.L:32
.S:2
.H: $$$
.H:
.X:10
+kwiaty1-2+
POWIEŚĆ
Nancy Kress
Kwiaty więzienia Aulit
(Flowers of Aulit Prison)
Przełożył Marcin Wawrzyńczak
Moja siostra leży spokojnie na łóżku po przeciwnej
stronie
pokoju. Leży na wznak, z dłońmi lekko zwiniętymi, z
nogami
prostymi jak drzewo elindel. Jej zuchwały nosek, o
wiele
ładniejszy od mojego, skierowany jest delikatnie ku
górze.
Jej skóra błyszczy jak płatek kwiatu. Ale nie jest to
zdrowy
połysk. Moja siostra jest, oczywiście, martwa.
Wyskakuję z łóżka i przez moment stoję chwiejąc
się, nie do
końca oprzytomniała. Ziemiański uzdrowiciel
powiedział mi
kiedyś, że mam za niskie ciśnienie krwi, co jest jedną
z
tych bezsensownych rzeczy, jakie Ziemianie czasem
mówią -
takich jak to, że powietrze jest zbyt wilgotne.
Powietrze
jest takie, jakie jest, i podobnie jest ze mną.
Ja jestem morderczynią.
Klękam przed szklaną trumną mojej siostry. W
ustach czuję
ten okropny poranny smak, chociaż zeszłego
wieczora nie
piłam nic mocniejszego od wody. Nieomal ziewam,
ale w
ostatniej chwili zaciskam wargi i zamieniam
ziewnięcie w
dzwonienie w uszach, które z jakiegoś powodu
uchodzi mi z
ust, smakując gorzej niż kiedykolwiek. Ale
przynajmniej nie
obraziłam Ano brakiem szacunku. Była moją jedyną
krewną i
najbliższą przyjaciółką, dopóki nie zastąpiłam jej
złudzeniem.
- Jeszcze dwa lata, Ano - mówię - bez czterdziestu
dwóch
dni. Potem będziesz wolna. I ja również.
Ano, oczywiście, nie odpowiada. Nie ma takiej
potrzeby. Wie
równie dobrze jak jak, ile czasu upłynie do
pogrzebu, kiedy
to substancje chemiczne i szkło wiążące jej martwe
ciało
zostaną usunięte, i Ano będzie mogła powrócić do
naszych
wspólnych przodków. Znani mi ludzie, których
krewni znaleźli
się w blokadzie pokutnej, mówili, że ciała narzekały i
skarżyły się, szczególnie w snach, sprawiając, że dom
zamieniał się w piekło. Ano jest bardziej
wyrozumiała. Jej
zwłoki nigdy mnie nie dręczą. Sama to sobie robię.
Kończę poranne modlitwy, wstaję, i idę chwiejnym
krokiem do
ubikacji. Chociaż nie piłam ani kropli pelu zeszłego
wieczora, mój pęcherz jest bliski pęknięcia.
*
W południe na moje podwórko wjeżdża posłaniec
na ziemiańskim
rowerze. Rower ma ciekawy kształt, jest pochylony
do przodu,
pełen łagodnych krzywizn. Bez wątpienia
zaadaptowany na
potrzeby naszego rynku. Posłaniec jest mniej
atrakcyjny:
gburowaty młodzieniec zapewne od niedawna w
służbie
państwowej. Kiedy się do niego uśmiecham, odwraca
wzrok.
Wolałby być gdzie indziej. Cóż, jeśli nie zacznie
wypełniać
swoich obowiązków posłańca z większym
entuzjazmem, z
pewnością się tam znajdzie.
- List dla Uli Pek Bengarin.
- Ja jestem Uli Pek Bengarin.
Krzywiąc się, podaje mi list i odjeżdża. Nie
traktuję jego
miny jako czegoś wymierzonego we mnie osobiście.
Chłopak nie
wie, oczywiście, kim jestem, podobnie jak moi
sąsiedzi. To
by wszystko zepsuło. Muszę zachowywać się tak,
jakbym była
zupełnie realna, dopóki nie odzyskam prawa, by
naprawdę się
taką stać.
List ma oszczędnościowy okrągły kształt, wygląda
bardzo
oficjalnie, opatrzony jest podstawową urzędową
pieczęcią.
Mógłby pochodzić od Wydziału Podatkowego albo
Pomocy
Społecznej, czy też od Sekcji Regulaminów i
Rytuałów. Ale
oczywiście nie pochodzi od nich; żaden z tych
wydziałów nie
napisze do mnie, dopóki nie stanę się z powrotem
realna.
Zapieczętowany list pochodzi od Sekcji
Rzeczywistości i
Pokuty. Jest to wezwanie; mają dla mnie robotę.
I czas najwyższy. Od ostatniego zadania siedziałam
w domu
przez blisko sześć tygodni, pielęgnując kwietniki,
zmywając
naczynia i próbując namalować niebo w czasie
zeszłomiesięcznej synchronii, kiedy wszystkie sześć
księżyców było widocznych jednocześnie. Malowanie
niezbyt mi
wychodzi. Czas na inną pracę.
Pakuję plecak, całuję szkło trumny mojej siostry,
po czym
zamykam dom. Wyprowadzam z szopy rower - nie
tak, niestety,
interesująco ukształtowany jak rower posłańca - i
ruszam
piaszczystą drogą w stronę miasta.
*
Frablit Pek Brimmidin jest zdenerwowany. To
mnie zaciekawia;
Pek Brimmidin to zazwyczaj spokojny, opanowany
człowiek, z
gatunku tych, którzy nigdy nie zastępują
rzeczywistości
iluzją. Dał mi poprzednie roboty bez wielkiego
szumu. Teraz
jednak dosłownie nie może usiedzieć w miejscu;
spaceruje w
tę i z powrotem po swoim małym gabinecie,
zawalonym
papierami, kamiennymi rzeźbami w przesadnym
stylu, który w
ogóle mi się nie podoba, i talerzami z resztkami
jedzenia.
Nie komentuję ani obecności jedzenia, ani
zachowania Peka
Brimmidina. Poza wszystkim zwyczajnie lubię tego
człowieka,
co nie ma nic wspólnego z moją wdzięcznością wobec
niego,
która jest głęboka. To on jako urzędnik Wydziału
Rzeczywistości i Pokuty głosował za daniem mi
szansy na
odzyskanie realności. Dwaj pozostali sędziowie
opowiedzieli
się za wieczną śmiercią, bez możliwości odbycia
pokuty. Nie
powinnam znać tylu szczegółów dotyczących mojej
własnej
sprawy, ale znam je. Pek Brimmidin to krępy
mężczyzna w
średnim wieku, któremu futro na karku zaczęło
właśnie
żółknąć. Jego oczy są szare, łagodne.
- Pek Bengarin - mówi wreszcie i zatrzymuje się.
- Jestem gotowa służyć - mówię cicho, tak, by nie
zdenerwować
go jeszcze bardziej. Ale w żołądku czuję narastający
ciężar.
Coś jest nie tak.
- Pek Bengarin. - Kolejna pauza. - Jesteś
donosicielką.
- Jestem gotowa służyć naszej wspólnej
rzeczywistości -
powtarzam pomimo zdumienia. Oczywiście, że
jestem
donosicielką. Jestem donosicielką od dwóch lat i
osiemdziesięciu dwóch dni. Zabiłam swoją siostrę i
będę
donosicielką, dopóki nie dobiegnie końca okres mojej
pokuty,
kiedy to odzyskam w pełni realność, i Ano,
uwolniona od
śmierci, będzie mogła dołączyć do naszych
przodków. Pek
Brimmidin wie o tym. Przydzielał mi wszystkie moje
prace
donosicielki, od łatwej pierwszej dotyczącej
fałszowania
pieniędzy, po ostatnią, tę z kradzieżami dzieci.
Jestem
bardzo dobrą informatorką, o czym Pek Brimmidin
również wie.
Co jest z nim nie tak?
Nagle Pek Brimmidin prostuje się. Ale nie patrzy
na mnie.
- Jesteś donosicielką i Wydział Rzeczywistości i
Pokuty ma dla
ciebie pracę jako donosicielki. W więzieniu Aulit.
A więc o to chodzi. Sztywnieję. W więzieniu Aulit
trzyma się
przestępców. Nie tylko tych, którzy próbowali kraść,
oszukiwać albo porywać dzieci, a więc, mimo
wszystko, ludzi
normalnych. W więzieniu Aulit siedzą również ci,
którzy są
nierealni, którzy padli ofiarą złudzenia, że nie są
częścią
wspólnej rzeczywistości i w związku z tym mogą
atakować
najbardziej namacalną rzeczywistość innych ludzi:
ich
fizyczne ciała. Sprawcy okaleczeń. Gwałciciele.
Mordercy.
Tacy jak ja.
Czuję, jak moja lewa ręka drży, i staram się ją
opanować,
żeby nie pokazać, jak bardzo jestem zraniona.
Myślałam, że
Pek Brimmidin ma o mnie lepsze zdanie. Nie istnieje
oczywiście
coś takiego jak częściowa pokuta - albo ktoś jest
realny,
albo nie - ale jakaś część mojego umysłu była
przekonana, że
Pek Brimmidin pamięta o dwóch latach i
osiemdziesięciu dwóch
dniach moich wysiłków w celu odzyskania realności.
Tak
bardzo się starałam.
Musi widzieć te uczucia malujące się na mojej
twarzy, gdyż
mówi pospiesznie:
- Przykro mi, że muszę przydzielać ci tę robotę,
Pek.
Chciałbym mieć dla ciebie coś lepszego. Jednak
Rafkit Sarloe
wskazało konkretnie na twoją osobę. - Wybrana
przez stolicę;
odrobinę podnosi mnie to na duchu. - Do swojej
prośby
dołączyli osobną notkę. Jestem upoważniony, by
poinformować
cię, że za wykonanie zadania otrzymasz specjalną
premię.
Jeśli ci się uda, twój dług będzie uznany za spłacony,
i
zostaniesz niezwłocznie przywrócona do
rzeczywistości.
Niezwłocznie przywrócona do rzeczywistości.
Znowu będę
pełnoprawną członkinią Świata, bez ciągłego
poczucia winy.
Będę miała prawo żyć w realnym świecie całej
ludzkości i
chodzić z dumnie podniesioną głową. AAno, po
wypłukaniu z
jej ciała chemikaliów, tak by mogło ono powrócić do
Świata,
będzie miała pogrzeb, a jej słodki duch dołączy do
naszych
przodków.
- Zrobię to - mówię do Peka Brimmidina. A potem
dodaję
oficjalnym tonem: - Jestem gotowa służyć naszej
wspólnej
rzeczywistości.
- Jeszcze jedna rzecz, zanim wyrazisz zgodę, Pek
Bengarin. -
Pek Brimmidin ponownie spaceruje po gabinecie. -
Podejrzanym
jest Ziemianin.
Nigdy dotąd nie donosiłam na Ziemianina.
Oczywiście, w
więzieniu Aulit trzymani są ci obcy, których uznano
za
nierealnych: Ziemianie, Spadacze, dziwni mali
Huhuhubowie.
Kłopot w tym, że nawet po trzydziestu latach, od
kiedy
pierwsze statki dotarły do Świata, nadal toczy się
debata,
czy obcy w ogóle są realni. Ich ciała niewątpliwie
istnieją;
w końcu, są tutaj. Jednak ich myślenie jest tak
chaotyczne,
że można by uznać ich wszystkich za niezdolnych do
objęcia
rozumem wspólnej rzeczywistości społecznej, a więc
tak
nierealnych jak te biedne puste dzieci, które nigdy
nie
osiągają rozsądku i muszą być zniszczone.
Zazwyczaj my na Świecie po prostu zostawiamy
obcych w
spokoju, poza tym, oczywiście, że z nimi handlujemy.
Ziemianie w szczególności oferują interesujące
towary, takie
jak rowery, i proszą w zamian o rzeczy
bezwartościowe,
przede wszystkim zupełnie oczywiste informacje.
Jednak czy
którykolwiek z obcych posiada duszę, zdolną
rozpoznawać i
szanować wspólną rzeczywistość dzieloną z duszami
innych? Na
uczelniach trwa na ten temat ciągła dyskusja.
Również na
placach targowych i w sklepach z pelem, gdzie ja się
jej
przysłuchuję. Osobiście uważam, że obcy mogą być
rzeczywiści. Staram się nie być zakłamana.
Mówię do Peka Brimmidina:
- Mogę donosić na Ziemianina.
Mój rozmówca z zadowoleniem kręci dłonią.
- Świetnie, świetnie. Znajdziesz się w więzieniu
Aulit na
miesiąc księżyca Kap przed osadzeniem tam
podejrzanego.
Użyjesz swojej pierwotnej "legendy".
Kiwam głową, chociaż Pek Brimmidin wie, że nie
jest to dla
mnie łatwe. Moja pierwotna legenda opiera się na
prawdzie:
zabiłam swoją siostrę Ano Pek Bengarin dwa lata i
osiemdziesiąt dwa dni temu i w wyniku uznania za
nierealną
zostałam skazana na wieczną śmierć, bez możliwości
wrócenia
kiedykolwiek do moich przodków. Jedyna
nieprawdziwa część
legendy mówi o tym, że uciekłam i od tamtego czasu
ukrywałam
się przed policją Wydziału. - Zostałaś właśnie ujęta -
kontynuuje Pek Brimmidin - i skazana na spędzenie
pierwszej
części swojej śmierci w Aulit. Taka wersja będzie
figurowała
w aktach Wydziału.
Ponownie kiwam głową, nie patrząc na niego.
Pierwsza część
mojej śmierci w Aulit, druga, gdy nadejdzie czas, w
chemicznej blokadzie, takiej samej, jaka więzi Ano. I
bez
perspektywy odzyskania wolności - już nigdy. A
gdyby to była
prawda? Chyba bym zwariowała. Wielu ludziom to
się
przydarza.
- Podejrzany nazywa się "Carryl Walters". Jest
ziemiańskim
uzdrowicielem. Zamordował dziecko ze Świata w
ramach
eksperymentu mającego na celu ustalenie, w jaki
sposób
funkcjonują umysły realnych ludzi. Został skazany
na wieczną
śmierć. Wydział uważa jednak, że Carryl Walters
współpracował z grupą ludzi ze Świata przy tych
eksperymentach. Że gdzieś na Świecie istnieje grupa
ludzi,
którzy do tego stopnia utracili kontakt z
rzeczywistością,
że gotowi są mordować dzieci dla dobra nauki.
Przez chwilę pokój chwieje się, nie wyłączając
brzydkich
rzeźb Peka Brimmidina o przesadnie zaokrąglonych
kształtach.
Potem jednak opanowuję się. Jestem donosicielką, i
to dobrą.
Dam sobie radę. Pracuję na swoje odkupienie i na
uwolnienie
Ano. Jestem donosicielką.
- Dowiem się, co to za grupa - mówię. - Czym się
zajmują
i gdzie ich szukać.
Pek Brimmidin uśmiecha się do mnie.
- Świetnie. - Jego zaufanie to dawka wspólnej
rzeczywistości: dwoje ludzi poświadczających swoje
wzajemne
doznania, bez kłamstw czy przemocy. Potrzebuję tej
dawki. To
zapewne ostatnia, jaką otrzymam przez dłuższy czas.
W jaki sposób dają sobie radę ludzie skazani na
wieczną
śmierć, karmieni tylko samotnym złudzeniem?
Więzienie Aulit musi być pełne szaleńców.
*
Droga do Aulit zabiera dwa dni, w czasie których
ostro
pedałuję. Gdzieś po drodze pęka jakaś śruba i muszę
zaprowadzić rower do najbliższej osady. Kobieta
prowadząca
warsztat rowerowy zna się na rzeczy, ale jest
zgorzkniała, z
gatunku tych, którzy patrzą na wspólną
rzeczywistość głównie
po to, by wychwytywać jej brzydsze fragmenty.
- Przynajmniej nie jest to ziemiański rower.
- Przynajmniej - mówię, ale widzę, że ona nie jest
zdolna
wyczuć sarkazmu.
- Zdradliwi bezduszni kryminaliści, opanowujący
nas krok po
kroku. Nigdy nie powinniśmy byli ich tu wpuścić. A
rząd ma
niby ochraniać nas przed zbrodniami nierealnych,
cha, cóż za
dowcip. Twoja śruba jest niestandardowej wielkości.
- Doprawdy? - mówię.
- Tak. Będziesz musiała dopłacić.
Kiwam głową. Za otwartymi tylnymi drzwiami
warsztatu dwie
małe dziewczynki bawią się w kępie zarośli
księżycowych.
- Powinniśmy zabić wszystkich obcych - mówi
kobieta
naprawiająca mój rower. - To żaden wstyd zniszczyć
ich,
zanim oni doprowadzą nas do upadku.
- Yyhhhmmmnnn - mówię. Donosiciele nie powinni
wyróżniać się
w debatach politycznych. Ponad głowami dwojga
dziewczynek
krzew księżycowy ugina się wdzięcznie na wietrze.
Jedna z
dziewczynek ma długie brązowe futro na karku,
bardzo ładne.
Druga nie może pochwalić się czymś takim.
- Proszę, ta śruba będzie trzymać jak należy. Skąd
pochodzisz?
- Z Rafkit Sarloe. - Donosiciele nigdy nie zdradzają
nazw
swoich wiosek.
Kobieta z przesadą wzrusza ramionami.
- Nigdy nie miałabym ochoty na odwiedzenie
stolicy. Zbyt
wielu obcych. Niszczą nasz udział we wspólnej
rzeczywistości
bez jednej chwili zastanowienia! Trzy i osiem,
poproszę.
Chcę powiedzieć: nikt inny poza tobą samą nie jest
w stanie
zniszczyć twojego udziału we wspólnej
rzeczywistości, ale
milczę. Nic nie mówiąc, podaję jej pieniądze.
Kobieta z błyskiem w oku spogląda na mnie, na
cały świat.
- Nie wierzysz w to, co mówię o Ziemianach. Ale ja
swoje wiem!
Odjeżdżam pomiędzy polami kwiatów. Na niebie
tylko Kap jest
widoczny, wschodzący na horyzoncie naprzeciwko
słońca. Kap
świeci czystym, gładkim białym światłem, niczym
skóra Ano.
Ziemianie, jak się powiada, mają tylko jeden
księżyc.
Wspólna rzeczywistość w ich świecie jest, być może,
uboższa
niż w naszym: mniej zaokrąglona, bardziej skąpa,
chłodniejsza.
Czy oni są kiedykolwiek zazdrośni?
*
Więzienie Aulit leży na płaskiej równinie
rozciągającej się
w głąb lądu od Południowego Wybrzeża. Wiem, że
inne wyspy na
Świecie mają swoje własne więzienia, podobnie jak
oddzielne
rządy, lecz tylko w Aulit, obok naszych własnych
przestępców, trzymani są nierzeczywiści obcy. Jest to
możliwe dzięki specjalnemu porozumieniu
zawartemu przez
rządy Świata. Rządy obcych protestują, ale
oczywiście nic im
to nie daje. Nierealny jest nierealnym, i jest
osobnikiem
zbyt niebezpiecznym i cierpiącym, by mógł hasać po
wolności.
Poza tym obce rządy znajdują się daleko na innych
gwiazdach.
Więzienie jest ogromne i brzydkie, kwadratowy
monolit z
matowego czerwonego kamienia, bez jakichkolwiek
zaokrągleń.
Urzędnik Wydziału wychodzi mi na spotkanie i
przekazuje dwóm
strażnikom więziennym. Wchodzimy przez bramę z
wielkim
ryglem, mój rower przykuty do rowerów strażników,
a ja
przykuta do roweru. Prowadzą mnie przez rozległy
zakurzony
plac ku kamiennej ścianie. Strażnicy oczywiście nie
odzywają
się do mnie; jestem nierealna.
Moja cela jest kwadratowa, o boku równym mojej
podwojonej
długości. Mam tu łóżko, nocnik, stół i jedno krzesło.
W
drzwiach nie ma okna, i wszystkie pozostałe drzwi w
rzędzie
celi są zamknięte.
- Kiedy wszyscy więźniowie zostaną dopuszczeni do
siebie? -
pytam, ale oczywiście strażnik mi nie odpowiada.
Jestem
nierealna.
Siedzę na krześle i czekam. Bez zegarka trudno jest
ocenić
upływ czasu, ale sądzę, że kilka godzin minęło bez
najmniejszego zdarzenia. Potem dźwięczy gong i
drzwi mojej
celi przesuwają się na szynach, znikając w suficie.
Liny i
krążki, kontrolowane gdzieś z góry, niedostępne z
wnętrza
celi.
Korytarz wypełnia się nierzeczywistymi ludźmi.
Mężczyźni i
kobiety, niektórzy z pożółkłym futrem na karku i
zapadniętymi oczami, zgięci pod ciężarem lat. Inni
młodzi,
kroczący naprzód z ową niebezpieczną mieszaniną
gniewu i
rozpaczy. No i obcy.
Widziałam już wcześniej obcych, ale nigdy tak
wielu w jednym
miejscu. Spadacze, mniej więcej naszego wzrostu, ale
bardzo
ciemnej karnacji, jak gdyby spaleni przez ich odległą
gwiazdę. Futro na karku noszą bardzo długie i
farbują je na
dziwne jaskrawe kolory, chociaż nie w więzieniu.
Ziemianie,
którzy mają karki pozbawione futra, lecz w zamian
noszą
futro na głowie, przycinane czasem w wymyślne
fryzury -
całkiem ładne. Ziemianie sprawiają dość groźne
wrażenie z
uwagi na swój wzrost. Poruszają się powoli. Ano,
która
spędziła rok na uniwersytecie, zanim ją zabiłam,
powiedziała
mi kiedyś, że Ziemianie czują się lżejsi w swoim
świecie niż
my w naszym. Nie rozumiem tego, ale Ano była
bardzo
inteligentna, więc zapewne to prawda. Wyjaśniła
również, że
Spadacze, Ziemianie i ludzie ze Świata mają
wspólnych
przodków odległej przeszłości, ale w to już trudniej
uwierzyć. Być może Ano się myliła.
Nikt jednak nie sądzi, że Huhuhubowie mogą być z
nami
spokrewnieni. Maleńcy, drepczący szybko, brzydcy,
niebezpieczni, poruszają się na czworaka. Cali
pokryci są
brodawkami. Nieprzyjemnie pachną. Dobrze, że
widziałam tylko
kilku z nich, stłoczonych blisko siebie, na korytarzu
w
Aulit.
Wszyscy przesuwamy się w stronę dużej sali
wypełnionej
prostymi krzesłami i stołami, wyposażonej również w
stojące
w rogu koryto dla Huhuhubów. Jedzenie jest już na
stołach.
Płatki, suchary, owoc elindel - bardzo proste, lecz
pożywne.
Tym, co zaskakuje mnie najbardziej, jest
nieobecność
strażników. Najwyraźniej więźniowie mogą robić, co
tylko
chcą, z jedzeniem, pomieszczeniem, sobą nawzajem,
bez
przeszkód. Cóż, dlaczegóż by nie? Nie jesteśmy
realni.
Potrzebuję ochrony, i to szybko.
Wybieram grupę dwóch kobiet i trzech mężczyzn.
Siedzą przy
stole plecami do ściany, a inni nie zbliżają się do nich
poza pewną granicę. Ze sposobu, w jaki się
usadowili,
wnioskuję, że najstarsza kobieta jest przywódczynią.
Staję
naprzeciw niej i patrzę jej prosto w oczy. Długa
blizna
ciągnie się przez jej lewy policzek i znika pomiędzy
zmierzwionymi włosami na karku.
- Jestem Uli Pek Bengarin - mówię, głosem
równym, ale na
tyle cichym, by nie usłyszał mnie nikt spoza grupy. -
Jestem
w Aulit za zamordowanie siostry. Mogę być dla was
przydatna.
Kobieta nie odpowiada, a jej płaskie ciemne oczy
nie
poruszają się, ale widzę, że mnie słucha. Pozostali
więźniowie przyglądają się ukradkiem.
- Znam informatora pośród strażników. On wie, że
ja wiem.
Przemyca dla mnie rzeczy do Aulit w zamian za to,
że nie
wyjawiam jego imienia.
Jej oczy wciąż się nie poruszają. Ale widzę, że mi
wierzy;
gniew bijący z moich słów przekonał ją. Strażnik,
który już
raz utracił realność donosząc - gwałcąc wspólną
rzeczywistość - może łatwo sięgnąć po mniej
szkodliwe
korzyści materialne. Gdy rzeczywistość zostanie
rozerwana,
rozdarcia powiększają się. Z tego samego powodu
kobieta
wierzy mi, że mogłabym złamać moją rzekomą
umowę ze
strażnikiem.
- Jakiego rodzaju rzeczy? - pyta beztrosko. Jej głos
jest
chrapliwy i gruby, przywodzi na myśl owłosiony
korzeń
jakiejś rośliny.
- Listy. Słodycze. Pel. - Substancje oszałamiające są
zakazane w więzieniu; potęgują poczucie zbliżenia
między
ludźmi, do którego nierealni nie mają prawa.
- Broń?
- Być może - mówię.
- A dlaczego nie miałabym wydobyć z ciebie
imienia tego
strażnika siłą i sama zawrzeć z nim umowę?
- Nie zrobiłby tego. To mój kuzyn. - To
najdelikatniejsza
część legendy wymyślonej dla mnie przez Wydział;
moja
ewentualna protektorka musi uwierzyć w osobę,
która
zachowała dość poczucia realności, by honorować
więzy
rodzinne, lecz jednocześnie gwałci większą wspólną
rzeczywistość. Powiedziałam Pekowi Brimmidinowi,
że wątpię, by
taki stan umysłu mógł być bardzo stabilny, a zatem
doświadczony więzień może w to nie uwierzyć. Lecz
to Pek
Brimmidin miał rację, a ja się myliłam. Kobieta kiwa
głową.
- W porządku. Siadaj.
Nie pyta, co chcę w zamian za usługi mojego
domniemanego
kuzyna. Dobrze wie. Siadam obok niej i teraz w
więzieniu
Aulit nikt mi już fizycznie nie zagraża.
W następnej kolejności muszę jakoś zaprzyjaźnić
się z moim
Ziemianinem.
*
Okazuje się to trudniejsze, niż się spodziewałam.
Ziemianie
trzymają się razem, tak samo jak my. Są równie
brutalni
wobec swoich pobratymców jak wszystkie inne
szalone
potępione dusze w Aulit; mają tu miejsce wszelkie
koszmary,
o jakich dzieci szepczą sobie na ucho, żeby się
wystraszyć. W
ciągu dziesięciu dni jestem świadkiem, jak dwóch
mężczyzn ze
Świata obezwładnia i gwałci kobietę. Nikt się nie
wtrąca.
Widzę, jak gang Ziemian dotkliwie bije Spadacza.
Widzę, jak
kobieta ze Świata uderza nożem inną kobietę, która
wykrwawia
się na śmierć na kamiennej posadzce. To jedyny raz,
kiedy
pojawiają się strażnicy, silnie uzbrojeni. Jest z nimi
ksiądz. Wtacza trumnę z chemikaliami i natychmiast
zanurza w
nim ciało, tak by nie zgniło i nie uniknęło w ten
sposób
wyroku wiecznej śmierci.
W nocy, samotna w mojej celi, śnię, że Frablit Pek
Brimmidin
pojawia się i unieważnia moją warunkową realność.
Zakłuty
nożem, potępiony trup staje się moją siostrą Ano; jej
zabójczyni staje się mną. Budzę się nagle, jęcząc i
łkając.
Są to łzy nie żalu, lecz przerażenia. Moje życie, i
życie
Ano, jest w rękach kryminalisty z innej planety,
której
nawet jeszcze nie spotkałam.
Wiem jednak, o kogo chodzi. Zbliżam się
ukradkiem do grup
Ziemian, słuchając. Nie rozumiem, oczywiście, ich
języka,
ale Pek Brimmidin nauczył mnie wychwytywać
brzmienie
nazwiska "Carryl Walters" w kilku z ich dialektów.
Carryl
Walters jest starym Ziemianinem, z siwym futrem na
głowie
przyciętym w nudne proste linie, pomarszczoną
pobrązowiałą
skórą i zapadniętymi oczami. Jednak jego dziesięć
palców -
jak udaje im się nie poplątać tych nadliczbowych? -
jest
długich i zręcznych.
Wystarcza mi jeden dzień, by zdać sobie sprawę, że
pobratymcy Carryla Waltersa zostawiają go w
spokoju,
otaczając go tym samym pozbawionym brutalności
szacunkiem,
jaki jest udziałem mojej protektorki. Dłużej trwa
ustalenie,
dlaczego tak się dzieje. Carryl Walters nie jest
.L:32 .S:2 .H: $$$ .H: .X:10 +kwiaty1-2+ POWIEŚĆ Nancy Kress Kwiaty więzienia Aulit (Flowers of Aulit Prison) Przełożył Marcin Wawrzyńczak Moja siostra leży spokojnie na łóżku po przeciwnej stronie pokoju. Leży na wznak, z dłońmi lekko zwiniętymi, z nogami prostymi jak drzewo elindel. Jej zuchwały nosek, o wiele ładniejszy od mojego, skierowany jest delikatnie ku górze.
Jej skóra błyszczy jak płatek kwiatu. Ale nie jest to zdrowy połysk. Moja siostra jest, oczywiście, martwa. Wyskakuję z łóżka i przez moment stoję chwiejąc się, nie do końca oprzytomniała. Ziemiański uzdrowiciel powiedział mi kiedyś, że mam za niskie ciśnienie krwi, co jest jedną z tych bezsensownych rzeczy, jakie Ziemianie czasem mówią - takich jak to, że powietrze jest zbyt wilgotne. Powietrze jest takie, jakie jest, i podobnie jest ze mną. Ja jestem morderczynią. Klękam przed szklaną trumną mojej siostry. W ustach czuję ten okropny poranny smak, chociaż zeszłego wieczora nie piłam nic mocniejszego od wody. Nieomal ziewam, ale w ostatniej chwili zaciskam wargi i zamieniam ziewnięcie w dzwonienie w uszach, które z jakiegoś powodu uchodzi mi z ust, smakując gorzej niż kiedykolwiek. Ale przynajmniej nie obraziłam Ano brakiem szacunku. Była moją jedyną krewną i najbliższą przyjaciółką, dopóki nie zastąpiłam jej
złudzeniem. - Jeszcze dwa lata, Ano - mówię - bez czterdziestu dwóch dni. Potem będziesz wolna. I ja również. Ano, oczywiście, nie odpowiada. Nie ma takiej potrzeby. Wie równie dobrze jak jak, ile czasu upłynie do pogrzebu, kiedy to substancje chemiczne i szkło wiążące jej martwe ciało zostaną usunięte, i Ano będzie mogła powrócić do naszych wspólnych przodków. Znani mi ludzie, których krewni znaleźli się w blokadzie pokutnej, mówili, że ciała narzekały i skarżyły się, szczególnie w snach, sprawiając, że dom zamieniał się w piekło. Ano jest bardziej wyrozumiała. Jej zwłoki nigdy mnie nie dręczą. Sama to sobie robię. Kończę poranne modlitwy, wstaję, i idę chwiejnym krokiem do ubikacji. Chociaż nie piłam ani kropli pelu zeszłego wieczora, mój pęcherz jest bliski pęknięcia. * W południe na moje podwórko wjeżdża posłaniec na ziemiańskim rowerze. Rower ma ciekawy kształt, jest pochylony do przodu, pełen łagodnych krzywizn. Bez wątpienia zaadaptowany na
potrzeby naszego rynku. Posłaniec jest mniej atrakcyjny: gburowaty młodzieniec zapewne od niedawna w służbie państwowej. Kiedy się do niego uśmiecham, odwraca wzrok. Wolałby być gdzie indziej. Cóż, jeśli nie zacznie wypełniać swoich obowiązków posłańca z większym entuzjazmem, z pewnością się tam znajdzie. - List dla Uli Pek Bengarin. - Ja jestem Uli Pek Bengarin. Krzywiąc się, podaje mi list i odjeżdża. Nie traktuję jego miny jako czegoś wymierzonego we mnie osobiście. Chłopak nie wie, oczywiście, kim jestem, podobnie jak moi sąsiedzi. To by wszystko zepsuło. Muszę zachowywać się tak, jakbym była zupełnie realna, dopóki nie odzyskam prawa, by naprawdę się taką stać. List ma oszczędnościowy okrągły kształt, wygląda bardzo oficjalnie, opatrzony jest podstawową urzędową pieczęcią. Mógłby pochodzić od Wydziału Podatkowego albo Pomocy
Społecznej, czy też od Sekcji Regulaminów i Rytuałów. Ale oczywiście nie pochodzi od nich; żaden z tych wydziałów nie napisze do mnie, dopóki nie stanę się z powrotem realna. Zapieczętowany list pochodzi od Sekcji Rzeczywistości i Pokuty. Jest to wezwanie; mają dla mnie robotę. I czas najwyższy. Od ostatniego zadania siedziałam w domu przez blisko sześć tygodni, pielęgnując kwietniki, zmywając naczynia i próbując namalować niebo w czasie zeszłomiesięcznej synchronii, kiedy wszystkie sześć księżyców było widocznych jednocześnie. Malowanie niezbyt mi wychodzi. Czas na inną pracę. Pakuję plecak, całuję szkło trumny mojej siostry, po czym zamykam dom. Wyprowadzam z szopy rower - nie tak, niestety, interesująco ukształtowany jak rower posłańca - i ruszam piaszczystą drogą w stronę miasta. * Frablit Pek Brimmidin jest zdenerwowany. To mnie zaciekawia; Pek Brimmidin to zazwyczaj spokojny, opanowany człowiek, z
gatunku tych, którzy nigdy nie zastępują rzeczywistości iluzją. Dał mi poprzednie roboty bez wielkiego szumu. Teraz jednak dosłownie nie może usiedzieć w miejscu; spaceruje w tę i z powrotem po swoim małym gabinecie, zawalonym papierami, kamiennymi rzeźbami w przesadnym stylu, który w ogóle mi się nie podoba, i talerzami z resztkami jedzenia. Nie komentuję ani obecności jedzenia, ani zachowania Peka Brimmidina. Poza wszystkim zwyczajnie lubię tego człowieka, co nie ma nic wspólnego z moją wdzięcznością wobec niego, która jest głęboka. To on jako urzędnik Wydziału Rzeczywistości i Pokuty głosował za daniem mi szansy na odzyskanie realności. Dwaj pozostali sędziowie opowiedzieli się za wieczną śmiercią, bez możliwości odbycia pokuty. Nie powinnam znać tylu szczegółów dotyczących mojej własnej sprawy, ale znam je. Pek Brimmidin to krępy mężczyzna w
średnim wieku, któremu futro na karku zaczęło właśnie żółknąć. Jego oczy są szare, łagodne. - Pek Bengarin - mówi wreszcie i zatrzymuje się. - Jestem gotowa służyć - mówię cicho, tak, by nie zdenerwować go jeszcze bardziej. Ale w żołądku czuję narastający ciężar. Coś jest nie tak. - Pek Bengarin. - Kolejna pauza. - Jesteś donosicielką. - Jestem gotowa służyć naszej wspólnej rzeczywistości - powtarzam pomimo zdumienia. Oczywiście, że jestem donosicielką. Jestem donosicielką od dwóch lat i osiemdziesięciu dwóch dni. Zabiłam swoją siostrę i będę donosicielką, dopóki nie dobiegnie końca okres mojej pokuty, kiedy to odzyskam w pełni realność, i Ano, uwolniona od śmierci, będzie mogła dołączyć do naszych przodków. Pek Brimmidin wie o tym. Przydzielał mi wszystkie moje prace donosicielki, od łatwej pierwszej dotyczącej fałszowania pieniędzy, po ostatnią, tę z kradzieżami dzieci. Jestem
bardzo dobrą informatorką, o czym Pek Brimmidin również wie. Co jest z nim nie tak? Nagle Pek Brimmidin prostuje się. Ale nie patrzy na mnie. - Jesteś donosicielką i Wydział Rzeczywistości i Pokuty ma dla ciebie pracę jako donosicielki. W więzieniu Aulit. A więc o to chodzi. Sztywnieję. W więzieniu Aulit trzyma się przestępców. Nie tylko tych, którzy próbowali kraść, oszukiwać albo porywać dzieci, a więc, mimo wszystko, ludzi normalnych. W więzieniu Aulit siedzą również ci, którzy są nierealni, którzy padli ofiarą złudzenia, że nie są częścią wspólnej rzeczywistości i w związku z tym mogą atakować najbardziej namacalną rzeczywistość innych ludzi: ich fizyczne ciała. Sprawcy okaleczeń. Gwałciciele. Mordercy. Tacy jak ja. Czuję, jak moja lewa ręka drży, i staram się ją opanować, żeby nie pokazać, jak bardzo jestem zraniona. Myślałam, że Pek Brimmidin ma o mnie lepsze zdanie. Nie istnieje oczywiście
coś takiego jak częściowa pokuta - albo ktoś jest realny, albo nie - ale jakaś część mojego umysłu była przekonana, że Pek Brimmidin pamięta o dwóch latach i osiemdziesięciu dwóch dniach moich wysiłków w celu odzyskania realności. Tak bardzo się starałam. Musi widzieć te uczucia malujące się na mojej twarzy, gdyż mówi pospiesznie: - Przykro mi, że muszę przydzielać ci tę robotę, Pek. Chciałbym mieć dla ciebie coś lepszego. Jednak Rafkit Sarloe wskazało konkretnie na twoją osobę. - Wybrana przez stolicę; odrobinę podnosi mnie to na duchu. - Do swojej prośby dołączyli osobną notkę. Jestem upoważniony, by poinformować cię, że za wykonanie zadania otrzymasz specjalną premię. Jeśli ci się uda, twój dług będzie uznany za spłacony, i zostaniesz niezwłocznie przywrócona do rzeczywistości. Niezwłocznie przywrócona do rzeczywistości. Znowu będę
pełnoprawną członkinią Świata, bez ciągłego poczucia winy. Będę miała prawo żyć w realnym świecie całej ludzkości i chodzić z dumnie podniesioną głową. AAno, po wypłukaniu z jej ciała chemikaliów, tak by mogło ono powrócić do Świata, będzie miała pogrzeb, a jej słodki duch dołączy do naszych przodków. - Zrobię to - mówię do Peka Brimmidina. A potem dodaję oficjalnym tonem: - Jestem gotowa służyć naszej wspólnej rzeczywistości. - Jeszcze jedna rzecz, zanim wyrazisz zgodę, Pek Bengarin. - Pek Brimmidin ponownie spaceruje po gabinecie. - Podejrzanym jest Ziemianin. Nigdy dotąd nie donosiłam na Ziemianina. Oczywiście, w więzieniu Aulit trzymani są ci obcy, których uznano za nierealnych: Ziemianie, Spadacze, dziwni mali Huhuhubowie. Kłopot w tym, że nawet po trzydziestu latach, od kiedy
pierwsze statki dotarły do Świata, nadal toczy się debata, czy obcy w ogóle są realni. Ich ciała niewątpliwie istnieją; w końcu, są tutaj. Jednak ich myślenie jest tak chaotyczne, że można by uznać ich wszystkich za niezdolnych do objęcia rozumem wspólnej rzeczywistości społecznej, a więc tak nierealnych jak te biedne puste dzieci, które nigdy nie osiągają rozsądku i muszą być zniszczone. Zazwyczaj my na Świecie po prostu zostawiamy obcych w spokoju, poza tym, oczywiście, że z nimi handlujemy. Ziemianie w szczególności oferują interesujące towary, takie jak rowery, i proszą w zamian o rzeczy bezwartościowe, przede wszystkim zupełnie oczywiste informacje. Jednak czy którykolwiek z obcych posiada duszę, zdolną rozpoznawać i szanować wspólną rzeczywistość dzieloną z duszami innych? Na uczelniach trwa na ten temat ciągła dyskusja. Również na placach targowych i w sklepach z pelem, gdzie ja się jej
przysłuchuję. Osobiście uważam, że obcy mogą być rzeczywiści. Staram się nie być zakłamana. Mówię do Peka Brimmidina: - Mogę donosić na Ziemianina. Mój rozmówca z zadowoleniem kręci dłonią. - Świetnie, świetnie. Znajdziesz się w więzieniu Aulit na miesiąc księżyca Kap przed osadzeniem tam podejrzanego. Użyjesz swojej pierwotnej "legendy". Kiwam głową, chociaż Pek Brimmidin wie, że nie jest to dla mnie łatwe. Moja pierwotna legenda opiera się na prawdzie: zabiłam swoją siostrę Ano Pek Bengarin dwa lata i osiemdziesiąt dwa dni temu i w wyniku uznania za nierealną zostałam skazana na wieczną śmierć, bez możliwości wrócenia kiedykolwiek do moich przodków. Jedyna nieprawdziwa część legendy mówi o tym, że uciekłam i od tamtego czasu ukrywałam się przed policją Wydziału. - Zostałaś właśnie ujęta - kontynuuje Pek Brimmidin - i skazana na spędzenie pierwszej części swojej śmierci w Aulit. Taka wersja będzie figurowała w aktach Wydziału.
Ponownie kiwam głową, nie patrząc na niego. Pierwsza część mojej śmierci w Aulit, druga, gdy nadejdzie czas, w chemicznej blokadzie, takiej samej, jaka więzi Ano. I bez perspektywy odzyskania wolności - już nigdy. A gdyby to była prawda? Chyba bym zwariowała. Wielu ludziom to się przydarza. - Podejrzany nazywa się "Carryl Walters". Jest ziemiańskim uzdrowicielem. Zamordował dziecko ze Świata w ramach eksperymentu mającego na celu ustalenie, w jaki sposób funkcjonują umysły realnych ludzi. Został skazany na wieczną śmierć. Wydział uważa jednak, że Carryl Walters współpracował z grupą ludzi ze Świata przy tych eksperymentach. Że gdzieś na Świecie istnieje grupa ludzi, którzy do tego stopnia utracili kontakt z rzeczywistością, że gotowi są mordować dzieci dla dobra nauki. Przez chwilę pokój chwieje się, nie wyłączając brzydkich rzeźb Peka Brimmidina o przesadnie zaokrąglonych kształtach.
Potem jednak opanowuję się. Jestem donosicielką, i to dobrą. Dam sobie radę. Pracuję na swoje odkupienie i na uwolnienie Ano. Jestem donosicielką. - Dowiem się, co to za grupa - mówię. - Czym się zajmują i gdzie ich szukać. Pek Brimmidin uśmiecha się do mnie. - Świetnie. - Jego zaufanie to dawka wspólnej rzeczywistości: dwoje ludzi poświadczających swoje wzajemne doznania, bez kłamstw czy przemocy. Potrzebuję tej dawki. To zapewne ostatnia, jaką otrzymam przez dłuższy czas. W jaki sposób dają sobie radę ludzie skazani na wieczną śmierć, karmieni tylko samotnym złudzeniem? Więzienie Aulit musi być pełne szaleńców. * Droga do Aulit zabiera dwa dni, w czasie których ostro pedałuję. Gdzieś po drodze pęka jakaś śruba i muszę zaprowadzić rower do najbliższej osady. Kobieta prowadząca warsztat rowerowy zna się na rzeczy, ale jest zgorzkniała, z gatunku tych, którzy patrzą na wspólną rzeczywistość głównie po to, by wychwytywać jej brzydsze fragmenty.
- Przynajmniej nie jest to ziemiański rower. - Przynajmniej - mówię, ale widzę, że ona nie jest zdolna wyczuć sarkazmu. - Zdradliwi bezduszni kryminaliści, opanowujący nas krok po kroku. Nigdy nie powinniśmy byli ich tu wpuścić. A rząd ma niby ochraniać nas przed zbrodniami nierealnych, cha, cóż za dowcip. Twoja śruba jest niestandardowej wielkości. - Doprawdy? - mówię. - Tak. Będziesz musiała dopłacić. Kiwam głową. Za otwartymi tylnymi drzwiami warsztatu dwie małe dziewczynki bawią się w kępie zarośli księżycowych. - Powinniśmy zabić wszystkich obcych - mówi kobieta naprawiająca mój rower. - To żaden wstyd zniszczyć ich, zanim oni doprowadzą nas do upadku. - Yyhhhmmmnnn - mówię. Donosiciele nie powinni wyróżniać się w debatach politycznych. Ponad głowami dwojga dziewczynek krzew księżycowy ugina się wdzięcznie na wietrze. Jedna z dziewczynek ma długie brązowe futro na karku, bardzo ładne.
Druga nie może pochwalić się czymś takim. - Proszę, ta śruba będzie trzymać jak należy. Skąd pochodzisz? - Z Rafkit Sarloe. - Donosiciele nigdy nie zdradzają nazw swoich wiosek. Kobieta z przesadą wzrusza ramionami. - Nigdy nie miałabym ochoty na odwiedzenie stolicy. Zbyt wielu obcych. Niszczą nasz udział we wspólnej rzeczywistości bez jednej chwili zastanowienia! Trzy i osiem, poproszę. Chcę powiedzieć: nikt inny poza tobą samą nie jest w stanie zniszczyć twojego udziału we wspólnej rzeczywistości, ale milczę. Nic nie mówiąc, podaję jej pieniądze. Kobieta z błyskiem w oku spogląda na mnie, na cały świat. - Nie wierzysz w to, co mówię o Ziemianach. Ale ja swoje wiem! Odjeżdżam pomiędzy polami kwiatów. Na niebie tylko Kap jest widoczny, wschodzący na horyzoncie naprzeciwko słońca. Kap świeci czystym, gładkim białym światłem, niczym skóra Ano. Ziemianie, jak się powiada, mają tylko jeden księżyc.
Wspólna rzeczywistość w ich świecie jest, być może, uboższa niż w naszym: mniej zaokrąglona, bardziej skąpa, chłodniejsza. Czy oni są kiedykolwiek zazdrośni? * Więzienie Aulit leży na płaskiej równinie rozciągającej się w głąb lądu od Południowego Wybrzeża. Wiem, że inne wyspy na Świecie mają swoje własne więzienia, podobnie jak oddzielne rządy, lecz tylko w Aulit, obok naszych własnych przestępców, trzymani są nierzeczywiści obcy. Jest to możliwe dzięki specjalnemu porozumieniu zawartemu przez rządy Świata. Rządy obcych protestują, ale oczywiście nic im to nie daje. Nierealny jest nierealnym, i jest osobnikiem zbyt niebezpiecznym i cierpiącym, by mógł hasać po wolności. Poza tym obce rządy znajdują się daleko na innych gwiazdach. Więzienie jest ogromne i brzydkie, kwadratowy monolit z matowego czerwonego kamienia, bez jakichkolwiek zaokrągleń. Urzędnik Wydziału wychodzi mi na spotkanie i przekazuje dwóm
strażnikom więziennym. Wchodzimy przez bramę z wielkim ryglem, mój rower przykuty do rowerów strażników, a ja przykuta do roweru. Prowadzą mnie przez rozległy zakurzony plac ku kamiennej ścianie. Strażnicy oczywiście nie odzywają się do mnie; jestem nierealna. Moja cela jest kwadratowa, o boku równym mojej podwojonej długości. Mam tu łóżko, nocnik, stół i jedno krzesło. W drzwiach nie ma okna, i wszystkie pozostałe drzwi w rzędzie celi są zamknięte. - Kiedy wszyscy więźniowie zostaną dopuszczeni do siebie? - pytam, ale oczywiście strażnik mi nie odpowiada. Jestem nierealna. Siedzę na krześle i czekam. Bez zegarka trudno jest ocenić upływ czasu, ale sądzę, że kilka godzin minęło bez najmniejszego zdarzenia. Potem dźwięczy gong i drzwi mojej celi przesuwają się na szynach, znikając w suficie. Liny i krążki, kontrolowane gdzieś z góry, niedostępne z wnętrza
celi. Korytarz wypełnia się nierzeczywistymi ludźmi. Mężczyźni i kobiety, niektórzy z pożółkłym futrem na karku i zapadniętymi oczami, zgięci pod ciężarem lat. Inni młodzi, kroczący naprzód z ową niebezpieczną mieszaniną gniewu i rozpaczy. No i obcy. Widziałam już wcześniej obcych, ale nigdy tak wielu w jednym miejscu. Spadacze, mniej więcej naszego wzrostu, ale bardzo ciemnej karnacji, jak gdyby spaleni przez ich odległą gwiazdę. Futro na karku noszą bardzo długie i farbują je na dziwne jaskrawe kolory, chociaż nie w więzieniu. Ziemianie, którzy mają karki pozbawione futra, lecz w zamian noszą futro na głowie, przycinane czasem w wymyślne fryzury - całkiem ładne. Ziemianie sprawiają dość groźne wrażenie z uwagi na swój wzrost. Poruszają się powoli. Ano, która spędziła rok na uniwersytecie, zanim ją zabiłam, powiedziała mi kiedyś, że Ziemianie czują się lżejsi w swoim świecie niż
my w naszym. Nie rozumiem tego, ale Ano była bardzo inteligentna, więc zapewne to prawda. Wyjaśniła również, że Spadacze, Ziemianie i ludzie ze Świata mają wspólnych przodków odległej przeszłości, ale w to już trudniej uwierzyć. Być może Ano się myliła. Nikt jednak nie sądzi, że Huhuhubowie mogą być z nami spokrewnieni. Maleńcy, drepczący szybko, brzydcy, niebezpieczni, poruszają się na czworaka. Cali pokryci są brodawkami. Nieprzyjemnie pachną. Dobrze, że widziałam tylko kilku z nich, stłoczonych blisko siebie, na korytarzu w Aulit. Wszyscy przesuwamy się w stronę dużej sali wypełnionej prostymi krzesłami i stołami, wyposażonej również w stojące w rogu koryto dla Huhuhubów. Jedzenie jest już na stołach. Płatki, suchary, owoc elindel - bardzo proste, lecz pożywne. Tym, co zaskakuje mnie najbardziej, jest nieobecność strażników. Najwyraźniej więźniowie mogą robić, co tylko
chcą, z jedzeniem, pomieszczeniem, sobą nawzajem, bez przeszkód. Cóż, dlaczegóż by nie? Nie jesteśmy realni. Potrzebuję ochrony, i to szybko. Wybieram grupę dwóch kobiet i trzech mężczyzn. Siedzą przy stole plecami do ściany, a inni nie zbliżają się do nich poza pewną granicę. Ze sposobu, w jaki się usadowili, wnioskuję, że najstarsza kobieta jest przywódczynią. Staję naprzeciw niej i patrzę jej prosto w oczy. Długa blizna ciągnie się przez jej lewy policzek i znika pomiędzy zmierzwionymi włosami na karku. - Jestem Uli Pek Bengarin - mówię, głosem równym, ale na tyle cichym, by nie usłyszał mnie nikt spoza grupy. - Jestem w Aulit za zamordowanie siostry. Mogę być dla was przydatna. Kobieta nie odpowiada, a jej płaskie ciemne oczy nie poruszają się, ale widzę, że mnie słucha. Pozostali więźniowie przyglądają się ukradkiem. - Znam informatora pośród strażników. On wie, że ja wiem. Przemyca dla mnie rzeczy do Aulit w zamian za to, że nie
wyjawiam jego imienia. Jej oczy wciąż się nie poruszają. Ale widzę, że mi wierzy; gniew bijący z moich słów przekonał ją. Strażnik, który już raz utracił realność donosząc - gwałcąc wspólną rzeczywistość - może łatwo sięgnąć po mniej szkodliwe korzyści materialne. Gdy rzeczywistość zostanie rozerwana, rozdarcia powiększają się. Z tego samego powodu kobieta wierzy mi, że mogłabym złamać moją rzekomą umowę ze strażnikiem. - Jakiego rodzaju rzeczy? - pyta beztrosko. Jej głos jest chrapliwy i gruby, przywodzi na myśl owłosiony korzeń jakiejś rośliny. - Listy. Słodycze. Pel. - Substancje oszałamiające są zakazane w więzieniu; potęgują poczucie zbliżenia między ludźmi, do którego nierealni nie mają prawa. - Broń? - Być może - mówię. - A dlaczego nie miałabym wydobyć z ciebie imienia tego strażnika siłą i sama zawrzeć z nim umowę?
- Nie zrobiłby tego. To mój kuzyn. - To najdelikatniejsza część legendy wymyślonej dla mnie przez Wydział; moja ewentualna protektorka musi uwierzyć w osobę, która zachowała dość poczucia realności, by honorować więzy rodzinne, lecz jednocześnie gwałci większą wspólną rzeczywistość. Powiedziałam Pekowi Brimmidinowi, że wątpię, by taki stan umysłu mógł być bardzo stabilny, a zatem doświadczony więzień może w to nie uwierzyć. Lecz to Pek Brimmidin miał rację, a ja się myliłam. Kobieta kiwa głową. - W porządku. Siadaj. Nie pyta, co chcę w zamian za usługi mojego domniemanego kuzyna. Dobrze wie. Siadam obok niej i teraz w więzieniu Aulit nikt mi już fizycznie nie zagraża. W następnej kolejności muszę jakoś zaprzyjaźnić się z moim Ziemianinem. * Okazuje się to trudniejsze, niż się spodziewałam. Ziemianie trzymają się razem, tak samo jak my. Są równie brutalni
wobec swoich pobratymców jak wszystkie inne szalone potępione dusze w Aulit; mają tu miejsce wszelkie koszmary, o jakich dzieci szepczą sobie na ucho, żeby się wystraszyć. W ciągu dziesięciu dni jestem świadkiem, jak dwóch mężczyzn ze Świata obezwładnia i gwałci kobietę. Nikt się nie wtrąca. Widzę, jak gang Ziemian dotkliwie bije Spadacza. Widzę, jak kobieta ze Świata uderza nożem inną kobietę, która wykrwawia się na śmierć na kamiennej posadzce. To jedyny raz, kiedy pojawiają się strażnicy, silnie uzbrojeni. Jest z nimi ksiądz. Wtacza trumnę z chemikaliami i natychmiast zanurza w nim ciało, tak by nie zgniło i nie uniknęło w ten sposób wyroku wiecznej śmierci. W nocy, samotna w mojej celi, śnię, że Frablit Pek Brimmidin pojawia się i unieważnia moją warunkową realność. Zakłuty nożem, potępiony trup staje się moją siostrą Ano; jej zabójczyni staje się mną. Budzę się nagle, jęcząc i łkając.
Są to łzy nie żalu, lecz przerażenia. Moje życie, i życie Ano, jest w rękach kryminalisty z innej planety, której nawet jeszcze nie spotkałam. Wiem jednak, o kogo chodzi. Zbliżam się ukradkiem do grup Ziemian, słuchając. Nie rozumiem, oczywiście, ich języka, ale Pek Brimmidin nauczył mnie wychwytywać brzmienie nazwiska "Carryl Walters" w kilku z ich dialektów. Carryl Walters jest starym Ziemianinem, z siwym futrem na głowie przyciętym w nudne proste linie, pomarszczoną pobrązowiałą skórą i zapadniętymi oczami. Jednak jego dziesięć palców - jak udaje im się nie poplątać tych nadliczbowych? - jest długich i zręcznych. Wystarcza mi jeden dzień, by zdać sobie sprawę, że pobratymcy Carryla Waltersa zostawiają go w spokoju, otaczając go tym samym pozbawionym brutalności szacunkiem, jaki jest udziałem mojej protektorki. Dłużej trwa ustalenie, dlaczego tak się dzieje. Carryl Walters nie jest