, jeśli wiedzą, co robią. – Jak dotąd wiedzieli – stwierdził Ramirez. Wiadomość o zbliżającym się spotkaniu Ferlazzo przyjął bez większych emocji, odłożył tylko mapy, które właśnie przeglądał, wyciągnął się na wznak i wpatrzył w gładką, szarą metalową

3 ścianę. Miał niewiele ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewiętnaście lat, lecz zapuszczana od trzech miesięcy broda trochę go postarzała. Właściwie niczym się nie wyróżniał. To znaczy niczym z wyjątkiem oczu. Ciemne, niemal metalicznie brązowe, spoglądały spod grubych brwi i przymkniętych powiek tak przenikliwie, że tylko nieliczni potrafili dłużej w nie patrzeć. Miał tydzień, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod bramą małego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Etny. Trafił do pobliskiego sierocińca, prowadzonego przez zakonnice z tego zgromadzenia, i spośród trzydzieściorga pięciorga dzieci niczym się nie wyróżniał do ukończenia trzeciego roku życia, kiedy to siostry znalazły go, siedzącego na uboczu i na głos czytającego bajki. Ze zdumieniem stwierdziły, że wcale nie umie czytać, tylko powtarza z pamięci to, co raz usłyszał. W wieku pięciu lat płynnie mówił po włosku i po łacinie, a zaczynał się uczyć francuskiego. Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamiętywał, niż rozumiał, choć i to przychodziło mu z wyjątkową łatwością. Pogłoska o tym zadziwiającym dziecku obiegła okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z położonej za górami pobliskiej Ragusy przyjechał je zobaczyć Dominico Ferlazzo. Z miejsca wyraził chęć zaadoptowania chłopca i jego propozycja, poparta dużym datkiem na sierociniec, została przyjęta. Na decyzję sióstr nie miało wpływu to, że nowy ojciec, najbogatszy padrone w Ragusie, parę lat wcześniej wrócił z Ameryki, gdzie rzekomo popadł w tarapaty; dla nich liczyło się to, że był człowiekiem pobożnym i wielkim dobroczyńcą Kościoła. Młody Nicholas Ferlazzo nie skończył jeszcze szesnastu lat, a już pod kierunkiem specjalnych nauczycieli opanował osiem języków i mówił nimi bez akcentu. Z pomocą innych instruktorów rozwinął swoje wyjątkowe umiejętności sportowe, poznał historię Włoch i Ameryki, stał się wyborowym strzelcem i zgłębił inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spędzał niezliczone godziny z synem, który przyjmował i odwzajemniał ojcowską miłość z tą samą żarliwością, z jaką poświęcał się studiom. Nicholas miał prawie piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przespał się z kobietą, hożą dwudziestodziewięcioletnią pomocą kuchenną. Wkrótce po ukończeniu szesnastu lat zabił pierwszego człowieka. Zrobił to na prośbę ojca, który podczas jednego z ich częstych spacerów po brązowych, kamienistych wzgórzach wokół Ragusy powiedział: – Wiesz, Nicholas, że bardzo cię kocham i że jesteś dla mnie najważniejszy na świecie. – I ty także jesteś całym moim światem, ojcze – odparł młodzieniec. – Chciałem to usłyszeć, synu... Wiesz, Nicholas, że kiedy przed laty wyjeżdżałem z Ameryki, byli tu ludzie, którzy chcieli mi wyrządzić wielką krzywdę. Teraz już nie ma znaczenia, dlaczego pragnęli mnie zabić, ale mimo upływu lat wciąż tego pragną. Ostatnio doszły mnie słuchy, że do Palermo przyjechał niejaki Amadeo Secchi, a co więcej, że zamierza mnie zamordować. Lat mi przybywa i nie czuję się na siłach sam przed nim obronić. – Opowiedz mi o tym człowieku, ojcze, to go znajdę i zabiję dla ciebie. – Stanie się tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie może cię zobaczyć ani w jakikolwiek sposób powiązać z jego śmiercią. – Rozumiem, ojcze – odrzekł Nicholas. Trzy dni później na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabił Amadea Secchiego jednym strzałem w głowę. W ciągu następnych dwóch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawiał takie żądania i trzem jego wrogom zadano śmierć w sposób równie oszczędny i niepozostawiający śladów. Młody Nicholas nie poczuwał się do winy ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tych zabójstw, bo jego wychowaniem moralnym kierował wyłącznie ojciec. Tymczasem coraz większy nacisk kładziono na uczenie Nicholasa przedmiotów związanych z życiem w Ameryce. Szybko dowiedział się od swoich preceptorów wszystkiego, co im było wiadomo o amerykańskim rządzie, historii społecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet idiomach. Wojna nie przerwała edukacji Nicholasa, miała zresztą niewielki wpływ na jego rodzinę, a jeśli już o to chodzi, na większość mieszkańców Ragusy.

4 W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedział się, co zaplanował i przygotował dla niego ojciec. Starszy Ferlazzo poruszył ten temat podczas kolejnej przechadzki po zapylonych, porośniętych krzewami wzgórzach. Był jak zawsze w rozmowie z synem bezpośredni i szczery. – Lekarze w Palermo – powiedział, obejmując chłopca ramieniem – poinformowali mnie, że odrasta mi guz żołądka. Zaproponowali kolejną operację, ale nie ma prawie żadnej nadziei na usunięcie całego. Postanowiłem nie poddawać się zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyżej paru miesięcy. – Czy to pewne, ojcze? Są przecież inni lekarze, do których moglibyśmy się zwrócić. Może w Rzymie... – Nie, synu – przerwał Dominico – to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i już zacząłem zabezpieczać ci przyszłość. Twoja matka pojedzie na północ, gdzie zamieszka u swojej rodziny, willa zostanie sprzedana. Dla mnie ważne jest teraz tylko to, żebyś mógł kontynuować studia. Potem Nicholas nigdy już nie był tak bliski łez. – Oczywiście nie przerwę nauki, ojcze. Ale willa... – To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Już wiele lat temu postanowiłem urządzić cię gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znów otwierają się przed tobą liczne możliwości w Ameryce. Skontaktowałem się z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodził się zapewnić ci start w nowym życiu. Jego zdaniem możesz się dostać na jakiś amerykański uniwersytet, zna też bezdzietne małżeństwo, które chętnie zaopiekuje się tobą jak własnym synem. Wiem, że to przerażająca perspektywa, musisz mi jednak obiecać realizację tych planów. – Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, że zawsze tak było. – Dobrze. Masz wyjechać latem. Peter prosił, abyś mu oddał ważną przysługę w zamian za to, że zatroszczy się o twoją przyszłość. Parę razy pomogłeś mi... no... rozprawić się z tymi, którzy chcieli mnie skrzywdzić, a teraz twój stryj pragnąłby, abyś wyeliminował jego wroga. To mój jedyny brat i byliśmy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkałem w Ameryce. Jego wrogów należy traktować tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty będziesz mógł dalej się kształcić i prowadzić nowe życie. Do tego czasu musisz bardziej przykładać się do studiowania zagadnień amerykańskich i pomóc mi w zlikwidowaniu willi. W ciągu następnych miesięcy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko się pogarszał. Na początku kwietnia chory zmarł w obecności syna. Młody Nicholas niczym nie zdradzał swych uczuć, tylko po pogrzebie godzinami wędrował po wzgórzach, gdzie kiedyś spacerował z ojcem. W czerwcu Peter Ferlazzo przysłał mu wiadomość wraz z instrukcją, że ma spakować najniezbędniejsze rzeczy i wsiąść w Palermo na frachtowiec, odpływający do Panamy w Ameryce Środkowej. Po przybyciu na miejsce odbiorą go przyjaciele i załatwią mu przejazd do Stanów Zjednoczonych. Bez płaczu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuścił po piętnastu latach dom i udał się do Palermo. To Ramirez pierwszy dostrzegł światła podpływającej łodzi. Ze żwawością, jakiej trudno byłoby oczekiwać po człowieku tak zwalistym, pognał na dziób „Rosy T.” i wysłał umówiony sygnał. Z chwilą gdy odpowiedziały mu błyski, polecił swemu zastępcy zawiadomić Nicka. – Weź to. – Ramirez podał oficerowi krótki rewolwer. – Nie wypuszczaj go z kabiny, dopóki nie dam ci sygnału, że nam zapłacili. Potem płyniemy do Bostonu. Jest tam, jak słyszę, wiele pięknych kobiet, które chętnie pomogą nam wydać zarobione pieniądze. Oficer stał na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakował do torby marynarskiej wszystkie przestudiowane materiały i skromną garderobę. Z tej samej torby wyciągnął tekturowe pudełko o rozmiarach mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów i wysokości dziesięciu centymetrów. Otworzył je, połączył dwa druciki i po nałożeniu pokrywki wepchnął głęboko w róg koi. Wygładziwszy cienki materac, czekał na znak. Przy lekkim kołysaniu Północnego Atlantyku Ferlazzo brał torbę marynarską i złaził po sznurowej drabince na pokład niewielkiej łodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca.

5 Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych pięćdziesięciu tysięcy dolarów, stał na mostku, kiedy łódź odcumowała i skierowała się na północny wschód. Na jej pokładzie, już w odległości może pół mili od frachtowca, Ferlazzo spotkał się oko w oko ze swymi nowymi towarzyszami. – Naprawdę zapłaciliście mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dostarczenie mnie tutaj? – zapytał niedowierzająco. Jego gospodarz, dystyngowany mężczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie, odpowiedział z uśmiechem: – W banknotach, których nikt nigdy nie próbowałby wydać. W tym momencie nocne niebo rozjaśnił błysk z południowego zachodu. Trzy sekundy później do uszu zebranych na pokładzie łodzi wycieczkowej doleciał stłumiony huk. W odległości niespełna mili „Rosa T.” buchnęła płomieniem i przełamała się na pół. Zatonęła po pięciu minutach. Nicholas Ferlazzo zatrzymał się przy barze, aby nalać sobie szklaneczkę chianti, zanim wyciągnie się na miękkiej skórzanej kanapie i znów pogrąży w lekturze.

6 CZĘŚĆ I Kwiecień 1978 Reasumując, ta 56–letnia Portugalka zgłosiła się w gabinecie z bólem prawego ramienia, spowodowanym, jak wykazało badanie, zapaleniem mięśnia trójgłowego. Na początek zaleca się unieruchomienie i aspirynę. Ciśnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkówki wskazują na długotrwale nadciśnienie. Niestety nie zdołałem przekonać pacjentki o potrzebie ponownego badania i leczenia. Planuje się nawiązanie kontaktu z jej synem, który mówi po angielsku, i z jego pomocą podejmę dalsze kroki w sprawie uregulowania ciśnienia. Kończę dyktować... L.T.C. Dziękuję. Luke Corey wyłączył dyktafon, zamknął oczy i, odchylony do tyłu, pocierał garb nosa. Promień przedwieczornego słońca padł na róg jego biurka, migotliwą smugą położył się na wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzątała myśl o dwudziestu dwóch osobach, których problemami zdrowotnymi zajmował się tego dnia. Przez dziesięć minut rozkoszował się ciszą, w czym przeszkadzał mu tylko ból w dolnej części kręgosłupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynały mu dokuczać chyba z każdym dniem wcześniej. – Mam trzydzieści sześć lat i połowę życia za sobą – mruknął pod nosem. Wstał, przeciągnął się i rozejrzał po gabinecie, trochę zagraconym, lecz emanującym miłe ciepło. Od czterech lat zajmował ten narożny pokój w sześćdziesięcioletnim domu, podobnym do innych budynków na przylądku Cod. Na umeblowanie gabinetu składało się szerokie, stare dębowe biurko, bardzo miękka niebieska kozetka i sięgający sufitu regał, wypełniony podręcznikami, notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie beżowe krzesło stało na ukos do krzesła za biurkiem, dzięki czemu Lukę nie musiał robić tego, czego bardzo nie lubił – rozmawiać z pacjentem siedzącym po drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z ośmioma szybkami wisiały na ścianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach. Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzały, że gabinet należy do Lewisa Tylera Coreya III, który ukończył college w Harvardzie w 1963 roku, a szkołę medyczną na Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostałe certyfikaty poświadczały prawo doktora Coreya do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i członkostwo Amerykańskiego Zrzeszenia Lekarzy Rodzinnych. W lewej dolnej szufladzie biurka leżał piąty dokument, w oryginalnej kopercie i nieoprawiony, pochwała prezydenta Stanów Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w płaskim czarnym pudełeczku, spoczywał medal ze srebrną gwiazdą i purpurowym sercem. Parominutową ciszę przerwały trzaski i długotrwałe buczenie leżącego na biurku pagera. Buczenie ucichło, po czym rozległ się nosowy, niemal bezpłciowy głos szpitalnej telefonistki: – Doktor Corey proszony jest o telefon na oddział nagłych przypadków. Doktor Corey, oddział nagłych przypadków, proszę. Tu K T Y 817, koniec. Luke stanął przy oknie i popatrzył na rudzika, zapamiętale skaczącego po trawniku. Następnie z westchnieniem rezygnacji podszedł do biurka, wyłączył pager i podniósł słuchawkę. – Tato, czy mogę skończyć? Ćwiczę już prawie od godziny i jestem zmęczony. – Możesz skończyć, Luke, jak zagrasz prawidłowo. Ponad tydzień pracujesz nad tą samą fugą i wciąż popełniasz te same błędy. No, a jak tu zostać gwiazdą fortepianowego recitalu pani Hartman, jeśli się nie opanuje prostej fugi Bacha? – Ale, tatku, ja po prostu nie mogę. – Luke, wiesz, że twoja matka i ja nie chcemy słuchać, jak mówisz „nie mogę”. Więc zrób sobie jednominutową przerwę, a potem spróbujemy od początku. – Tak jest.

7 Janet Dibbs była przełożoną pielęgniarek na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore i własna praca napełniała ją uzasadnioną dumą. Ponieważ Strathmore leżało na przylądku Cod, normalna liczba jego mieszkańców, wynosząca dziesięć tysięcy, w sezonie letnim wzrastała niemal dziesięciokrotnie. Na oddziale nagłych przypadków proporcjonalnie wzrastała liczba pacjentów, co rokrocznie pociągało za sobą trudności z personelem, które panna Dibbs zawsze potrafiła przezwyciężyć. Jeśli miała jakąś wadę, to tę, że lubiła podkreślać, jak bardzo troszczy się o chorych. Trzydziestojednoletnia i niezamężna Janet była oddana swej pracy, swemu szpitalowi i swoim podopiecznym. Głębokim szacunkiem, graniczącym z miłością, darzyła „dobrych doktorów” – mądrych i współczujących lekarzy – nie miała natomiast litości dla „konowałów”, którzy odbębniali robotę albo głośno wyrokowali o życiu i śmierci na podstawie nikłych objawów klinicznych i którym brakowało odwagi, by poprosić o pomoc. Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowała zalecenia „konowałów” w obecności innych członków personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nią zwierzchniczce pielęgniarek, gdyż poprosiła chirurga o ocenę stanu zdrowia wyjątkowo ciężko chorego pacjenta, nie uzyskawszy zgody jego lekarza. Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Luke stał się ulubieńcem Janet Dibbs. Jej uczucia zrodziły się i okrzepły podczas ratowania ich pierwszego wspólnego pacjenta, mężczyzny, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Po zastosowaniu elektrowstrząsów rytm serca chorego prawie się unormował. Luke wydawał odpowiednie polecenia silnym, lecz opanowanym głosem, często akcentując swoje żądania słowem „proszę” i otwarcie komentując poprawne wykonanie zabiegów przez pielęgniarki. Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i dwóch lekarzy, zaczął pracować w spokojniejszym rytmie, gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknęła: – Panie doktorze Corey, nie słyszę jego ciśnienia. Przed minutą było 90 na 60. – Proszę zwiększyć dopływ kroplówki. – Już to zrobiłam. – Walt, zacznij znów masaż. Panno Dibbs, proszę o wlew z dopaminy. – Tak, panie doktorze. Jakie stężenie? – Słucham? – Dopamina, panie doktorze. Jakie ma być stężenie? Przez parę sekund na sali panowała absolutna cisza, przerywana tylko odgłosami masażu serca i aparatu tlenowego. Luke, wpatrzony w podłogę, podniósł głowę, lekko ją przekrzywił i powiedział: – Cholera, panno Dibbs, zupełnie zgłupiałem. Czy może mi pani pomóc? – Myślę, że 800 miligramów na 500 centymetrów sześciennych soli fizjologicznej wystarczy. – Doskonale, proszę to zmieszać i podać. Wytrwałości, on sobie poradzi. Po dziesięciu minutach ciśnienie krwi się ustabilizowało. Luke nie próbował przepraszać za swoją wpadkę. Uśmiechnął się tylko gorzko i zwrócił do Janet Dibbs przy pozostałych członkach zespołu: – Dzięki za wyratowanie z opresji. Oby tylko była pani przy mnie, jak mi się coś stanie. – Oddział nagłych przypadków, panna Dibbs. – Janet, tu Luke. Co tam masz? – Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę, która miała zapaść podczas obiadu z przyjaciółmi. Nie ma tu lekarza, a ty jesteś na liście nocnych dyżurów. – Jaki stan? – Nie reaguje, ciśnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar. – Źrenice?

8 – W położeniu środkowym, równe i reagujące. – Zrób EKG i podaj dekstran. Będę za dwie minuty. Luke odłożył słuchawkę. Przez chwilę rozcierał sobie plecy, narzucił cienką brązową wiatrówkę i wyszedł tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechotę przebywał te pięćset metrów z gabinetów lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego przed piętnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak śpieszył się do nagłego przypadku, więc postanowił pojechać swoim oldsmobilem z roku 1966, którego jeden z jego przyjaciół nazwał „Kong” po tym, jak bez zadraśnięć wyszedł ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego dużego forda. Luke lubił starego, masywnego oldsa, bo mieścił się w nim wygodnie mimo swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrów wzrostu i osiemdziesięciu ośmiu kilogramów wagi. Był mężczyzną przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wyglądu „początkującym rzezimieszkiem”, jak określiła go dawna sympatia. Ponieważ nie używał grzebienia, a proste, brązowawe włosy przeczesywał palcami, zawsze wydawały się zmierzwione, niemal skołtunione. Z taką prezencją i głęboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyraźniej budził instynkty macierzyńskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych. Zdawał sobie sprawę, że chcą mu matkować, lecz nie umiał pogodzić się z faktem, że niejedna uważa go też za mężczyznę pociągającego fizycznie. Tych talentów i pewności siebie, które wykazywał na gruncie zawodowym, brakowało mu w kontaktach z kobietami. Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chciały się odblokować. Luke sięgnął do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomniał sobie, że nigdy nie zamyka samochodu, uśmiechnął się do siebie, uniósł nieco klamkę i otworzył drzwiczki. – Co oznacza ta trójka z francuskiego? – Madame Smeeth mnie nie lubi. Chyba nie podoba jej się mój akcent. – Słuchaj, Luke, pani Smith od dawna uczy francuskiego i jeśli uważa, że masz zły akcent, to pewnie ma rację. Czy po szkole robiłeś dodatkowe ćwiczenia? – Nie. Trenowałem koszykówkę i... – Daj sobie spokój z treningiem. Wiesz doskonale, że tegoroczne oceny będą po raz pierwszy brane pod uwagę. Czy mamy ci załatwić korepetycje z francuskiego? – Nie. To nie jest konieczne... – Nie sądzisz, Lew, że jesteś zbyt wymagający... – Margaret, wiem, że z trójkami nie można się dostać do college’u. – Spróbuję się poprawić w następnym okresie. – Dobrze, Luke... i, Luke... – Słucham? – Jestem zadowolony z tych piątek z pozostałych przedmiotów. Szpitalne oddziały nagłych przypadków, z ich ustawiczną krzątaniną i sztucznym oświetleniem, mają jakiś ponadczasowy charakter. Już same tylko liczne zegary ścienne, porozwieszane w różnych miejscach, pozwalają personelowi snuć domysły, jak mogłoby być w świecie zewnętrznym. Od pierwszych dni praktyki Luke czuł się swojsko w tym otoczeniu. Dwudziestego pierwszego kwietnia o godzinie 18.15 na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore ruch był szczególnie ożywiony. Bezradne wrzaski dziecka, któremu w sali numer 2 zakładano szwy, zlewały się z ciągłymi telefonami, a od czasu do czasu dolatywały zdania typowe dla oddziału ratunkowego: „Można prosić o jak najszybsze przywołanie CBC?”, „... cóż, przenieście kogoś, ten człowiek powinien być na oddziale intensywnej opieki...”, „Doktorze Clarke, pańska pacjentka leży już w sali numer 5. Jest bardzo zdenerwowana tym długim czekaniem...”, „Więc powiedzcie jej, niech idzie do... mniejsza z tym, sam jej powiem”.

9 Luke wszedł przez automatycznie rozsuwające się drzwi, rozejrzał się dookoła i po chwili ruszył do sali numer 6, zarezerwowanej dla najcięższych przypadków. Janet Dibbs regulowała dopływ kroplówki, druga pielęgniarka mierzyła ciśnienie trochę za tęgiej kruczowłosej kobiecie, która bez ruchu leżała na wąskim stole. Luke obrzucił pacjentkę przelotnym spojrzeniem, po czym lekko się skrzywił i podniósł wzrok na siostrę przełożoną. – No więc? – Od mojego telefonu niewiele się zmieniło. Przywieziona karetką, przyszli jednak jacyś przyjaciele czy krewni. Są w poczekalni. Ona nazywa się Evelyn Samuels. Pięćdziesiąt siedem lat. Brak karty szpitalnej, ale Hazel z recepcji chyba ją zna i twierdzi, że mieszka sama. Luke szybko badał Evelyn Samuels, co parę sekund zauważał kilka różnych rzeczy i notował je w pamięci, nie przestając rozmawiać z Janet Dibbs. Źrenice 4 milimetry, lekko reagują, nie ma spontanicznych ruchów oczu ani kończyn. Lekkie zesztywnienie szyi. – Co z ciśnieniem? – Skoczyło aż do 250 na 140. Ale tętno spadło do 80, a oddech do 15. – Wygląda to na krwotok albo kryzys nadciśnieniowy. Daj 300 diazoksyny. Rytm serca regularny. Żadnych szmerów. Płuca czyste. – Pani Olsen, poproszę o oftalmoskop. – Już, panie doktorze. Tętno na tętnicach udowych wyczuwalne, odruch Babińskiego obustronnie dodatni. – Proszę oftalmoskop, panie doktorze. – Dzięki. Poproszę o młoteczek do badania odruchów i sprawdzenie, czemu Janet tak się guzdrze z diazoksyną. Żadnych odruchów. Teraz szyja wydaje się trochę sztywniejsza. Tętno naszyjnych wyczuwalne. Na dnie oka żadnych wylewów, może trochę zamazane krawędzie tarczy nerwu wzrokowego. Naczynia siatkówki zwężone, ale prawie w normie. – Diazoksyna podana, panie doktorze. – Dobrze, zdaje się, że to krwotok. Proszę mi podać półlitrową butelkę mannitolu i sprawdzić, czy Lowenstein dyżuruje pod telefonem. Są już oznaki wzrastającego ciśnienia śródczaszkowego. – Mam wezwać neurologa? – Tylko pod warunkiem, że będzie to Lowenstein. Tamci dwaj nie byli najlepsi. Och, Janet, powiedz też jej bliskim, że stan jest ciężki. Poproś, niech zaczekają. Wyjdę do nich, jak tylko będę mógł. Luke wyprostował się nad stołem i skrzywił, bo po raz pierwszy od przyjścia na oddział zdał sobie sprawę z dokuczliwego bólu w plecach. Była teraz 18.45, a zanosiło się na długą noc. Trzeba jeszcze zrobić wieczorny obchód. – Proszę, przyniosłam mannitol. Doktor Lowenstein jest na zebraniu. – Wejście Janet wyrwało Luke’a z krótkiej zadumy. – Nie podawaj go, dopóki nie zobaczymy, co się dzieje z ciśnieniem. W miarę możności sprawdzaj je co jedną, dwie minuty. Chcę porozmawiać z jej rodziną. Och, i proszę o tackę z cienkimi igłami. Chyba spróbujemy pobrać płyn rdzeniowy, aby sprawdzić, czy nie ma krwotoku. Trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, podniosły się na widok Luke’a i z głębi zatłoczonej poczekalni przeszły za nim do separatki na końcu oddziału. Mężczyźni mieli poważne, zatroskane miny. Kobieta płakała. – Nazywam się doktor Corey. Czy ktoś z państwa jest spokrewniony z panią Samuels? – zapytał Luke i raptem przypomniał sobie, że na palcu pacjentki nie zauważył obrączki.

10 – Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Byliśmy na obiedzie u Evelyn, kiedy dostała zapaści. – Odpowiadał jeden z mężczyzn, w wieku – jak domyślał się Luke – od pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat, siwiejący, w niebieskiej sportowej marynarce, bez krawata. – Czy może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało? – To było niewiarygodnie nagłe – odparł mężczyzna. – Wyglądała doskonale i chyba świetnie się czuła, gdy wtem złapała się za głowę, pochyliła do przodu i runęła na podłogę. Ani na chwilę nie przestała oddychać, puls miała raczej normalny, więc wezwałem pogotowie. – Czy był to atak? Wie pan, czy zażywała jakieś lekarstwa? – Nic mi o tym nie wiadomo, a przyjaźnimy się od paru lat – odezwał się drugi mężczyzna, z wyglądu czterdziestopięcioletni, zadbany, wypielęgnowany, w jasnożółtym swetrze i muszce. – Mogłaby to wiedzieć jej córka. Ma córkę. Wiesz, gdzie mieszka jej córka, Lii? – Jak ona się czuje, panie doktorze? – Kobieta imieniem Lii miała zapewne czterdziestkę, lecz wyglądała o dziesięć lat starzej. Była bardzo wymalowana. – Naszym zdaniem miała udar; najprawdopodobniej jakiś krwotok. Robimy wszystko, co się da, ale w tej chwili nie wygląda to dobrze. – Jej córka Karen pracuje w opiece społecznej w Nowym Jorku. Nie wiem, gdzie mieszka, ale Evelyn wciąż o niej mówi. Przyniosłam torebkę Evelyn. Może w portfelu znajdziemy adres Karen. Luke brał właśnie portfel do ręki, kiedy Janet Dibbs wetknęła głowę do pokoju. – Panie doktorze, czy może pan przyjść natychmiast? Oddał portfel kobiecie. – Proszę, niech pani poszuka czegoś o jej córce. Wrócę, jak tylko będę mógł. Janet mówiła bez przerwy, idąc z nim szybko do sali numer 6. – Lewa źrenica powiększyła się, jest dużo większa od prawej, ciśnienie spadło do stu dwudziestu, tętno zaledwie pięćdziesiąt i oddech też zwolniony. – Podłącz mannitol i przetaczaj możliwie szybko. Musimy podjąć próbę zmniejszenia obrzęku mózgu. Po założeniu kroplówki proszę o podanie jej dwunastu miligramów deksamethasonu i założenie cewnika. A jeśli to katoliczka, Janet, wezwij księdza. Luke przejrzał wyniki badań Evelyn Samuels i utwierdził się w przekonaniu, że ciśnienie śródczaszkowe rośnie dość szybko. Ponieważ nie dało się zrobić wiele więcej, pozostała mu tylko nadzieja, że zalecone przez niego środki zahamują proces. Przez dwie minuty stał i wpatrywał się w kobietę, która całkowicie zaprzątała jego myśli i pochłaniała energię. Zaledwie godzinę wcześniej nawet jej nie znał. Sądząc na pierwszy rzut oka, w młodości musiała być śliczna. Mimo nadwagi twarz miała dość szczupłą i delikatną, co podkreślały czarne włosy, przycięte do ramion. Spod plastikowej maski tlenowej przebijała cienka kreska różowawej szminki, a w każdym uchu tkwił kolczyk z perłą. Poza tym pacjentka nie miała żadnej biżuterii. Dopiero w tym momencie Luke zauważył jej lewy nadgarstek i zastanowił się, ile razy, będąc lekarzem, przeoczył jakiś ważny znak szczególny, w rodzaju zniekształconej kończyny, bo skupiał się na tym, co w danej chwili dolegało choremu. Kobieta miała przegub ręki owinięty plastrem-przylepcem szerokości około czterech centymetrów. Luke już zamierzał go zerwać, gdy Janet wniosła na tacy cewnik i zabrała się do roboty. – Kobieta w separatce znalazła chyba jakieś informacje o córce tej pani – powiedziała. – Pójdź tam, jeśli masz ochotę. Ja dopilnuję tu wszystkiego. Luke obrzucił spojrzeniem plaster na ręce, postanowił go zdjąć przy pierwszej okazji i przeszedł do separatki, gdzie kobieta imieniem Lii, już z suchymi oczami i poprawionym makijażem, trzymała wystrzępiony kartonik. – Jest – powiedziała. – „W razie wypadku proszę zawiadomić pannę Karen Samuels, 888 West 57th Street, Nowy Jork, 1–212–877–4982”. Kiedy Luke brał kartkę, jeden z mężczyzn zapytał: – Jak ona się czuje?

11 – Niedobrze. Wciąż jest nieprzytomna, ale robimy wszystko, co w naszej mocy. – Myśli pan, że na coś byśmy się tu przydali? – Jeśli chcą państwo zaczekać, proszę bardzo, ale w takich przypadkach trudno cokolwiek przewidzieć. Mogą też państwo zostawić swój numer telefonu. Zadzwonię, jak tylko nastąpi zmiana. – Dziękujemy, panie doktorze, tak będzie najlepiej. – Jesteś zajęty, Luke? Czy mogę wejść? Chciałabym chwilkę z tobą porozmawiać. – Oczywiście, mamo, właśnie kończę tę cholerną chemię. Jeszcze cztery miesiące i będzie po wszystkim. Przynajmniej po szkole średniej. – Luke, wiesz, że ciebie i Elizabeth kocham nad wszystko na świecie. – Naturalnie wiem o tym, mamo, i my też cię kochamy was oboje. – Ostatnio prawie nie rozmawiam z ojcem. – To przez ten przeklęty college, mamo. Tata nie potrafi chyba zrozumieć, że... – Wiem, co się dzieje. Luke, twój ojciec i ja jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat. Ja najlepiej wiem, jaki potraf i być zawzięty i uparty. Od dnia twych narodzin chce dla ciebie tylko tego, co uważa za najlepsze... – Tak, mamo, ale to, co on uważa za najlepsze, niekoniecznie jest... – Zaczekaj, Luke. Pozwól mi skończyć. Chcę tylko, abyś zrozumiał, że on kocha cię tak samo jak ja. Oczywiście poczuł się dotknięty, kiedy nie skorzystałeś z możliwości wcześniejszego rozpoczęcia studiów na Harvardzie. To jego uczelnia. Po prostu zakładał, że... – Na tym polega trudność. Zawsze zakłada, nie pytając mnie o zdanie. Czasami przyłapuję się na tym, że nie robię czegoś, na co mam ochotę, tylko dlatego, że on na to nalega. – I to dotyczy również college’u? – No... tak czasem myślę. – Więc co zamierzasz? – Chyba od początku planowałem, że prędzej czy później przyjmę propozycję z Harvardu. – Jak mówiłam, twój ojciec jest uparty. Dobranoc, Luke. – Zrobię to tylko dlatego, że ja chcę tam studiować. Dobranoc, mamo. Po powrocie do sali numer 6 Luke spojrzał najpierw na Evelyn Samuels, która leciutko poruszała prawą ręką i obiema nogami, potem na Janet, wpatrzoną w niego z uśmiechem i podziwem. – Źrenice zmalały i trochę reagują na światło – oznajmiła. – Ruchy zaczęły się jakieś dwie minuty temu. Jeszcze jedno cudowne wyleczenie? – Wątpię. – Luke znów oglądał przez oftalmoskop siateczkę tętnic i żył na dnie oka Evelyn Samuels. – Spróbujmy pobrać trochę płynu rdzeniowego, a później postaram się złapać jej córkę w Nowym Jorku. Teraz proszę o pomoc. We dwoje ostrożnie przewrócili pacjentkę na lewy bok. Pielęgniarka jednym ramieniem przyciągała kolana Evelyn, drugim szyję, aby wygiąć jej plecy i ułatwić dostęp do przestrzeni między kręgami. Luke przetarł skórę i wstrzyknął małą ilość nowokainy, na wypadek gdyby pacjentka poczuła ból. Następnie zmierzył położenie dwóch przylegających do siebie kręgów, gładko wbił cienką igłę i uśmiechnął się pod nosem, kiedy poczuł pierwsze, a następnie drugie ciche pstryknięcie. Krople płynu rdzeniowego spływały szybciej niż zwykle, blado-czerwone, a nie krystalicznie czyste, jak powinny. Kiedy dziesięć skapnęło do małej szklanej probówki, Luke wyciągnął igłę. – Zabieram to do laboratorium – powiedział. – Wygląda kiepsko. – Na oddziale intensywnej opieki nie ma wolnych łóżek, Luke. Możemy ją tu jeszcze jakiś czas zatrzymać?

12 – Pewnie, dozuj mannitol mniej więcej po dwieście centymetrów sześciennych na godzinę. Spróbuję dodzwonić się do jej córki, potem zrobię wieczorny obchód, jeśli mi się uda. – Zamówić ci jakąś kolację? – Nie, dzięki. Przegryzę coś na jednym z pięter. Poza tym – dodał z uśmiechem – nie chcę jeść kolacji przed lunchem. Dopiero na drugim piętrze, czekając w pokoju lekarskim na połączenie z Nowym Jorkiem, przypomniał sobie o plastrze na nadgarstku. – Przykro mi, ale Karen wyjechała na weekend. Mówi jej współlokatorka Jackie. Czy mam coś przekazać? – Jackie, tu doktor Lewis Corey z przylądka Cod. Dzwonię, bo matkę Karen przywieziono do tutejszego szpitala. Podejrzewam rozległy zawał. – O mój Boże. Czy ona, to znaczy, czy będzie... – Nie wiem. Może mi powiesz, jak mógłbym się skontaktować z Karen? – Nie, nie mam pojęcia. Jest na jakiejś farmie w Connecticut. Nie znam nawet nazwisk jej przyjaciół, z którymi pojechała. – Posłuchaj. Może jutro spróbujesz zadzwonić do niej do pracy i spytać, czy nie wiedzą, gdzie jest. Powiedz jej, żeby przyjechała na przylądek Cod albo zatelefonowała do doktora Lewisa Coreya, numer kierunkowy 617, potem 526–2990. – Panie doktorze, widziałam panią Samuels tylko raz, ale była dla mnie naprawdę miła. Czy mógłby pan zadzwonić później i powiedzieć mi, jak ona się czuje? – Oczywiście, Jackie. A ty się postaraj odnaleźć Karen, dobrze? – Postaram się. Do widzenia panu. – Do widzenia. Nie wszyscy lekarze robią w szpitalu obchód wieczorny, tak jak poranny. Często nie jest to właściwie konieczne albo możliwe. Luke przywykł do wieczornych obchodów podczas praktyki w Szpitalu Miejskim w Bostonie. Lubił traktować obchody poranne roboczo, wieczorne zaś towarzysko: przystawał i upewniał się, czy pacjenci są przygotowani na noc, odpowiadał na ewentualne pytania ich bądź ich krewnych. Kiedy rozpoczął samodzielną praktykę i został wspólnikiem czcigodnego Kena Putnama, co wieczór robił obchód w szpitalu. Z biegiem lat jednak rosnąca liczba pacjentów i związany z tym nawał pracy zmusiły go do ograniczenia się do dwóch obchodów tygodniowo albo do weekendowych dyżurów „pod telefonem”, pełnionych za siebie, wspólnika i jeszcze jednego lekarza ogólnego. Do dziewiątej zdążył zobaczyć dziesięciu pacjentów i pozostało mu jeszcze czterech, kiedy poproszono go o telefon na oddział nagłych przypadków. Janet, która podniosła słuchawkę, nie kryła entuzjazmu. – Ocknęła się, Luke. Nasza pani się ocknęła. Najpierw spytała o Karen, potem o lekarza. Ciągle coś mamrocze o kluczu. – Już idę. – Och, Luke, po co ma ten plaster na ręce? – Nie wiem. Czekaj, może się dowiemy. W zadziwiającym przypływie energii Luke zbiegł po schodach na oddział nagłych przypadków, przeskakując po trzy stopnie na raz. Plecy jakby przestały go boleć, a utykanie, zawsze trochę widoczne na równych powierzchniach, przestało rzucać się w oczy, gdy złapał za poręcz. Teraz na oddziale panował o wiele większy spokój. Luke mijał po drodze gipsownię, gdzie przystanął i pośmiał się w duchu z ortopedy Johna Nowaka, który z twarzą i ramionami upstrzonymi gipsem, nucąc fałszywie, wygładzał gips na ręce chłopca w dresie ligi dziecięcej. Nowak spojrzał na drzwi i ruchem głowy wskazał dziewięcioletniego pacjenta.

13 – Zanim ten wałkoń przejdzie do ligi młodzieżowej, musimy go nauczyć, jak się robi uniki przed wysokimi piłkami – powiedział. – Co, Luke? – Luke uśmiechnął się do kolegi, mrugnął do pacjenta i przeszedł do sali numer 6. Janet czekała na niego przy drzwiach. – Jest teraz żwawsza, Luke – zapewniła. – Nadal nie rusza lewą ręką. Spytałam, dlaczego ma ten plaster, ale nie chce mi powiedzieć i nie pozwala go dotknąć. – Przysłali już wynik badania płynu rdzeniowego? – Tak. Zaczekaj. Mam gdzieś tę kartkę. O, jest. – Z kieszeni fartucha wyciągnęła plik papierów. – Włożyłam ją między rozkład dyżurów na oddziale w przyszłym miesiącu a listę sprawunków. Cukier 50, proteiny 140, białe komórki 30, czerwonych tak dużo, że nie dało się ich policzyć. Luke słuchał z lekkim grymasem, ale nic nie mówił, dopóki nie podszedł do Evelyn Samuels. Choć niewątpliwie odzyskała przytomność, jej wygląd nie napawał go optymizmem. Prócz zwiotczenia lewego ramienia zauważył wyraźne obwiśnięcie lewego policzka i zdecydowaną asymetrię źrenic, z których prawa była zauważalnie większa od lewej. Pacjentka miała oddech ciężki, płytki i dość szybki, skórę bladą, białą niemal jak ciasto. Luke pomyślał, że prawie na pewno nie przeżyje tego wylewu krwi do mózgu. Skinieniem głowy dał znak Janet, która po czterech latach współpracy zrozumiała i wyszła cicho, zamykając za sobą drzwi. Luke przyciągnął stołek, po czym usiadł tak, aby Evelyn Samuels mogła widzieć jego twarz. Celowo ulokował się z jej prawej strony, bo wiedział, że na skutek wylewu prawdopodobnie całe lewe pole widzenia jest zamazane. Przemówił powoli, głosem nieco donośniejszym niż zwykle. Odpowiadała chrypliwie i z przerwami, z trudem formułując poszczególne słowa. – Proszę pani, jestem doktor Corey. Znajdujemy się na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore. – Doktorze... Corey. Co... co się stało? – Zasłabła pani w domu. Chyba to był wstrząs... wylew. Proszę, niech się pani nie boi. Rozumie pani, co mówię? – Panie doktorze... Wstrząs? Czy... ja... umieram? Przez wiele lat szkolenia i praktyki Luke’owi nieraz zadawano to pytanie, nigdy jednak w takiej sytuacji. Zawsze miał czas się wykręcić, a przynajmniej zyskać pewność, jak dużo pacjent naprawdę chce wiedzieć. Miał czas na tłumaczenie, na różne „może” i „przypuszczalnie”, wnoszące element nadziei. Co nie znaczy, że robił nadzieję, kiedy jej nie było. W przypadkach zaawansowanego raka często mówił pacjentom, że nie da się zrobić nic więcej, jak tylko możliwie skutecznie uśmierzać ból. W tej dziedzinie medycyny, a właściwie życia, zawsze czuł się nieswojo. Po z górą dziesięcioletniej praktyce lekarskiej wciąż jeszcze nie potrafił rozstrzygnąć kwestii, czy w ogóle ma prawo okłamywać pacjenta. Niekiedy to robił. Ale tej nocy nie mógł. – Proszę pani, atak był ostry – powiedział. – Robimy wszystko, co w naszej mocy. Obecnie rokowania nie są dobre. Próbowałem się dodzwonić do Karen. Nie ma jej w domu. Liczę, że odezwie się trochę później, może jutro. Rozumie pani? – Rozumiem... proszę... klucz... wszystko... to jest wszystko... proszę... Karen... muszę oddać klucz Karen... wszystko... nikomu innemu... proszę oddać go Karen... – Jaki klucz, proszę pani? Gdzie jest klucz? Wymawiała słowa z coraz większym trudem i coraz ciszej, toteż Luke musiał przyłożyć ucho do jej ust. – Plaster... plaster na mojej ręce. Prędko oderwał plaster i pod nim, na wewnętrznej stronie nadgarstka, znalazł klucz z brązu. Włożył go do kieszeni, plaster wyrzucił do śmieci. Kiedy znów odwrócił się do pacjentki, oczy miała zamknięte, oddech powolny i płytki.

14 – Evelyn... słyszysz mnie, Evelyn? – Mówił jej niemal do ucha, trzymając ją za prawą rękę. – Evelyn, jeśli mnie słyszysz, proszę, uściśnij moją rękę. – Wciąż oddychała powoli, lecz nie reagowała. Luke spojrzał na zegar nad drzwiami. Była 22.15. Janet piła kawę przy stoliku pielęgniarek. Obok, przed pustym krzesłem, stała filiżanka dla Luke’a, z czarną kawą i niewielką ilością cukru. Luke usiadł i wpatrzył się w wystygły już płyn, jakby z niego chciał wyczytać odpowiedź. Droga Mamo i Tato, Po tych dwóch latach, kiedy mogłem dzwonić albo wpadać do Was, jakoś dziwnie jest pisać aż z Maryland. Wczoraj profesor filozofii zatrzymał mnie po wykładzie, aby zapytać, czy ten doktor Lewis Corey, właśnie mianowany dyrektorem Krajowego Instytutu Zdrowia, to mój ojciec. Najpierw o mało go nie poprawiłem i nie powiedziałem, że mój ojciec jest dziekanem w szkole medycznej! Boże, tak wiele dokonałeś. Tutaj idzie mi dość dobrze. Końcowe egzaminy za tydzień, jedyny, do którego naprawdę wkuwam, to fizyka. Jest gorsza niż kiedyś francuski! Mam dla Was złą i dobrą wiadomość. Najpierw ta zła. Nie przyjadę w lecie. Projekt, w którym uczestniczę w tutejszym ośrodku młodzieżowym, naprawdę rusza i obiecali płacić mi pensję, jeśli będę dalej pracował z dzieciakami w czasie wakacji. Wiem, jak bardzo chcieliście mieć Elizabeth i mnie w domu, ale przynajmniej ona będzie z Wami. Teraz dobra nowina. Zaczynam całkiem poważnie myśleć o studiach medycznych i postanowiłem zrobić przynajmniej kurs wstępny. To znaczy, jeśli zdam fizykę! Widząc biedę i choroby dzieciaków w podupadłej części śródmieścia, postanowiłem, że spróbuję coś w tej sprawie zrobić. Od podjęcia teraz ostatecznej decyzji powstrzymuje mnie w pierwszym rzędzie myśl o tym, że będą do mnie przykładać miarę niewiarygodnych osiągnięć mojego ojca. Jeden doktor Lewis T. Corey na świecie to prawie aż za dużo... co, na litość, zrobiliby z dwoma! No, muszę się uczyć. Przy okazji informuję, że chodzę z całkiem niezwykłą kobietą, Sarą Rosen. Mam nadzieję, że kiedyś ją poznacie. Ucałowania dla Was i dla Elizabeth Luke Po sprawdzeniu, jak się czuje Evelyn Samuels, Janet wróciła do dyżurki pielęgniarek. – Bez większych zmian – powiedziała. – Ciśnienie w dalszym ciągu 100 na 60. Prawa źrenica mniej więcej taka sama, lewa jednak wydaje się teraz szersza. Co sądzisz? – Nie wiem. Gdyby do rana nic się nie zmieniło, myślałem o wysłaniu jej na neurochirurgię w Bostonie. Ale chyba nie będziemy mieli kłopotu z podejmowaniem tej decyzji. – Czy wpadłeś na to, o jakim kluczu mówiła? – Tak, mam go. – Co? – Właśnie ten klucz miała przylepiony plastrem do ręki. – Klucz do czego? – Nie mam pojęcia. – Niesamowite! Chcesz powiedzieć, że przez cały czas nosiła klucz pod plastrem? – Tak sądzę. – Zagadkowe! Co zamierzasz z nim zrobić? – Chyba oddam go jej córce. Janet na chwilę odwróciła oczy od Luke’a i spojrzała na zegar ścienny. Machinalnie odgarnęła z czoła kosmyk brązowych włosów, oparła łokieć na ladzie, a głowę na ręce. – Wychodzę za piętnaście minut, Luke. Jedź ze mną. Zrobię ci jakiś obiad i... Przerwał jej z nutą irytacji w głosie. – Janet, już to przerabialiśmy ostatnim razem. Po prostu nie mogę.

15 – Nic się nie musi stać. Zwyczajny miły obiadek. – Do diabła, Janet, proszę, nie traktuj mnie jak głupka. Podniósł głos na tyle, że jedna z pielęgniarek w drugim końcu oddziału oderwała wzrok od pracy. Janet mówiła szeptem: – Posłuchaj, Luke, nie chciałam cię zirytować. Ale każdemu potrzebny jest ktoś bliski, a ja nie chcę, żebyś myślał, że się czegoś po tobie spodziewam. Na pewno we właściwym czasie wszystko ci się jakoś ułoży. W jego tonie było teraz więcej zmęczenia niż irytacji. Odpowiedział już na stojąco. – Posłuchaj, doceniam twoje zaproszenie. Naprawdę. Może następnym razem. Tak czy owak, zamierzam jeszcze tu zostać i zobaczyć, co będę mógł zrobić dla Evelyn. Z tymi słowami odwrócił się i poszedł do sali numer 6. Janet patrzyła za nim, dopóki nie znikł jej z oczu, po czym skierowała się do świetlicy na tyłach oddziału, aby przy wyjściu podpisać listę. Kto to będzie, Luke? – zastanawiała się w duchu. – Nie ty, dziecino, to pewne – odpowiedziała sobie na głos. – Nie ty. Evelyn Samuels odeszła cicho. O 1.30 Joan Porter, pełniąca nocny dyżur, obudziła Luke’a, który zapadł w lekki sen na małej kanapce w świetlicy. – Panie doktorze, od dwudziestu minut nie mogę wyczuć pulsu u pani Samuels. Kiedy Luke wstawał, przeszył go ostry ból w plecach, spowodowany tkwiącym głęboko kawałkiem metalu. Joan Porter, fachowa, choć niezbyt rozgarnięta starsza pielęgniarka, zareagowała po matczynemu. – Źle się pan czuje? Czy coś podać? – Nie, nic mi nie jest – odparł. – Ta kanapka nie poprawia postawy. Może jednak poproszę o dwie aspiryny. Łyknę je, ale najpierw zajrzę do sali. Od drzwi popatrzył na Evelyn Samuels. Leżała z zamkniętymi oczami, nieruchomo, tylko co piętnaście sekund jej pierś unosiła się w płytkim oddechu. Luke usiadł przy chorej, ujął jej dłoń obiema rękami i oparł na nich czoło. Po dwóch minutach przestała oddychać. Jeszcze parę minut siedział na sali, a następnie wolno wrócił do Joan Porter. Łyknął dwie aspiryny, które mu podała. – W jakim wieku są pani dzieci? – zapytał markotnie. – Jedno jest w college’u, June ma szesnaście lat, a najmłodsze prawie dziesięć. – Czy któreś z nich chce zostać lekarzem? – Steven, ten w college’u. Ciągle o tym mówi. Dlaczego pan pyta? – Ze zwykłej ciekawości – odparł Luke. – Niech pani powie Stevenowi, że zapraszam go do mojego gabinetu, jak tylko przyjedzie do domu. – Bardzo pan jest miły, panie doktorze. Dziękuję. Na pewno będzie zachwycony. Och, panie doktorze? Przykro mi z powodu pani Samuels. – Taak. – Kiwnął głową. – Mnie chyba też. Poczłapał do telefonu, aby zadzwonić do Nowego Jorku. Współlokatorce Karen Samuels powiedział, że ciało pani Samuels pozostanie w szpitalu, dopóki Karen nie załatwi formalności. Zastanawiał się, czy nie wspomnieć o kluczu, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Następnie zadzwonił do miejscowego lekarza sądowego, który zgodził się z rana zobaczyć ciało i wystawić akt zgonu. Po podziękowaniach i pożegnaniu nocnej zmiany pojechał się przespać. Za pięć i pół godziny miał wrócić na poranny obchód i przystąpić do całodziennej pracy. Piętnaście minut wcześniej niż radio z budzikiem wyrwało go ze snu kilka głośnych grzmotów. Przewrócił się na drugi bok i popatrzył przez okno na ścianę deszczu, znoszonego przez wiatr znad Green Lake w stronę domu o spadzistym, sięgającym niemal do ziemi dachu, gdzie od trzech lat mieszkał. Spał w większej z dwóch sypialni na poddaszu nad salonikiem i jadalnią, które tworzyły literę L. Okno na wprost łóżka wychodziło na wschód, dzięki czemu mógł oglądać

16 malownicze wschody słońca nad jeziorem. Tego piątkowego rana jednak wschód wcale nie był malowniczy. Rytmiczny łomot ulewy nieuchronnie wprawiał Luke’a w ciepły, pogodny nastrój. Znalazł w radiu muzykę kameralną. Haydn, pomyślał. Ogolił się i poddał ciężkiej próbie skompletowania stroju. Sara zawsze mu dokuczała, że dobiera paski do kratek i gryzące się kolory. Metodą prób i błędów opracował bezpieczny system, który polegał na wieszaniu strojów w różnych odcieniach brązu z jednej strony szafy, a w odcieniach niebieskich z drugiej. Przypadkowa czerwona koszula albo zielony sweter nieodmiennie trafiały do szafy w holu, skąd wyciągał je rzadko, jeśli w ogóle to robił. Widząc potoki deszczu za oknem, Luke uśmiechnął się i dokonał dramatycznego wyboru rzeczy niebieskich. Już ubrany, podniósł zmięte spodnie, które miał na sobie poprzedniego dnia, i wysypał na łóżko zawartość kieszeni: dwa szpitalne pióra, portfel, bilon, trzy różowe kartki z wiadomością, że ktoś dzwonił, i stary zaśniedziały klucz. Dopiero po upływie pół minuty przypomniał sobie przebieg wczorajszych wydarzeń i wziął do ręki klucz. – Pewnie klucz do Samuelsowskich Klejnotów Rodzinnych – powiedział na głos, choć równocześnie zauważył, że pasuje on raczej do drzwi niż do kasy pancernej. Podrzucał go w górę, próbował złapać za swoimi plecami, a tymczasem zastanawiał się, gdzie mógłby schować to coś, co jego nieszczęsna pacjentka nazwała „wszystkim”. Już miał położyć klucz w tekowym puzderku na komodzie, kiedy w szafie na półce, pod kilkoma innymi grami, spostrzegł krawędź składanej jak pudełko szachownicy. Ukradkowo zerknął przez ramię, otworzył szachownicę, włożył klucz między figury i odstawił pudełko na półkę. W nieprzemakalnym płaszczu z kapturem wyruszył do szpitala. Tego popołudnia Janet Dibbs spóźniła się do pracy o całe godziny. Utknęła w swoim camaro na zalanym odcinku drogi. Susan Carmichael pobiegła ją przywitać. – Nic ci nie jest? Nikt z nas nie pamięta, kiedy ostatni raz tak się spóźniłaś. Dzwoniłam do ciebie i... – Nie, nic mi nie jest – odparła Janet. Jej irytacja ulotniła się na widok takiego zatroskania personelu. – Nic jeszcze nie zrobili z tą cholerną studzienką na Seaview. Ktoś się kiedyś w tej kałuży utopi. Susan zniżyła głos do szeptu. – Słuchaj, przyszedł mężczyzna i pyta o tę pacjentkę doktora Coreya, którą zajmowałyśmy się wczoraj wieczorem. Prosiłam go, żeby zaczekał w separatce. – O panią Samuels? Na którą salę ją przeniesiono? – Chodzi o to – wyjaśniła Susan zdyszana – że zmarła około drugiej nad ranem. Na naszym oddziale. Nie powiedziałyśmy mu tego. – A kto to taki? – Chyba przyjaciel. Podobno był tu wczoraj i doktor Corey obiecał do niego zadzwonić, jeśli jej stan ulegnie zmianie. Może zapomniał albo uważał, że jest za późno. – Pewnie śpieszyło mu się do domu – odparła Janet z nutką goryczy. I wzruszając ramionami, dodała: – Cóż, i Luke’owi wolno coś spieprzyć tak jak każdemu z nas. Jest w separatce? – Susan kiwnęła głową. – Dobrze, pójdę z nim porozmawiać. – To cwaniak – wyrwało się Susan, kiedy Janet wieszała płaszcz nieprzemakalny. Janet odwróciła się, przygładziła troszkę wymięty przód fartucha i uśmiechnąwszy się do przyjaciółki, poszła do mężczyzny. – Przepraszam. – Natychmiast zauważyła, że w słowach Susan nie było przesady. – Nazywam się Dibbs. Czy mogę w czymś pomóc? – O tak, proszę. Próbuję się dowiedzieć o panią Evelyn Samuels. Przywieziono ją tu wczoraj wieczorem z... chwileczkę. Czy to nie pani się nią zajmowała? – Niski, łagodny głos pasował do elegancko ubranego, wykwintnego mężczyzny. Serce Janet zabiło szybciej na widok

17 jego wyrazistych rysów i ciemnoniebieskich oczu. Ma około czterdziestki, pomyślała; nie, może czterdzieści pięć lat, poprawiła się na widok kędzierzawych czarnych włosów, przyprószonych siwizną. – Tak – odparła – prawie cały wieczór ratowaliśmy ją z doktorem Coreyem. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Zmrużył oczy i leciutko podniesionym głosem zapytał: – Co pani powiedziała? Janet nagle straciła głowę, świadoma własnej nieporadności. Usiadła i spróbowała się opanować. – Przykro mi... panie... – zaczęła po chwili. – Spear, nazywam się Jim Spear. – Oddychał szybciej, wychylony w stronę Janet. – Przykro mi, panie Spear – podjęła. – Pani Samuels zmarła około drugiej nad ranem. Doktor Corey i ja robiliśmy, co się dało, aby ją uratować, ale wylew był po prostu zbyt rozległy. – Psia kość – syknął z zaskakującą pasją. – Naprawdę mi przykro. Byli państwo bardzo zaprzyjaźnieni! – spytała Janet. Spear ukrył twarz w dłoniach, ale panował już nad głosem, który odzyskał dawną łagodność. – Bardzo. Niedługo mieliśmy się pobrać. – Och, to dla pana straszne. – Janet próbowała sobie wyobrazić, jakim sposobem Evelyn Samuels złapała mężczyznę tak przystojnego, a w dodatku o tyle od niej młodszego. – Jeśli mogłabym w czymś pomóc... – Czy zawiadomiono jej córkę? Wczoraj wieczorem daliśmy lekarzowi numer telefonu. – Próbował dzwonić, nie wiem jednak, czy zastał ją w domu. Może pan go spytać. – Spytam. To będzie okropny cios dla Karen. Były z matką bardzo zżyte. – Takie odniosłam wrażenie. Pani Samuels po odzyskaniu przytomności wciąż o nią pytała. Spear drgnął. – Odzyskała przytomność? – zapytał. – Tak, pomyśleliśmy wtedy z doktorem Coreyem, że może z tego wyjdzie. Tyle że wylew... – Czy coś mówiła? – przerwał jej Spear. – Pytała o mnie czy o coś? Janet pożałowała mężczyzny i spróbowała powiedzieć coś, co ukoiłoby jego ból. – Tak, słyszałam, jak wymawia pana imię. Kilka razy. Doktor Corey rozmawiał z nią dłużej niż ja, ale zdecydowanie słyszałam, jak pyta o pana. O pana, Karen i klucz. O niczym więcej nie mówiła. – Klucz? – Spear popatrzył w oczy Janet, której znów szybciej zabiło serce. – Tak, klucz przylepiony plastrem do nadgarstka. Dała go doktorowi Coreyowi z prośbą o doręczenie jej córce. Ale po co go tam przylepiła? Spear z uśmieszkiem nachylił do Janet i powiedział: – Och, ten klucz. Był do skrzynki, którą trzymała pod łóżkiem. Pełnej starych pamiątek rodzinnych, jak mi się zdaje. Evelyn podchodziła do tych spraw sentymentalnie i zawsze powtarzała, że to jedyny klucz, więc nie chce go zgubić. Janet odwzajemniła uśmiech, przekonana, że tym razem poradziła sobie lepiej. – Cóż, u doktora Coreya klucz na pewno jest bezpieczny. Jeśli skontaktuje się pan z jej córką, może pan powiedzieć, żeby zadzwoniła do jego gabinetu. – I dodała: – Ciekawa jestem, czy przylepi go sobie do nadgarstka jak matka? – Wątpię – odrzekł Spear z uśmiechem. – Karen jest o wiele bardziej praktyczna i mniej romantyczna od Evelyn... od zmarłej. – Odwrócił oczy. – Niech pan posłucha – powiedziała Janet. – Teraz muszę wracać do pracy. Gdyby pan chciał jeszcze porozmawiać, o szóstej mam przerwę na kolację. – Miło się z panią rozmawiało, panno Dibbs... – Janet – wtrąciła.

18 – Janet. – Obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. – Naprawdę doceniam to, że opowiedziałaś mi o śmierci Evelyn, i bardzo chętnie porozmawiam z tobą kiedy indziej, ale teraz pojadę do jej domu i zacznę porządkować sprawy, robić przygotowania do pogrzebu. – Znowu odwrócił oczy. – Zawsze służę pomocą. Jestem w książce telefonicznej. – Wstała, ceremonialnie uścisnęła mu rękę, po czym wróciła na oddział. Spear jeszcze przez kilka minut siedział i gratulował sobie, że zdecydował się wrócić do szpitala. Nawet się nie spodziewał zdobyć aż tylu informacji od tej dobrze zbudowanej pielęgniarki. Od 2.30 rano próbował ustalić, czy Evelyn z kimś rozmawiała. To wtedy dyżurna pielęgniarka, co godzina odbierająca jego telefony, poinformowała go o śmierci pacjentki. Z pożądliwym uśmiechem na zaciśniętych wargach pomyślał: „Jak tylko będę miał w garści klucz, przelecę pannę Janet Dibbs. Co za fantastyczne cycki!”. Kenner Putnam przez ponad dwadzieścia lat był na przylądku Cod lekarzem pierwszego kontaktu, zanim nawał pracy i bóle w klatce piersiowej zmusiły go do poszukania młodego współpracownika. Do znudzenia opowiadał historyjki o Strathmore przed wybudowaniem szpitala i z trzema zaledwie lekarzami. Słowa doktora Kena: „Myślicie, że wam ciężko...”, stanowiły w towarzystwie sygnał do wysłuchania długiej opowieści albo do opuszczenia pokoju pod jakimś pretekstem. Mimo zamiłowania do tych wspominków Putnam był dociekliwym klinicystą i co wieczór godzinę poświęcał na czytanie czasopism medycznych. Był też najskuteczniejszym i najpotężniejszym politykiem w swoim zawodzie, dwukrotnym prezesem Okręgowego Towarzystwa Lekarskiego, często wymienianym jako kandydat na to samo stanowisko na szczeblu stanowym. Do jego ulubionych dewiz należała ta: „Nigdy nie rób sobie z kogoś wroga, zanim się upewnisz, że nie będzie ci potrzebny jako przyjaciel”. Nikt ze znajomych Putnama i jego młodego współpracownika nie potrafił w pełni zrozumieć, jakim cudem pozostali w tak dobrych stosunkach zawodowych przez cztery lata. Elegancki, gadatliwy Putnam zasadniczo się różnił od Luke’a Coreya, posępnego abnegata i niezdary. Udało im się to jednak, głównie dzięki temu, że darzyli się szacunkiem, Luke zaś chętnie odciążał starszego lekarza w pracy. W ten piątkowy wieczór Putnam tuż przed szóstą przeszedł krótkim korytarzem do gabinetu Luke’a. Sprawiał wrażenie niezwykle poszarzałego i zmęczonego i rzeczywiście chwilę wcześniej rozpuszczał pod językiem tabletkę nitrogliceryny. Luke zamknął sfatygowaną brązową teczkę, pełną artykułów do przeczytania i historii choroby do podyktowania, po czym z wyraźną troską odezwał się do wspólnika: – Dobrze się czujesz, Ken? Wyglądasz dość mizernie. – Nie dolega mi nic takiego, czego nie dałoby się wyleczyć mocnym burbonem – odparł Putnam mniej zawadiacko niż zwykle. – Znów ta angina, prawda? Moim zdaniem, Ken, naprawdę powinieneś... – Bzdura – przerwał mu Putnam. – Ty się zajmij hydrauliką i ogrodem, ja się zajmę leczeniem. – Ale, Ken... – Żadnych ale. Teraz wracaj do domu, do kobiety, z którą zamierzasz przehulać dzisiejszy wieczór, a ja zrobię obchód w szpitalu. – Putnam wymówił ostatnie słowo lekko podniesionym głosem i umilkł na chwilę, jak zawsze, kiedy miał o coś poprosić. – Ach, mógłbyś załatwić za mnie jedną drobną sprawę, jeśli masz czas. Chodzi o starszą panią nazwiskiem O’Brian. Dzwonił jej syn i mówił, że ma torsje i bóle brzucha. Będzie ci po drodze, a synowi jest obojętne, który z nas ją zbada, byleby nie musieli oddawać jej do szpitala. Zresztą chyba i tak prosił o ciebie. – Dobry jesteś, Putnam – szydził Luke. – Sprytnie się wymigałeś od godzinnego badania staruszki, nawet się nie zająknąłeś. Dobra, pójdę do niej pod warunkiem, że obiecasz zrobić sobie EKG...

19 – Oto adres, młody człowieku – przerwał Putnam i upuścił kartkę na biurko Luke’a. Wychodząc z gabinetu, mówił dalej: – Jeśli wymaga hospitalizacji, po prostu ją przyślij, to się nią zajmę. – Proszę bardzo – krzyknął Luke w ślad za wspólnikiem, który otworzył drzwi i zniknął w chłodzie mglistego kwietniowego wieczoru. Westchnął, rozbawiony tupetem Putnama, wziął teczkę i małą czarną torbę lekarską, po czym skierował się w stronę oldsmobila. – Do cholery, Liz. On nie chce, żebyśmy przyjechali, więc nawet nie będą mogli jej poznać. Co, u diabła, dzieje się z tym człowiekiem? I z matką. Można by oczekiwać, że przynajmniej tym razem mu się przeciwstawi. – Spokojnie, Luke. Znasz tatę. Utarłeś mu nosa, bo nie pytając ich o zdanie, oznajmiłeś, że pobieracie się z Sarą. Przejdzie mu jak zawsze. A kiedy wreszcie poznają Sarę, na pewno ją pokochają. – Chciałbym ci wierzyć. Był dostatecznie rozwścieczony, że pojechałem do Missisipi, zamiast pójść do jego Szkoły Medycznej na Harvardzie. Nigdy nie powie tego wprost, ale wiesz, co moim zdaniem naprawdę go gryzie? To, że się żenię z Żydówką. Odbiło mu na tym punkcie. – Hej, bądź rozsądny. Jego zdaniem nie powinieneś się żenić przed rozpoczęciem studiów, i tyle. – Pewnie, jakbym go teraz słyszał. „Margaret, jeśli sądzisz, że zrobię tysiąc mil po to, aby włożyć idiotyczną czapeczkę, siedzieć w obcym kościele i patrzeć, jak mój syn żeni się z kobietą, której prawie nie zna, to się mylisz!”. – Proszę cię, Luke... – Tak to wygląda, Liz. Nie zamierzam odzywać się do tego człowieka, dopóki mnie nie przeprosi i nie zaakceptuje Sary. To moje życie i zamierzam zrobić z nim, co zechcę. Luke z pewnym zdziwieniem stwierdził, że zgodnie z tym, co mówił Putnam, do Ruth O’Brian jest mu rzeczywiście po drodze. Musiał jednak trzy razy zaglądać do planu miasta, zanim wykombinował, jak tam dojechać. Znów zaczął mżyć deszczyk, a mgła była miejscami tak gęsta, że mógł posuwać się naprzód tylko wzdłuż białego pasa pośrodku jezdni. Prawie trzy kwadranse zajęło mu pokonanie jedenastokilometrowej odległości między gabinetem a zachodnim Strathmore. O 7.15 skręcił w Bayshore Drive i próbował dojrzeć we mgle numer domu. Ruth O’Brian mieszkała pod 285. Poza sezonem Bayshore, jak wiele ulic na przylądku Cod, dosłownie świeciła pustkami. W większości pastelowych domków było ciemno, paliło się tylko w paru większych, w których emerytowani właściciele spędzali cały rok. Trzy samotne, oddalone od siebie latarnie nie rozpraszały wieczornej mgły i mroków. Po obu stronach ulicy tylko co dziewiąty albo dziesiąty dom wyglądał na zamieszkany. Luke już miał się zatrzymać przed jednym z nich i zasięgnąć informacji, kiedy po prawej stronie jezdni wypatrzył rząd numerowanych skrzynek na listy. Z zadowoleniem znalazł na którejś niedbale wymalowany numer 285. Po każdej stronie ulicy świeciło się na ganku jednego domu, więc wziął torbę lekarską i postanowił zapukać do domu z prawej. Był to numer 280. Luke wpatrzył się przez mgłę w dom naprzeciwko, aby ustalić, czy pali się tam w oknach, czy tylko na ganku. Zapewne dlatego, że powietrze było ciężkie, coraz głośniejszy ryk silnika dotarł do niego dopiero w chwili, kiedy pędzący samochód zbliżył się na odległość zaledwie paru kroków. Luke nie zdążył ustalić, czy właśnie wtedy błysnęły reflektory, czy też on je dostrzegł we mgle. Uświadomił sobie tylko, że kierują się prosto na niego, w momencie kiedy o mało nie został rozjechany.

20 Zareagował tak późno, że zanim potrącił go samochód, zdążył tylko postawić prawą nogę i uskoczyć w stronę lewego rynsztoka. Stał niemal równolegle do chodnika, kiedy prawy reflektor walnął go w udo i wyrzucił w górę. Luke ciężko wylądował w błocie przed numerem 285, samochód zaś z piskiem opon przyśpieszył i odjechał. Przez kilka sekund, zanim naprawdę dał o sobie znać przejmujący ból w prawej nodze, Luke próbował zorientować się w sytuacji. Jęknął głośno, a równocześnie poczuł, że spodnie i koszula przesiąkły wodą. Płaszcz nieprzemakalny miał zadarty na piersi, lewy policzek zanurzony w błocie. Z ogromnym wysiłkiem i niemałym bólem przewrócił się na bok, zabłoconą ręką przecierając mokre i brudne oczy. Powoli odzyskawszy jasność myśli, spod przymrużonych powiek popatrzył w ślad za samochodem, ale nie dostrzegł żadnego światła ani ruchu. Usiadł. Przez kilka chwil całkiem niepotrzebnie martwił się o przemakające w portfelu papiery. I wtedy dotarło do niego, że w ręce nadal ściska torbę lekarską. Kiedy ją podniósł, okazała się kompletnie zgnieciona. Najwyraźniej zamortyzowała uderzenie błotnika, toteż nawet uśmiechnął się blado na myśl, iż zawdzięcza jej życie. Dźwignął się na lewej nodze, po czym bardzo ostrożnie przeniósł ciężar ciała na prawą. Ból przeszył cały jego bok i nieomal zaparł mu dech, noga jednak się nie ugięła. Wciąż trzymając spłaszczoną torbę i utykając, wszedł po dwóch stopniach na ganek Ruth O’Brian. Tam żółta lampa rozsiewała tajemniczy blask, lecz w domu było ciemno. Luke dziesięć razy nacisnął dzwonek, później zaczął się dobijać. Próbował przekręcić gałkę, zaglądał przez małe szybki przy drzwiach. Wewnątrz nikt nie dawał znaku życia. Dom pod numerem 285 przy Bayshore Drive był pusty. Prawie w szoku, całkiem zdezorientowany Luke pokuśtykał do oldsa i przez bite dwie minuty zmagał się z drzwiczkami po stronie kierowcy, zanim sobie przypomniał, jak się je otwiera. Teraz prócz paraliżującego bólu w prawej nodze czuł mdłości i rwanie w plecach. Po uruchomieniu silnika skierował się do szpitala, lecz – zważywszy na swój stan – zawrócił do domu. Ze spuszczoną głową stał pod prysznicem, obserwując spływającą z ciała krew i ciemne błoto. Sześćdziesiąt miligramów kodeiny trochę uśmierzyło ból i do stanu pomieszania dodało uczucie euforii. Bolał go teraz prawy bark, a w gorącej wodzie piekło paskudnie otarte ramię i dłoń. Ale zdecydowanie najbardziej ucierpiało jego prawe udo. Po zewnętrznej stronie nogi utworzył się brzydki czerwony obrzęk o średnicy dwudziestu centymetrów. Było kilka małych ranek i jedna długości pięciu centymetrów pośrodku zaczerwienienia. Sterczał z niej ostry ułamek szkła, więc przy każdym dotknięciu nogę Luke’a przeszywał przejmujący ból. Włókna poharatanych mięśni zwisały z rozcięcia i jak trawa morska kołysały się w strugach wody. Po zakręceniu prysznica Luke wytarł się i niezdarnie opatrzył krwawiącą ranę tamponem z gazy i plastrem. Pierwszy raz zwrócił wtedy uwagę na zdjęte i rzucone w kąt łazienki ubranie. Prawa nogawka jasnoniebieskich spodni była postrzępiona, resztki materiału przesiąknięte krwią. Na tym, co zostało ze spodni i koszuli, zasychała warstewka błota. Przez chwilę Luke zastanawiał się, jak zareagowałby personel oddziału nagłych przypadków na jego widok, gdyby przyszedł w tym stroju, po czym odwrócił się do muszli klozetowej i zwymiotował. Z wielkim trudem powstrzymał Janet Dibbs od wezwania Kena Putnama na oddział. Kiedy dowlókł się do gabinetu zabiegowego, akurat przyjmował tam innego pacjenta znakomity młody chirurg, Richard Thane. Po wysłuchaniu opowieści o wypadku i ucieczce sprawcy Thane zgrabnie znieczulił rany, oczyścił je i założył szwy. Usunięty ze środkowego rozcięcia kawałek reflektora miał ze cztery centymetry średnicy. Prześwietlenie nogi i barku niczego nie wykazało. Luke złaził właśnie z kozetki, kiedy weszło dwóch policjantów. Roślejszy (zapewne dawniej obrońca na boisku, pomyślał Luke) przemówił głosem zaskakująco wysokim jak na człowieka tej postury.

21 – Panie doktorze Corey, jesteśmy z drogówki. Policjant Norton i policjant Donaldson. – Luke skinął głową, z uczuciem irytacji, a zarazem ulgi, że się zjawili. – Jedna z pielęgniarek zawiadomiła nas telefonicznie... o... o pańskim wypadku. Już drugi raz w tym tygodniu sprawca ucieka z miejsca zdarzenia. Bylibyśmy zobowiązani, gdyby pofatygował się pan z nami na komisariat celem spisania meldunku. – Słuchajcie, miałem piekielnie ciężki dzień. Czy nie można zaczekać z tym do jutra? Zresztą co tu spisywać. – Luke’owi wyleciało z pamięci, że dom pod numerem 285 był pusty. – Cóż, proszę pana, łatwiej byłoby panu opowiedzieć to dziś, za świeżej pamięci. A i my mielibyśmy większą szansę złapania winnego. Zrezygnowany Luke wzruszył ramionami i z trudem włożył płaszcz. – Pojedziemy za panem, doktorze. – Niższy funkcjonariusz powiedział to z uśmiechem. – Chcemy mieć pewność, że po tym zszywaniu będzie pan mógł prowadzić. Kiedy Luke, kuśtykając, skierował się do wyjścia, podbiegła Janet i chwyciła go za rękę. – Dobrze się czujesz, Luke? Bo może byłoby lepiej, gdybyś został dziś u mnie i pozwolił starej superpielęgniarce zadbać o twoje zdrowie. Luke popatrzył na nią. – Dzięki, Janet, ale nic mi nie będzie. Jestem tylko troszkę zakłopotany, bo tak mało mam im do powiedzenia. Nie zdążyłem nawet zobaczyć samochodu, który mnie potrącił, nie mówiąc o kierowcy. Ale dzięki za okazaną troskę. Nawiasem mówiąc, nie przeszkadza mi, że muszę jechać na komisariat, niepotrzebnie jednak dzwoniłaś na policję. – Skąd ci to przyszło do głowy, Luke? Do nikogo nie dzwoniłam. – Mówili, że wezwała ich jedna z pielęgniarek, a tylko ty... Przerwał mu tęgi policjant, wołając od drzwi: – Lepiej niech pan rusza, doktorze, robi się dość późno. Luke podrapał się w głowę, rzucił Janet zdziwione spojrzenie i w ślad za policjantem wyszedł z oddziału. W roku 1972 mieszkańcy Strathmore dopiero po siedmiu zebraniach zgodzili się przeznaczyć fundusze na budowę nowego komisariatu. Przeciwnicy projektu utrzymywali, że istniejący stupięćdziesięcioletni budynek w stylu kolonialnym, odnowiony i z dwoma aneksami, „całkiem wystarcza przy naszym wskaźniku przestępczości”, ponadto, że proponowana konstrukcja z cegły i szkła wcale nie będzie pasować do „ogólnej atmosfery i stylu ulicy Głównej”. Sprawa nowego komisariatu wzbudzała żywe emocje i wyglądało na to, że przedstawiony projekt może zostać odrzucony. Ale na tydzień przed ostatecznym głosowaniem komendant policji Robert Paradise i jego ludzie zdobyli ogólnostanowy rozgłos, ujawniwszy „największą od lat operację narkotykową na tym terenie”. Wtedy komendant sam wystąpił z namiętnym apelem na zebraniu mieszkańców miasta i wśród burzliwych oklasków olbrzymią większością głosów zadecydowano o budowie nowego pomieszczenia dla policji. Po upływie jakichś dziewięciu miesięcy, kiedy wykańczano już nowoczesny komisariat w Strathmore, na 22 strome „Cape Cod Sentinel” ukazał się artykulik, którego autor dowodził, że wszystkie zarzuty, wysunięte przeciw aresztowanym w czasie „wielkiej obławy”, są bezpodstawne. Artykuł napomykał o pewnych zawiłościach prawnych, niczego jednak nie precyzował. Ku zdziwieniu Luke’a, w jasno oświetlonym komisariacie powitał go komendant Paradise we własnej osobie. Ten weteran drugiej wojny światowej, posiadacz odznaczeń, piastował stanowisko w Strathmore od lat dwudziestu pięciu i cieszył się reputacją bardzo twardego, lecz uczciwego policjanta. Choć rzadkie czarne włosy na czubku jego głowy dawno się wytarły i miał zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, był krzepki, cienki w pasie, a szeroki w barach, dzięki czemu wyglądał na człowieka zdolnego sobie poradzić w najtrudniejszych sytuacjach. Tego wieczoru ubrał się w rozpinany sweter, ciemnoczerwoną wersję stroju służbowego. – Chcę panu wyrazić wdzięczność za przyjście tu o tak spóźnionej porze. Pan doktor sobie nie wyobraża, jak nas irytują te ostatnie cholerne potrącenia i ucieczki kierowców. – Pod wpływem tych uspokajających słów Luke trochę się odprężył po ciężkich wieczornych przeżyciach.

22 – Chętnie powiem tyle, ile będę mógł – zaczął – wszystko jednak działo się tak prędko. Czy zawsze jest pan na służbie o wpół do dwunastej w piątek wieczorem? – Czasami – po ojcowsku odparł Paradise. – Dziś przyjechałem specjalnie, kiedy chłopcy zawiadomili mnie, że to pan miał wypadek. Musimy się troszczyć o naszych lekarzy. Nigdy nie wiadomo, może będę kiedyś leżał na jakimś stole, a pan będzie mnie ratował, prawda? – Zaśmiał się rubasznie, ubawiony własnym dowcipem. – Naszym zdaniem winne są dwa młode pijaczki z East Portsmouth. Parę razy, kiedy o mały włos nie doszło do wypadku, podobno śmiali się i zachowywali tak, jakby chcieli ludziom napędzić stracha. Dwa potrącenia były raczej przypadkowe. Luke patrzył na policjanta ponuro. – Panie komendancie, mnie potrącono dzisiaj nie przypadkiem. Jestem prawie pewny, że umyślnie. Zaskoczył Paradise’a. – Ależ, panie doktorze... Luke, prawda? Skąd ten pomysł? Luke w przypływie irytacji zajął z lekka obronne stanowisko. – Doskonale – wypalił – pozwoli pan, że powiem, co się wydarzyło, a pan sam rozstrzygnie, czy to był wypadek. – Okej, Luke, okej. Trochę się uspokój. Poślę po kawę i wtedy o wszystkim pogadamy. Jaką pijesz? Luke oddychał teraz z mniejszym trudem. – Czarną, z jedną kostką cukru. Mam zaczynać? – Poczekajmy, aż łykniemy trochę tego gorącego płynu, dobrze? Może opowiesz mi coś o sobie. Od jak dawna pracujesz ze starym Putnamem? – Od jakichś czterech lat. Współpraca układa nam się doskonale. Dużo się nauczyłem – dodał Luke, wciąż trochę nieswój. – I sam wyrobiłeś sobie w tym mieście znakomitą reputację. – Dzięki. – Luke się uśmiechnął. – Nie pojmuję tylko, kto chciałby mi coś takiego zrobić. – Wolnego, Luke. – Paradise odchylił się do tyłu na krześle i dmuchał na gorącą kawę, bo nie dało się jej pić. – Zacznij od początku i opowiedz wszystko po kolei. Luke zrelacjonował wydarzenia ostatnich pięciu godzin, począwszy od wizyty, jaką Putnam złożył mu w gabinecie. Mówił bez pośpiechu, zastanawiając się nad każdym zdaniem, aby brzmiało jak najbardziej rzeczowo. W miarę jak opowiadał, utwierdzał się w przekonaniu, że umyślnie próbowano go skrzywdzić, może nawet zabić. Ta perspektywa nie tyle napełniła go strachem, ile oszołomiła i rozgniewała. O tysiące kilometrów stąd zdarzały się już sytuacje, kiedy inni ludzie, pozbawieni twarzy, próbowali go zabić. Paradise słuchał w milczeniu, wpatrzony w niego brązowymi oczami. Poruszył się tylko raz, aby zapalić długie, cienkie cygaro, które wyciągnął z górnej szuflady biurka. Luke skończył, a on jeszcze przez kilka minut siedział zamyślony i spokojnie palił cygaro. Wreszcie odezwał się tonem cierpliwego nauczyciela, przekonanego, że prędzej czy później zdoła wytłumaczyć uczniowi trudne pojęcie. – Twoim zdaniem, Luke, do tej pani O’Brian wezwano najpierw doktora Putnama? – Zgadza się, ale Ken powiedział, że chyba chodziło o mnie. – Okej, Luke, pozwól sobie powiedzieć, jak ja to widzę. Putnam odbiera telefon od tego mężczyzny, kiedy sam czuje się nie najlepiej. Zapisuje adres, jaki w swoim przekonaniu usłyszał, mając tysiąc różnych rzeczy na głowie. Jedziesz na inną ulicę, natykasz się na wariatów, którzy dla zabawy napędzają ludziom śmiertelnego stracha, i bęc! Lądujesz na oddziale nagłych przypadków. – Proszę posłuchać, panie komendancie – odrzekł Luke nieco poirytowany. – Może pan dowolnie potraktować podane przeze mnie fakty. Nie jestem paranoikiem, przekonanym, że ludzie nastają na moje życie. Ale to się zdarzyło i jak panu mówię, nieprzypadkowo. Paradise wpatrywał się w sufit, nie przestając mówić cierpliwym tonem zawodowca:

23 – Okej, załóżmy, że masz rację. Musimy jeszcze odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: „Dlaczego?”. Czy podejrzewasz kogoś, kto miałby powód albo uważał, że ma powód tak cię urządzić? Luke wpatrywał się w niego osłupiały i kręcił głową. Coraz trudniej mu było znaleźć wygodną pozycję dla nogi. – Spróbujmy podejść do tego inaczej – ciągnął Paradise. – Czy w pracy nie wydarzyło się nic niezwykłego? Nie umarł nagle któryś z pacjentów czy coś w tym rodzaju? Luke’owi prawie natychmiast przyszła na myśl walka o życie Evelyn Samuels. – Poprzedniej nocy zmarła mi pacjentka. Nazywała się Samuels. Ale miała rozległy wylew i nie było szans. – Luke nagle podniósł wzrok na komendanta i zaczął mówić szybciej. – Zaraz, miała ten klucz, przyklejony plastrem do nadgarstka, i mówiła o nim jak o najważniejszej rzeczy na świecie. I dała go mnie. – Co? – Paradise strzepnął popiół do popielniczki z muszli mięczaka. – Klucz. Powiedziała, że mam koniecznie oddać go jej córce, nikomu innemu. – Luke myślał teraz bardzo szybko. – No, no, do czego był ten klucz? – Nie mam pojęcia. Jej córka wyjechała gdzieś na weekend i... nie, zaraz. – Luke wyraźnie oklapł. – Nikt prócz jednej siostry w szpitalu nawet nie wiedział, że go mam. To nie mogło mieć związku z wypadkiem. Paradise pochylał się nad biurkiem, jakby coraz bardziej zainteresowany. – Nigdy nie wiadomo, co ludzie potrafią wywęszyć w tym mieście. Jeśli klucz był do czegoś wartościowego, może komuś na nim zależy i dlatego próbował zrobić ci krzywdę. Czy mógłbym zobaczyć ten klucz? – To zwykły stary klucz z brązu. Nie mam go zresztą przy sobie. Jest w domu. Poza tym nie mógł być powodem... – Może mimo wszystko pokażesz go nam – w pół słowa przerwał mu Paradise. – Mamy dostęp do ludzi, którzy potrafią wykombinować, do czego pasuje prawie każdy klucz. W tym momencie Luke ziewnął, zdając sobie sprawę ze swego kompletnego wyczerpania. Dochodziła północ. Wiedział też, że nieuważnie słucha komendanta. – Przepraszam pana. Ja naprawdę powoli się wyłączam. Spróbuję pomyśleć, kto miałby powód mnie skrzywdzić, i zadzwonię, jeśli na coś wpadnę. – Panie doktorze, pan mnie chyba nie zrozumiał. Wygląda na to, że klucz w pańskim posiadaniu może być ważny. Moim zdaniem powinien pan oddać go mnie i pozwolić, abyśmy stwierdzili, do jakiego zamka pasuje. Poślę z panem człowieka, który go weźmie. Luke, całkiem już rozbudzony, wyraźnie zaniepokoił się natarczywością przesłuchującego i za wszelką cenę chciał już przenieść się z komisariatu do własnego domu. – Chwileczkę – powiedział. – Obiecałem tej pani, że oddam cholerny klucz jej córce do rąk własnych. Zaczekajmy, aż wróci, dobrze? – Jak pan chce, panie doktorze. Ale proszę pamiętać – w głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta... przestroga? – to pana potrącono. Będę się starał zrobić, co się da, i możliwie najprędzej, żeby nic gorszego się panu nie przytrafiło. Luke miał dość. Komendant jakby nagle zapomniał o swojej teorii na temat pijanych nastolatków i straszenia samochodem. Wstając, Luke powiedział z taką pewnością siebie, na jaką umiał się zdobyć: – Panie komendancie, naprawdę doceniam pańskie zainteresowanie, słowo daję. Tyle że przed śmiercią tej pani do czegoś się zobowiązałem. Byłoby nie w porządku, gdybym oddał klucz nie jej córce, lecz komuś innemu, nawet policji. Proszę okazać cierpliwość. – Jak pan uważa. – W głosie Paradise’a zabrzmiało zniechęcenie. – Dzięki, panie komendancie. Zadzwonię, jak tylko przyjdzie mi do głowy coś, co mogłoby się okazać ważne. – I Luke wycofał się do drzwi.

24 Odwrócił się, po czym, mocno utykając, wyszedł z komisariatu. Mówił sobie, że jest zanadto zmęczony, aby tej nocy się nad tym zastanawiać. Jutro, jak się prześpi, spróbuje zrozumieć, co się, u diabła, stało. – Chciał mnie pan widzieć, doktorze Zarrens? – Ach, tak, Corey, niech pan wejdzie i siada. Woda gotuje się właśnie na bunsenowskim palniku. Mam nadzieją, że lubi pan herbatę. Nie wiem, gdzie, u diabła, podział się słoik z rozpuszczalną kawą. – Może być herbata. – Dobrze, Corey. Przeglądałem dane, które pan zestawiał od chwili rozpoczęcia w naszym laboratorium eksperymentów z wzajemnym oddziaływaniem na siebie wirusów. Ma pan szansę zakończyć jeden z najlepszych studenckich projektów badawczych w tej szkole. Sądzę, Że przy odrobinie szczęścia i ciężko pracując przez parę najbliższych miesięcy, moglibyśmy zrobić z tego choć jedną, a przypuszczalnie dwie publikacje. – To naprawdę fascynujące. Od podjęcia studiów medycznych chyba nic nie inspirowało mnie tak jak praca pod pańskim kierunkiem. Zaczynałem szkołę z zamiarem zostania lekarzem pierwszego kontaktu, coraz częściej jednak myślę o wirusologii. – Czy pańskie badania w równym stopniu fascynują żonę? – Cóż, nigdy właściwie nie przyzwyczaiła się do tego, że o drugiej nad ranem wyskakuję do laboratorium, aby zmienić kultury komórek, ale z pewnością niewiele mniej wymaga się od lekarza pierwszego kontaktu. – Cieszy mnie taki stosunek do badań, bo w nich upatruję pańską przyszłość. Ale, Corey, zna mnie pan chyba dość dobrze i wie, że nie wzywam do siebie ludzi tylko po to, aby obsypywać ich pochwałami. Wyłonił się problem, który pan mógłby zapewne pomóc rozwiązać. – Jeśli chodzi o te wszystkie skażone butelki, to jak sądzę... – Nie, nie, Corey, niestety to nie takie proste. Chodzi o duży grant, o który ubiegamy się w Krajowym Instytucie Zdrowia. Podanie odrzucono. – Och, bardzo przykro mi to słyszeć, ale nie rozumiem, jak... – Corey, niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę, jak niechętnie zwracam się do pana z taką prośbą, ale duża część naszych badań, włącznie z projektem, nad którym pan pracuje, zależy od tych pieniędzy. Chciałbym, żeby pan namówił ojca do ponownego rozpatrzenia naszego podania. Porobiłem w nim znaczące zmiany i... – Przykro mi, doktorze Zarrens, ale tego nie mogę zrobić. To wykluczone. Już od prawie dwóch lat nie widuję się ani nie rozmawiam z ojcem. Moja interwencja raczej by zaszkodziła, niż pomogła. – Corey, pan chyba nie rozumie, że i pańska przyszła praca zawisła na włosku. – Rozumiem, proszę pana, może aż za dobrze. Nic nie poradzę. – To znaczy, że pan nie chce. Cóż, Corey, jeśli w przyszłym tygodniu się pan zastanowi, proszę o wiadomość. W przeciwnym razie chyba powinien pan podsumować to, co dotychczas pan zrobił, a co my uznamy za studencki projekt badawczy. – Czy to wszystko, proszę pana? – Tak, Corey, życzę dobrego dnia. – Dziękuję panu za herbatę. W sobotę o 5.15 rano ból silniejszy od zmęczenia sprawił, że Luke obudził się w mrokach swojego pokoju. Roscoe, biały kocur, który odwiedził go przed dwoma laty, wypił miskę mleka i został już na zawsze, teraz leżał zwinięty przy jego prawej nodze. Ból przebiegł w dół aż do stopy, a kiedy Luke usiadł raptownie, poczuł jego ukłucia w setkach innych miejsc. Odżyły chaotyczne wspomnienia wczorajszego koszmaru, a każdemu z nich towarzyszyły liczne pytania. „Czy to wszystko mogło być niezwykłym zbiegiem okoliczności?”. Muszę

25 porozmawiać z Putnamem. „Jeśli nie Janet dzwoniła na policję, to kto dzwonił?”. Muszę porozmawiać z Janet. „Klucz?”. Muszę porozmawiać z Karen Samuels. „Jeśli naprawdę chcieli mnie zabić, dlaczego nie zatrzymali się i nie wrócili?”. Plastikowy flakonik z kodeiną stał na nocnym stoliku obok szklanki z nieświeżą wodą. Po zażyciu sześćdziesięciu miligramów Luke położył się i czekał na uśmierzające ból ciepło. Pół godziny później zdołał wolno wstać z łóżka i podejść do okna. Blada niebiesko-różowa poświata po drugiej stronie jeziora zapowiadała pogodny wiosenny dzień, a na myśl o tym Luke’owi rozjaśniło się w głowie. Po upływie godziny zesztywniały wsiadł do oldsa i pojechał do szpitala, gdzie na końcu podjazdu skrzywił się, prawą nogą nacisnąwszy hamulec. Przedtem nie zauważył szarego czterodrzwiowego buicka, zaparkowanego na końcu jego ulicy. Przed 9.30 i przybyciem Kena Putnama zdążył, kuśtykając, zrobić prawie cały poranny obchód. Pacjenci wyrażali zatroskanie istotą i przyczyną jego obrażeń, ale zbywał ich uwagami w rodzaju: „Nic poważnego, pani Shaw, wdałem się tylko wczoraj wieczorem w bójkę z rozzłoszczonym samochodem”. Na bezpiecznych piętrach szpitalnych ulatniały się jego obawy. Nic się tu nie zmieniło, a choć musiał odpowiadać na krótkie pytania o sińce, chyba nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. – Luke, mój chłopcze – wykrzyknął Putnam na korytarzu drugiego piętra. – Co, u diabła, robisz w pracy po tych wczorajszych przeżyciach? – Można się z tego wylizać w dwa tygodnie na Wyspach Bahama. – A gdyby tak na początek zjeść śniadanie w kafejce? Opowiesz mi dokładnie, co się wydarzyło? – Putnam z przejęciem patrzył na świeżo obtarte grzbiety dłoni Luke’a. Kawiarenka znajdowała się w podziemiach. Kobiety ze służby pomocniczej, które ją prowadziły, próbowały stworzyć przytulną atmosferę, więc zawiesiły kretonowe firanki i ozdobne lampy, ale miejsce to nadal miało wygląd szpitalny. Ledwie usiedli przy narożnym stoliku, Luke zdał sobie sprawę, że nie jadł od prawie dwudziestu czterech godzin, i z entuzjazmem powitał perspektywę śniadania, choć kodeina przestawała działać. Putnam nie pozwalał mu ruszyć się z miejsca i sam przyniósł z bufetu sok, kawę i dwa talerze z jajkami na bekonie. – Przepadam za tym szpitalnym wiktem – oświadczył. – Czuję, jak każdy kęs spływa do mojej lewej arterii wieńcowej. Luke jadł w milczeniu, dopóki Putnam go nie zagadnął. – Chyba ta głupia wizyta domowa, którą miałeś na moją prośbę, okazała się wielką przygodą. – Jeśli można to tak nazwać – odparł Luke markotnie. – Skąd wiesz? – Zaraz do tego dojdziemy. Mógłbyś mi opowiedzieć, co się właściwie stało? Po raz drugi, choć mniej szczegółowo, Luke zrelacjonował wydarzenia, towarzyszące wypadkowi. Napomknął o spotkaniu z komendantem policji, lecz przemilczał sprawę klucza i Evelyn Samuels. – Wiesz – zaczął Putnam, kiedy Luke skończył. – Bob Paradise współpracuje ze mną w tym mieście już prawie ćwierć wieku. To chyba obdarzony największą wyobraźnią i najskuteczniejszy ze znanych mi policjantów, tak prostolinijny i uczciwy, jak to jest w tym zawodzie możliwe. Ale wiem od dawna, że jeśli zechce, potrafi umilić lub obrzydzić człowiekowi życie w tym mieście. Wyrobił sobie taką pozycję, że do pewnego stopnia kontroluje działalność policji na całym przylądku, nie mówiąc o Strathmore. – Do rzeczy, Ken. – Luke poczuł się nieswojo. Putnam po ojcowsku pokiwał głową. – Luke Corey, szeryf z Zachodu. Zawsze strzela prosto z biodra. Luke odpowiedział uśmiechem i po chwili się odprężył. – Komendant Paradise dzwonił do mnie dziś rano i powtórzył mi waszą wieczorną rozmowę. Zapewniłem go, że właściwie nie mogłem ci podać złego adresu. Paradise sprawdził ten